Oczy zasypane piaskiem - Paweł Smoleński - ebook + książka

Oczy zasypane piaskiem ebook

Paweł Smoleński

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Temu reporterowi jeden konflikt i dwa kraje nie dają spokoju. Paweł Smoleński na nowo rusza w najbardziej zapalne tereny Palestyny i Izraela, w Jerozolimie, Gazie i wioskach na Zachodnim Brzegu niestrudzenie pyta, czy pokój jest wciąż możliwy. Patrzy na rosnący z każdym miesiącem mur separacyjny, czyta o kolejnych samobójczych zamachach, słucha o nienawiści. Próbuje zrozumieć, ale nikt nie ma złudzeń, że o jakiekolwiek porozumienie będzie bardzo trudno.

Przejmujący obraz cierpień Palestyńczyków żyjących na terytoriach zdominowanych przez Izrael, skłóconych i pogrążonych w beznadziei. Najwyższą cenę płacą ci spośród nich, którzy szukają dróg pokojowego współżycia z Izraelczykami. Ten wizerunek nakreślił polski pisarz, znany z pogardy dla antysemityzmu i z sympatii do Izraela. Taki sam zespół emocji, który nakazuje Smoleńskiemu nakładać okulary proizraelskie, powoduje, że są to okulary izraelskiego demokraty, zwolennika pokoju i pojednania z Palestyńczykami. W Palestyńczykach widzi Smoleński Żydów Bliskiego Wschodu, dyskryminowanych, poniewieranych, odzieranych z godności i bezsilnych. W swoją refleksję o tragicznym konflikcie autor włączył wrażliwość dziecka polskiej historii – jej dziejów dramatycznych i heroicznych, jej glorii i mizerii, jej honoru i szaleństwa. Nieprzypadkowo jeden z bohaterów tej książki, młody izraelski prawnik i obrońca prześladowanych Palestyńczyków, odwołuje się do doświadczenia swego ojca, ofiary czystki antysemickiej w Polsce w 1968 roku. Tę książkę gorąco polecam tym wszystkim, którzy chcą rozumieć złożoność świata naszych wyborów politycznych i moralnych.

Adam Michnik

W długich rozmowach z Pawłem Smoleńskim musiałem za każdym razem mierzyć się z najciekawszymi pytaniami o Bliski Wschód, jakie mi kiedykolwiek zadawano. Można by myśleć, że aby tak dogłębnie rozumieć ten region, dziwny i paradoksalny, trzeba albo nie być Polakiem, albo mieć przynajmniej ciemniejszą opaleniznę niż on. Ale nie: jego pytania, przenikliwość i spostrzegawczość dowodzą, że reporter zajmujący się sprawami polityki musi być po prostu ciekawy, uczciwy i dostatecznie uparty, by nie dać się zwieść frazesom, które słyszy, gdy szuka dużo bardziej złożonych i niejednoznacznych odpowiedzi.

Etgar Keret

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 360

Oceny
4,5 (59 ocen)
35
18
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chintapandu

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z najlepszych reportaży „Czarnego” jakie do tej pory czytałam. Smutne i przejmujące historie, pozwalające wgłębić się w dzieje konfliktu palestyńsko- izraelskiego.
00
Norkoale

Nie oderwiesz się od lektury

pomaga zrozumieć złożoność sytuacji ...
00

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KAFo­to­gra­fia na okład­ce © by FRE­DRIK NA­UMANN / PA­NOS PIC­TU­RESPro­jekt ty­po­gra­ficz­ny RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Co­py­ri­ght © by PA­WEŁ SMO­LEŃ­SKI, 2014Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2014Co­py­ri­ght © for the map by ELŻ­BIE­TA TO­TOŃ / D2D.PL

Re­dak­cja TO­MASZ ZA­JĄCKO­REK­TY AGNIESZ­KA RY­MA­RO­WICZ / D2D.PL, AGA­TA CZER­WIŃ­SKA / D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-719-5

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MI­CHAŁ LA­TU­SEK / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

Pa­weł Smo­leń­ski nie uogól­nia, nie ła­go­dzi i nie mo­ra­li­zu­je; jego re­por­taż to trud­na, szcze­gó­ło­wa i peł­na pa­sji wy­pra­wa w tra­gicz­ne losy Pa­le­styń­czy­ków i Ży­dów ży­ją­cych na ostrzu dwóch wro­gich na­cjo­na­li­zmów, re­li­gii i cy­wi­li­za­cji. Na Zie­mi Świę­tej, Zie­mi Prze­klę­tej. Smo­leń­ski nie osą­dza jed­no­stron­nie i nie po­tę­pia po­chop­nie, ale po­ka­zu­je, że tyl­ko stro­na ży­dow­ska jest zdol­na do od­waż­nej sa­mo­kry­ty­ki i ak­tyw­ne­go pro­te­stu. To je­dy­ny pro­myk na­dziei w tej głę­bo­ko pe­sy­mi­stycz­nej książ­ce.

Se­ver Ploc­ker, re­dak­tor, „Yedioth Ah­ro­noth”, Tel Awiw

To bar­dzo waż­na i po­trzeb­na książ­ka. Chy­ba po raz pierw­szy czy­ta­łem tak śmia­ły, wni­kli­wy i głę­bo­ki opis kon­flik­tu, któ­ry jest nie­od­łącz­ną czę­ścią mo­je­go ży­cia i ży­cia mo­je­go kra­ju. Fakt, że pi­sze to czło­wiek z ze­wnątrz, na­da­je książ­ce wy­miar nie­zwy­kły i czę­sto za­ska­ku­ją­cy. To nie jest „obiek­tyw­ny i wy­wa­żo­ny” ob­raz skom­pli­ko­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści – Smo­leń­ski nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, po któ­rej stro­nie są jego pre­fe­ren­cje i em­pa­tie. Choć roz­ma­wia ze wszyst­ki­mi, pró­bu­jąc zro­zu­mieć wszyst­kich, czu­je się, że lubi uczci­wych, szla­chet­nych i pra­wych lu­dzi, bez wzglę­du na to, czy są to Pa­le­styń­czy­cy, czy Ży­dzi izra­el­scy. I wła­śnie dla­te­go jest to książ­ka, któ­ra po­ma­ga mi wie­rzyć, że może być le­piej.

Dani Tracz, izra­el­ski wy­daw­ca

Lu­dzie nie śpią po no­cach, bo zże­ra ich ro­bac­two, z bra­ku wody szwan­ku­ją im ner­ki, wą­tro­ba, żo­łą­dek; pa­le­styń­scy mu­zy­cy są bici za to, że wbrew pra­wu re­li­gij­ne­mu wy­stę­pu­ją pu­blicz­nie; wa­rzyw i owo­ców nie wol­no na­wo­zić, po­nie­waż che­mi­ka­lia mo­gły­by zo­stać uży­te do pro­duk­cji ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych. Książ­ka Paw­ła Smo­leń­skie­go po­ka­zu­je świat, w któ­rym ka­na­li­za­cja jest speł­nie­niem ma­rzeń, a „bez­na­dzie­ja gor­sza od izra­el­skiej blo­ka­dy”. Ten świat, choć dzie­li mnie od nie­go za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów, znam je­dy­nie z te­le­wi­zji i ga­zet – i to nie tyl­ko dla­te­go, że jako miesz­kan­ka Izra­ela nie mogę bez po­zwo­le­nia wje­chać do Au­to­no­mii Pa­le­styń­skiej, ale rów­nież dla­te­go, że nie je­stem pew­na, czy po po­wro­cie z wy­pra­wy na dru­gą stro­nę muru moje sto­sun­ko­wo bez­tro­skie ży­cie mo­gło­by po­zo­stać ta­kie samo. Co by się sta­ło, gdy­by mur ru­nął? Czyż­by wy­god­niej było mieć „oczy za­sy­pa­ne pia­skiem”?

Ela Sidi, au­tor­ka Izra­ela oswo­jo­ne­go

I

Już ta sce­na war­ta jest wszyst­kich pie­nię­dzy.

Za ma­syw­nym szla­ba­nem gro­dzą­cym dro­gę, by nie sza­la­ły na niej cię­ża­rów­ki, przed jed­no­pię­tro­wym do­mem z bia­łe­go ka­mie­nia, na pu­stym, li­chym po­dwór­ku sta­je sa­mo­chód. Drzwi domu uchy­la­ją się, a wów­czas z sa­mo­cho­du wy­ska­ku­je kil­ku­let­ni chło­piec, bie­gnie co sił ku si­wie­ją­ce­mu męż­czyź­nie wy­ła­nia­ją­ce­mu się z wej­ścia i ska­cze mu na szy­ję. Męż­czy­zna tuli go, daje mu lek­kie­go sztur­chań­ca, wy­pusz­cza z ob­jęć, a to znak, że za­raz z domu wy­bie­gną dwaj inni chłop­cy i za­cznie się pysz­na za­ba­wa. Już nie po­trze­ba im do­ro­słych. Znik­ną na wie­le kwa­dran­sów, za­ję­ci sami sobą. Choć bu­zie im się nie za­my­ka­ją, nie zro­zu­mie­ją ani jed­ne­go sło­wa, któ­re do sie­bie mó­wią. Ale za to uba­wią się po pa­chy.

Chło­piec z sa­mo­cho­du to Romi. Sied­mio­la­tek z Tel Awi­wu, Żyd, Izra­el­czyk, z peł­nym, za­wa­diac­kim uśmie­chem; daję gło­wę, że gdy do­ro­śnie, bę­dzie miał uro­dę hol­ly­wo­odz­kie­go aman­ta i pro­fe­sor­ski umysł, po pra­dziad­kach: po­ecie i fi­lo­zo­fie. Przy­je­chał na Za­chod­ni Brzeg z oj­cem, Mi­cha­elem Sfar­dem, praw­ni­kiem.

Chłop­cy wy­bie­ga­ją­cy z domu to Cha­led i Wa­lid, dwa roz­bry­ka­ne szcze­nia­ki, naj­wy­raź­niej szczę­śli­we, że od­wie­dził ich do­bry ko­le­ga.

Męż­czy­zna w drzwiach to Mo­ha­med al-Cha­tib. Jest oj­cem Cha­leda i Wa­li­da, Pa­le­styń­czy­kiem, a wio­ska, w któ­rej stoi jego dom, na­zy­wa się Bil’in; to dzi­siaj bo­daj naj­słyn­niej­sza arab­ska wio­ska na Za­chod­nim Brze­gu. Pro­sty chłop, jak się na po­zór zda­je, zna­ny w oko­li­cy ho­dow­ca kur, a już spo­ty­kał się w swo­jej wsi z by­łym pre­zy­den­tem USA Jim­mym Car­te­rem i lau­re­atem po­ko­jo­we­go No­bla, bi­sku­pem z RPA De­smon­dem Tutu. Te­raz stu­diu­je pra­wo na Uni­wer­sy­te­cie Bi­rze­it. Bę­dzie za parę lat zna­ko­mi­tym ad­wo­ka­tem; ma ku temu wszel­kie pre­dys­po­zy­cje. Na oko­licz­ność sła­wy Bil’in i swo­je­go w niej udzia­łu na­jeź­dził się po ca­łym świe­cie, ale też prze­sie­dział w wię­zie­niu.

Na tym li­chym, piasz­czy­stym po­dwór­ku, przed pię­tro­wym do­mem Mo­ha­me­da zro­zu­mia­łem, dla­cze­go Mi­cha­el mówi, że każ­da go­dzi­na w Bil’in jest dla jego syna war­ta co naj­mniej ty­dzień szkol­nej na­uki. Wszak Romi jest dzi­siaj na naj­lep­szych z moż­li­wych wa­ga­rów.

Po­ją­łem też, dla­cze­go Mo­ha­med cie­szy się z każ­dej wi­zy­ty Ro­mie­go, i nie idzie mu wy­łącz­nie o to, że może wów­czas po­roz­ma­wiać z Mi­cha­elem.

Zresz­tą sam nie umia­łem ukryć uśmie­chu, kie­dy Romi wy­pry­snął z auta jak ka­mień z pro­cy, a po­tem Mo­ha­med pod­rzu­cił go w po­wie­trze. A kie­dy póź­niej zo­ba­czy­łem, co zo­ba­czy­łem, zro­bi­ło się ja­koś cie­pło i miło.

Romi, Wa­lid, Cha­led, Mi­cha­el, Mo­ha­med oraz cała wio­ska Bil’in po­ka­zu­ją, że moż­na in­a­czej i le­piej. Choć to „in­a­czej i le­piej” za­zwy­czaj wie­le kosz­tu­je. I trze­ba też nie­ma­ło cier­pli­wo­ści, kopę po­my­słów, spo­ro pod­stę­pu oraz szczę­ścia, by to „in­a­czej i le­piej” osią­gnąć.

II

Ta wy­ciecz­ka za­wsze od­by­wa się tak samo. Na­staw­my się więc na kor­ki ulicz­ne i wdy­cha­nie spa­lin w nad­mier­nych ilo­ściach, ale też – na fan­ta­stycz­ne kra­jo­bra­zy, wi­do­ki jak z baj­ki, pocz­tów­ko­we ob­raz­ki, któ­re za­pa­mię­ta­my na za­wsze.

Na­staw­my się rów­nież na opo­wieść o nie­spra­wie­dli­wo­ści, do­tkliw­szej tym bar­dziej, że na wy­cią­gnię­cie ręki; dzie­je się bli­ziut­ko, tuż przed ocza­mi, i nic nie szko­dzi, że opo­wia­da­ją­cy prze­ry­so­wu­je i prze­sa­dza. Le­piej po­dzię­kuj­my, że tacy prze­wod­ni­cy w ogó­le ist­nie­ją.

Mi­cha Kurz, nie­wy­so­ki, z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem, po­wie:

– Je­stem dum­nym Ży­dem i bar­dzo za­wsty­dzo­nym Izra­el­czy­kiem.

I jest w tym zda­niu ziar­no praw­dy.

Je­dzie­my ku bia­łym mu­rom sta­rej Je­ro­zo­li­my ze wzgó­rza Am­mu­ni­tion Hill. Uli­ca jest sze­ro­ka, co w ni­czym nie zmniej­sza tło­ku. Środ­kiem pro­wa­dzą szy­ny tram­wa­ju; naj­śmiesz­niej­sze­go, naj­dziw­niej­sze­go i bo­daj naj­bar­dziej wy­god­ne­go tram­wa­ju na świe­cie. Jesz­cze przed nie­mal pół wie­kiem szła tędy gra­ni­ca, wy­ty­czo­na woj­ną, na­siąk­nię­ta wro­go­ścią i nie­na­wi­ścią. Po jed­nej stro­nie był Izra­el, po dru­giej – Jor­da­nia.

Pal sześć, że to śro­dek jed­ne­go i tego sa­me­go mia­sta, któ­re po pro­stu jest nie­po­dziel­ne, lecz – przy­najm­niej w wy­obraź­ni – moż­na spró­bo­wać za­rzą­dzać nim wspól­nie. To była gra­ni­ca ro­dem z tych, któ­re tyl­ko stra­szą i nie za­chę­ca­ją by­najm­niej, by z cie­ka­wo­ści zaj­rzeć na dru­gą stro­nę, a ra­czej stro­ją się we wciąż nowe za­sie­ki, blo­ka­dy, za­po­ry; gra­ni­ca od­gra­dza­ją­ca od wro­ga na śmierć i ży­cie. Choć dzie­li wspól­ne miej­sce, po­wie­trze, wo­do­cią­gi, ście­ki. I wi­do­ki – prze­pięk­ne, za­pa­da­ją­ce w pa­mięć.

Po pra­wej ręce mi­ja­my czer­wo­ne da­chy daw­nej arab­skiej dziel­ni­cy Mu­sra­ra (dzi­siaj na­zy­wa się Mo­ra­sza, ale nie­wie­lu je­ro­zo­lim­czy­ków tak mówi), za­ło­żo­nej przez za­moż­nych chrze­ści­jan, któ­rym zbrzy­dło dusz­ne i za­tło­czo­ne Sta­re Mia­sto. Po­wsta­ła jesz­cze w cza­sach osmań­skich i była za­bu­do­wa­na bia­ły­mi, wy­twor­ny­mi do­ma­mi. Gdy Je­ro­zo­li­mę dzie­li­ła gra­ni­ca, znaj­do­wał się tu ży­dow­ski slums dla ciem­no­skó­rych, naj­bied­niej­szych imi­gran­tów z Afry­ki Pół­noc­nej (tu w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych na­ro­dził się ra­dy­kal­ny, eman­cy­pa­cyj­ny ruch Izra­el­skich Czar­nych Pan­ter), wci­śnię­ty w kąt mia­sta, skrę­po­wa­ny za­sie­ka­mi, co­dzien­nie na­ra­żo­ny na jor­dań­skie kule. Dzi­siaj to ele­ganc­ka dziel­ni­ca, mimo że w ser­cu mia­sta, to jed­nak w mia­rę ci­cha i spo­koj­na; domy kosz­tu­ją tu cięż­kie mi­lio­ny.

Po le­wej – Szajch Dżar­rah, do dzi­siaj kwar­tał w więk­szo­ści arab­ski. Za bry­tyj­skich rzą­dów były tu rów­nież domy ży­dow­skie. Wła­ści­cie­li prze­gna­no, gdy nad po­ło­wą mia­sta za­pa­no­wa­ła Jor­da­nia. Nie­któ­rzy Izra­el­czy­cy – mówi Mi­cha – od­grze­bu­ją dzi­siaj sta­re akty wła­sno­ści (albo tyl­ko mó­wią, że je mają; wszak huc­pa nie zna gra­nic) i żą­da­ją zwro­tu pla­ców i nie­ru­cho­mo­ści. Nie­kie­dy im się uda­je; w Szajch Dżar­rah jest kil­ka ży­dow­skich en­klaw i szy­ku­ją się na­stęp­ne prze­ję­cia. Wte­dy na uli­ce wy­cho­dzą miej­sco­wi Ara­bo­wie, wspie­ra­ni przez ta­kich Izra­el­czy­ków jak Mi­cha. Sta­ją przed bul­do­że­ra­mi (je­śli spra­wa do­ty­czy wy­bu­rzeń), blo­ku­ją po­li­cyj­ne i woj­sko­we sa­mo­cho­dy, nio­są trans­pa­ren­ty, krzy­czą.

Bywa, że Mi­cha do­sta­je alar­mu­ją­cy te­le­fon nad ra­nem, i wów­czas, jesz­cze ro­ze­spa­ny, bie­gnie tam, gdzie aku­rat coś się dzie­je. Cza­sa­mi ma po­czu­cie chwi­lo­we­go suk­ce­su: za­trzy­ma­ją wy­bu­rze­nie lub wy­sie­dle­nie. Za­wsze jed­nak to­wa­rzy­szy mu świa­do­mość klę­ski, bo ko­niec koń­ców mu­szą prze­grać, je­śli swo­ich de­cy­zji nie zmie­nią ci na gó­rze, któ­rzy mają wła­dzę.

Mi­cha nie zna ani jed­ne­go przy­pad­ku, by ja­kiś Pa­le­styń­czyk upo­mniał się o utra­co­ny dom w Mu­sra­rze, nie mó­wiąc o jego od­zy­ska­niu. Dla­te­go uwa­ża, że w Je­ro­zo­li­mie nie ma spra­wie­dli­wo­ści.

Po­tem wjeż­dża­my w za­snu­ty spa­li­na­mi tu­nel, je­dzie­my wzdłuż mu­rów Sta­re­go Mia­sta i pro­sto, pod górę, po dłuż­szej chwi­li mi­ja­jąc z pra­wej stro­ny domy przy­kry­te czer­wo­ną da­chów­ką. To Baka (kie­dyś nie­mal wieś, bo­ga­ci Ara­bo­wie bu­do­wa­li tu swo­je pod­miej­skie re­zy­den­cje), dzi­siaj na­zy­wa­ją­ca się Geu­lim. Miesz­ka­ją tu wy­łącz­nie Ży­dzi, po arab­skiej na­zwie nie zo­sta­ło śla­du. Mi­cha po­wie, że tak wy­ma­zu­je się z mia­sta jego nie­daw­ną prze­szłość. I to z ta­kie­go mia­sta, któ­re ist­nie­je dzię­ki prze­szło­ści, na­wet tej od­le­głej o ty­sią­ce lat.

Na­stęp­nie skrę­ca­my w lewo, na wznie­sie­nie i w bok, na par­king, obok punk­tu wi­do­ko­we­go przy pro­me­na­dzie Da­nie­la Ha­asa, skąd Je­ro­zo­li­ma jawi się ni­czym cud mnie­ma­ny: wzgó­rza, bia­łe domy, ka­mien­ne ścia­ny Sta­re­go Mia­sta, zło­ta ko­pu­ła Me­cze­tu Ska­ły. Wi­dać rów­nież mur se­pa­ru­ją­cy Za­chod­ni Brzeg. Z tej od­le­gło­ści wy­glą­da nie­groź­nie, choć obco, nie pa­su­je do baj­ko­we­go kra­jo­bra­zu, ale też zbyt­nio go nie szpe­ci. Moż­na stać go­dzi­na­mi i pa­trzeć, pa­trzeć, pa­trzeć, zwłasz­cza gdy słoń­ce cho­wa się za górą Sko­pus. Cały czas mamy wra­że­nie, że spo­glą­da­my na wspa­nia­łe mia­sto – je­den zin­te­gro­wa­ny, wspól­ny, nie­po­dziel­ny or­ga­nizm.

Ale tak nie jest, sło­wo daję.

Je­dzie­my da­lej, spa­dzi­stą dro­gą w dół, obok ży­dow­skie­go osie­dla Nof Zion, wy­bu­do­wa­ne­go na skra­ju arab­skiej dziel­ni­cy Dża­bel Mu­ka­ber. Wy­glą­da jak ele­ganc­kie w for­mie, ryt­micz­nie spię­trzo­ne kloc­ki: ka­mien­ne ta­ra­sy mię­dzy seg­men­ta­mi, duże okna, domy wspi­na­ją­ce się po zbo­czu wzgó­rza, a ścież­ki mię­dzy nimi są nocą dys­kret­nie oświe­tlo­ne żół­tym, ma­to­wym, przy­ja­znym świa­tłem, wy­łą­cza­jąc oka­la­ją­cy je płot, gdzie od re­flek­to­rów ja­sno jak w samo po­łu­dnie. To oaza do­stat­ku, po­wsta­ła – za­znacz­my – na zie­mi ku­pio­nej przez Ży­dów, a przy­najm­niej tak uznał sąd. Była o Nof Zion awan­tu­ra, ale skrom­ne­go roz­mia­ru, awan­tur­ka wła­ści­wie. Kie­dy w osie­dlu przy­bę­dą nowe kloc­ko­wa­te domy (a przy­bę­dą z pew­no­ścią), awan­tu­ra wy­buch­nie znów i znów – uwa­ża Mi­cha – skoń­czy się jak po­przed­nia, czy­li ni­czym. Bo na ku­pio­nym w koń­cu moż­na ro­bić, co się chce.

Lecz o wie­le więk­sze wra­że­nie robi wszyst­ko, co wo­kół osie­dla. Z góry, od pro­me­na­dy Ha­asa i uli­cy Yano­fskie­go, wiel­kie­go sza­chi­sty (któ­ry mó­wił po pol­sku – wy­obra­żam so­bie – rów­nie do­brze, jak w ji­dysz, mimo że sza­chow­ni­cę roz­kła­dał dla Ka­na­dy), wie­dzie ku ele­ganc­kim do­mom sze­ro­ka, rów­na uli­ca. To­wa­rzy­szą jej rów­ne, gład­kie chod­ni­ki, i choć w ska­li­stym, wy­schnię­tym kra­jo­bra­zie rzu­ci się w oczy naj­mniej­szy brud, nie zo­ba­czy­my na chod­ni­kach ani jed­ne­go pa­pier­ka. Tuż za Nof Zion jest ostry za­kręt. To gra­ni­ca gład­kich chod­ni­ków i sze­ro­kie­go as­fal­tu. Na­gle, bez żad­nej przy­czy­ny, w dro­dze po­ka­zu­ją się głę­bo­kie dziu­ry, a na piasz­czy­stych po­bo­czach (chod­ni­ki urwa­ły się) leżą śmie­ci. Te hał­dy od­pa­dów moż­na zo­ba­czyć z okien ele­ganc­kich do­mów Nof Zion, lecz nikt z lo­ka­to­rów ra­czej nie spo­glą­da aku­rat w tę stro­nę. Gdy­by to ro­bił, za­glą­dał­by w arab­skie po­dwór­ka, a co tam cie­ka­we­go? Mi­cha twier­dzi, że wła­śnie ta gra­ni­ca mię­dzy chod­ni­ka­mi a tą samą uli­cą bez chod­ni­ków po­ka­zu­je, jak Je­ro­zo­li­ma trak­tu­je swo­ich miesz­kań­ców: Ży­dzi mają, Pa­le­styń­czy­cy nie mają, mimo że Pa­le­styń­czy­cy są go­spo­da­rza­mi we wschod­niej czę­ści mia­sta, a Ży­dzi – go­ść­mi.

Nof Zion jest na­stro­szo­ne jak paw, a Dża­bel Mu­ka­ber wście­ka się na jego ja­skra­we bar­wy. Stąd po­cho­dził ter­ro­ry­sta, któ­ry w 2008 roku za­strze­lił uczniów je­ro­zo­lim­skiej je­szi­wy. Tu Pa­le­styń­czy­cy, wkra­da­ją­cy się do Izra­ela z Za­chod­nie­go Brze­gu, mogą li­czyć na zro­zu­mie­nie, po­si­łek, dach nad gło­wą i wspar­cie.

Mi­cha po­ka­że mi ży­dow­ski do­sta­tek, pa­le­styń­ską nę­dzę, lecz o za­ma­chow­cu nie po­wie ani sło­wa. Nie­zręcz­nie mu. Wszak wcze­śniej zdarł gar­dło, opo­wia­da­jąc, jak to już pod ko­niec XX wie­ku miał być po­kój, ale go nie ma.

Te­raz ze­śli­zgu­je­my się w dół do­li­ny, świa­do­mi, że nie­da­le­ko stąd, pod mu­ra­mi sta­rów­ki, jest Mia­sto Da­wi­da, ar­che­olo­gicz­ny do­wód na to, że pra­daw­ne księ­gi mó­wią praw­dę: tu Joab wszedł w pod­ziem­ne stru­mie­nie i sztucz­nie prze­bi­te akwe­duk­ty, by we­drzeć się do Je­ro­zo­li­my. Gdy od­ko­py­wa­no Mia­sto Da­wi­da, za­pa­dło się kil­ka oko­licz­nych pa­le­styń­skich do­mów. Fak­tem jest, że za na­uko­we od­kry­cia cza­sa­mi trze­ba pła­cić taką cenę, jed­nak wła­ści­cie­li do­mów war­to było wcze­śniej uprze­dzić i po­ga­dać o od­szko­do­wa­niu. Znaj­du­je­my się w Sil­wan, pa­le­styń­skiej czę­ści Je­ro­zo­li­my Wschod­niej, brud­nej, bied­nej, bez bie­żą­cej wody i ka­na­li­za­cji, a na do­da­tek zbun­to­wa­nej.

Je­stem pe­wien, że ży­dow­ska Je­ro­zo­li­ma nie lubi arab­skie­go Sil­wan. Awan­tur­ni­cze to miej­sce, sko­re do roz­rób, de­mon­stra­cji, chęt­ne, by rzu­cać ka­mie­nia­mi w izra­el­skich żoł­nie­rzy i po­li­cjan­tów. Nie­ma­ło jest ta­kich, któ­rzy są­dzą, że Ara­bom nie na­le­ży się ten ka­wa­łek do­li­ny, gdzie ka­mie­nie pa­mię­ta­ją pro­ro­ków, pa­triar­chów, piel­grzy­mów z od­le­głych kra­in i na­jeźdź­ców z naj­więk­szych im­pe­riów, a może sły­sza­ły na­wet kro­ki sa­me­go Boga. Mimo że cia­sno tu­taj, brud­no, a nie­kie­dy śmier­dzi szam­bem. Przy­droż­ne, uschnię­te krze­wy mają głęb­szy, bar­dziej przy­gnę­bia­ją­cy od­cień za­ku­rzo­ne­go brą­zu, a dzie­ci ze szkol­ny­mi ple­ca­ka­mi no­szą gor­sze ubra­nia niż te z Je­ro­zo­li­my Za­chod­niej, i chy­ba tro­chę się boją.

Na­gle szok. Po le­wej stro­nie wą­skiej uli­cy (pa­trząc w kie­run­ku Góry Oliw­nej) wy­ra­sta do­stat­ni kom­pleks bu­dyn­ków, strze­żo­ny mo­car­ną bra­mą i ob­wie­szo­ny bia­ło-nie­bie­ski­mi fla­ga­mi z gwiaz­dą Da­wi­da: to nowe domy Ma­ale Ze­itim. Wy­glą­da­ją jak miej­sce go­to­we do za­sie­dle­nia, nowe osie­dle w brzu­chu znisz­czo­ne­go mia­sta, dla­te­go – zgod­nie z tu­tej­szą prak­ty­ką – ogro­dzo­ne, oświe­tlo­ne, upięk­szo­ne zie­le­nią, któ­rej po są­siedz­ku szu­kać ze świe­cą. Mo­że­my wy­obra­zić so­bie, że osie­dle ma pod­ziem­ne par­kin­gi, we wspól­nych prze­strze­niach ta­ra­sów i ście­żek sły­chać szum kli­ma­ty­za­cji i plusk wody ze zra­sza­rek. W re­kla­mo­wych fol­de­rach dla no­wych osie­dleń­ców prze­czy­ta­my wkrót­ce, że to praw­da.

Po pra­wej zaś stro­nie – byt zgo­ła nie­rze­czy­wi­sty. Od naj­daw­niej­szych cza­sów (tu­rec­kich, bry­tyj­skich, jor­dań­skich, izra­el­skich) była tu po­li­cyj­na sta­ni­ca, ża­den tam skrom­ny po­ste­ru­nek, ale ko­men­da peł­ną gębą, bo w miej­scu stra­te­gicz­nym; kto je dzier­ży, ma pod okiem całą do­li­nę i po­bli­skie wzgó­rza. Na­gle jed­nak po­li­cja za­bra­ła się (Mi­cha po­wie, że to pierw­szy i je­dy­ny ko­mi­sa­riat na świe­cie, któ­ry zo­stał spry­wa­ty­zo­wa­ny), zo­sta­wia­jąc plac i bu­dyn­ki osad­ni­kom. Na­zy­wa się to Ma­ale Da­wid i w za­mie­rze­niach, ale też w dzi­siej­szej re­al­no­ści, ma być wspa­nia­łe, pięk­ne, w ja­kimś sen­sie sa­mo­wy­star­czal­ne: skle­py, dep­ta­ki, sy­na­go­ga, ba­se­ny i kor­ty te­ni­so­we. W kwa­dra­to­wej bu­dow­li oto­czo­nej mu­rem ła­two moż­na do­strzec po­zo­sta­ło­ści po daw­nej po­li­cyj­nej kwa­te­rze, pew­nie przez te cia­sne, za małe okna i plac ape­lo­wy, na któ­rym nic się nie ukry­je. Po­nad bu­dyn­kiem wi­dok jak z baj­ki.

A za­raz obok pa­le­styń­skie domy i za­gród­ki, ba­racz­ki, przy­bu­dów­ki, po­dwór­ka, czar­ne pla­sti­ko­we ba­nia­ki na wodę, któ­ra bywa tu od cza­su do cza­su. Gdzie­nieg­dzie owce i kozy, choć to geo­gra­ficz­nie śro­dek mia­sta. Wszę­dzie bie­da i złość. Jest tu tak­że mur, obok skle­pi­ku, gdzie każ­da taka wy­ciecz­ka jak moja i Mi­chy ku­pu­je wodę, colę lub pa­pie­ro­sy, a po­tem sta­je pod sza­rą, be­to­no­wą ścia­ną i fo­to­gra­fu­je się, a jak­że.

By­łem kil­ka­kroć w tym miej­scu, oglą­da­łem mur, któ­ry tu­taj wy­da­je się jak naj­bar­dziej ab­sur­dal­ny. Słu­cha­łem opo­wie­ści ży­dow­skich i arab­skich zna­jo­mych, że ścia­na wy­sta­wio­na w po­przek mia­sta nisz­czy, tłam­si, prze­szka­dza, pro­wo­ku­je. Wiem, że nie jest zbyt roz­sąd­nie wa­łę­sać się tu­taj w środ­ku nocy, bo moż­na stra­cić nie tyl­ko port­fel, ale i gło­wę. Lecz je­śli ktoś chce ku­pić moc­ny hasz, tra­fił pod do­bry ad­res.

Sto­jąc pod mu­rem, za każ­dym ra­zem czy­ta­łem te same na­pi­sy, przy­glą­da­łem się tym sa­mym graf­fi­ti. Nic – a prze­cież wie­le mo­ich wi­zyt dzie­li­ły mie­sią­ce i lata – tu­taj aku­rat się nie zmie­nia. „Free Pa­le­sti­ne”. „Isra­el is apar­the­id/ter­ro­rist sta­te”. Nie do­da­no na­wet no­we­go ko­lo­ru do czar­nych li­ter. Po­my­śla­łem, że ten skra­wek Je­ro­zo­li­my Wschod­niej to ja­kaś mu­ze­al­na wy­sta­wa, któ­rej ku­ra­tor, przy­wią­za­ny do pierw­sze­go po­my­słu, nie ma po­ję­cia ani po­trze­by, jak ją od­no­wić.

Mi­cha pro­wa­dza w to miej­sce tak wie­le wy­cie­czek, że nie zwra­ca uwa­gi na ta­kie de­ta­le. Mur obu­rza go i za­wsty­dza. Dla­te­go robi, co może – po­ka­zu­je wła­sny wstyd – a to musi być bar­dzo trud­ne. Choć aku­rat on nie musi się wsty­dzić. Może tyl­ko za na­iw­ność: ufał w po­kój, kie­dy trwał an­trakt mię­dzy dwie­ma pa­le­styń­ski­mi in­ti­fa­da­mi, to­czy­ły się ne­go­cja­cje, ale rów­nież gi­nę­li lu­dzie (po­nad sto pięć­dzie­siąt ofiar sa­mo­bój­czych za­ma­chów, ata­ki na au­to­bu­sy, ka­wiar­nie, cen­tra han­dlo­we, ma­sa­kry w Tel Awi­wie, Bajt Lid, Je­ro­zo­li­mie).

Po­wie: – Mimo to by­łem pe­wien, że po­kój jest tuż za ro­giem. W za­mian do­sta­łem tę ścia­nę.

Przez swo­je nie­speł­na czter­dzie­sto­let­nie ży­cie Mi­cha prze­żył trzy epo­ki. Pierw­sza to epo­ka nie­wia­ry, że w re­la­cjach izra­el­sko-pa­le­styń­skich coś się od­mie­ni. Dru­ga – epo­ka na­dziei, że wszyst­ko, co do­bre, jest już tuż-tuż. Trze­cia – to kac po na­dziei i po­czu­cie ob­co­ści mię­dzy swo­imi, bo ska­co­wa­ny jest każ­dy, lecz wnio­ski, ja­kie z kaca wy­cią­ga Mi­cha, po­tra­fią wy­cią­gnąć nie­licz­ni.

Te­raz sa­mo­chód wspi­na się na Górę Oliw­ną. Po pra­wej – ru­iny: któ­re­goś ran­ka przy­je­cha­ły tu żół­te bul­do­że­ry w asy­ście woj­ska i zbu­rzy­ły pa­le­styń­ski dom po­sta­wio­ny bez wy­ma­ga­nych ze­zwo­leń. Gdy na gru­zo­wi­sku sta­nę­ły na­mio­ty do­star­czo­ne przez or­ga­ni­za­cję hu­ma­ni­tar­ną, znów przy­szło woj­sko z roz­ka­zem wy­bu­rze­nia, więc na­mio­tów też nie ma.

Po le­wej – po­dob­nie.

A wszyst­ko to w cia­snym, miej­skim kra­jo­bra­zie, dla­te­go ru­iny wy­glą­da­ją jak skut­ki ka­ta­strof bu­dow­la­nych.

Aż na­raz tra­fia­my w nie­sa­mo­wi­ty tłok, mię­dzy za­par­ko­wa­ne au­to­ka­ry, ryk prze­grza­nych sa­mo­cho­dów. Wo­kół sza­ro od spa­lin, sły­chać na­wo­ły­wa­nia prze­wod­ni­ków i wi­dać mię­dzy­na­ro­do­wy tłum piel­grzy­mów z Ko­rei, Hisz­pa­nii, Pol­ski, Fran­cji, kra­jów afry­kań­skich i z Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej. Oto bo­wiem je­ste­śmy w oko­li­cach wska­za­nych przez Nowy Te­sta­ment: tędy Je­zus zmie­rzał do Je­ro­zo­li­my tuż przed Nie­dzie­lą Pal­mo­wą, tu zna­lazł ośli­cę z osioł­kiem, na któ­rej po­je­chał do świą­ty­ni, nie­opo­dal są Gro­ta Poj­ma­nia i ogród Get­se­ma­ni; dzia­ło się w tym miej­scu a dzia­ło. Pąt­ni­cy go­nią od świę­te­go przy­byt­ku do świę­te­go przy­byt­ku, śpie­wa­ją na­boż­ne pie­śni. Gdy po­dejść w po­bli­że cer­kwi i ko­ścio­łów, pach­nie ka­dzi­dłem. Mało kto zwró­ci uwa­gę na dom ob­wie­szo­ny fla­ga­mi z gwiaz­dą Da­wi­da; dom osad­ni­ków to nie ich baj­ka, nie po to tu przy­je­cha­li.

Jest w opo­wie­ści Mi­chy o upo­ko­rze­niu Je­ro­zo­li­my Wschod­niej szwarc­cha­rak­ter. Gdy­by nie było aku­rat jego, naj­pew­niej zja­wił­by się inny. Na­zy­wa się Ir­wing Mo­sko­witz, po­cho­dzi z Pol­ski, z wy­kształ­ce­nia le­karz, lecz za­jął się (z suk­ce­sem) za­rzą­dza­niem szpi­ta­la­mi w da­le­kiej Ka­li­for­nii, a w koń­cu ka­sy­na­mi, na czym zbił for­tu­nę. Ku­pu­je zie­mię w arab­skich dziel­ni­cach, a na tej zie­mi bu­du­je osie­dla; tu­taj pie­nią­dze Mo­sko­wit­za są nie­mal w każ­dym ży­dow­skim bu­dyn­ku. Dla osad­ni­ków jest fi­lan­tro­pem i sy­jo­ni­stycz­nym bo­ha­te­rem. Usta­no­wił na­gro­dę Lwa Sy­jo­nu; otrzy­mał ją ostat­nio sta­reń­ki rab­bi Mo­sze Le­vin­ger, re­li­gij­ny przy­wód­ca i ini­cja­tor osad­nic­twa w He­bro­nie. We­dług Ara­bów – po­twór.

Lecz je­śli ktoś ku­pu­je, musi być, na zdro­wy ro­zum, ten, kto sprze­da­je. Ale i tak – uwa­ża Mi­cha – trans­ak­cje zie­mią są dęte. Nie da się ich czę­sto prze­śle­dzić, gdyż za sprze­daż zie­mi, zwłasz­cza w ży­dow­skie ręce, Pa­le­styń­czy­cy ka­ra­ni są śmier­cią.

Sche­mat jest pro­sty. Gdzieś na świe­cie, naj­le­piej w Jor­da­nii (bo to kraj arab­ski pe­łen ziom­ków, a z Izra­elem ma jako tako po­praw­ne kon­tak­ty), po­wsta­je fir­ma za­in­te­re­so­wa­na je­ro­zo­lim­ską nie­ru­cho­mo­ścią. Wła­ści­ciel sprze­da­je ją więc Jor­dań­czy­kom i na wszyst­ko ma moc­ne pa­pie­ry; w koń­cu arab­ska zie­mia prze­cho­dzi w arab­skie ręce. Na­gle jor­dań­skie przed­się­bior­stwo roz­wie­wa się jak kurz nad su­chą pu­sty­nią, a no­wy­mi wła­ści­cie­la­mi oka­zu­ją się osad­ni­cy. Jor­dań­ska fir­ma ku­pi­ła sa­mot­ny bu­dy­nek, któ­ry dzi­siaj na­zy­wa się Kid­mat Zion – dom dla kil­ku­na­stu osad­ni­ków. Tak dzia­ło się rów­nież na Gó­rze Oliw­nej (zwło­ki Pa­le­styń­czy­ka, któ­ry sprze­dał dom ra­zem z zie­mią fik­cyj­nej fir­mie z Am­ma­nu, zna­le­zio­no aż w Je­ry­chu).

Z Góry Oliw­nej je­dzie­my pod kam­pus uni­wer­sy­tec­ki na gó­rze Sko­pus. Wy­sia­da­my z sa­mo­cho­du, by po­pa­trzeć na wschód. Da­le­ko stoi sza­ry mur, a za nim ja­śnie­ją bie­lut­kie domy osie­dla Ma­ale Adu­mim. Lecz przed mu­rem i zwar­tym osie­dlem zo­ba­czy­my też pu­stą prze­strzeń.

Ofi­cjal­nie na­zy­wa się „E1”, jak ja­kaś au­to­stra­da albo dział­ka na geo­de­zyj­nej ma­pie. Ma kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzch­ni i wy­glą­da jak żół­ta­wo-bru­nat­no-ruda ska­li­sta zie­mia, kie­dyś we wła­da­niu ko­czow­ni­ków, obec­nie nie­waż­na i opusz­czo­na. Dzi­siaj to miej­sce wraż­li­we jak od­kry­ty nerw. Izra­el od­gra­ża się co i raz, że wy­bu­du­je tam ty­sią­ce no­wych miesz­kań, żeby po­łą­czyć Ma­ale Adu­mim z Je­ro­zo­li­mą. Pa­le­styń­czy­cy prze­strze­ga­ją, że wów­czas Je­ro­zo­li­ma zo­sta­nie de­fi­ni­tyw­nie od­cię­ta od Za­chod­nie­go Brze­gu, no i że zro­bi się z tego awan­tu­ra z mię­dzy­na­ro­do­wy­mi try­bu­na­ła­mi włącz­nie.

Pa­trzy­my na pu­stą prze­strzeń, a z Mi­chy wy­le­wa się żal do Izra­ela jak woda z dziu­ra­we­go wia­dra. Stwier­dza, że oku­pa­cja i roz­bu­do­wa osie­dli to nie tyl­ko krzyw­da, ale też wiel­ki biz­nes, czę­sto za­wsty­dza­ją­cy i pa­skud­ny.

Ktoś – mówi Mi­cha – musi bu­do­wać te domy dla Izra­el­czy­ków i za­ra­bia na tym kro­cie, bo czę­sto ma dla pry­wat­ne­go biz­ne­su pań­stwo­wą pod­pór­kę. Lu­dzie wpro­wa­dza­ją się, za­tem trze­ba ich ochra­niać i, bywa, ochro­nia­rza­mi są nie tyl­ko żoł­nie­rze, lecz i fa­ce­ci za­trud­nie­ni przez mię­dzy­na­ro­do­we fir­my z ele­ganc­ki­mi sie­dzi­ba­mi w ja­kimś Lon­dy­nie lub Zu­ry­chu. I tak wy­dłu­ża się łań­cu­szek tych, któ­rzy, nie oglą­da­jąc oku­pa­cji, wła­śnie na niej zbi­ja­ją ko­ko­sy.

Osie­dla mu­szą żyć, więc ja­kieś za­gra­nicz­ne przed­się­bior­stwa lo­ku­ją tam swo­je fi­lie i za­kła­dy. Po­nie­waż izra­el­skie rol­nic­two jest jed­nym z naj­lep­szych na świe­cie, otwie­ra­ją tam na przy­kład upra­wy eko­lo­gicz­ne. Coś, co w Ame­ry­ce jest w rę­kach post­hi­pi­sów, na Te­ry­to­riach na­le­ży do naj­więk­szych szo­wi­ni­stów, któ­rzy czę­sto przy­je­cha­li z USA. Ta­kie przed­się­bior­stwa otwie­ra­ją swo­je fi­lie tak­że w out­po­stach, dzi­kich osa­dach.

A sko­ro bu­rzy się nie­le­gal­nie wy­sta­wio­ne pa­le­styń­skie domy, do tego też po­trzeb­na jest tech­no­lo­gia. Trze­ba wie­dzieć, kie­dy naj­le­piej przyjść, jak usta­wić bul­do­żer i – ko­niec koń­ców – jak po­wstrzy­mać lu­dzi, któ­rzy nie będą tyl­ko przy­glą­dać się bez­czyn­nie, gdy cięż­kie ma­szy­ny grze­bią ich ma­ją­tek.

– Czy wiesz – pyta Mi­cha – że przed pe­kiń­ską olim­pia­dą uczy­li­śmy Chiń­czy­ków, jak ra­dzić so­bie z pro­te­sta­mi miesz­kań­ców dziel­nic wy­bu­rza­nych pod obiek­ty spor­to­we, jak nisz­czyć, pa­cy­fi­ko­wać, jak trzy­mać w ry­zach zde­spe­ro­wa­nych lu­dzi? Tech­no­lo­gia sto­so­wa­nia prze­mo­cy jest jed­ną z na­szych dzie­dzin eks­por­tu. Sprze­da­my ją na­wet do Chin. Na­praw­dę je­ste­śmy w tym do­brzy, ale zda­je mi się, że to nie po­wód do dumy.

III

Po woj­sku, jak wie­lu mło­dych Izra­el­czy­ków, Dror Et­kes po­je­chał w świat. Po­dob­no po­ma­ga to uło­żyć się ze sobą, zwłasz­cza gdy do­świad­czy­ło się praw­dzi­we­go fron­tu, stra­chu, gdy z bli­ska oglą­da­ło się na­głą śmierć, któ­rej nie moż­na za­po­biec. Taka wy­pra­wa trwa rok, cza­sem dłu­żej, ale za­wsze wie­dzie tam, gdzie moż­na za­po­mnieć: w ame­ry­kań­ską pust­kę lub tłok No­we­go Jor­ku, do Taj­lan­dii, do Wiet­na­mu, na pla­że We­ne­zu­eli albo Ko­lum­bii, w za­sa­dzie wszyst­ko jed­no gdzie, byle jak naj­da­lej od domu. Waż­ne, że gdzieś da­le­ko moż­na spo­tkać in­nych Izra­el­czy­ków, któ­rzy po pro­stu ro­zu­mie­ją, a kie­dy py­ta­ją, to z sen­sem: Izra­el­czy­ków-żoł­nie­rzy­ków le­czą­cych się z woj­sko­wych prze­żyć.

Dror za­ba­wił da­le­ko od domu kil­ka lat. Do­szedł do ładu ze sobą, wy­my­ślił so­bie przy­szłość. Wró­cił do Je­ro­zo­li­my, lecz chy­ba coś po­szło nie tak w sta­ran­nie prze­pra­co­wa­nej au­to­te­ra­pii (albo po­szło zbyt moc­no), bo z miej­sca po­gna­ło go tam, gdzie kie­dyś słu­żył.

Jeź­dził no­wy­mi, as­fal­to­wy­mi dro­ga­mi, któ­re kie­dyś były ka­mie­ni­sty­mi ścież­ka­mi i po­lny­mi dróż­ka­mi, do­bry­mi dla kóz i owiec. Pa­trzył na świe­żut­kie, czer­wo­ne da­chów­ki kry­ją­ce domy osie­dli wy­bu­do­wa­nych na nie tak daw­no bez­lud­nych wzgó­rzach. Nie umiał od­na­leźć sta­rych ga­jów oliw­nych ani pól spły­wa­ją­cych w do­li­ny, po­cię­tych ka­mien­ny­mi mur­ka­mi.

A prze­cież znał tę zie­mię na wy­lot, przed­rep­tał ją wie­le razy jesz­cze w po­lo­wym mun­du­rze, a te­raz gu­bił się, błą­dził, wy­bie­rał szla­ki, któ­re mia­ły za­wieść go na pust­ko­wie, lecz wy­rzu­ca­ły pod pło­ta­mi i za­sie­ka­mi albo koń­czy­ły się na­gle be­to­no­wą, gra­nicz­ną ścia­ną. Niby wie­dział, gdzie jest, ale nie wie­dział. Pa­trzył na zna­jo­my, ale obcy kra­jo­braz.

Zmie­nił się Za­chod­ni Brzeg. Dror nie umiał so­bie wy­obra­zić, że w tak krót­kim cza­sie może się zmie­nić aż tak bar­dzo. My­ślę, że wów­czas prze­stra­szył się, bo – jak mówi – zo­ba­czył zmia­ny tak wiel­kie, że cof­nąć je może tyl­ko ja­kiś ka­ta­klizm. I że – ko­niec koń­ców – on rów­nież za ten ka­ta­klizm za­pła­ci.

Chy­ba nic nie zo­sta­ło z przy­szło­ści wy­my­ślo­nej da­le­ko od domu. Dror ku­pił sa­mo­chód te­re­no­wy z naj­moc­niej­szym sil­ni­kiem i na­pę­dem na czte­ry koła.

Po­je­dzie­my z Dro­rem na He­ro­dion, gdzie dwa ty­sią­ce lat temu król He­rod Wiel­ki ka­zał zbu­do­wać obron­ny pa­łac, a po śmier­ci zo­stał po­cho­wa­ny. He­ro­dion wy­glą­da jak wy­ga­sły wul­kan, rów­no ob­cię­ty u szczy­tu stoż­ka ostrym no­żem, ster­czą­cy wy­so­ko po­nad oko­licz­ny­mi wzgó­rza­mi, choć na­praw­dę nie jest wyż­szy, tyl­ko sa­mot­ny, co spra­wia, że jawi się bar­dzo po­tęż­ny. Leży na Te­ry­to­riach, może z dzie­sięć ki­lo­me­trów od Je­ro­zo­li­my. Tu­ry­ści (peł­no ich tam, rów­nież Pa­le­styń­czy­ków i izra­el­skich Ara­bów, są­dząc po re­je­stra­cjach sa­mo­cho­dów i chust­kach na gło­wach dziew­czyn) zo­sta­wia­ją auta na pła­skim par­kin­gu zwró­co­nym otwar­tą kra­wę­dzią ku Za­chod­nie­mu Brze­go­wi i drep­cą pod górę po­dzi­wiać im­po­nu­ją­ce wy­ko­pa­li­ska. Mają ra­cję, bo He­ro­dion za­chwy­ca, jest pięk­ny i dzia­ła na wy­obraź­nię, po­ka­zu­je, co przed ty­siąc­le­cia­mi mógł zdzia­łać czło­wiek w Zie­mi Świę­tej. Lecz gdy­by zo­sta­li koło swo­ich sa­mo­cho­dów i spoj­rze­li na wschód, zo­ba­czy­li­by współ­cze­sność.

Za­cznie­my od szo­sy, któ­rą pół Izra­ela na­zy­wa dro­gą Lie­ber­ma­na (od skraj­nie nie­chęt­ne­go Pa­le­styń­czy­kom, szo­wi­ni­stycz­ne­go mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych Izra­ela Awig­do­ra Lie­ber­ma­na), świe­żo wy­as­fal­to­wa­nej, wy­god­nej, choć wą­skiej. Wie­dzie ku osie­dlu, gdzie miesz­ka przy­wód­ca so­wiec­kiej alii, aż lśni no­wo­ścią i ni­jak się ma do daw­nych dróg na Za­chod­nim Brze­gu. A prze­cież były to dro­gi do­stęp­ne pa­triar­chom i pro­ro­kom, z po­łu­dnia na pół­noc, wy­ty­czo­ne ludz­ką po­trze­bą, lecz nie na prze­kór na­tu­rze. Dror po­wia­da, że te daw­ne dro­gi win­ny być trak­to­wa­ne jak za­by­tek, ale te­raz po­sta­wio­no na nich blo­ka­dy, zwłasz­cza na tej głów­nej, no­szą­cej obec­nie nu­mer 60, w wie­lu miej­scach wy­rzu­co­nej z pra­sta­rych ko­le­in, choć cho­dził nią Abra­ham, Da­wid, Je­zus. Nowe szo­sy łą­czą­ce ży­dow­skie osie­dla to zaś coś, co naj­pew­niej nie po­zwo­li oca­lić kra­jo­bra­zu i od­wró­cić po­li­tycz­nej geo­gra­fii Te­ry­to­riów.

Po­tem Dror ce­lu­je pal­cem w pola i gaje. Nie­któ­re są buj­ne i zie­lo­ne, inne – jak­by do­pie­ro co ktoś po­sta­no­wił tu sa­dzić oliw­ko­we drze­wa i spulch­niać zie­mię. Nie ma mię­dzy tymi po­la­mi na­tu­ral­nych gra­nic, ale jest ra­czej wy­mu­szo­ne od­dzie­le­nie. Część zie­mi upra­wia­ją Ży­dzi z osie­dli. Część – Pa­le­styń­czy­cy.

Są jesz­cze te wca­le licz­ne ka­wał­ki, po pro­stu smut­ne. Pa­le­styń­czy­cy (choć to ich zie­mia) nie mają do nich do­stę­pu, bo leżą za bli­sko osie­dli. Osad­ni­cy jesz­cze ich nie za­bra­li.

Dror po­ka­zu­je i opo­wia­da, a mnie mylą się na­zwy osie­dli; kto chce, niech po­pa­trzy w mapę Te­ry­to­riów. Lecz na za­wsze za­pa­mię­tam ar­chi­tek­tu­rę. Na nie­któ­rych sku­pi­skach do­mów za­mknię­tych ob­ję­cia­mi szczel­ne­go muru i za­sie­ków wi­dać upływ cza­su; drze­wa tam wyż­sze, zie­leń buj­niej­sza, wy­glą­da­ją jak do­stat­nie wio­ski roz­rzu­co­ne mię­dzy wzgó­rza­mi, a bia­ły tynk zdą­żył za­żół­cić się od słoń­ca. Inne, chro­nio­ne tak samo, mają wąt­pli­wy wdzięk kon­te­ne­ro­wych osad: kil­ka bla­sza­nych kloc­ków roz­rzu­co­nych bez skła­du i ładu, drew­nia­ne słu­py pod ka­ble elek­trycz­ne, ja­kaś dróż­ka do sta­lo­wej bra­my, cza­sa­mi po­je­dyn­czy wia­trak na­pę­dza­ją­cy stud­nię.

Zbio­ro­wi­ska bla­sza­nych kloc­ków na­zy­wa­ją się out­po­sta­mi. To osie­dla nie­le­gal­ne, na­wet we­dle izra­el­skie­go pra­wa. Po­win­ny być ro­ze­bra­ne. Ba… nie mia­ły pra­wa po­wstać. Nie­któ­re z nich jed­nak za­mie­nia­ły się w le­gal­nie ist­nie­ją­ce wio­ski. Nie­któ­re (mniej­szość) ewa­ku­owa­no i za­wsze była z tego ogrom­na awan­tu­ra z udzia­łem po­li­ty­ków i ra­bi­nów, z uży­ciem woj­ska, po­li­cją, z ka­mie­nia­mi rzu­ca­ny­mi w funk­cjo­na­riu­szy, wrza­skiem i obe­lga­mi „ge­sta­po” wy­krzy­ki­wa­ny­mi przez osad­ni­ków.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE SP. Z O.O.

www.czar­ne.com.pl

Se­kre­ta­riat: ul. Koł­łą­ta­ja 14, III p., 38-300 Gor­li­ce

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: ma­te­usz@czar­ne.com.pl,

to­masz@czar­ne.com.pl, do­mi­nik@czar­ne.com.pl,

ho­no­ra­ta@czar­ne.com.pl, ewa@czar­ne.com.pl

Re­dak­cja: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­wa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

Se­kre­tarz re­dak­cji: mal­go­rza­ta@czar­ne.com.pl

Dział pro­mo­cji: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­wa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: agniesz­ka@czar­ne.com.pl, anna@czar­ne.com.pl,

do­ro­ta@czar­ne.com.pl, zo­fia@czar­ne.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu: ka­ta­rzy­na@czar­ne.com.pl

Dział sprze­da­ży: irek.grad­kow­ski@czar­ne.com.pl

tel. 504 564 092, 605 955 550

agniesz­ka.wil­czak@czar­ne.com.pl

Au­dio­bo­oki i ebo­oki: Iza­be­la Re­gól­ska, iza@czar­ne.com.pl

Wo­ło­wiec 2014

Wy­da­nie I