Królowe Mogadiszu - Paweł Smoleński - ebook + książka

Królowe Mogadiszu ebook

Paweł Smoleński

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyniszczona trwającą od dwudziestu pięciu lat wojną domową, sterroryzowana samobójczymi atakami terrorystycznymi, doświadczona klęską głodu Somalia od lat plasuje się w czołówce państw, w których panują najtrudniejsze warunki życia. Zagraniczni dziennikarze nie ruszają się nigdzie bez uzbrojonych po zęby ochroniarzy, ale miejscowi muszą radzić sobie sami. Niektórzy – tak jak Baszir, właściciel hoteli, w których zatrzymują się wszyscy zagraniczni goście w Mogadiszu – wierzą, że w Rogu Afryki jeszcze będzie lepiej. Wielu straciło nadzieję; poddali się, żyją z dnia na dzień, troszcząc się tylko o to, by zdobyć kolejną porcję khatu, narkotyku, który żuje dziewięćdziesiąt procent somalijskich mężczyzn.

Kobiety nie mogą sobie pozwolić na rezygnację – mają dzieci. W kraju legendarnej królowej Arawello, która przed wiekami odsunęła mężczyzn od władzy, kobiety wciąż walczą o przetrwanie dla swoich rodzin. Wyplatają koszyki i maty z resztek starych worków wygrzebanych na wysypisku śmieci. Pracują w policji, zakładają organizacje wspierające uchodźców. Sprzedają khat na rogach ulic. W kolorowych czadorach, czasem przymierające głodem, ale wciąż piękne jak modelki. Królowe Mogadiszu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 271

Oceny
4,4 (43 oceny)
24
14
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AroGlen

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa. Somalia ukazana z różnych perspektyw.
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki

Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew

Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)

Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)

Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)

Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)

Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii

Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)

Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc

Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)

Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)

William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)

Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców

Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha

Jean Hatzfeld Więzy krwi

Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe

Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”

Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych

Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium

Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)

David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążył Państwo Kościelne

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet

W serii ukażą się m.in.:

Rob Schmitz Ulica wiecznej szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy

Paweł Smoleński

Królowe Mogadiszu

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by David Turnley / Getty Images

Copyright © by Paweł Smoleński, 2018

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Karolina Księżyc / d2d.pl, Marcin Piątek / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

W książce wykorzystano cytaty z następujących dzieł:

Martín Caparrós, Głód, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2016

Ryszard Kapuściński, Heban, Warszawa: Czytelnik, 2004

Ben Rawlence, Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców, przeł. Sergiusz Kowalski, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2017

Wydawca dziękuje paniom Hannie Jankowskiej i Hannie Rubinkowskiej-Anioł za pomoc w redakcji tekstu.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-695-8

Przed tysiącleciami, gdy każdego dnia świat mógł słuchać proroków, a od czasu do czasu wpadał między ludzi sam Bóg lub jego nadzwyczaj specjalny wysłannik, mieszkała w Rogu Afryki, gdzie dzisiaj jest Somalia, królowa Araueelo.

Była najmłodszą córką władcy tego kraju, tak bystrą i niezależną w sądach, że ojciec uczynił ją swoją doradczynią. Miała czarne, przykryte zwiewną chustą włosy i czarne oczy o głębokim spojrzeniu. Była niezwykle zgrabna i piękna, ale też mądrzejsza od innych kobiet, nawet tych starszych, doświadczonych przez życie. Oraz od mężczyzn, czego wówczas nie uważano za nic niezwykłego. Gdy zmarł jej ojciec, została królową.

Już kiedy Araueelo jedynie doradzała ojcu, dostrzegła, że mężczyźni wolą wojnę od pokoju, prężą muskuły, zamiast gimnastykować rozum, i zapominają o sercu (w gruncie rzeczy cała historia jest o tym, czego piękna Araueelo dowiedziała się o mężczyznach i co z tym zrobiła). Uznała więc, że tak dalej być nie może. Kiedy została królową, wyznaczyła pięknych mężczyzn na służących i kochanków, a mądrych i przenikliwych wzięła na doradców, pamiętając wszakże, jak bardzo są ułomni.

Niekiedy bywała bezwzględna: jeśli jakiś mężczyzna doradzał jej wojnę albo zalecał zabijać, kazała go kastrować, żeby nie był już tak wojowniczy. Somalijskimi klanami podległymi ­Araueelo zaczęły rządzić kobiety i wnet krwawe awantury zastąpiła współpraca.

W Rogu Afryki zapanowało władztwo kobiet. Co nie znaczy, że mężczyznom działo się tam źle, zwłaszcza tym rozsądnym. Musieli tylko wybrać: wolą się bić, knuć i spiskować czy zachować przyrodzenie. W tych sprawach Araueelo nie znała litości.

Miała dość sił, wpływów i władzy, by – jak opowiadają niektórzy Somalijczycy – słała jej dary biblijna królowa Saby, kobieta równie mądra, silna i wpływowa, władczyni rozkochująca w sobie wieszczów, proroków i królów. Dla współczesnych, którzy znają mit o wspaniałej czarnoskórej królowej Rogu Afryki, gdzie dzisiaj są zgliszcza Mogadiszu, nie ma znaczenia, że legendarny czas, kiedy królowa Saby jechała do Jerozolimy, a żydowski król i prorok Salomon, budowniczy świątyni jerozolimskiej i wielki wódz, czynił jej awanse, wedle starodawnych pism oraz ustaleń współczesnych historyków mija się z epoką Araueelo (jeśli naprawdę żyła i władała Rogiem Afryki) o co najmniej pół ­tysiąclecia.

Araueelo nie doczekała się potomków. Możliwe, że żaden mężczyzna nie był jej godny. Nie zostawiła po sobie innych silnych i mądrych kobiet, więc nie wiadomo, co działo się później w Rogu Afryki, bo wraz z królową odeszła epoka, o której marzą zwykli ludzie i którą uznają za wiekopomną. Kiedy na ziemiach dzisiejszej Somalii nastał islam, mit Araueelo był jeszcze ciągle żywy, lecz wkrótce zaczęto inaczej opowiadać jej historię. Miała więc być posłuszną córką i dobrą, potulną żoną. Była, zgodnie z nową wiarą, pokorna i uległa wobec mężczyzn, za karę dotknięta bezpłodnością, bo mimo wszystkich przymiotów charakteru, ducha i ciała ponoć zbyt wysoko się nosiła.

Aż o niej zapomniano.

Choć nie do końca, bo niektórzy Somalijczycy wciąż opowiadają z dumą, że Araueelo, piękna i mądra, choć na nieszczęście dla Somalijczyków bezdzietna (gdyby miała chociaż córkę!), była pierwszą czarnoskórą królową na całym świecie, a może nawet – pierwszą kobietą, od której zależało, jak będzie urządzony jej kraj, jakie zapanują w nim prawa, wedle jakich reguł będzie żyć jej naród.

O Araueelo opowiadają mi dzisiaj ci, którym na Somalii zależy.

W podaniach o wielkiej królowej nie ma ani słowa o Głodzie. To było w końcu tak dawno, że Głód, choć trudno w to uwierzyć, nie odcisnął się w opowieściach przekazywanych przez pokolenia. A może wówczas ludzie jedli do syta, nie powinno być w tym przecież nic niezwykłego. Choć to raczej wątpliwe, gdyż pusty brzuch, ale tak naprawdę pusty, jest wyznacznikiem biegu historii ludzkości. Umiem wyobrazić sobie somalijską pustynię, a na niej ludzi patrzących ponad piaskiem daleko w morze, gdzie gromadzą się ciężkie, atramentowe chmury, zagęszczają się, budują piętrowe konstrukcje jak niezwykłe, mroczne piramidy, by rychło pęknąć w złotych błyskawicach gwałtownej burzy i oddać zgromadzoną w nich wodę prosto w ocean. Ulewny deszcz siecze słone fale, ale do lądu, zupełnie jak dzisiaj, dociera tylko wilgotny podmuch wiatru. Ludzie patrzą na chmury, które wnet pozbędą się wody, po czym rozpłyną się nad oceanem, żałując pustyni nawet kropli. Już nawet nie chce im się płakać. Tutaj to zwyczajność.

Araueelo wybrała sobie kiepskie miejsce na swoje królestwo.

1

Głód idzie.

Nic sobie nie robi z bólu i tragedii, które nieuchronnie sprowadza. Najprawdziwszy i już tak rozpanoszony, że nie wywołuje nawet łez. Trudno, by było inaczej, bo nie padało już ponad dwa lata. Idzie drogą od Afgooye, z północnego zachodu, choć to nie jedyny kierunek tego straszliwego marszu, bo na pewno nadejdzie też choćby z Puntlandu, z Somalilandu, z prowincji na północy i z południa, od nadmorskiego Kismaju, stolicy islamistycznego ruchu Asz-Szabab, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „Młodzi”, a w praktyce terror i śmierć.

Droga jest tutaj pojęciem umownym – gdzieniegdzie nawierzchnią są podziurawione na głębokość nogi dorosłego mężczyzny kawałki asfaltu, gdzie indziej kamienie albo piasek, który sprawia kłopot nawet wysokim bieżnikom opon opancerzonej toyoty. Kiedyś od Afgooye jechały do Mogadiszu ciężarówki wyładowane ponad burty workami z marchwią, pomidorami, ziemniakami, sorgo, cebulą czy kukurydzą. Wtedy – co pamiętają ludzie w moim wieku i starsi – dziewczęta z odkrytymi włosami chodziły w stolicy na tańce do klubów położonych przy promenadzie nad brzegiem morza, piły ukradkiem wino (no bo który rodzic zezwoli nastolatkom na zabawę z alkoholem?), zakochiwały się i odkochiwały bez poważnych (choć nie zawsze) konsekwencji i nuciły kawałki ze światowych list przebojów. Na prowincji zaś, pustynnej lub porośniętej lasem tropikalnym, tradycyjnej, schowanej pod hidżabem i śpiącej w szałasach, działały nawet śluzy irygacyjne, a przepusty wpuszczały na pola tyle wody, że starczało na porę suchą, chyba że przez wiele lat nie padał deszcz i wyschły nawet największe rzeki.

W opowiadaniu o sprawach przykrych trzeba być jednak precyzyjnym, dlatego powiem wam, że tak po prawdzie ten Głód – podły i nadzwyczaj podstępny skurwysyn – wcale nie idzie, tylko rozsiada się na ludzkich plecach i każe się nieść. Przez dwa dni i przez dwie noce, przez tydzień z okładem, przez dwa tygodnie. A czasem i dłużej, jeżeli Głód ma do Mogadiszu dalej niż te dwieście, trzysta kilometrów.

Niosą więc tego bydlaka pod palącym słońcem, które sprawia, że powietrze zaczyna drżeć i pulsować, a pustynia rozgrzewa się do białości, papierosa przypala się od kamienia, oczy zalewa pot, cień zaś można znaleźć, przytulając się do ścian marnych baraków w mijanych osadach lub pod rozłożystymi, płaskimi jak chińskie parasolki koronami akacji. Jeśli ktoś się potknie, skaleczy stopy o długie ciernie pustynnych krzaków lub rozwali klapek, to musi iść na bosaka. Głodu to wcale nie interesuje.

Albo dźwigają go, łobuza, pod punkcikami świecących gwiazd, których na tym niebie są akurat miliony. Jest wówczas nieco chłodniej, tyle że za światło musi wystarczyć blask księżyca, bo latarka potrzebuje żarówki i baterii (jedna dziewczyna z obozu dla uchodźców zapytała mnie: „Co to jest bateria?”), a te rzeczy, których oni nigdy nie słyszeli, jednak kosztują i trzeba by było jakoś o nie zapytać. Jak zapytać o coś, o czym się nie wie, że istnieje?

Kiedy Głód musi odsapnąć, bo najmłodsze dzieci nie mają już siły iść – to z reguły godziny przed świtem, gdy budzą się drapieżne zwierzęta – matki układają maluchy w piaszczystych niec­kach i otaczają je wiązkami kolczastych gałązek akacji, podobno dla ochrony przed lwami i hienami. Bywa, że nie wszystkie dzieci się budzą, a wówczas szlak Głodu znaczą długie na kilka­dziesiąt centymetrów, niskie kopczyki, obłożone kamieniami, żeby nie rozwłóczyły ich dzikie zwierzęta.

Z czasem Głód powszednieje, a ten, który zdecydował się na marsz, dla doświadczających go wędrowców jest już tak oczywisty jak księżyc w nocy, słońce w dzień, podmuchy monsunu i ciężkie chmury – oszukańczy zwiastun wilgoci – nieoddające ani kropli deszczu. Głód powoduje, że zanikają mięśnie i tkanka tłuszczowa. To jednostka chorobowa, kwashiorkor. Według ­Encyclopaedia Britannica jej nazwa wywodzi się z jednego z afrykańskich (sic!) narzeczy, a odnosi się do barwy włosów, które w wyniku długiego niedożywienia zmieniają kolor z czarnych na czerwonawe.

Z Głodu nie można spać, nie da się jasno myśleć, głodowy letarg to tylko trwanie, nawet jeśli uda się zmusić nogi do marszu. Znikają pragnienia i uczucia, nawet najbardziej podstawowe, oprócz tych związanych z jedzeniem. Mężczyźni zapominają o rodzinach, popadają w apatię i depresję. Tylko kobiety próbują troszczyć się o dzieci.

To stan na pograniczu tępego szaleństwa. Ludzie są przytomni, choć nieprzytomni, czują, nic nie czując. Przestają zwracać uwagę na chwiejące się zęby i dziąsła krwawiące od byle dotyku. Przywykli do opuchniętych stóp i nóg. Zahamowanie wzrostu u dzieci, zaburzenia krążenia, upośledzenie narządów jamy brzusznej, układu krwiotwórczego, odpornościowego, ogólne osłabienie, depresja, brak łaknienia, wychudzenie, obrzęki, u dorosłych zanik tkanek mięśniowej i tłuszczowej podskórnej – te i inne słownikowe objawy choroby nie dokuczają już tak bardzo. Jelita powoli trawią same siebie; to również boli, lecz kiedy boli już któryś miesiąc, rok z rzędu, widać tak musi być. Podobno można pogodzić się nawet z nagłymi, długotrwałymi skurczami żołądka, kiedy przełyka się ślinę gęstą jak flegma.

Głód jest bardzo niezadowolony, gdy musi zwolnić marsz. Daje się we znaki wtedy, gdy patrzy na ludzi sytych: na checkpointach Asz-Szabab, ubranych na czarno zbzikowanych, brodatych islamistów, którzy zabronili ludziom używać internetu, a sami mają konta na Instagramach i Facebookach i udzielają wywiadów przez iPhone’y. Przy szlabanach milicyjnych, gdzie strażnicy wyglądają niemal na tak samo wygłodniałych jak maszerujące kolumny. Przy zaporach zbudowanych przez zwykłych gangsterów albo przez oddziały armii rządowej (której zapomniano wypłacić kasę albo po prostu nie starczyło na żołd). Ludzie niosący Głód wyjmują wtedy zwitki banknotów, wymiętoszonych szylingów somalijskich drukowanych na kiepskim papierze, które nie mają żadnej wartości, albo jednodolarówek z podobizną prezydenta Waszyngtona. Płacą, nie mają wyjścia, choć widać, jak to boli.

Czasami Głód podjedzie kawałek ciężarówką. Za pieniądze, jakżeby inaczej. Ale są też szoferzy, którzy rozumieją, jak to jest nie jeść przez wiele dni, i podwiozą za darmo, sadowiąc maszerujących w ciasnych kabinach zdezelowanych mikrobusów lub na workach suszonych cytryn, które z Mogadiszu popłyną do lepszego świata, dodając swój aromat do zapachów perfum produkowanych w przebogatych krajach Zatoki Perskiej lub w Chinach. Można powiedzieć, że cytryny z Rogu Afryki, nawet te suszone, pomarszczone jak twarz stulatki, w Somalii mają lepiej niż ludzie.

Idzie więc Głód, średnio po trzydzieści kilometrów na dobę. Mości się wygodnie w chustach przewieszonych przez plecy kobiet, obok śpiących niemowląt, głodnych, a jakże. Łapie się lasek staruchów, na których muszą się podpierać, bo inaczej upadną i już nie wstaną. Ściska kije palcami jakby obciągniętymi pergaminem, chwyta poły spódnic wędrujących kobiet. Jedna z nich – są to w końcu tysiące kobiet, złachmanionych, z pokrwawionymi stopami, wytrwałych – prowadzi Rahmę, prawie dwudziestoletnią dziewczynę, którą ratuje tylko ludzka dobroć.

Rahma straciła rozum i wzrok podczas ostatniego porodu. Na darmo, bo niemowlę i tak nie przeżyło. Teraz nie może sama pójść na stronę, dobrze, że obok są życzliwe kobiety. Jej matka już nie żyje, ojciec nie żyje, mąż nie żyje, żyje za to starsza córeczka, płochliwa kilkulatka. Co ma robić ta dziewczynka? Jak może pomóc mamie? Nie wie, nie umie. Ssanie w pustym żołądku zmieniło się w trwały, ciągły ból tkanek palonych sokami trawiennymi. Dobrze byłoby taki ból uciszyć snem, choć to próżna nadzieja, gdyż sen jest dla głodnego luksusem.

Ale dorośli każą iść, to i Rahma idzie. Ślepa, otępiała matka drepce gdzieś obok. W końcu przysiądą, odsapną, to pewne. Potem znów pójdą tam, gdzie nędza może podzielić się odrobiną jedzenia.

Nie mówią, że są głodni, bo do tego potrzebne są słowa, a nie wszędzie nadąży tłumacz, żeby je przełożyć. Nie mamy innego wspólnego języka – porozumiewamy się tylko przez cudze usta.

Złożonymi palcami wskazują na brodę, a potem przesuwają dłoń w dół, nieco nad brzuch. A ponieważ stoję sam przed dziesiątkami kobiet siedzących w wątłym cieniu, przed dziewczynkami i dziećmi, mam wrażenie, że to również gest powitania.

Mężczyźni, którzy siedzą opodal, nie pokazują nic. Po prostu siedzą, czasem poprawiając nogi, czasem się drapią, spluwają.

Zapytałem jedną dziewczynę w obozie Dalada, na trzynastym kilometrze od centrum Mogadiszu, która przyszła tu dwa dni temu, kiedy ostatni raz czuła się najedzona. Miała twarz i figurę modelki; w końcu Somalijka Waris Dirie zawojowała wybiegi świata, a ta z obozu miała ten sam wdzięk i urodę, nie chodziła, tylko płynęła ponad piaskiem, wąskimi biodrami poruszała zastyg­łe, gorące powietrze, choć nikt nigdy nie uczył jej, jak stawiać stopy, by było w tym czyste wołanie pokusy.

Na dodatek wyglądała jak Madonna ze starych ikon, pociemniałych od dymu kadzidła. Oczy jak rozżarzone węgle, w których źrenice stapiały się z tęczówkami, łapiące promyki słońca zmieniające się w jasne iskierki. Czarne jak antracyt, lekko błyszczące, pełne policzki, bo w końcu to bardziej dziewczyna niż kobieta. Czerwone usta, których nigdy nie malowała szminką, łagodny uśmiech. Stwórca (Hamdulillah – Bogu niech będą dzięki) był dla niej łaskawy, bo rodziła więcej razy niż nasza Panienka; na plecach w zawiniątku jeden berbeć, na biodrze drugi, trzeci pałęta się przy nogach, starszy pewnie o dziesięć miesięcy, i jeszcze dwoje w namiocie.

– Kiedy czułaś się naprawdę syta? – spytałem więc.

– Pewnie rok temu.

Jeśli macie ochotę, pytajcie sobie dalej Czarną Madonnę z trzynastego kilometra od Mogadiszu o koleje jej życia.

Tyle że pytać trzeba, bo ci ludzie czasem po prostu czekają, żeby zatrzymać się obok nich, podumać chwilę w milczeniu, uśmiechnąć się i zacząć rozmowę. Niech to będzie seria pytań najprostszych, wyciskających z pytanego człowieczeństwo, bo nie spytam przecież ani o zainteresowania, ani o przeczytane książki, o sytuację w Unii Europejskiej, o Oscary, nie spytam o trendy światowej mody, choć to spora garść dziewcząt ich narodowości wkłada na pokazy najnowsze kreacje największych projektantów.

– Jak się nazywasz?

– Aisza (Fatima, Ayaan, Omar i tak dalej).

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia (szesnaście, trzydzieści, osiemdziesiąt jeden).

– Skąd jesteś?

– Z Budadżo (ze wsi o trzy dni drogi od Budadżo).

– Ile masz dzieci?

– Sześcioro (troje, dziewięcioro).

– Czym się zajmowaliście?

– Ziemią, zwierzętami. Ziemia wyschła, wszystkie zwierzęta padły.

– Dlaczego poszliście do Mogadiszu?

– Nie ma wody. Jest wojna.

– Ile dni tu szliście?

– Siedem (trzy, dwanaście).

Ale mam wrażenie, że każde moje pytanie jest puste jak worek po ryżu z pomocy humanitarnej, upleciony ze sztucznego tworzywa, białoszarawy, sztywny, którego włókna mogą rozciąć palce do krwi. Worek to majątek, bo można z niego zrobić fragment ściany namiotu w obozie albo rozpleść go i znów zapleść w sznury i linki na kawałki mat i koszyków, a wtedy jest nadzieja, że ktoś kupi.

Ci ludzie kupują i sprzedają, bo w końcu wszyscy ludzie na całym świecie coś kupują i sprzedają. Jak w tym sklepiku w obozie Al-Adala. Sklecono go z blachy falistej, a wnętrze jest biznesowym magazynem, sypialnią i kuchnią w jednym. Jest tam też drewniana lada, a na niej towar.

A więc: woreczki z solą, niepełną garstką, zamkniętą w foliowej torebce za tysiąc szylingów, brać, wybierać (za co?), nie targować się, nic nie może się zmarnować. Trzy limonki wielkości dwuzłotówek, też za tysiąc. Trzy ziemniaczki mieszczące się w kółku z kciuka i palca wskazującego – tysiąc. Trzy podobnych rozmiarów cebulki (może trzy to magiczna liczba?).

Sześć pomidorków, które podajemy podczas koktajl party, kosztuje tyle samo. Mały chlebek, jak połowa naszej kajzerki – tysiąc. Duży – cała kajzerka – dwa tysiące. Ale już solidniejsza torba ryżu tylko za pięćset. Szkoda, że nie ma banknotu o tak małym nominale.

Mąka, herbata, coś w błyszczącej folii. Daleko, czyli poza zasięgiem rąk, w cieniu magazynu-sypialni, ale też na jakim takim widoku – bo sklep bez wystawy to przecież nie sklep – stoją puszki z fasolą, tak cenne, że trzeba uważać, żeby nikt ich nie świsnął. Nie pytam o cenę, bo mi wstyd.

Przyszła tam Aisza. Poprosiła o olej. Chłopak zza drewnianej lady wziął pieniądze z góry (bo kto ją tam wie, może ukradnie i ucieknie), potem wyszukał gdzieś foliową torebkę, podniósł głęboką łyżkę, jak z serwisu prababci, przechylił butelkę i odlał dwie miarki. Wyleje się wam to na obrus, dostaniecie szału, bo będzie plama. Zostanie wam w butelce po kujawskim – wyrzucicie.

Dwa tysiące szylingów to trzy i pół dolara. Byłem tam dwa lata temu, w 2015 roku, i przelicznik wyglądał niemal tak samo. W Mogadiszu nie ma inflacji i deflacji, bo nie ma prawie nic.

Mniej więcej wtedy, w 2015 roku, na obrzeża Mogadiszu (ale nie tylko tam) codziennie ściągają setki, jeśli nie tysiące nowych przybyszów, w biurach światowych agencji pomocowych zaczynają się dyskusje, czy już czas, by ogłosić klęskę głodu. Nie podejmuje się takich decyzji pochopnie choćby dlatego, że na zatrzymanie Głodu trzeba się złożyć dolar do dolara, euro do euro, a samo to zajmuje czas i pochłania wiele energii. Żeby się dorzucić do pomocy, bogatsi muszą policzyć zaskórniaki, a przede wszystkim wzruszyć się – oddadzą ziarnko swojego w zasadzie tylko wtedy, gdy poczują się emocjonalnie zaangażowani.

Tymczasem świat codziennie daje tak dużo powodów do wzruszeń (jeśli w ogóle komuś wzruszenie jest potrzebne do szczęścia), że już sam wybór, komu udzielić pomocy, przyprawia o ból głowy. Wobec tych wzruszeń człowiek czuje się malutki i bezradny. Znawcy mediów społecznościowych powiadają, że jeśli chcemy uzyskać jak najwięcej lajków dla jakiejś sprawy (symboliczny grosz do symbolicznej puszki na Sudan Południowy, Haiti, Birmę, Bangladesz, Somalię czy Syrię to w gruncie rzeczy taki lajk), dajmy na wirtualną tablicę zdjęcie małego dziecka, pieska lub „kotka na dzisiaj”. Zrobią swoje.

W technice żebrania o charytatywną pomoc taką „marchewką” są zdjęcia z wojen: dużo czołgów i hammerów, dużo ruin, dużo mężczyzn w mundurach lub partyzanckich bluzach, mogą też być długowłose, ciemnookie dziewczyny z karabinami. Front, a przynajmniej jego bliskie zaplecze, są na swój sposób foto­geniczne, bo i śmierć na froncie jest swoiście fotogeniczna, chętnie ją oglądamy w gazetach, w telewizorach, na monitorach, gdyż wygląda jak film przygodowy lub gra komputerowa.

Tymczasem Głód jest przerażająco brzydki, odpychający, ohyd­ny. Ładniejsze są tsunami, trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, tajfun, a nawet powódź czy lawina błotna. Głodni ludzie są za chudzi, dzieciaki mają za bardzo wywalone brzuchy, za duże i zbyt głęboko osadzone oczy, skórę zbyt wysuszoną i obciągniętą na przezierających przez nią za bardzo dosłownych szkieletach, wyglądają na staruchów. Starość jest na ogół brzydka i również dlatego nikt nie chce oglądać fotografii Głodu. Po prostu.

Kiedy więc dodamy do oczywistego wizualnego paskudztwa Głodu spóźnione zazwyczaj informacje o jego nadejściu, zrozumiemy, że Głód zawsze zwycięży, choć nie powinien, bo przecież na świecie jest dość ziarna, fasoli i mąki dla każdego. Już ludzie nie mają co jeść, już umierają na biegunkę choleryczną, ale dopiero wówczas rozwieszone w gabinetach organizacji pomocowych mapy maluje się na czerwono – „uwaga, Głód może nadejść” – bo wcześniej będzie to bezsensowne działanie, nikt nie da temu wiary. Gdy mapy powinny być czarne – klęska głodu – świat myśli, że to dopiero groźba, a groźba może się spełnić albo nie.

I dlatego jest zawsze za późno. O tysiące, o dziesiątki tysięcy ludzkich żyć.

2

Obóz Magul, rok 2015, a organizacje charytatywne w dalekiej, sytej Genewie i w Nowym Jorku nieśmiało zastanawiają się, jak i czy w ogóle rozpoczynać rozmowę o tym, że Głód nadciąga do Somalii. To taki sam obóz jak Al-Adala czy Dalala.

Zahra stoi przed swoim obejściem. Za plecami ma kilka namiotów zbudowanych z rozłożonych na akacjowych kijach worków po ryżu i płatów folii, to dom dla trzydziestu osób. Namioty układają się w niewielkie podwórko. Można na nim gotować, spać, bawić się, nudzić.

Dziewczyna ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat, czworo własnych dzieci, nie licząc przychówku wujów, ciotek, kuzynostwa. Tylko ona z licznej rodziny pracuje, jeśli uda jej się wyprosić na targu w mieście jakieś ciuchy do przeprania. Po to Zahra każdego ranka idzie kilkanaście kilometrów do Mogadiszu.

Tym razem nie złapała przepierki. Dostała (znalazła, ukradła?) za to osiem niewielkich owoców mango. Teraz więc stoi przed namiotem, trzyma w dłoni ostry nóż, ogania się od głodnych bachorów i much z nadzieją, że ktoś te mango kupi.

Saman, zaokrąglony i wiecznie zestrachany Somalijczyk, który każdego dnia jeździ po obozach, słucha opowieści Zahry. Wyciąga zwitek szylingów somalijskich, podaje go dziewczynie. Pracuje dla cudzoziemców, więc wie, że ten plik banknotów jest wart tyle, co nic, ale i tak o wiele więcej niż osiem poobijanych mango. Bachorom już ścieka po brodach żółty sok z przejrzałych owoców.

Mango kupione u Zahry kosztuje tysiąc szylingów, czyli nieco ponad półtora dolara amerykańskiego. Zahra sprzedała owoce, więc zarobiła na dzisiejszy dzień.

Na targu w Mogadiszu takie samo mango kosztuje już trzy tysiące szylingów, tyle ile świeżo upieczona bułka albo garść drobnych, żółtawych pomidorków. Można kupić jeszcze paprykę, cytrynę, limonkę, marchew, garść fasoli, okrę, ziemniaki, jakieś słodycze i orzechy, zieloną lub wypaloną kawę, szpinak, arbuza. W głębi są stragany z chińskimi używanymi ciuchami, leżącymi bezpośrednio na ziemi w dużych, miękkich pryzmach.

Kawałek świeżej ryby, niemal wprost z łodzi, jest o wiele droższy, chyba że zbliża się koniec handlowego dnia i ryba zaczyna śmierdzieć. Tak samo ochłap koźliny, chude skrzydełko kurczaka lub wątroba z wielbłąda – śniadaniowy przysmak dla bogatych. Gliniany garnek do gotowania, ulepiony bez pomocy koła – to wartość kilkunastu mango albo rybki wielkości małego leszcza. W czymś jednak gotować trzeba.

Worek węgla drzewnego kosztuje dziesięć dolarów. Kilku­dziesięcioosobowej rodzinie musi starczyć na tydzień. Wiązka suchego, akacjowego drewna na ognisko lub do umocnienia ścianek grobu jest warta niecałego dolara. Drzewny biznes to dobry biznes, jeśli samemu powędruje się w busz, wytnie drewno i przywiezie do Mogadiszu. Potrzeba tylko osiołka do pomocy – tutejsze są malutkie, ale silne, zadbane, mają błyszczącą sierść i jakimś cudem pełne brzuchy. Potrzeba też odwagi, bo nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, a tu prawie wszyscy mają broń i lubią strzelać.

Chodzę między straganami w asyście ochroniarzy i mam wrażenie, że ludne targowiska, które oglądałem w znękanym terrorem i strachem Bagdadzie, to wielkie, strojne galerie handlowe w porównaniu ze sklepikiem gminnej spółdzielni w popegeerowskiej wsi. Tylko pieniądze odlicza się tak samo, na wagę, a nie na poszczególne banknoty. Tu i tam ludzie wznoszą w górę oczy i powtarzają „Inszallah” – jak Bóg da. Z tym że w Bagdadzie, mam wrażenie, wiedzieli, o co się modlić.

No bo o co ma się modlić Nuna. Skończyła trzydzieści osiem lat, nosi czarny, spłowiały hidżab i wygląda jak staruszka. Siedzi tuż przy ulicy nad stosikiem pomidorów. Ma na utrzymaniu dwadzieścia osób, a chętnych na pomidory brak.

Ale skoro Bóg dał taki los, można się przystosować. Żeby tylko dzieci były zdrowe. I miały co jeść.

3

W Mogadiszu istnieje jeszcze inny cennik. Też niewiele się zmienił przez te dwa lata, kiedy krok po kroku podobno zaczynało się zmieniać tak wiele. Takiej waluty na targu ani tym bardziej w obozach nikt sobie nie wyobraża. Ani wtedy, ani dzisiaj.

Z ostatnich rogatek lotniska do pierwszego szlabanu chroniącego miejsce, gdzie mieszkam, jest może ze sto pięćdziesiąt–dwieście metrów, a jeśli doliczyć blokady i zapory, droga jest dłuższa. Nie mogę iść na piechotę, bo zabraniają tego procedury bezpieczeństwa. Jazda samochodem to sto pięćdziesiąt dolarów, niewiele przesadzę, jeśli powiem, że to dolar od metra, najdroższa taksówka na świecie, za to opancerzona i, bywa, z eskortą. Nim wyjedziemy na asfaltową drogę, chłopcy z automatami zatrzymają inne samochody, a szukających cienia mężczyzn zagonią pod mur.

Kałasznikow, lichy, bo chińskiej produkcji, to dwa tysiące dolarów. Dobry, czyli ruski lub węgierski, jest o wiele droższy, ale inwestycja się zwróci. Kula – prawie dwa dolary. Pancerna toyota, wygodna i z klimatyzacją – setki tysięcy.

Mój kilkugodzinny wyjazd na miasto to tysiąc pięćset dolarów: koszt samochodów i ochrony. Płacę za bezpieczeństwo. U początku łańcucha pokarmowego somalijskich porywaczy – kid­naping to dzisiaj zagrożenie większe niż zamachy – kosztowałbym dwadzieścia tysięcy, tak uważają urzędnicy Unii stacjonujący w kenijskim Nairobi, ale też Somalijczycy z ochrony. Na końcu tego łańcucha – ze trzy, pięć milionów. Amerykanie są drożsi od Europejczyków. Jest się więc po co schylić, choć kiedyś chyba bardziej się opłacało.

Skurczył się nieco ten wojenny biznes. A skoro tak, co innego musiało podrożeć.

– Kiedyś, podczas prawdziwej wojny – powiedział mi pracownik europejskiej agendy humanitarnej, bycząc się w ogrodzie wynajętej willi w Nairobi: wiruje wiatrak, żeby nie było za gorąco, do wyboru wino białe lub czerwone, whisky, przy stole przepiękna Somalijka mówiąca doskonałym angielskim, koniecznie znacznie młodsza (niebawem państwo pojadą na weekend gdzieś nad ocean, all inclusive, a o wiele taniej niż na Mauritiusie albo Seszelach) – w Mogadiszu było fajnie, bo za homara płaciło się cztery dolary.

Niewielkie co prawda te somalijskie homary, nie takie jak w Maine – amerykańskie, prawdziwe homary, smoki. Tutejsze – opowiada ze znawstwem zaróżowiony od słońca, whisky i obecności pięknej Somalijki pracownik humanitarny – są małe, niespełna kilogramowe, bo z gatunku skalnych, mają ciemniejsze, twarde pancerzyki i niewiele białego, soczystego mięsa, smakiem przypominającego langustynki i krewetki. Za to gotują się błyskawicznie.

Trzeba się zdrowo napracować przez te cholerne skorupki, szczypce i pancerzyki – powie – by takiego homara w ogóle zjeść. Można na ciepło, doprawiając ostrym sosem, można na zimno, w charakterze przekąski, z cytryną i czosnkiem.

Ale nie bacząc na podobne niedogodności, których muszą doświadczać europejscy smakosze, Somalijczycy wycwanili się i dzisiaj żądają za homary dziesięć razy więcej niż kiedyś, choć sami mają to morskie robactwo, homary i krewetki, langusty, ośmiornice, kalmary i małże za jakieś morskie świństwo niegodne jedzenia. Ta drożyzna to skandal – śmieje się europejski smakosz – rozbój w biały dzień.

Wypatroszony żółw morski, mocą międzynarodowego prawa objęty ochroną całkowitą, na targu w Mogadiszu pójdzie za czterdzieści dolarów. Drogo w porównaniu z cenami z dawniejszych czasów. No i kto umie tu ugotować prawdziwą zupę żółwiową, pożywny, delikatny rosołek z lekkim posmakiem ryb, tak jak chociażby w Dar es Salaam czy Mombasie.

Ostrygi też mają tu mniejsze niż w Brukseli albo w Luizjanie, już nie tak smaczne, twardsze, ale paradoksalnie bardziej wodniste.

4

Ktoś mi kiedyś kazał zwrócić uwagę na oczy uchodźców: obojętne, zrezygnowane, głębokie od smutku. Smutek tam rzeczywiście widać, ale to wszystko.

O afrykańskich oczach pisał Ryszard Kapuściński (obok relacji o głodzie i nadziei, jaką zesłała na Afrykę niepodległość, opisy oczu to trzecia, mam wrażenie, fascynacja, jaką Kapuściński stamtąd przywiózł). W tych oczach, w setkach oczu, dużych i małych, bo obcy i biały wyróżnia się w obozie, więc wszyscy chcą go oglądać, nie ma za grosz rezygnacji. Jest tylko, jak mi się zdaje, zgoda na cierpienie, nieodłączną część życia w Rogu Afryki. Obojętności nie uświadczysz, gdyż w końcu ci ludzie robią tyle, na ile innych nie byłoby stać.

Weźmy Farkidżę z Gorjoolej. Kupuje od właściciela ziemi, na której stoi jej pałatka, twardy akacjowy chrust i grubsze kawałki gałęzi (nie wolno jej samej zbierać drewna, choć leży bezpańskie na piasku, bo właściciele ziemscy uważają gałęzie na opał za swój biznes), a potem rąbie je na szczapki. W siekierę zainwestowała pięć dolarów. Wiązki szczap sprzeda jednego dnia za pół dolara. Ale – jak mówi – nie jest już na niczyjej łasce, bo pół dolara jej starcza. A i to wielka pomoc dla reszty rodziny.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I