Jastrzębie nad połoniną - Wiesław Hop - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Jastrzębie nad połoniną ebook i audiobook

Wiesław Hop

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Dzika natura i tajemnice, które skrywają góry... Komisarz Andrzej Nowak, doświadczony śledczy przeniesiony z Szerokiej Doliny, staje przed jednym z najtrudniejszych zadań w swojej karierze. W uroczysku Gradysowa Dolina leśnicy znajdują zwłoki mężczyzny – makabrycznie zniszczone przez dziką zwierzynę. Czy to brutalna zbrodnia, czy jedynie tragiczny wypadek? Tymczasem w cieniu Bieszczadzkich połonin znikają młode dziewczyny, a zagadkowe zgony lokalsów budzą niepokój. Z każdym dniem Nowak zagłębia się coraz bardziej w świat pełen ukrytych konfliktów, tajemnic i niebezpieczeństw, gdzie piękno natury przysłania mrok ludzkich dusz.

Wiesław Hop mieszka na Podkarpaciu. Z wykształcenia filozof. Zanim poświęcił się pisarstwu, był nauczycielem, a później policjantem, w tym przez kilkanaście lat komendantem Komisariatu Policji w Birczy na Podgórzu Przemyskim i poznawał życie od jego mrocznej strony... Polecamy również inne tytuły: "O północy w Bieszczadach", "Długa noc", ”Przed wyrokiem”, ”Wbrew woli” i ”Spacer ze śmiercią”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 14 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wiesław Hop

Jastrzębie na połoniną

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Jastrzębie na połoniną

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2025

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka, Aureusart

Grafiki na okładce:

FOTOKITA/shutterstock

andreiuc88/shutterstock

Copyright © dla tej edycji:

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-68254-76-1

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Rozdział 1

Jeżeli komuś się wydaje, że w dzisiejszych czasach, w XXI wieku, w polskich Bieszczadach – jak niektórzy myślą, w tym cichym i spokojnym miejscu – łatwo jest być gliną, zwłaszcza w policji kryminalnej, to się grubo myli. Spokój, cisza i bezpieczeństwo dawno się już tutaj skończyły. A urocze krajobrazy po pewnym czasie zaczynają się wydawać czymś naturalnym, więc w natłoku codziennych obowiązków człowiek zwyczajnie nie zwraca na nie uwagi. Wpada w kierat, haruje jak wół, ciągle w biegu pomiędzy domem a pracą, z nieustającą świadomością, że zarabia o dużo za mało, żeby zabezpieczyć swojej rodzinie życie na przyzwoitym poziomie: regularnie spłacać raty kredytu hipotecznego za dom, wykształcić dzieci i zapewnić im jako taką przyszłość. A poza tym, od czasu do czasu, dać żonie parę groszy na jakieś modne ciuchy i zabrać ją w sobotę na tańce do dobrego lokalu.

Komisarz Andrzej Nowak wiedział coś o tym. Od kilku lat był naczelnikiem Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Ustrzykach Dolnych. Przeniósł się tutaj z Szerokiej Doliny, gdzie będąc komendantem komisariatu, popadł w konflikt ze swoim ówczesnym przełożonym, podinspektorem Wojciechem Gurgałą.

Któregoś dnia Gurgała wezwał go do siebie i uśmiechając się szeroko, w obecności swojego zastępcy, powiedział:

– Witamy komisarza Andrzeja Nowaka, chwilowo jeszcze wodza komisariatu w Szerokiej Dolinie.

Było prawie tak, jak na tym partyjnym zebraniu wiejskim: „Witamy przedstawiciela Meee Ooo i tego pana z teczką”, o którym z humorem Nowakowi opowiadał ojciec.

– Nie rozumiem, panie komendancie. Dlaczego chwilowo jeszcze? – zapytał mocno zaskoczony i zbity z tropu takim zastanawiającym wstępem Gurgały, za którym, domyślał się, musiało się kryć jakieś małe świństewko.

– Cierpliwości. Zaraz ci to wytłumaczę – odpowiedział Gurgała, podchodząc bliżej do Nowaka. Mówił powoli, wyraźnie delektując się własnymi słowami. – Kiedyś na zebraniu Rady Gminy w Szerokiej Dolinie nadepnąłeś mi na odcisk. Powiedziałem ci wtedy, cytuję: „My cię wypierdolimy!” Pamiętasz?

– Pamiętam. Tak pan powiedział. Ale nie przypominam sobie, żebym w jakikolwiek sposób nadepnął komendantowi na odcisk.

– A to masz krótką pamięć, bo ja nie zapomniałem. Miałeś wtedy czelność publicznie podważać moją opinię – upierał się Gurgała. – Myślałeś, że machnę ręką i puszczę ci to płazem. Ale ja nie mam sklerozy i nigdy nie zapominam. A teraz właśnie przyszła pora, żeby dotrzymać danej ci obietnicy. Bo to była obietnica.

– Właśnie z zastępcą, na polecenie komendanta wojewódzkiego, przeprowadzamy w naszej komendzie reorganizację służb. No wiesz, rotacja na stanowiskach, wymiana kadry kierowniczej i takie tam duperele… Żeby ludzie za bardzo nie obrośli w tłuszcz i nie zgnuśnieli. Rozumiesz? – ciągnął Gurgała, gdy Nowak nie odpowiedział na jego poprzednie wynurzenia. – I przy tej okazji, doszliśmy do zgodnego wniosku, że nie widzimy dalszej możliwości współpracy z tobą. Możesz odejść na emeryturę, bo jakieś tam czterdzieści procent świadczeń emerytalnych już ci przysługuje, i zająć się w cywilu czymś innym. No, choćby ekologiczną hodowlą kóz – zażartował, żeby mu jeszcze bardziej dociąć. – To teraz takie modne i podobno bardzo opłacalne… Możesz także przenieść się do innej komendy. W każdym razie, u mnie komendantem komisariatu już nie będziesz. Odwołanie dostaniesz z końcem tego miesiąca. A innego równorzędnego stanowiska dla ciebie nie mam. Jeżeli będziesz się upierał, w ostateczności możesz zostać, pod warunkiem, że zgodzisz się na obniżenie grupy zaszeregowania o dwa punkty i stołek szeregowego dochodzeniowca albo dzielnicowego.

– To pana ostateczna decyzja? – zapytał Nowak, żeby zyskać na czasie i zebrać myśli, mocno wstrząśnięty i zbity z tropu takim niespodziewanym obrotem sprawy.

– Oczywiście. Jak nie wierzysz, bo wydaje ci się, że to jakiś głupi żart, zapytaj zastępcę Frankowskiego, który osobiście odpowiada za cały ten bajzel z reorganizacją.

Nowak automatycznie spojrzał w kierunku zastępcy, chociaż wiedział, co tamten powie.

– Potwierdzam. Odpowiedni wniosek jeszcze dzisiaj trafi do kadr – zapewnił Frankowski pomiędzy jednym a drugim siorbnięciem kawy, wygodnie rozwalony w fotelu, przy gościnnym stoliku Gurgały.

– W takim razie – Nowakowi na kilka sekund zamarł głos w gardle. W tym czasie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, ruszył dwa kroki w stronę bossa. Zanim Gurgała zdążył zareagować i cofnąć się za biurko, zbliżył się do niego, pochylił, bo był o pół głowy wyższy, i wycedził mu prosto do ucha. – W takim razie, chuj ci w dupę, mściwy karierowiczu. Dam sobie radę i bez twoich stanowisk.

Po tych słowach wykonał w tył zwrot na pięcie i bez ceregieli, pomijając regulaminowe pierdoły, których przestrzegania komendant zawsze się domagał, pomaszerował w kierunku drzwi.

– I jeszcze jedno – próbował go dobić Gurgała: – Po tym, jak się teraz do mnie odezwałeś, w naszej komendzie nie ma już dla ciebie miejsca. Postaram się także, żebyś nie dostał pracy w żadnej innej sąsiedniej jednostce. O komendzie wojewódzkiej już nawet nie wspomnę.

Nowak położył rękę na klamce, otworzył drzwi i wyszedł.

– Przekonasz się, jakie mam wpływy i długie ręce – krzyczał Gurgała, gdy komisarz był już w sekretariacie, a ciężkie, dębowe drzwi, jakby pchnięte podmuchem wiatru, którego jednak nie było, zatrzasnęły się za nim. Oznaczało to tylko tyle, że ten podstępny, przebiegły i mściwy gad osiągnął swój cel i wyprowadził go z równowagi.

– Co się stało, panie Andrzeju? Dlaczego komendant tak wrzeszczy? – zapytał sekretarka Jadzia, patrząc na Nowaka swoimi dużymi, zawsze emanującymi życzliwością, łagodnymi, a teraz mocno rozszerzonymi, sarnimi oczami.

– Nic pani nie wie?

– Nie.

– Właśnie dowiedziałem się, że mam się wynosić na emeryturę, bo on nie widzi dalszej możliwości współpracy ze mną. A z czym mam odchodzić po szesnastu latach służby. Nic innego nie umiem robić, więc jak za takie grosze utrzymam rodzinę.

– Nie miałam pojęcia – próbowała usprawiedliwiać się Jadzia, jakby zawstydzona postępowaniem człowieka, któremu prowadziła biuro. – Gdybym podejrzewała, że coś takiego się szykuje, na pewno bym pana wcześniej uprzedziła.

– Wiem, pani Jadziu. To nie pani wina, proszę się mną nie przejmować. Zawsze się dobrze dogadywaliśmy i chcę, żeby pani wiedziała, że bardzo panią cenię i miło mi było z panią współpracować.

Komisarz podniósł słuchawkę telefonu służbowego.

– Słucham – powiedział nie przedstawiając się. Przed chwilą wrócił z poniedziałkowej odprawy od starego i był nieco zdenerwowany. Drobne, niewykryte sprawy kryminalne: włamania i kradzieże waliły mu się na głowę, a do tego, tylko w czasie ostatnich dwóch miesięcy, trzy zaginięcia młodych dziewczyn, które przyjechały w Bieszczady, żeby puścić wodze fantazji, trochę poszaleć i przepadły gdzieś bez śladu. A ponadto jeszcze te dziwne, ponadnormatywne nagłe zgony bieszczadzkich zakapiorów w Stuposianach. Jak, do jasnej cholery, miał to wszystko ogarnąć, skoro z piętnastoosobowej załogi Wydziału Kryminalnego wykruszyło mu się już czterech funkcjonariuszy. Dwóch wyjechało na planowane przeszkolenie do Piły, skąd wrócą dopiero za pół roku. Trzeci, ścigając sprawcę napadu rozbójniczego, tak niefortunnie skoczył przez płot, że złamał nogę. A czwarty, najbardziej doświadczony, odszedł na zasłużoną emeryturę. Do tego trzeba było jeszcze realizować planowane urlopy. Ale nikt, poza nim samym, tak naprawdę nie przejmował się jego kłopotami kadrowymi. Robota miała być zrobiona, bezpieczeństwo mieszkańców i turystów zapewnione. I koniec pieśni… Wszystko to razem powodowało, że lato 2015 roku było dla niego wyjątkowo ciężkie.

– Dobrze, że jeszcze jesteś – usłyszał głos komendanta Jarosława Nawrockiego. – Słuchaj: wydarzyło się coś poważnego. W miejscowości Muczne, w uroczysku Gradysowa Dolina leśnicy natknęli się na zwłoki mężczyzny. Podobno zostały częściowo pożarte przez dziką zwierzynę. Nie wiadomo, czy mamy tutaj do czynienia z morderstwem, czy tylko z nieszczęśliwym wypadkiem. W związku z powyższym odwołuję rozkazy, które wydałem ci na rannej odprawie. Pojedziesz tam z grupą dochodzeniowo-śledczą i prokuratorem. I osobiście zajmiesz się sprawą. Liczę na ciebie. Nie chcę, żeby ktoś niedoświadczony sfuszerował robotę. Zatarł ślady przestępstwa albo narobił niepotrzebnego rabanu, że mamy tutaj do czynienia z morderstwem, gdy może się okazać, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek albo nagły zgon z przyczyn naturalnych. To się przecież zdarza. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Jasne. Postaram się zrobić, co się da i szybko wyjaśnić sprawę.

– Liczę na ciebie. I trzymaj się z daleka od dziennikarzy. Oni z każdego gówna potrafią zrobić sensację – zakończył komendant i odłożył słuchawkę.

Chociaż stary nie wszystko dopowiedział, Nowak zrozumiał, iż chodziło mu o to, że władze powiatu bieszczadzkiego i wpływowi właściciele pensjonatów nie życzyli sobie zbytniego rozgłosu i paniki, która mogła spowodować odpływ turystów do innych bezpieczniejszych miejsc wypoczynku i poważne straty finansowe.

Po zakończeniu rozmowy z komendantem, Nowak spojrzał na swoją zastępczynię, podkomisarz Małgorzatę Inglot i wywiadowcę, sierżanta Michała Banacha, którzy siedzieli u niego na kawie.

– Słyszeliście, co powiedział komendant Nawrocki? – Na szczęście telefon był przełączony na funkcję głośnomówiącą, więc nie musiał im wszystkiego powtarzać.

– Tak. Mamy kolejnego trupa. Tym razem w Mucznem – przytaknęła podkomisarz Inglot.

Dziewczyna była dużo młodsza od Nowaka – jeszcze przed trzydziestką – odpowiedzialna i bardzo bystra. W lot łapała wszystko, co trzeba, więc można było na niej polegać.

– Może załatwił go jakiś samotny żubr. W tamtej okolicy, w pobliżu pokazowej zagrody nie jest trudno natknąć się na taką rogatą bestię – zasugerowała.

– Albo nie wyszedł żywy z bliskiego spotkania z niedźwiedziem – dorzucił Banach.

Wybierając numer oficera dyżurnego, Nowak spojrzał w okno, gdzie ponad konarami starych lip – jego biuro mieściło się na drugim piętrze – rzucało się w oczy całkowicie bezchmurne, turkusowe niebo, a powietrze drgało milionami małych, ledwie zauważalnych, przeźroczystych kółek prawdziwie pustynnej fatamorgany. Pogoda była wprost wymarzona na urlop: żeglowanie po głębokich, czystych wodach Zalewu Solińskiego i wylegiwanie się na piaszczystej plaży Skalistej Wyspy albo na całodzienną wędrówkę po górach i połoninach. Jednak w jego sytuacji było to tylko marzenie ściętej głowy. „Chciałaby dusza do raju, ale jej grzechy nie pozwalają”.

Chwilę później oficer dyżurny zameldował mu, że na dziedzińcu przed komendą stoi już gotowy do wyjazdu radiowóz z dochodzeniowcem i technikiem kryminalistyki oraz że dyżurująca pani asesor dzwoniła przed chwilą i prosiła, żeby podjechali po nią za dziesięć minut pod biuro prokuratury. Nowak miał więc jeszcze odrobinę czasu, żeby dokończyć kawę i wydać kilka dyspozycji swoim podwładnym.

– Robimy tak: Ja jadę do Mucznego. Będę miał do dyspozycji dochodzeniowca, technika kryminalistyki i ludzi z miejscowego posterunku, więc dam sobie radę. Ty, Małgosiu – żeby nie robić ceregieli, w wydziale wszyscy zwracali się do siebie po imieniu – zostaniesz tutaj i jeszcze raz przeanalizujesz sprawy poszukiwawcze zaginionych dziewczyn. Zastanów się, czy może je ze sobą coś łączyć i przygotuj szczegółowy plan dalszych działań. Trzeba jeszcze raz rozesłać telegramy, załatwić publikację wizerunków zaginionych w prasie i telewizji… Omówimy to szczegółowo po moim powrocie.

– Ty, Michał, natomiast – ciągnął komisarz po dwóch szybkich łykach kawy – weźmiesz nasz służbowy samochód i pojedziesz do Stuposian i Lutowisk. Pokręć się tam, zajrzyj do Bolesława Jędryka i jeszcze raz go przesłuchaj. Może powie coś nowego. W końcu ten, który wykończył się jako pierwszy, Mieczysław, to jego brat. Pogadaj z dzielnicowym z posterunku w Lutowiskach. Moim zdaniem, to trochę podejrzane, nawet jak na melinę, że w jednej chałupie, na przestrzeni miesiąca zapija się na śmierć trzech mężczyzn, nawet jeżeli wszyscy byli alkoholikami i praktycznie nie trzeźwieli. Porozmawiaj z ich znajomymi i rodzinami. Minęło już trochę czasu, więc może ludziom rozwiązały się języki. Chcę wiedzieć, co nieoficjalnie o tych zgonach mówi się po knajpach i w domach. Nie chcę, żeby za pół roku jakiś dziennikarz śledczy napisał, że ktoś ich po kolei wykańczał, a my tuszowaliśmy morderstwa, żeby mieć dobrą wykrywalność. Jutro oczekuję na szczegółowy raport w tej sprawie.

– Oczywiście, szefie. Rozumiem, o co ci chodzi – przytaknął Banach. – Zrobię, co będę mógł. Podrążę temat tu i tam. Mam w okolicy swojego informatora. Może dowiem czegoś nowego, a jak nie, to jeszcze lepiej, bo będziemy mieli mniej roboty.

Co prawda, sprawy nagłych zgonów zakapiorów w Stuposianach zostały, po kolei, szybko umorzone z powodu braku dostatecznie uzasadnionych podejrzeń, że do ich śmierci mogły przyczynić się osoby trzecie, i klepnięte przez prokuratora, ale – jak to się ładnie mówi w żargonie policyjnym, gdy trzeba komuś zamydlić oczy – nadal pozostawały w operacyjnym zainteresowaniu służb kryminalnych. Ktoś inny na miejscu Nowaka prawdopodobnie nie zaprzątałby sobie więcej nimi głowy, ale on nie lubił chodzić na skróty. Uważał, że robota, nawet operacyjna, zawsze powinna być dokładnie zrobiona i dobrze udokumentowana. Wysyłał tam Banacha, bo chciał mieć pewność, że czegoś nie przeoczył.

Zwłoki mężczyzny leżały w lesie w uroczysku Gradysowa Dolina, w odległości niespełna trzystu metrów od zajazdu „Czerwony Kogut” w Mucznem. Nieopodal przepływał Suchy Potok, a równolegle do niego, w górę wzniesienia, przebiegał sezonowy trakt zrywkowy. Były one rozczłonkowane, częściowo pożarte przez dziką zwierzynę i rozciągnięte na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Denat miał rozszarpaną, pooraną pazurami lub zębami dzikiego zwierzęcia twarz, wyżarty brzuch wraz z wnętrznościami i oderwane od tułowia nogi. Ten makabryczny, odrażający, wręcz makiaweliczny widok ludzkich szczątków – a szczególnie rozorana twarz i wyłupione z oczodołu, przyklejone do dolnej powieki nagie oko, które, pomimo że było martwe, odbijało promienie słoneczne i zdawało się patrzeć na otaczający je świat – spowodował, że pani asesor Aniela Zielińska dostała torsji i pobiegła za najbliższe drzewo, żeby zwymiotować dzisiejsze śniadanie.

Leśniczy, który pierwszy ujawnił zwłoki i zawiadomił policję, podszedł do niej i podał jej całą paczkę chusteczek higienicznych.

– Straszne, prawda? – powiedział z troską w głosie.

– Przepraszam – wyszeptała młoda pani prokurator, gdy zdołała już doprowadzić się do porządku. – Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie okropnego. I to zrobiły zwierzęta?

– Wilki. Najprawdopodobniej cała wataha… – odpowiedział leśniczy.

– To znaczy, co? Zaatakowały go, zabiły i pożarły?

– Trudno powiedzieć, ale moim zdaniem, dobrały się do niego, gdy już nie żył. Wilki w zasadzie nie polują na ludzi, bo się nas boją. W każdym razie ja nie znam takiego przypadku. Co innego, gdy człowiek już nie żyje. Wtedy szybciej mogą się do niego dobrać. I tutaj coś takiego musiało się wydarzyć.

Ofiara miała rozszarpaną twarz i nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów, ani innych rzeczy, które pozwoliłyby na szybką identyfikację i ustalenie tożsamości. Sądząc jednak po ocalałych częściach ciała i elementach ubioru, był to człowiek młody, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat. Najprawdopodobniej turysta, który przyjechał w Bieszczady na letni wypoczynek, połączony z wędrówkami po górach. Świadczyły o tym drogie, markowe, młodzieżowe buty trekkingowe, które miał na nogach oraz dobrej jakości spodnie i koszulka. Ale patrząc szerzej, ze względu na bliskość granicy z Ukrainą, która przebiegała kilka kilometrów dalej, zaraz za Tarnawą Niżną, równie dobrze mógł to być nielegalny emigrant lub przemytnik, który udawał turystę, gdy w rzeczywistości szmuglował przez granicę towary albo, co bardziej prawdopodobne, narkotyki dla mafii.

Częściowo pożarte, rozczłonkowane i rozciągnięte na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych ciało przemawiało za tym, że mężczyzna – jeżeli wcześniej nie zginął z ręki człowieka albo nie padł z powodu zawału serca lub udaru – został zaatakowany i zabity przez dużego drapieżnika, może niedźwiedzia lub watahę wilków. Później mogły się dobrać do niego także mniejsze drapieżniki, typu lisy, a także padlinożercy. Jednak to byłoby zbyt proste. Nowak miał przeczucie, że coś tu mocno śmierdzi; że jednak ma tu do czynienia z morderstwem, a dzikie zwierzęta rzeczywiście dobrały się do ciała ofiary, ale dopiero po jej śmierci.

Zwyczajny turysta zwykle posiada jakiś plecak, choćby nieduży, w którym zabiera ze sobą kanapkę, butelkę z piciem i telefon komórkowy. Ten nie miał nic. Istniała jednak możliwość, że uciekając przed atakującymi go leśnymi bestiami, pogubił te rzeczy w lesie. Nowak, przy pomocy leśniczego, zorganizował dziesięciu ludzi do pomocy oraz psa tropiącego ze Strażnicy Granicznej w Ustrzykach Górnych z przewodnikiem i przeczesał przylegający do miejsca zdarzenia las. Jednak nic nie udało się znaleźć. A pies, chyba z powodu zbyt wielu nakładających się na siebie zapachów, kręcąc się dookoła miejsca zdarzenia w promieniu kilkuset metrów, nie podjął żadnego tropu.

Prokurator Zielińska, nie mogąc znieść widoku poszarpanych zwłok, trzymała się na uboczu. Gdy Nowak zdawał jej relację z wykonanych czynności i z tego, co udało mu się ustalić, podszedł do nich lekarz Buksa, który dokonał wstępnych oględzin zwłok.

– Słuchamy, panie doktorze – zachęciła go Zielińska. – Co nam pan może powiedzieć?

– Raczej niewiele, poza tym, że zgon nastąpił prawdopodobnie w nocy z soboty na niedzielę, raczej bliżej niedzieli. Dzisiaj mamy poniedziałek, a więc zaryzykowałbym, że około trzydzieści sześć godzin temu, plus minus dwie godziny w jedną lub drugą stronę. Na podstawie tego, co tutaj mamy, nie jestem w stanie stwierdzić przyczyny zgonu. Więcej wiarygodnych informacji może dostarczyć nam tylko sekcja zwłok i badania laboratoryjne w zakładzie medycyny sądowej, które trzeba przeprowadzić.

– Dziękujemy, panie doktorze. I tak dużo nam pan powiedział. A więc sekcja, w tym przypadku, jest nieunikniona – zarządziła Zielińska.

– Jasne. Zwłaszcza, że nie znamy przyczyny zgonu, ani tożsamości ofiary – zgodził się z nią Nowak.

Pani prokurator wróciła z lekarzem Buksą do miasta. Nowak natomiast, czekając na karawan, miotał się jeszcze przez dwie godziny po Mucznem. Osobiście rozmawiał z właścicielem i personelem „Czerwonego Koguta”, gdzie z soboty na niedzielę odbywała się, mocno zakrapiana, impreza integracyjna z muzyką i tańcami na tarasie. Nic to jednak nie dało. Ludzie nic nie słyszeli i nie wiedzieli albo woleli trzymać języki za zębami, żeby nie narobić sobie kłopotów. Jedynie Stefan Waligóra, nocny portier i dozorca w jednym z „Czerwonego Koguta”, okazał się trochę rozmowniejszy od innych.

– Panie, co tu dużo gadać, kręcą się tu po okolicy, szczególnie nocą, różne podejrzane typy, tak zwane zakapiory w skórzanych kapeluszach na głowach z całej Polski, którym Bieszczady pomyliły się z Dzikim Zachodem z dalekiej Ameryki. Tłuką się motorami i terenowymi samochodami po drogach w dzień i w nocy. Czasami zajeżdżają także do lasu. Jeżeli nie tarasują naszego parkingu i nie rozrabiają, to wolę się nimi nie interesować, bo to może być niebezpieczne. Wie pan, jakie są teraz czasy. Każdy udaje kogoś ważniejszego niż jest i szuka tego, czego nie zgubił.

– A jak pan sądzi, po co w nocy ludzie zajeżdżają do lasu?

– Nie wiem, ale myślę, że jedni na seks z dziewczynami, inni może na polowanie albo żeby robić zdjęcia żubrom i innej zwierzynie. Mało to dzisiaj dziwaków na świecie. A jeszcze inni, żeby kraść drewno z lasu, a może i kłusować albo zajmować się przemytem. Granica blisko. Ludzie chcą się szybko wzbogacić. Dlatego robią podejrzane interesy i z różnych kombinacji czerpią korzyści.

– A w ostatnich dniach, w sobotę i niedzielę zauważył pan coś szczególnego? Na przykład kogoś, kto w nocy wjeżdżał albo wyjeżdżał z lasu?

– Nie. Raczej nie. W każdym razie, nie przypominam sobie.

Facet był dosyć rozmowny i na tyle bystry, że mówił tylko to, o czym wszyscy powszechnie wiedzieli. Nie wdając się w żadne personalne szczegóły.

Rozdział 2

Dzień był sierpniowy, słoneczny, bez jednej chmurki na niebie i bardzo gorący. A widoczność taka, że nawet w jesieni – gdy powietrze jest rzadsze i bardziej przejrzyste niż w lecie – mało kiedy się zdarza. W taką pogodę dwoje młodych ludzi, Michalina Karolek i Rafał Poznański, szło ścieżką wzdłuż szczytowej grani Tarnicy w kierunku Przełęczy Goprowców, mając po lewej ręce widok na Szeroki Wierch i majaczące gdzieś daleko w dole, przypominające pudełka od zapałek zabudowania Ustrzyk Górnych. A po prawej: połoniny i niżej położone bukowe lasy, przetykane gęsto dorodną jodłą – wręcz bajkowy krajobraz złożony ze stożków gór, głębokich jarów i wystających z ziemi skał, za którymi, daleko na wchodzie, majaczył groźny Halicz – niegdyś uznawany za najwyższy szczyt polskich Bieszczad, na którym za dawnych czasów stały zbójeckie szubienice.

Michalina miała na sobie delikatną, przylegającą do ciała bawełnianą bluzkę w kolorze zgniłej zieleni, z krótkimi rękawami, która kontrastowała z jej niezwykle radosnymi turkusowymi oczami oraz burzą złocistych, miejscami wpadających w rudawy odcień, sięgających nieco poniżej ramion, puszczonych luzem, kędzierzawych włosów. A do tego ciemne, obszerne spodenki z głębokimi kieszeniami i czerwone buty do chodzenia po górach, które kupiła specjalnie na ten wypad. W tym sportowym stroju wyglądała pięknie, wręcz podniecająco, jak młoda, jędrna „Wenus z Milo” w swoim najlepszym okresie. Pomimo pozornej kruchości i delikatności, dziewczyna była silna, z łatwością dźwigała plecak i wcale nie czuła się zmęczona, jakby nie miała za sobą długiego i bardzo stromego podejścia na Tarnicę, a dopiero co, świeża i wypoczęta, wyszła z zajazdu na trasę.

Rafał szedł obok niej lub dreptał za nią na stromych i ciasnych podejściach, urzeczony jej urodą i lekkim beztroskim sposobem bycia. Dziewczyna robiła na nim wrażenie, dlatego nie mógł się powstrzymać, żeby co chwilę ukradkiem nie zerkać na jej rozpychające szorty kształtne biodra i pośladki oraz, wymykające się spod koszulki, niesfornie kuszące piersi. Co jakiś czas prowokował sytuacje, w których mógł się o nią otrzeć albo chociaż, niby przypadkiem, dotknąć jej ręki. Pomimo że sam przed sobą się do tego nie przyznawał, był nabuzowany i podniecony jak jeleń w okresie rui. Ale, ponieważ nie był prostakiem i głupcem, siłą woli hamował swoje samcze zapędy, które być może nie miały nic wspólnego z prawdziwą miłością, bo były tylko zwykłą żądzą, zwykłym fizycznym zauroczeniem. A wszystko przez to, że gdy siedzieli i odpoczywali na powalonych przez huragany kłodach drzew, na skraju górnej krawędzi lasu tuż pod Haliczem, w pewnym momencie ruszył się lekki wiaterek, który dmuchnął mu w nozdrza zapachem rozgrzanego ciała Michaliny. Było w nim coś łagodnego i miłego, a jednocześnie tak pobudzającego, drażniącego jego męskość, że z trudem zapanował nad emocjami i natychmiastową chęcią rzucenia się na dziewczynę, żeby ją chociaż dotknąć, przytulić, nasycić się jej zapachem, miękkością i urodą; pocałować w mocno nabrzmiałe, rozchylone czerwone usta.

– W tym miejscu, na Przełęczy Goprowców krzyżują się dwa szlaki: niebieski i czerwony – powiedział, gdy zatrzymali się przy jednej ze skał, patrząc w dołączoną do przewodnika mapę. – Czerwony prowadzi w kierunku południowo-wschodnim, można nim dojść aż do Halicza, ale dla nas to dzisiaj trochę za daleko. Nie zdążymy przed nocą wrócić do zajazdu, dlatego proponuję, żebyśmy poszli niebieskim szlakiem na północ. Dojdziemy nim do Krzemienia i Bukowego Berda, a dalej leśną ścieżką prowadzącą w dół, zaznaczoną tutaj żółtym kolorem, w dwie – trzy godziny dotrzemy do Mucznego. Tam w restauracji „Ostoja” zjemy obiad i jeżeli będzie nam się jeszcze chciało, złożymy wizytę w pokazowej zagrodzie żubrów, a na wieczór, busem, wrócimy do Ustrzyk Górnych.

Mówiąc to i podsuwając dziewczynie przed oczy mapę, Rafał uświadomił sobie, że przez moment, urzeczony urodą Michaliny, zapomniał o przyzwoitości i całym bożym, otaczającym ich świecie, pełnym szukających przygód innych turystów. Miał ochotę chwycić ją w objęcia, mocno przytulić i pocałować. Na szczęście ocknął się w porę, żeby się nie wygłupić, bo nie wiedział, jakby na jego zaloty mogła zareagować. Może był dla niej tylko kolegą ze studiów, najwyżej przyjacielem i nie czuła do niego żadnej poważniejszej sympatii, żadnej mięty.

– Dobrze. Jest fajnie, więc możemy iść dokąd chcesz – zgodziła się Michalina. – Mianuję cię dzisiaj moim przewodnikiem – zażartowała, po czym obdarzyła go wiele obiecującym, tak mu się przynajmniej wydawało, uśmiechem.

Wlepiając oczy w mapę, przez chwile stali obok siebie niemal dotykając się głowami i Rafał miał wrażenie, że ta dzisiejsza wspólna wycieczka w góry coś między nimi zmieniła; zbliżyła ich do siebie i przełamała pierwsze lody; dzięki czemu, jak nigdy dotąd, poczuli się ze sobą dobrze i swobodnie. Pomyślał więc z nadzieją, że może nie tylko on zadurzył się w Michalinie, ale i ona odpłaca mu tym samym.

Na Bukowym Berdzie, gdzie szybkim marszem dotarli w godzinę czasu, było tłoczno i bardzo gorąco, więc nie zatrzymując się, od razu skręcili na północ, na oznaczoną żółtym kolorem leśną ścieżkę, która biegnąc zakosami pomiędzy korzeniami i wykrotami bukowo-jodłowego starodrzewia, miała ich doprowadzić aż do samej doliny Mucznego.

W połowie drogi, w środku lasu coś się jednak pomiędzy nimi wydarzyło. Coś naprawdę zaiskrzyło i spowodowało, że zapragnęli zejść z wyznaczonego, bezpiecznego szlaku, żeby poszukać innej mniej zatłoczonej ścieżki, z dala od ludzi. A stało się to, gdy usiedli na powalonym przez wiatr, wiekowym buku, żeby chwilę odpocząć, napić się wody i przy okazji popatrzeć na las. Posłuchać jego odgłosów: śpiewu ptaków, szemrania przepływającego nieopodal, kaskadami po odsłoniętych skałach, leśnego strumyka i ledwie słyszalnego poszumu, rozhoworu najwyższych w lesie drzew.

W tamtym momencie, na tej grubej, przeżartej przez korniki kłodzie, Michalina zapomniała, że powinna zachowywać się przyzwoicie – że nie wypada, bo są tylko przyjaciółmi, którzy znaleźli się tutaj we dwoje przez zrządzenie losu, przypadek, a wieczorem mają znowu spotkać się z resztą grupy przy ognisku, żeby podzielić się z nimi wrażeniami z dzisiejszego dnia – pierwsza wyciągnęła rękę, dotknęła dłoni, a później ramienia Rafała, a gdy odwrócił głowę i spojrzał na nią, zobaczyła w jego oczach żar – taki sam, który i ją trawił od kilku godzin. Zauroczenie, które spowodowało, że ich wszystkie dotychczasowe związki i miłosne zobowiązania, przestały mieć znaczenie, nie wytrzymały próby czasu, bo liczyła się tylko chwila obecna i to, co ich dzisiaj połączyło, o czym jeszcze nie zamienili jednego słowa.

Niedługo później oboje wiedzieli już, jak słodki i jak ważny, i obiecujący jest ten pierwszy pocałunek, który ich połączył i zmusił do zejścia z głównego szlaku na boczną dróżkę biegnącą wzdłuż strumyka, która doprowadziła ich do niewielkiej pustej polany, na skraju której, pod omszałą jodłą rozłożyli karimatę i spędzili tam, tuląc się do siebie i całując, najpiękniejsze w swoim dotychczasowym życiu chwile.

„Co wam będę dużo mówił, jeżeli jeszcze tego nie wiecie, szybko się przekonacie, jakie są te nasze dzikie Bieszczady. Człowiek myśli sobie: pojadę tam w wakacje na dwa lub trzy dni, no, najwyżej na tydzień, nie więcej; zobaczę, co mają do zaoferowania i ruszę dalej w Polskę. A tymczasem jego serce zostanie tutaj na całe życie.

Tak było i ze mną. Pierwszy raz przyjechałem tutaj w roku

1980 pod namiot, z plecakiem i dziewczyną, na krótki biwak. Wiecie jak to jest: „Hej Bieszczady, hej Bieszczady, gdzie jest taki drugi kraj…” Marzyły mi się indiańskie przygody w leśnej dziczy, z dala od cywilizacji; spacery po górach, kąpiele słoneczne na połoninach w towarzystwie niegroźnych misiów, a wieczorami chochole tańce na golasa dookoła ogniska przy odgłosach wyjących w oddali, groźnych wilków, no i oczywiście piwko, i seks bez ograniczeń. Takie miałem plany na tamto lato, a czym się one skończyły, sami widzicie.

Oczywiście nie stało się to tak ad hoc, od razu, bo musiałem jeszcze wrócić do Sosnowca, żeby, zanim rozwiążę się z kopalnią, w której wtedy fedrowałem węgiel, zarobić jeszcze i odłożyć na początek trochę grosza. Ale na wiosnę następnego roku pojawiłem się tutaj ponownie, jako osadnik. Wziąłem oferowane mi przez państwo, za symboliczne grosze, trzydzieści hektarów ziemi, niskoprocentową pożyczkę z banku na zagospodarowanie i zabrałem się do roboty. W pięć lat, własnymi rękami, wybudowałem niewielki domek, stajnię ze stodołą i zacząłem hodować konie. I to było to, co mi się najlepszego w życiu przytrafiło. Oczywiście, poza miłością, którą również tutaj znalazłem, i rodziną. Bo tamta pierwsza dziewczyna, z którą przyjechałem pod namiot, a później zaczynałem budowę, nie wytrzymała spartańskich warunków i srogiej zimy, więc wróciła do miasta. Cóż, Bieszczady nie są dla każdego. Żeby tutaj żyć, trzeba naprawdę je kochać i mieć twardy charakter."

Tymi słowami Zbigniew Krępy, właściciel „Rancza Podkowa” w Ustrzykach Górnych, wczoraj przywitał swoich gości na wieczornym ognisku, które dla nich zorganizował. Była wśród nich sześcioosobowa grupa nieopierzonych studentów filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, trzy dziewczyny i trzech chłopaków, którzy właśnie zaliczyli pierwszy rok nauki i mieli ochotę trochę poszaleć. Studenciaki bawili się dobrze, może aż za dobrze, bo przesadzili z winem i wśród nieokiełznanych, radosnych chichów i śmiechów ktoś nieobliczalny wpadł na pomysł: „Skoro już szalejemy, to na całego: proponuję, żebyśmy jutro podzielili się na trzy grupy – chłopak-dziewczyna – i wyruszyli na oddzielne trasy. Uważam, że tak będzie atrakcyjniej i bardziej pikantnie.” Oczywiście wszyscy byli za. Przeprowadzono losowanie par i przypadających im ścieżek. Ustalono, że wyruszą o dziewiątej po śniadaniu, a wieczorem spotkają się przy ognisku, gdzie podzielą się swoimi wrażeniami.

Losowały dziewczyny. Michalinie Karolek – ładnej, zawsze uśmiechniętej blondyneczce przypadł trochę nieśmiały i zamknięty w sobie, ale chyba najprzystojniejszy na roku Rafał Poznański oraz trasa na Tarnicę. Jej najbliższa koleżanka, Jolanta Miłorząb, z którą mieszkała w akademiku w jednym pokoju, ustrzeliła Zbyszka Michalskiego i Połoninę Caryńską. Natomiast Jadwiga Wronowska z kolegą Andrzejem Podgórskim miała wyruszyć na Wielką Rawkę. A więc nadchodzący dzień zapowiadał się niezwykle ciekawie. Wszyscy byli zadowoleni z pomysłu i losowania. Jedynie Andrzej Podgórski, który od jakiegoś czasu skrycie podkochiwał się w Michalinie, poczuł się lekko rozczarowany, ale nie przyznał się do tego, bo nie chciał wyjść na zazdrosnego dupka. A poza tym Jadwiga też była bardzo miłą i uroczą dziewczyną, więc nie chciał jej obrazić.

Michalina spojrzała na wielką, przypominającą cebulę tarczę zegarka, który miał wiele funkcji i był zsynchronizowany z telefonem komórkowym. Dochodziła godzina szesnasta, ale sygnał telefonii zanikł i łączność padła. Dodatkowo, na ekranie pojawił się niepokojący komunikat „Witaj na Ukrainie”.

– Co się dzieje? Popatrz – powiedziała zaniepokojona do Rafała, podsuwając mu przed oczy swoją rękę z zegarkiem. – Chyba zabłądziliśmy i przeszliśmy przez granicę.

– Nie, nie zabłądziliśmy. Tutaj w Bieszczadach jest wiele takich czarnych dziur, w których nie ma łączności. A ten komunikat znaczy tylko tyle, że jesteśmy w pobliżu granicy, a Ukraińcy po swojej stronie mają mocny przekaźnik telefonii komórkowej, którego sygnał sięga aż tutaj.

Rafał próbował ją uspokoić, ale sam nie był pewny tego, co mówił i również czuł się trochę zagubiony i zdezorientowany, bo od miejsca, w którym odpoczywali pod drzewem przeszli już spory kawałek drogi, a osady nadal nie było widać. Miał jednak nadzieję, że idąc w dół, wzdłuż strumyka, który wił się zakolami i robił się coraz większy, dotrą do jakiegoś leśnego traktu, który doprowadzi ich do Mucznego i restauracji, gdzie będą mogli zjeść obiad i odpocząć. Ale jakby na domiar złego, od kilkunastu minut, gdy za ich plecami trzasnęła jakaś złamana gałąź, wydawało mu się, że ktoś albo coś, jakiś człowiek lub duże zwierzę, podąża za nimi, kryjąc się za drzewami i dyskretnie ich obserwując. Nie powiedział jednak o tym Michalinie, bo nie był pewny swoich odczuć – strach zawsze ma wielkie oczy i pobudza wyobraźnię – więc nie chciał jej bez potrzeby niepokoić.

Wiedział, że czasy, gdy na bieszczadzkich traktach grasowali zbóje, dawno już minęły. Dzikie zwierzęta natomiast, bez powodu, nie atakują ludzi, a spotkanego w lesie człowieka, kimkolwiek by nie był, raczej wolą obchodzić z daleka. Dzisiaj, jeżeli wymyśla się jakieś groźne historie o bieszczadzkich biesach i czadach, które porywają i gwałcą dziewczyny oraz napadają i obdzierają z forsy bogatych miejskich gogusiów, to tylko po to, żeby stworzyć odpowiednio niesamowitą atmosferę i tym sposobem przyciągnąć w te tereny jeszcze więcej szukających mocnych wrażeń i adrenaliny turystów z grubymi portfelami.

Gdzieś daleko zawył samotny wilk, a zaraz po nim, tuż nad ich głowami, przeraźliwie huknęła sowa, po czym zerwała się z gałęzi i prawie nie poruszając skrzydłami, prując powietrze jak pocisk, przepadła w leśnym gąszczu. Jednocześnie powietrze rozdarł, o tyle cichy, co przeraźliwy, przedśmiertelny skowyt upolowanego prze nią gryzonia.

Michalina chwyciła Rafała za rękę i przylgnęła do niego z całej siły.

– Nie wiedziałam, że w lesie może być tak strasznie. Boję się, bo wydaje mi się, że ktoś za nami idzie.

– Nie, to tylko złudzenie. Nie ma czego się bać. Jeszcze trochę i na pewno dojdziemy do jakiejś drogi, która doprowadzi nas do celu. Tutaj, na dłuższą metę, nie można zabłądzić. To są zbyt małe góry.

Rafał miał rację, bo właśnie w tym momencie, gdzieś daleko w dole, pomiędzy koronami drzew zobaczyli biały dym, który unosił się nad położoną niżej doliną i rozpraszał wśród drzew. Jednocześnie usłyszeli coś jakby warkot samochodu lub ciągnika leśnego. Oznaczało to, że są w pobliżu celu. Śmiało więc ruszyli w tamtym kierunku.

Michalina przestała się niepokoić, że zabłądzili i przed nocą nie zdążą dotrzeć do osady, ale nadal była podekscytowana. Zrozumiała także, że to, co po dzisiejszej wycieczce odczuwa do Rafała, jest czymś więcej niż tylko zwykłą przyjaźnią, zwykłą koleżeńską sympatią. Jednak po chwili euforii wywołanej widokiem dymu, nie po raz pierwszy tego popołudnia, strach znowu ścisnął ja za serce.

Tym razem jakieś szmery, jakieś wyraźne chrząkanie i kwilenie dobiegło do jej uszu zza oddalonego o kilkanaście metrów pagórka, gdzie rosły młode, bardzo gęste świerki.

– Słyszałeś? – zapytała.

– Tak.

– Co to może być?

– Nie mam pojęcia. Chyba jakieś zwierzęta. Zostań tutaj. Ja podejdę bliżej i zobaczę, co się tam dzieje – powiedział, bo nie chciał wyjść na tchórza, który boi się byle szelestu albo gruchania dzikiej zwierzyny, która sama w popłochu ucieka na widok człowieka. I aby potwierdzić swoją odwagę i zaimponować dziewczynie, śmiało ruszył w tamtym kierunku.

Niedługo po tym, jak zniknął za młodymi świerkami, Michalina usłyszała jakąś szarpaninę i, jakby w pół słowa obcięty nożem, jego nienaturalny, przerażający krzyk, po którym zapadła złowroga, głucha cisza. Nie mając pojęcia, co tam się wydarzyło i co powinna zrobić, jak się w tej sytuacji zachować, z duszą na ramieniu, nie kalkulując, ruszyła mu na ratunek. Jednak, po przebiegnięciu kilkunastu metrów, potknęła się i upadła jak długa, uderzając skronią w wystający z mchu korzeń. W tym samym momencie coś – może jakaś leśna bestia, a może człowiek – walnęło ją w tył głowy i przygwoździło do ziemi, w wyniku czego straciła przytomność.

Rozdział 3

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji