Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Agnieszka Drozd – atrakcyjna maturzystka - jest zakochana w starszym od niej, tajemniczym Andrzeju Dżoń. Ale jej rodzice są przeciwni tej znajomości. Na tym tle pomiędzy matką i córką dochodzi do kłótni. Kilka dni później, gdy Agnieszka wyjeżdża w Bieszczady, rodzice zaniepokojeni brakiem kontaktu z córką wynajmują prywatnego detektywa, Józefa Biesiadę, aby odnalazł dziewczynę i sprowadził do domu. Biesiada dowiaduje się, że Andrzej Dżoń, to był przestępca z gangu Brzytwy z Wołomina, który ostatnie lata spędził w kryminale. Ustala, że oboje z Agnieszką przebywają w hotelu w Polańczyku, ale gdy tam dociera, okazuje się, że Agnieszka została porwana, a Dżoń w nocy opuścił hotel w wielkim wzburzeniu. W Zielonej Polanie – leśnej posiadłości biznesmena z Sanoka – Biesiada odkrywa zwłoki dwóch mężczyzn oraz ślady, sugerujące, że mogła tam być przetrzymywana Agnieszka ...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WiesławHop
Nowy polski kryminał
Długa noc
Wiecie, jaki jest ten dzisiejszy świat: sensacja goni sensację; i ani chwili spokoju… A do tego jeszcze dziennikarze potrafią podkręcić atmosferę; rozdmuchać płomień małego ogniska do rozmiarów niebotycznego pożaru; żeby tylko słupki oglądalności ich programów szybowały w górę, bo to przecież nierozłącznie wiąże się z kasą…
Tym razem jednak nie była to żadna kaczka dziennikarska, żadna podpucha, ale prawdziwa, szokująca i pewna wiadomość z pierwszej ręki, pochodząca od rzecznika prasowego podkarpackiej policji. Wiadomość, która wstrząsnęła wyobraźnią ludzi w całej Polsce.
– Dzisiaj, około południa, w miejscowości Zielona Polana nieopodal Sanoka – relacjonował korespondent ogólnokrajowego kanału informacyjnego w wieczornych wiadomościach – doszło do napadu na leśną siedzibę miejscowego biznesmena. Sprawcy, najprawdopodobniej „zawodowi” egzekutorzy, z zimną krwią zastrzelili dwóch mężczyzn z ochrony, a losy właściciela rezydencji, w którego gabinecie ujawniono krew, nie są znane. Okoliczności zdarzenia wskazują na to, że został uprowadzony, ale na razie policji nie udało się tego potwierdzić ani wykluczyć.
W tym momencie dziennikarz na chwilę zniknął z pola widzenia. Na ekranie natomiast pojawił się, otoczony zadbanym ogrodem i wysokim płotem z kutego żelaza, okazały dom, dookoła którego, cicho i dostojnie, szumiał las…
O tym, że w tej oazie bogactwa, dobrobytu i spokoju wydarzyło się coś strasznego, świadczyła jedynie ziejąca pustką dziura w płocie po rozbitej bramie, którą ktoś musiał staranować dużym samochodem, gdyż jej wyrwane z zawiasów automatyczne skrzydła leżały pogięte przy płocie, po obu stronach drogi dojazdowej do posiadłości.
– Sprawcom tej zbrodni – ciągnął korespondent – udało się zbiec. Ale policja zablokowała wszystkie drogi wylotowe z Bieszczad i prowadzi intensywną akcję pościgową na terenie całego Podkarpacia. Sytuacji dodatkowej grozy dodaje, że niespełna dwa miesiące temu, około dziesięciu kilometrów stąd, w lesie na terenie Gór Słonnych, w pobliżu drogi krajowej prowadzącej z Sanoka do Medyki odnaleziono zwłoki dwóch brutalnie zamordowanych i zakopanych w płytkich grobach młodych kobiet o nieustalonej tożsamości…
Aby jeszcze bardziej podnieść ciśnienie spragnionym mocnych wrażeń maniakom telewizyjnym, dziennikarz zrobił jeszcze jedną krótką pauzę, po czym zakończył spekulacją:
– Z nieoficjalnych informacji – możliwe, że sam był autorem tej sensacji, a tajemnicą dziennikarską zasłaniał się jedynie dla nadania jej większego kalibru – które udało mi się uzyskać od pragnącego zachować anonimowość oficera bieszczadzkiej policji, wynika, że oba te zdarzenia mogą mieć ze sobą ścisły związek. A dzisiejsza zbrodnia w Zielonej Polanie miała typowy charakter mafijnych porachunków.
Dzień rozpocząłem zwyczajnie – od papierosa, mocnej kawy i porannej prasy; i wydawało się, że nie zaskoczy mnie żadną rewelacją. Za to wieczór zapowiadał się odrobinę lepiej – aby zabić czas, zamierzałem spędzić dwie godziny w siłowni, a później wybrać się do kina na jakiś stary horror z Drakulą w roli głównej, po liftingu. Potem długi spacer po starym mieście, butelka piwa albo ze dwa kieliszki czegoś mocniejszego dla przytłumienia szalejących hormonów; i o północy, nie wcześniej, lulu…
Moja dziewczyna, Marysia Jarzec, od tygodnia przebywała na wakacjach w Sopocie, gdzie opiekowała się grupą rozwydrzonych bachorów z prywatnej szkoły pod Warszawą, których rodziców było stać na to, aby bulić miesięcznie po dwa i pół tysiąca złotych czesnego od łebka. Bardzo się za nią stęskniłem i niecierpliwie czekałem na jej powrót. Marzyłem, że spotkamy się na kolacji przy świecach w moim mieszkaniu. A to oznaczało – nie muszę wam tego chyba mówić – że spędzimy razem upojną noc. Już teraz byłem napompowany „uczuciami” jak butla gazowa i gotowy eksplodować w każdym momencie. Rozłąka z Marysią stanowczo mi nie służyła, ale za to uświadomiła mi, że dobrnąłem do takiego momentu, w którym trzeba się ustatkować i podjąć wreszcie tę najważniejszą w życiu decyzję…
Planując naszą przyszłość, wyobrażałem sobie chwilę, w której Marysia przekracza próg mojego mieszkania i jak prawdziwa, zakochana wariatka od razu rzuca mi się na szyję, całuje w usta i mówi:
– Tak bardzo się za tobą stęskniłam.
Wtedy ja – gdy już nasycę się odrobinę jej bliskością, bijącym od niej ciepłem, miękkością i smakiem gorących ust – odsunę ją delikatnie od siebie (tyle tylko, aby zmieścił się między nami bukiet róż, najwspanialszy, największy, jaki kiedykolwiek widziała), spojrzę jej głęboko w oczy i powiem:
– Kocham cię! I błagam, żebyś została moją żoną!
Decyzja już została podjęta. Była ostateczna i nieodwołalna. I tak to sobie wyobrażałem. Wczoraj po południu kupiłem na tę okazję najdroższego szampana, jakiego udało mi się znaleźć w Warszawie. Odwiedziłem także kwiaciarnię dla zakochanych par przy Królewskim Zamku, gdzie wstępnie, bo do powrotu Marysi pozostało jeszcze sporo długich dni, wybrałem odpowiedni na tę okazję bukiet kwiatów. Gdy tylko to zrobiłem, od razu poczułem się o niebo lepiej i zrozumiałem, że jestem cholernym szczęściarzem. Dlatego mówię wam: nie ma nic lepszego dla mężczyzny niż zakochać się w uroczej kobiecie, poprosić ją o rękę (ja miałem to dopiero zrobić) i planować wspólną przyszłość.
Marysia, pomimo że jeszcze nie była moją żoną, już odmieniła moje życie. Dosłownie i w przenośni, przewróciła je do góry nogami. Spowodowała – chociaż nigdy tego nie chciała – że musiałem zrezygnować z kariery policjanta i zostać prywatnym detektywem. Było to dla mnie bardzo przykre doświadczenie, ale niczego nie żałowałem. Dzięki temu otworzyły mi się oczy na wiele spraw. Na własnej skórze przekonałem się, jak funkcjonuje ten nasz dzisiejszy, brutalny świat, w którym liczą się tylko władza i pieniądze. Zrozumiałem także, o co chodziło temu starożytnemu myślicielowi – jak on to się nazywał? Heraklit z Efezu czy jakoś tak podobnie – który twierdził, że nie można dwa razy wstąpić do tej samej rzeki…
Człowiek, dobry czy zły, jest także taką ciągle zmieniającą się rzeką. Tak sobie wymyśliłem. Niby ten sam, a jednak z każdym krokiem, z każdym przeżytym dniem, z każdym kolejnym doświadczeniem, staje się jakby trochę inny…
Tak było i ze mną. Dostałem od życia porządnego kopa w tyłek, który wysadził mnie z siodła. Wykorzystałem tę lekcję – po początkowym załamaniu dojrzałem nowe perspektywy, których wcześniej nie brałem pod uwagę – i po kilku miesiącach, z naiwnego gliniarza próbującego zbawiać ten świat, przeistoczyłem się w człowieka wyrachowanego, z chłodną głową – cwaniaka o mentalności biznesmena, dla którego liczy się tylko zysk. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie ma tego złego, co by człowiekowi na dobre nie wyszło!
Nie znaczy to, że od razu dałem się skorumpować i zająłem się jakimiś gospodarczymi kantami w rodzaju wyłudzania podatku VAT na fałszywe faktury, za które można trafić na wiele lat do kryminału. Nie! Aż taki głupi nie byłem. Postanowiłem jednak, że dość pracowania dla idei, za psie pieniądze. Raz się sparzyłem. I to wystarczy! Zdecydowałem, że teraz będę zajmował się tylko takimi sprawami, które, niezależnie od wyniku, zawsze będą przynosiły pokaźne dochody.
Zrobiłem się wyrachowany jak adwokat, ruszyłem mózgownicą i udało mi się. Po dwóch latach, w których bynajmniej nie nadstawiałem karku i nie urobiłem sobie rąk po łokcie, mocno stałem na nogach. Miałem własne biuro na dwudziestym piętrze najwyższego wieżowca w Warszawie, który całkiem niedawno wyrósł w sąsiedztwie Pałacu Kultury. Zatrudniałem kompetentną sekretarkę, a pieniądze, głównie ze spraw rozwodowych, które stały się moją specjalnością, niemal same pchały mi się do kieszeni. Zgarniałem je bez problemu. Wystarczyło trochę cierpliwości, trochę umiejętności z zakresu gromadzenia informacji i śledzenia ludzi, aby ustalić, co trzeba; pstryknąć kilka fotek, dzięki którym moi klienci będą mogli udowodnić, kto komu przyprawia rogi i jest odpowiedzialny za rozpad, jak to się fachowo nazywa, pożycia małżeńskiego.
Ale już niedługo wszystko miało się zmienić, popieprzyć… Na razie jednak nie miałem o tym zielonego pojęcia. Chodziłem po ulicach napompowany testosteronem, świadomy odniesionego sukcesu i dumny jak paw z rozpostartym ogonem, bo wydawało mi się, że dobra passa będzie trwać wiecznie.
Około godziny dziewiątej, gdy już powinienem wychodzić, w moim biurze zjawił się kolejny klient, a właściwie dwoje klientów. Było to małżeństwo z Grójca pod Warszawą. Oboje byli trochę więcej niż w średnim wieku; wyglądali bardzo zamożnie i sprawiali wrażenie ludzi o nieograniczonych możliwościach finansowych, którym – jak to się u nas mówi – powiodło się w życiu.
Moja sekretarka, pani Zofia Grosicka – kobieta przed sześćdziesiątką, z bagażem życiowych doświadczeń, ale zadbana i ciągle jeszcze bardzo atrakcyjna – która miała nosa do dobrych klientów i potrafiła ich wszystkich prześwietlać nie gorzej od rentgenowskiego aparatu, ustaliła to w pierwszej kolejności.
– Zamożni ludzie, panie Józefie. Mają w Grójcu fabrykę rajstop. Można więc, jak pan to określa, pociągnąć ich trochę za jaja – szepnęła mi do ucha, zanim wprowadziła klientów do mojego gabinetu. Przypuszczam, że w tych sprawach była dużo inteligentniejsza, mądrzejsza ode mnie.
Domyśliłem się, że pani Zofia wie już wszystko, co trzeba na temat naszych „gości” i sprawy, z którą do nas przybyli, i w ten sposób podpowiada mi, że mogę nieco podwyższyć stawki.
– Co państwa do mnie sprowadza? – zapytałem, kiedy już uścisnęliśmy sobie ręce na powitanie, a oni usiedli w fotelach, po drugiej stronie mojego biurka.
– Nazywam się Marian Drozd, a to moja żona, Teresa – zaczął mężczyzna. – Mieszkamy w Grójcu. Ja mam tam fabryczkę rajstop, a żona jest psychoterapeutką i tutaj, w Warszawie, prowadzi własny gabinet.
Spojrzałem na zegarek, aby zrozumiał, że mój czas jest drogi, i szybciej przeszedł do rzeczy. Byłem ciekaw, co tych dwoje zadowolonych z życia ludzi przygnało do mnie, bo z pewnością nie mogła to być sprawa rozwodowa albo podejrzenie o małżeńską zdradę. Wtedy nie przychodziliby razem. No, chyba że chcieli rozwalić małżeństwo komuś innemu. Nie macie pojęcia, jakie świństwa ludziom czasami przychodzą do głowy.
– Właściwie nic poważnego – ciągnął Marian – ale żona się niepokoi, więc postanowiliśmy się upewnić, że u naszej córki nie dzieje się nic złego. W ubiegłym tygodniu, gdy my byliśmy w Zakopanem, bez naszej zgody, najprawdopodobniej z chłopakiem, którego poznała przed wakacjami, wyjechała w Bieszczady i do tej pory nie mieliśmy z nią żadnego kontaktu. Żona obawia się, że Agnieszka, tak ma na imię nasza córka, zadała się z nieodpowiednim mężczyzną i grozi jej jakieś niebezpieczeństwo.
– Rozumiem – wykazałem zainteresowanie, żeby ich do siebie nie zrazić, chociaż już wiedziałem, że będę musiał odmówić. – W jakim wieku jest córka?
– Ma osiemnaście lat. W tym roku zdała maturę – włączyła się do rozmowy matka.
– A skąd wiecie, że pojechali w Bieszczady, a nie chociażby nad morze?
– Zostawiła wiadomość – kobieta wyciągnęła w moim kierunku wyrwaną z notatnika kartkę kratkowanego papieru. – Muszę jednak dodać, że przed naszym wyjazdem do Zakopanego pokłóciłyśmy się. Powiedziałam jej, że powinna teraz raczej myśleć o nauce i dać sobie spokój z tym kawalerem, bo jest dla niej trochę za poważny…
Sprawa wyglądała na dosyć banalną. I nie dla mnie…
Wziąłem do ręki kartkę i przeczytałem wiadomość: „Wyjeżdżam z przyjaciółmi w Bieszczady. Nie martwcie się. Wrócę po niedzieli, za kilka dni. Agnieszka”.
– Przykro mi – powiedziałem najuprzejmiej, jak potrafiłem – ale ja nie zajmuję się tego typu sprawami. Jeżeli uważacie, że córce rzeczywiście może coś grozić, idźcie na policję i zgłoście zaginięcie. Oni, wbrew powszechnie panującej i krzywdzącej opinii – odezwała się we mnie zawodowa solidarność „starego” gliny – dość dobrze radzą sobie z takimi problemami.
– Już byliśmy, ale nie chcieli od nas przyjąć zawiadomienia – jak na swój wiek, matka wyglądała całkiem dobrze, a nawet, powiedziałbym, bardzo atrakcyjnie… Kiedyś musiała być niezłą laską. A jej błyszczące, szmaragdowe, odrobinę wyłupiaste, jak u pekińczyka, oczy zdradzały, że ma duży temperament i w łóżku lubi dominować… Nie wiem, skąd pchały mi się do głowy takie myśli. Może to wina rozłąki z moją dziewczyną i zbyt długo trwającej wstrzemięźliwości seksualnej, z którą musiałem jakoś sobie radzić. – Jest pełnoletnia, więc, ich zdaniem, może robić, co chce. Na razie nie widzą podstaw do wszczynania poszukiwań – pani Teresa była wyraźnie poirytowana. – A poza tym komendant, który jest prywatnie naszym znajomym, radził, że najlepiej sprowadzić ją do domu bez niepotrzebnego rozgłosu, który może dziewczynie tylko zaszkodzić. To on podał nam pańskie namiary. Córka po wakacjach rozpoczyna studia medyczne, więc nie chcemy, żeby zadawała się z nieodpowiednimi mężczyznami.
– Jasne! – przyznałem jej rację. – Rozumiem, że nie znacie tego chłopaka?
– Tylko z widzenia – tym razem przejął inicjatywę ojciec. – Wiemy, że ma na imię Andrzej i mieszka gdzieś w Warszawie, ale nic poza tym. Dwa czy trzy razy przyjeżdżał po córkę do Grójca. Widzieliśmy go przez okno, bo nie wchodził do domu. Nie wyglądał jak jakiś typ spod ciemnej gwiazdy. Ale żona, która jest psychologiem i ma nosa do ludzi – wystarczy jej raz spojrzeć na człowieka i już wie, z kim ma do czynienia – uważa, że to gangster. Mnie też wydaje się, że trochę w tym prawdy może być. Jak na człowieka przed trzydziestką – a nie jest chyba synem Kulczyka – jeździ trochę za drogim samochodem. Ja w jego wieku mocno zaciskałem pasa, żeby się czegoś dorobić.
– Daj spokój – przerwała mu żona. Była o dobrych dziesięć lat młodsza od swojego męża, ale on także – chociaż chyba już dawno przekroczył pięćdziesiątkę – nie wyglądał jeszcze na staruszka. – Pana nie zainteresuje, co ty robiłeś w jego wieku. Chodzi nam o to, aby pojechał pan w Bieszczady, odnalazł naszą córkę i dyskretnie sprawdził, co się z nią dzieje. Chcemy mieć pewność, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
– Cena nie gra roli! – dorzucił ojciec. – Płacimy podwójną dzienną stawkę, niezależnie od jej wysokości, i pokrywamy wszelkie inne związane z podróżą koszty!
„Podwójna dzienna stawka…”, w zestawieniu ze słowem „Bieszczady”, podziałała. Przemknęło mi przez głowę, że kilkudniowa wycieczka na koszt klienta w moje ulubione góry, które doskonale znałem z harcerskich obozów i późniejszych, samotnych już wypadów, dobrze mi zrobi. Przy okazji będę mógł odwiedzić rodziców w Zamościu. I to chyba zdecydowało, że złamałem zasady i postanowiłem zająć się ich problemem.
„Zrobię sobie kilkudniowy urlop. Znalezienie Agnieszki nie powinno nastręczyć mi zbyt wielu problemów, a przy okazji zarobię trochę grosza” – pomyślałem.
– Dobrze! Zgadzam się. Przyjmuję państwa sprawę. Podwójna stawka i pokrycie kosztów podróży… – Zawiesiłem głos, aby się upewnić, że się nie przesłyszałem i robię niezły interes.
– Jasne. Tak, jak mówiłem. Cieszę się, że się dogadaliśmy – przytaknął Marian Drozd, a w jego oczach pojawił się ledwie dostrzegalny błysk, świadczący o tym, że zna się na ludziach i potrafi ich przekonywać do swoich racji. I, aby przypieczętować zawarcie umowy, sięgnął ręką do kieszeni marynarki, skąd wyjął i położył na stół gruby, ściągnięty gumką plik banknotów stuzłotowych.
– To na zaliczkę, panie Biesiada. Liczymy na to, że szybko zajmie się pan naszym problemem.
Wziąłem pieniądze do ręki – było tego tyle, że z ogonem wystarczyłoby na opłacenie dobrej, miesięcznej pensji gliniarza średniego szczebla z wydziału kryminalnego – zważyłem je w ręce i bez liczenia wrzuciłem do wysuniętej szuflady. Przyszło mi do głowy, że fabryczka rajstop musi przynosić właścicielowi spory dochód.
– Oczywiście – potwierdziłem. – Ale wcześniej będę jeszcze potrzebował kilku informacji, które pomogą mi w szybkim odnalezieniu waszej córki.
– Proszę zaczynać. Odpowiemy na każde pytanie – tym razem pierwsza odezwała się pani Teresa. Jak przystało na psychologa, była opanowana, oszczędna w słowach i bardzo rzeczowa. I przeszywała mnie wzrokiem na wylot, próbując odgadnąć moje myśli.
Pytania były raczej rutynowe dla takiej sytuacji, musiałby je zadać każdy policjant przyjmujący zawiadomienie o zaginięciu osoby. Chodziło mi o najbliższą rodzinę, przyjaciół, koleżanki i kolegów dziewczyny, z którymi mogła nawiązać kontakt po opuszczeniu domu, oraz o jej wcześniejsze, ewentualne podobne eskapady.
Tak, jak się spodziewałem, Agnieszka Drozd z wyróżnieniem ukończyła najlepsze liceum ogólnokształcące w stolicy. Do tej pory była spokojną i poważną dziewczyną, z wyraźnie wytyczonym celem życiowym, która nigdy nie sprawiała kłopotów wychowawczych. Teraz jednak, najwidoczniej, zakochała się i postanowiła zaszaleć. Zajęci własnymi problemami rodzice niewiele wiedzieli na temat towarzyskiego życia swojej córki. To znaczy potrafili wymienić z imienia i nazwiska kilka najbliższych koleżanek z klasy, ale nic poza tym. Nie znali ich adresów ani numerów telefonów. A bliskiej rodziny, poza mieszkającym w Krakowie bratem matki, z którym jednak córka się nie skontaktowała, praktycznie w kraju nie mieli.
W trakcie tej rozmowy dowiedziałem się także, że Teresa i Marian Drozdowie na początku bagatelizowali całą sprawę. Domyślali się, że Agnieszka pojechała z chłopakiem, a podaną w liściku „wersję z przyjaciółmi” wymyśliła specjalnie na ich użytek. Nie mieli zamiaru robić z tego wielkiego problemu. Musieli się jakoś pogodzić z faktem, że ich mała dziewczynka nagle wydoroślała; stała się kobietą i od tej pory będzie żyć własnym życiem i chodzić swoimi drogami. Mieli do niej zaufanie i uważali, że jeżeli nawet „poszaleje” przez kilka dni, to nic złego się nie stanie. W końcu kiedyś, i z kimś, musiało do tego dojść. Myśleli, że za kilka dni wróci do domu i wszystko będzie jak dawniej. A po wakacjach rozpocznie studia, pozna nowych ludzi i o wiele bardziej interesujących mężczyzn, co spowoduje, że stare znajomości, nawet zauroczenia – jak to zwykle bywa w takich sytuacjach – w sposób naturalny zostaną zepchnięte na plan dalszy i zakończone.
Naprawdę zaniepokoili się dopiero, gdy trzy dni temu, w telewizji, w programie „997” usłyszeli informację o odkryciu na Podkarpaciu, w odległości kilkunastu kilometrów od Sanoka, zwłok dwóch młodych kobiet o nieustalonej tożsamości. Ich półnagie, zmasakrowane ciała, z poderżniętymi gardłami, znaleziono w lesie, zakopane w ziemi, w leżących blisko siebie oddzielnych, płytkich, przykrytych gałęziami mogiłach, w pobliżu drogi krajowej nr 28, biegnącej w kierunku Przemyśla. Odkrycia tego, przez przypadek, dokonał leśniczy, który zauważył, że ziemia pod jedną z kup gałęzi była niedawno rozkopana, a od drogi asfaltowej i z powrotem prowadzą ślady terenowego samochodu. W komunikacie sugerowano, że te dwa bestialskie mordy mogą mieć związek z międzynarodową mafią zajmującą się handlem żywym towarem i przemytem narkotyków, a kobiety przed śmiercią były bite i wykorzystywane seksualnie.
Od tego dnia Teresę zaczęły dręczyć makabryczne sny. Przez dwie kolejne noce, tuż po północy, budziła się ogarnięta nieracjonalnym strachem, zlana zimnym potem, roztrzęsiona do tego stopnia, że musiała brać pigułki nasenne, aby przetrwać jakoś do rana. Rano nie pamiętała dokładnie, co jej się śniło, ale jakiś siódmy zmysł podpowiadał jej – pomimo że za wszelką cenę próbowała odpędzić od siebie te nieracjonalne urojenia – że Agnieszka popadła w jakieś poważne tarapaty i prosi ją o pomoc.
Nigdy nie marzyłem o karierze prywatnego detektywa. Myślałem raczej, że do emerytury będę siedział za biurkiem, w ciepełku, pił kawę, przesłuchiwał świadków i analizował akta spraw w Wydziale do Zwalczania Przestępczości Gospodarczej Komendy Stołecznej Policji w Warszawie. A popołudniami, w towarzystwie tych samych, znudzonych życiem, łysiejących kumpli, delektował się piwem i słuchał pieprznych dowcipów o policjantach; podobnych do tego, w którym młody, napalony dzielnicowy, na widok fantastycznej kobiety, która przyszła do jego biura, aby zgłosić drobną kradzież, z wrażenia przewrócił sobie kubek z gorącą herbatą na krocze i oparzył „rodzinne” klejnoty…
– A więc, chce pan być policjantem? I po to przyjechał pan do Warszawy? – zapytała na rozmowie kwalifikacyjnej zainteresowana moim dzieciństwem, starzejąca się, chociaż jeszcze całkiem do rzeczy, zwłaszcza w okolicy biustu, pani psycholog, mrużąc te swoje niebieskie, przeszywające mnie na wylot, inteligentne oczy.
– Tak. U nas, na prowincji jest większa konkurencja. Trudniej się dostać.
– W porządku, panie Józefie. Skoro udało się panu zaliczyć test psychologiczny i sprawnościowy, a nie każdy absolwent prawa potrafi sobie z tym poradzić, nie widzę przeciwwskazań – odpowiedziała po chwili namysłu, po czym wzięła do ręki pióro (kobieta, która nie używa długopisu, na pewno jest kimś wyjątkowym), aby wypełnić stosowny dokument. Wynikało z niego jasno, że nie stwierdziła u mnie żadnych odstępstw od normy, żadnych skłonności sadystycznych, podejrzanych preferencji seksualnych ani innych zboczeń…, więc jestem stabilnym, dobrze przystosowanym do życia, chociaż dosyć przeciętnym osobnikiem, który ma nerwy jak postronki i doskonale nadaje się na stróża prawa.
Za tych kilka zdań byłem gotów umówić się z paniusią na randkę, postawić kilka drinków i spędzić z nią upojną noc w pokoju hotelowym, bo dupa była z niej jeszcze cholernie atrakcyjna. Oczywiście przemknęło mi to tylko przez głowę i nie ośmieliłem się złożyć jej żadnej propozycji, nawet się o tym zająknąć, w obawie, aby nie zepsuć tego, co już udało mi się osiągnąć.
Tak, byłem gliniarzem. I to chyba całkiem niezłym. Zajmowałem się przestępczością białych kołnierzyków, a to przecież ludzie kulturalni i inteligentni… Brzydzą się fizyczną przemocą. Przekręty, najlepiej na grube miliony, to ich specjalność. Sami nie biegają z pistoletami po ulicach, do nikogo nie strzelają, wierzą w układy i w umiejętności suto opłacanych prawników. Ale przyciśnięci do muru, mogą stracić głowę i do mokrej roboty wynająć jakiegoś gruboskórnego, zezowatego zbira z gnatem w łapie.
Początkowo szło mi jak po grudzie. Potykałem się, ale nikt nie miał o to do mnie większych pretensji. Po kilku latach nabrałem doświadczenia, okrzepłem i zacząłem radzić sobie zupełnie nieźle.
– Ty, Józek! Bystry jesteś! – powiedział kiedyś Zygmunt, starszy kolega z wydziału, z dwudziestoletnim doświadczeniem na stanowisku dochodzeniowca, z którym już czwarty rok zajmowałem ten sam pokój. – Może nawet trochę za bystry… Pracujesz u nas już kilka lat, niby masz oczy i uszy szeroko otwarte, a nadal nie zakapowałeś, co tu jest grane.
– O co ci chodzi? Jak to nie zakapowałem? – oburzyłem się. – Ścigamy przestępców i tyle. Dobieramy im się do tyłków: zbieramy dowody, przedstawiamy zarzuty i wysyłamy śmierdzieli do pierdla… Nie wiem, czy zauważyłeś, ale idzie mi całkiem dobrze. A co będzie za kilka lat? Chyba będę musiał zostać naczelnikiem – zażartowałem.
– Zauważyłem. I to mnie trochę martwi. Praca to nie wszystko… To nie święta krucjata, za którą średniowiecznym rycerzom obiecywano zbawienie wieczne. My tutaj zarabiamy tylko na życie. Wyluzuj trochę, bo za szybko się wypalisz albo ktoś z zazdrości podłoży ci świnię…
Powiedziawszy to, siorbnął z olbrzymiego białego kubka, który zawsze stał przed nim na biurku, łyk słodzonej miodem mocnej kawy. Nazywaliśmy go pieprzonym hedonistą, bo lubił małe przyjemności i interesował się filozofią; podobnie zresztą jak i ja.
– Tak to widzisz? – oburzyłem się.
– No, może nie do końca, ale jednak… – Uśmiechnął się, żebym nie miał pewności, czy mówi serio, czy tylko żartuje. – Kiedyś też taki byłem, dlatego ci powiem: żeby zostać naczelnikiem, nie wystarczą same wyniki, trzeba jeszcze mieć dobrego popychacza na górze i codziennie włazić mu w dupę.
– Przesadzasz! – sprzeciwiłem się. – Chyba nie jest aż tak źle…
– Być może. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem. Świat nie jest tylko czarno-biały; ma jeszcze całą masę innych kolorów i odcieni… Podobnie jest z ludźmi. Nie można ich wszystkich ustawić pod ścianą i podzielić na dobrych i złych… Każdy z nas ma w sobie – chociaż nie w tych samych proporcjach – te dwa pierwiastki. Nawet Bóg nie zawsze jest w stanie sprawiedliwie ocenić postępowanie człowieka. Dlatego, wydaje mi się, nie oparł swojej nauki na sprawiedliwości, tylko na miłosierdziu. Darować komuś winy jest o wiele łatwiej i prościej… Przyhamuj trochę, nie podpalaj się zanadto. I ciesz się życiem.
– Możliwe, że masz rację, jednak dla mnie to trochę zbyt skomplikowane – powiedziałem, nie chcąc go drażnić i wchodzić w jakieś niepotrzebne ideologiczne spory, bo w gruncie rzeczy dobrze mi życzył.
Zygmunt zapalił papierosa. Łapczywie zaciągnął się dymem i znowu siorbnął olbrzymi łyk kawy. Przeczesał palcami łysinę, po czym wrócił do omawianej kwestii.
– Pamiętaj o tym, że pomiędzy dobrem, którego my jesteśmy żołnierzami, a złem, reprezentowanym tutaj przez wszelkiej maści przestępców, toczy się permanentna wojna. Wielu ważnych ludzi działa na dwa fronty: oficjalnie są z nami, a na boku dogadują się z gangsterami i kręcą swoje lody. Wszędzie dookoła jest pełno ukrytych min. Zrobisz coś nie tak, nadepniesz na którąś i wylecisz w powietrze. Bohaterowie są potrzebni, ale zwykle nie dożywają starości.
– Za dużo czytasz amerykańskiej sensacji, gdzie co kilka stron ginie jakiś gliniarz – zripostowałem go z uczuciem pewnej wyższości, jaką odczuwają młodzi policjanci, bo wydaje im się, że są nieśmiertelni i ponad te wszystkie gierki i kompromisy, w które zdążyli się już uwikłać ich starsi o pokolenie koledzy.
– Może i tak. Sporo czytam. Nie znam jednak lepszej rozrywki nad dobrą książkę. A poza tym, uczysz się na błędach innych, a nie na swoich własnych. A wracając na nasze podwórko: słyszałeś o Głazowskim?
– Tak. To ten generał, którego cyngiel zastrzelił na parkingu, przed blokiem, w którym mieszkał, a sprawa do dzisiaj nie została do końca wyjaśniona. I nie wiadomo, kto i dlaczego kazał go sprzątnąć.
– On także przyjechał do Warszawy z małego miasteczka, z głową nabitą ideałami, dlatego trochę mi go przypominasz. Zaszedł daleko, ale co mu z tego przyszło? Może dali mu jakieś pośmiertne odznaczenie, a może i nie…
Prowadząc ze mną takie rozmowy, Zygmunt próbował mnie czegoś nauczyć i ostrzec, bo już chyba wtedy wiedział, że nad moją głową zbierają się czarne chmury. Ja jednak nie chciałem go słuchać i już niedługo słono za to zapłaciłem.
Na razie jednak żyłem sobie beztrosko i byłem szczęśliwy, bo zupełnie niedawno poznałem niesamowitą dziewczynę, Marysię Jarzec, która całkowicie zawróciła mi w głowie. Dzięki niej mój świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Po prostu zakochałem się, wpadłem po uszy. Teraz liczyła się tylko Marysia, a wszystkie inne sprawy przestały mieć znaczenie. Musiałem ją zdobyć. Ale Zygmunt nie miał jeszcze o tym zielonego pojęcia. Zresztą, skąd mógł wiedzieć, skoro ja sam nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje. Jedyną osobą, która zorientowała się, że w moim życiu wydarzyło się coś ważnego, była moja matka. Ona zawsze bezbłędnie potrafiła mnie rozszyfrować. I tym razem także – chociaż rodzice mieszkali w Zamościu, a ja w domu byłem tylko dwa dni i nic jej nie powiedziałem – od razu wyczuła, że zacząłem patrzeć na świat przez różowe okulary, które nakłada mężczyznom na oczy tylko prawdziwa miłość.
– No, Józek, przyznaj się. Wreszcie się ustatkowałeś i znalazłeś sobie jakąś porządną dziewczynę? – bardziej stwierdziła, niż zapytała z nieukrywaną nadzieją w głosie, gdy już miałem odjeżdżać. – Kiedy ją poznamy?
Spojrzałem w okno, za którym, w ogródku kwiatowym mamy, złociła się w letnim słońcu rabatka ozdobnych słoneczników. I właśnie w tym momencie, chyba po raz pierwszy, uświadomiłem sobie, że kocham Marysie, tęsknię za nią i nie mogę doczekać się chwili, w której znowu ją zobaczę.
– Mamo, to jeszcze nic pewnego – odpowiedziałem, bo nie chciałem jej okłamywać, dziwiąc się, skąd się tego domyśliła. Nie miałem przecież na czole wypisane, że jestem zakochany.
– A widzisz! Miałam rację… – spojrzała triumfalnie na ojca, z czego wywnioskowałem, że musieli tę sprawę w nocy porządnie przedyskutować. – Jak ma na imię? To jakaś koleżanka z pracy? – zasypywała mnie pytaniami.
– I kto tu jest policjantem? – zażartowałem.
– Daj chłopakowi spokój – ojciec wziął mnie w obronę. – Przyjdzie czas, to sam ci wszystko powie. Nie pamiętasz, jak z nami było? Chodziliśmy ze sobą już dwa lata, a ja w domu nie pisnąłem ani słowa. Dopiero kiedy zaszłaś w ciążę… – tata był zawsze bardzo bezpośredni w swoich wypowiedziach. – Zobaczysz, że z nim będzie tak samo.
Agnieszka Drozd miała osiemnaście lat i była jeszcze dziewicą. Ale wstydziła się do tego przyznać i przed koleżankami z klasy – niektóre z nich miały już w tych sprawach spore doświadczenie – udawała, że ten pierwszy raz ma już dawno za sobą. Przychodziło jej to łatwo, bo była dobrą aktorką, a na temat seksu, teoretycznie, wiedziała dużo więcej od swoich praktykujących już rówieśniczek.
Matka, która była psychoterapeutką, od dwóch lat, dyskretnie, w sposób naturalny, podsuwała jej fachową literaturę i kobiece czasopisma, gdzie aż roiło się od tych tematów. Czytając je, można było odnieść fałszywe wrażenie, że kobiety – poza sferą erotyczną, modą, kosmetykami, antykoncepcją, zdrowym odżywianiem, kuracjami odchudzającymi i odmładzającymi (wszystko to oczywiście można było wrzucić do tego samego worka) – nie mają żadnych innych zainteresowań i problemów; i nie myślą o niczym innym, tylko o tym, gdzie i przed kim ściągnąć majtki i rozłożyć nogi. A już o życiu aktorek i celebrytek można było się tam dowiedzieć wszystkiego: co która z nich lubi jeść na śniadanie, jaki ma rozmiar cycków, ile ma dzieci, ile razy się rozwodziła i z którym mężem jej seks był najbardziej udany…
Agnieszka była inna. Miała ideały i poważne plany na przyszłość. A w sprawach damsko-męskich postanowiła, że pierwszy raz odda się tylko mężczyźnie, którego naprawdę pokocha. A poza tym, pomimo że psychicznie i fizycznie była już dojrzałą, świadomą swojej wartości kobietą, jeszcze nie do końca rozbudziła się seksualnie, więc nie odnosiła wrażenia, że nie uprawiając seksu, coś traci. Dzisiaj jednak wszystko miało się zmienić.
Przed miesiącem, na osiemnastce u koleżanki, w Karczmie „Pod Dębami” na Mokotowie, poznała Andrzeja, który po imprezie odwiózł ją do domu i zaprosił na randkę.
Andrzej od razu zwrócił na siebie jej uwagę. Był wyjątkowo przystojny, lepiej zbudowany, sporo starszy – miał już chyba ze 25 lat – i poważniejszy od innych chłopców zaproszonych na imprezę. A przy swoim wzroście – blisko sto dziewięćdziesiąt centymetrów – i wysmukłej sylwetce robił na dziewczynach piorunujące wrażenie. Ale najbardziej zaimponował jej tym, że pod koniec zabawy, gdy zakręciło jej się w głowie, bo wypiła może odrobinę za dużo i ktoś poczęstował ją skrętem – wcześniej nigdy nie paliła trawki – tylko on zachował się odpowiedzialnie, jak prawdziwy mężczyzna. Odwiózł ją do domu, pocałował na do widzenia, w ogóle nie próbując wykorzystać sytuacji, aby choć spróbować ją przelecieć.
Agnieszka słyszała kiedyś, jak matka, w czasie sprzeczki z ojcem, dokuczała mu, mówiąc: „Prawdziwymi, dojrzałymi emocjonalnie mężczyznami są tylko ci faceci, którzy potrafią docenić i uszanować kobietę! I traktować ją jak równą sobie partnerkę. Niestety, większość z was przypomina pospolite, chutliwe capy z okresu rui, które chcą tylko biegać za kozami, pieprzyć się i rozsiewać swoje plemniki. Z tą tylko różnicą, że ruja u capów trwa miesiąc, a u mężczyzn przez cały rok.”
Patrząc z tej perspektywy, Andrzej zdał pierwszy, najważniejszy egzamin i Agnieszka – nie bez znaczenia było również to, że był przystojny, szarmancki, opiekuńczy, zawsze elegancki i zadbany, i jeździł nowym sportowym mercedesem – po miesiącu znajomości była w nim zakochana po uszy. I w tej chwili gotowa oddać mu nie tylko cnotę, ale i związać się z nim na całe życie. Tym bardziej że zadziałała chemia: oboje czuli do siebie nieodparty pociąg fizyczny, a dziewczyna, patrząc przez różowe okulary pierwszej, prawdziwej miłości, nie mogła dojrzeć u niego żadnych wad. Czuła natomiast, że bije od niego prawdziwa, podszyta testosteronem, męska siła, jakiej u swoich kolegów ze szkoły nigdy nie zauważyła.
Andrzej był pewnym siebie, wyrozumiałym facetem; nigdy się nie denerwował, nie irytował i zawsze miał dla niej czas. Potrafił godzinami przytulać ją do siebie, całować i uważnie słuchać, gdy mu opowiadała o swoich planach na życie i o tym, że nie wyobraża sobie, aby kiedykolwiek mieli się rozstać.
Dzięki temu Agnieszka nabrała przekonania, że Andrzej na pewno nie należał do tego rodzaju, pozbawionych osobowości, płytkich mężczyzn, których interesuje tylko seks; tylko rozsiewanie plemników i bezmyślne przedłużanie gatunku. Pod pewnymi względami przypominał jej własnego ojca. Zauważyła u niego podobne cechy charakteru i podobne upodobania.
Agnieszka zdawała sobie sprawę, że Andrzej jest od niej sporo starszy. Ale dla niej nie stanowiło to żadnego problemu. Uważała, że siedem, czy nawet dziesięć lat różnicy pomiędzy kobietą a mężczyzną to żadna przeszkoda. To akurat tyle, ile trzeba, aby wyrównać psychologiczne i mentalne dysproporcje wynikające z przebiegającego później u mężczyzn procesu dojrzewania. A poza tym, on pierwszy zauważył w niej prawdziwą, dojrzałą już, godną miłości kobietę, która ma swoje potrzeby i pragnienia; która chce kochać i być kochaną… Rówieśnicy widzieli w niej tylko koleżankę, kujonkę mającą od jesieni rozpocząć studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Co prawda wielu chciało się z nią umawiać. Byli tacy, którzy zapraszali ją do swoich domów, pod nieobecność rodziców. Ale odmawiała, bo żaden z nich nie zrobił na niej większego wrażenia. W dodatku podejrzewała, że chodziło im tylko o to, żeby już na pierwszej randce zaciągnąć ją do łóżka i zaliczyć, przelecieć kolejną dziewczynę. Byli więc typowymi przedstawicielami nieodpowiedzialnych, młodych erotomanów, o jakich mówiła jej matka. Nie wyobrażała sobie, aby do tej kategorii rozpłodowych samców kiedykolwiek należał także jej ojciec. Nigdy nie widziała go w towarzystwie obcej kobiety. I zawsze, tego jednego była pewna, patrzył na swoją żonę z taką miłością i takim oddaniem w oczach, jakby świata poza nią nie widział.
Matka była inna. Bardziej wymagająca, czasami wręcz wyrachowana. Pomimo że także musiała go kochać, będąc psychologiem, potrafiła celnie ukłuć. I to w takie miejsce, aby dobrze zabolało. Agnieszka zdawała sobie z tego sprawę, bo matka, w przeciwieństwie do ojca, była nerwowa, wybuchowa, czasami wręcz zgryźliwa. Nawet córce nie szczędziła uszczypliwych, często niesłusznych uwag i niekiedy z tego powodu dochodziło pomiędzy nimi do ostrych spięć. Zwykle jednak szybko się godziły.
Ale tym razem wszystko potoczyło się za szybko i nie tak, jak trzeba. Pokłóciły się. Zabrnęły w ślepy zaułek, z którego żadna z nich nie chciała się wycofać. Zaczęło się od błahostki, a skończyło na poważnej wymianie zdań i niepotrzebnych deklaracjach.
Matka akurat wróciła z pracy. Była podminowana i chodziła po domu jak chmura gradowa. Miała ten swój meteorologiczny „dołek”, a do tego jeszcze paskudnie bolała ją głowa. Zawsze była rozdrażniona i źle się czuła, gdy w powietrzu wisiała zmiana pogody i spadało ciśnienie. Mimo że dzisiaj było jeszcze słonecznie i ciepło, czuła już w kościach – chociaż meteorolodzy tego jeszcze nie zapowiadali – że zbliża się ochłodzenie. A jutro będzie wiał wiatr i padał deszcz.
Będąc w takim nastroju, bez pukania, zajrzała do pokoju córki, która półnaga, w samych majtkach i biustonoszu, stała akurat przed lustrem i czesała swoje długie, jasne loki, szykując się na spotkanie z Andrzejem.
– Gdzie ty się wybierasz? – zapytała, obejmując krytycznym spojrzeniem pokój, który wyglądał tak, jakby przed chwilą przeszła po nim trąba powietrzna i wymiotła z szaf wszystkie ubrania. Na krzesłach, biurku, podłodze i łóżku leżały sukienki, spódnice i bluzki, co świadczyło o tym, że Agnieszka wszystko to przymierzała, ale nadal nie mogła zdecydować się, w co powinna się ubrać.
– Idę na randkę – odpowiedziała dziewczyna. Przerwała szczotkowanie włosów i wprawnym ruchem nałożyła na siebie krótką, czerwoną sukienkę na ramiączkach, z dużym dekoltem, w której wyglądała bardzo ładnie i bardzo kobieco.
– Zanim wyjdziesz, posprzątaj trochę ten bajzel! – zripostowała ją matka. – I uważaj, żebyś sobie nie narobiła kłopotów. Z mężczyznami nie ma żartów. Na poważne związki będziesz miała czas później. Teraz musisz myśleć o nauce. A poza tym, nie podoba mi się ten twój chłopak, który tutaj po ciebie przyjeżdża. Nie uważasz, że jest odrobinę dla ciebie za poważny?
– Nie, nie uważam… – w głosie dziewczyny dało się wyczuć rzucone matce wyzwanie.
– A ja tak!
– Mamo, daj spokój. Zachowujesz się tak, jakbym zamierzała uciec z domu i potajemnie wyjść za niego za mąż. Nie przejmuj się. Nie jestem już dzieckiem ani zakonnicą. Mam osiemnaście lat, jestem dorosła i mogę robić, co chcę – oburzała się Agnieszka, chociaż wiedziała, że matka w sumie nie ma nic złego na myśli. Że chce ją tylko przestrzec przed niespodziankami, które mogą zaskoczyć dziewczynę w jej wieku. Nie rozumiała tylko, dlaczego czepia się Andrzeja, którego jeszcze praktycznie nie widziała i nie zamieniła z nim ani jednego słowa.
– Przyznaję, jesteś dorosła – matka nie odpuszczała, chociaż nie zamierzała się kłócić. Zawsze jednak lubiła mieć ostatnie zdanie. – To prawda. Jednak, kochana, musisz wiedzieć, że dorosłość to odpowiedzialność. I jeszcze jedno… – w tym miejscu zawiesiła na chwilę głos, jakby się zastanawiała, czy powinna to powiedzieć. – Pamiętaj, że dopóki mieszkasz w tym domu i jesteś na naszym utrzymaniu, musisz trzymać się zasad, które ustalam ja z ojcem.
– Mamo, nie przesadzaj i nie wciągaj do tego taty. Zachowujesz się tak, jakbyś chciała zamknąć mnie na całe wakacje w klatce. Może dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybym już teraz znalazła sobie jakieś mieszkanie w Warszawie i wyprowadziła się z domu.
– Droga wolna! – zdenerwowała się matka i wychodząc, trochę za mocno zamknęła za sobą drzwi. Właściwie nie wiedziała, dlaczego zareagowała tak nerwowo. Agnieszka była jej jedynym dzieckiem. Bardzo ją kochała i martwiła się o jej przyszłość. Próbowała uchronić córkę przed błędami, jakie kiedyś, w młodości sama popełniła. Dlatego chciała, aby dziewczyna najpierw ukończyła studia medyczne, a dopiero później poważnie zaczęła myśleć o związkach z mężczyznami. A poza tym ten jej chłopak był trochę za przystojny, jeździł zbyt dobrą bryką i wyglądał na gangstera. Obawiała się, że taki napakowany testosteronem, atrakcyjny samiec może niewinnej dziewczynie całkowicie zawrócić w głowie, wykorzystać ją, a później porzucić i złamać serce…
Teresa nie miała zamiaru się kłócić, chciała tylko przestrzec córkę przed pułapkami, w które często wpadają młode, nieznające życia kobiety. Ochronić ją przed błędami, których ona sama nie uniknęła, gdy była w podobnym wieku. Bo pamiętała, ile ją to kosztowało. I z jakim trudem podniosła się z kolan. Jednak nic z tego nie wyszło. Doprowadziła tylko do spięcia i powiedziała za dużo o kilka słów, które Agnieszka mogła źle zinterpretować.
W tym momencie Teresa, nie po raz pierwszy, przekonała się, że ta cała jej wiedza i doświadczenie psychologiczne, które posiadała i z powodzeniem wykorzystywała w pracy, w rozwiązywaniu problemów obcych ludzi, w domu, w stosunku do najbliższych na niewiele jej się przydawały.
Do tej pory najczęściej „obrywał” Marian, jej mąż i ojciec Agnieszki, który był wyjątkowo łagodnym i dobrym człowiekiem. Zdarzało się, że w chwilach złego samopoczucia zapędzała go do narożnika i okładała „pięściami” za wszystko, co zrobił nie tak, jak trzeba, ale także i za to, czego w ogóle nie zrobił… Za cały ten podstępny, męski ród; i za to, że nie umiała, nie potrafiła go tak mocno kochać i tak bardzo nienawidzić, jak tamtego przystojnego zimnego drania – łajdaka, który wiele lat temu wykorzystał ją i porzucił, pozostawiając w jej sercu niemożliwy do usunięcia cierń.
Agnieszka była zakochana. Patrzyła na świat przez różowe okulary i nie przyjmowała żadnych krytycznych uwag. Uszczypliwe słowa matki – chociaż zdawała sobie sprawę, że wynikają z troski o nią – nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Kochała Andrzeja, bo był przystojny, szarmancki i miły. Jeździł szybkim samochodem i zachowywał się zupełnie inaczej od mężczyzn, których do tej pory znała.
Pomimo bijącej od niego, zniewalającej, prawdzie męskiej siły, był dla niej delikatny i czuły. A jego zapach i smak ust, gdy się całowali, doprowadzał ją do szału… W takich chwilach czuła się obezwładniona, zdana na jego łaskę, a jednocześnie jej ciałem wstrząsały rozkoszne dreszcze, które wprowadzały ją w stan permanentnego podniecenia i sprawiały, że miała ochotę krzyczeć na całe gardło, że jest zakochana i szczęśliwa…
Kłótnia, wbrew intencji matki, zamiast ją przystopować, wywarła wręcz odwrotny skutek. Agnieszka doszła do przekonania, że najwyższy czas skończyć z udawaniem niewinnej dziewczynki. Dlatego postanowiła, że dzisiaj przyjmie zaproszenie Andrzeja. Pojedzie z nim do jego mieszkania i wreszcie stanie się prawdziwą kobietą. Już sama decyzja, sama myśl, że zrobią to dzisiejszego popołudnia, wprawiła ją w stan lekkiego niepokoju i podniecenia. Zastanawiała się, jaka będzie pierwsza reakcja Andrzeja, gdy zorientuje się, że jest pierwszym mężczyzną, któremu postanowiła się oddać. Podejrzewała, że dotychczas nie przyszło mu to nawet do głowy, bo – tak jak wszystkie swoje koleżanki i kolegów – udało jej się go wyprowadzić w pole, grając rolę doświadczonej kobiety, która ten pierwszy raz dawno już ma za sobą.
Po wyjściu matki narzuciła na ramiona lekką, na wpół przeźroczystą, jedwabną bluzeczkę, na nogi włożyła wysokie, kremowe szpilki i z torebką w ręce, nie żegnając się z matką, wyszła przed dom. Na zewnątrz było bardzo ciepło. Cały ogród tonął w promieniach gorącego, popołudniowego słońca. Przystrzyżony trawnik i rabatki kwiatowe, zroszone wodą z automatycznych spryskiwaczy, w tej spiekocie dawały przyjemne wrażenie świeżości. W tym momencie, punktualnie o godzinie siedemnastej, tak jak się umawiali, przed bramą wjazdową zatrzymał się czerwony sportowy mercedes z opuszczonym dachem.
Agnieszka uśmiechnęła się, pomachała ręką do kierowcy. Na widok jego krótko ostrzyżonej, gęstej, czarnej czupryny i odrobinę drapieżnej, a dzięki temu jeszcze bardziej atrakcyjnej, smagłej od opalenizny twarzy, z rzucającym się w oczy garbatym, orlim nosem, poczuła, że coś ściska ją w dołku. I rozpromieniona, roześmiana, zapominając o całym bożym świecie, i o tym, że matka z pewnością dyskretnie obserwuje ją przez okno, kołysząc się lekko w biodrach, pobiegła chodnikiem do czekającego na nią mężczyzny. Jej mężczyzny. Na powitanie pocałowała go w usta i z wdziękiem zajęła miejsce na siedzeniu pasażera.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
Lista sześciu. Tom 1.
Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.
Zamknięci. Tom 3
Poza granicą szaleństwa. Tom 4
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
Sekret włoskiego orzecha. Tom 1
W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1
Mordercza proteza. Tom 2
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
Syryjska legenda. Tom 1
Meksykańska hekatomba. Tom 2
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
Marek Romański
, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1
Stanisław Antoni Wotowski
, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2
Stanisław Antoni Wotowski
, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3
Stanisław Antoni Wotowski
, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4
Marek Romański
, W walce z Arsène Lupin. Tom 5
Marek Romański
, Mister X. Tom 6
Marek Romański
, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7
Marek Romański
, Szpieg z Falklandów. Tom 8
Marek Romański
, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9
Marek Romański
, Pająk. Tom 10
Marek Romański
, Znak zapytania. Tom 11
Marek Romański,
Prokurator Garda. Tom 12
Marek Romański,
Złote sidła, pierwsza część. Tom 13
Marek Romański,
Defraudant, druga część. Tom 13
Marek Romański
, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14
Marek Romański,
Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15
Marek Romański
, Salwa o świcie, druga część. Tom 15
Marek Romański
, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16
Kazimierz Laskowski,
Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17
Walery Przyborowski
, Czerwona skrzynia. Tom 18
Walery Przyborowski
, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19
Antoni Hram
, Upiór podziemi. Tom 20
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
Alibi. Tom 1
Opera śmierci. Tom 2
Człowiek z Kimberley. Tom 3
Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4
Grobowiec Ozyrysa. Tom 5
Skok w otchłań. Tom 6
Puama E. Tom 7
As Pik. Tom 8
Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9
Najciekawsze kryminały PRL
Tadeusz Starostecki
, Plan Wilka. Tom 1
Zuzanna Śliwa
, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2
Janusz Faber
, Ślady prowadzą w noc. Tom 3
Kazimierz Kłoś
, Listy przyniosły śmierć. Tom 4
Janusz Roy
, Czarny koń zabija nocą. Tom 5
Zuzanna Śliwa
, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6
Jerzy Żukowski
, Martwy punkt. Tom 7
Jerzy Marian Mech
, Szyfr zbrodni. Tom 8
G.R Tarnawa
, Zakręt samobójców. Tom 9
I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik
, Trucizna działa. Tom 10
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
Tajemnica szpilki. Tom 1
Czerwony Krąg. Tom 2
Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3
Szajka Zgrozy. Tom 4
Kwadratowy szmaragd. Tom 5
Numer Szósty. Tom 6
Spłacony dług. Tom 7
Łowca głów. Tom 8
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1
Czarna Gwiazda. Tom 2
Tajemnica torpedy. Tom 3
Pokój zmarłego. Tom 4
www.lindco.se
e-mail: [email protected]
lindcopl (facebook & instagram)
Tytuł oryginału:
Wiesław Hop
Długa noc
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.
Wydanie I, 2020
Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: Swapan/AdobeStock, Jiri Hera/AdobeStock, Smeilov/AdobeStock
Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021
ISBN 978-91-8019-030-5
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek