Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta historia zaczyna się na przełomie XVIII i XIX wieku. Tłem wydarzeń są pozornie senne, malownicze kresy dawnej Rzeczypospolitej - Sejny i okolice, gdzie żyją niegodzący się z utratą swojej pozycji społecznej Deynarowiczowie. Śledzimy dzieje czworga młodych ludzi. Opuszczone przez mężów i nieprzepadające za sobą bratowe - harda Marianna i łagodna Agata Deynarowiczowe - buntują się przeciwko ograniczeniu roli kobiet w społeczeństwie. Jako że mąż Marianny wyrusza wraz z wojskami napoleońskimi na poszukiwanie nowej Polski i prawdy o sobie, kobiety wbrew utartym schematom i ówczesnej obyczajowości zmuszone są prowadzić rodzinny browar. W tym samym czasie Józef Buczeniewski, wdowiec z Sejn, obrońca sądowy i stały bywalec okolicznych karczm, nie dopuszcza do świadomości cierpkiej prawdy na swój temat. Losy tych czworga splatają się nierozerwalnie, ale nic nie idzie po ich myśli, nic też nie jest takie, jakie mogłoby się stać - proste i uczciwe.
Magdalena Niedźwiedzka, autorka zbeletryzowanych biografii "Królewska heretyczka" (Elżbieta I) i "Maria Skłodowska-Curie" oraz bestsellerowego cyklu "Zmierzch Jagiellonów". Łączy pracę na uczelni technicznej z pisaniem powieści. W wolnych chwilach maluje obrazy olejne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2023
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
Horváth Botond/Adobe Stock
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8295-895-9
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Annie Derengowskiej –
za to wszystko, co nieoczywiste,
a wspaniałe
ROK 1807, SEJNY
Jerzy Deynarowicz uśmiecha się do brata, jest tak miły, że nawet jego samego ogarniają mdłości, ale musi wytrwać. Problem w tym, że Maciej słusznie podejrzewa podstęp, domyśla się, że tamten jest nieszczery, i zachowuje dystans. Nie rozmawiali przez dwa ostatnie lata, spotykali się z rzadka i przypadkiem. Unosi głowę i przygląda się Maciejowi, który ma go za idiotę jak nic. I zapewne nie wierzy w jego nagłą odmianę, dawno minęły czasy, gdy przyświecał im ten sam cel, nie wiedzieć kiedy stali się mężczyznami, a ci żyją samotnie, reszta świata jest dla nich wyłącznie zagrożeniem, o przyjaźni zapomnieli.
– Obudziłem się pewnego dnia, Macieju, słońce jeszcze śpi, nad zagajnikiem lekka mgiełka. Boruta prowadzi krowę przy Piotrowej łące, licząc na to, że bydlę nażre się cudzego, a on oszczędzi własnej paszy, powietrze rześkie i ożywcze – opowiada Jerzy. – Urodziła nas ta sama matka, myślę o tobie i sobie, spłodził ten sam ojciec, o nic nie mam żalu, bo każdemu wolno kroczyć własną drogą. Czas na pojednanie, to nietrudne, myślę sobie, starczy się zaprzeć i zacisnąć wargi, żeby nie oceniać. Świat układa się bez naszej woli.
– Mógłbyś jaśniej?
Maciej jest znużony, minuta, dwie i przestanie słuchać Jerzego, kilka sekund, chwila i na powrót staną się wrogami. Należało przygotować mowę i dobrze ją przemyśleć, ale jak powściągnąć porywczą naturę Jerzego i zatrzymać strumień słów, który się z niego wylewa bez żadnej kontroli, odkąd był małym dzieckiem? Taki jest. Mówi, nim przemyśli sprawę, działa, nim rozważy wszystkie za i przeciw, śmieje się, czy jest powód, czy przeciwnie, należałoby zapłakać. Czy to źle? W przeciwieństwie do Macieja, który stracił głowę dla browaru, Jerzy bywa między ludźmi, lubią go zarówno w czworakach, jak i we dworze na obrzeżach brzeziny. Zdaje sobie sprawę, że jego świat ogranicza się do kilku chałup, Sejny są zbyt hałaśliwe, zna tam wiele osób, ale żadnej nie potrzebuje do życia.
– Przyniosłem wódkę, wypijmy za zgodę – proponuje, przesuwając dłonią po lichej koszuli, którą włożył pod kapotę.
Przy Macieju jest nędzarzem, dwoi się i troi, by wyglądać dumnie, lecz niejeden cham ma na sobie więcej pieniędzy od niego. Zaskórniaki idą na paszę dla konia. Zaskórniaki, drwi Jerzy w duchu, czekając, co brat powie na przyniesioną przez niego flaszkę wódki. W Sejnach twierdzą, że Maciej kompletnie przestał pić, w ustach ludzi to z pewnością nie jest komplement.
– Wódka do zgody niepotrzebna – oświadcza Maciej, zgodnie z przewidywaniem.
– Jesteśmy braćmi.
– Teraz sobie przypomniałeś? Ile lat minęło, odkąd rozmawialiśmy ostatni raz?
– Zdarzyło się zamienić kilka słów – wykręca się Jerzy; wie, że nie powinien się spierać. Zależy mu na zgodzie z bratem, to podstawa jego planu.
– Owszem, w obecności księdza proboszcza.
– Ksiądz święta osoba, wypada to uszanować.
Bracia śmieją się i przez kilka sekund jest jak kiedyś, rozumieją się bez słów: ksiądz przemawia w imię Boga Najwyższego, lecz sam Bogiem nie jest. Wieczorami pije mszalne wino, chciwie popatrując na córki gospodyni, wyłudza od chłopów ostatni grosz na Kościół, goni ich do sprzątania świątyni, żąda kwiatów na plebanii, więc dzieci, zamiast pomóc w gospodarce, biegają po polach w poszukiwaniu strzelistych dziewann, szczególnie liliowych, przyprószonych bielą, siedliska pszczół i trzmieli. Nikt nie jest czysty jak kropla źródlanej wody, świętość księdza to ich stary żart, dobrze, że wciąż bawi.
– Czego chcesz? – pyta Maciej, poważniejąc.
Miasto go odmieniło, bije odeń chłód i nie czuje sympatii do obcych, a brat najwyraźniej jest mu obcy.
– Niczego – zapewnia Jerzy.
Maciej stawia na dębowym, woskowanym stole dwie szklanice i wlewa do nich alkohol, ale tak, że ledwie przykrywa dno.
Jerzy z trudem powstrzymuje śmiech. Czuje przyjemne łaskotanie w gardle na myśl, że za moment zwilży je słodkawą wódką.
– Tylko patrzeć, jak Polska będzie wolna. Co ty na to? – wyrywa mu się i natychmiast tego żałuje.
Przypomina złodzieja, którego myśli ustawicznie krążą wokół miejsca i przedmiotu rabunku. Zafrasowanym ruchem przegarnia lekko falujące włosy.
– Nie wiem, czy dożyję, nim tu do nas zawita – irytuje się Maciej. – Ta twoja wolna Polska!
Przestał być szlachcicem, zajmuje go wyłącznie handel, produkcja piwa i pomnażanie gotówki, nie mieszka we dworze, tylko w skąpo umeblowanym domu po Prusaku. Nie da się go przerobić na szlachecką modłę, jest prostacki. Przede wszystkim brakuje mu portyku, choćby tylko z czterech kolumn, by dać znak, kto go zamieszkuje. Szlachcic winien się odróżniać od motłochu. Psy wałęsają się po całym domu, to niedopuszczalne ostatnimi czasy, lecz niewarte wzmianki. Tym, co Jerzego irytuje najbardziej, jest ogólny wygląd wnętrza siedziby brata: dostatni, przestronny i budzący zaufanie do gospodarza. A powinien być żałosny, skoro jest niezgodny z zasadami.
Macieja zawsze stawiano Jerzemu za wzór, Maciej porusza się dostojnie, dumnie trzyma głowę, mówi rozsądnie, ubiera się, jak przystało na szlachcica, którym przestał być. Dostała mu się najpiękniejsza panna w okolicy, całkiem nieźle mówi po francusku, Bóg wie, po co właściwie. Nawet Żydzi go szanują, a to przecież rzadkość. On sam biega, zamiast kroczyć, pochyla plecy, plecie od rzeczy, zwłaszcza kiedy mu zależy, żeby dobrze wypaść, jego codzienny strój nie odbiega od ubrań wyrobników, a po francusku ledwie duka.
– Dożyjesz wolnej Polski – zapewnia Jerzy i konstatuje, że po raz drugi wyrwało mu się coś, co wolałby zachować dla siebie. – Armia Napoleona słynie z szybkich marszów.
– Na pewno gwarantuje błyskawiczną śmierć – przewrotnie zgadza się Maciej.
– Zgorzkniałeś, Macieju.
Jerzy przerywa, gdyż w salonie rozpętuje się piekło. Psy rzucają się z radosnym skowytem na synów Macieja i jego żonę, Agatę. Podskokom i lizaniu nie ma końca. Jerzy czuje niesmak, ważniejsze od niesmaku jest jednak to, że nie rozumie Macieja i swobodnych obyczajów w jego domu, nie wie, dokąd prowadzą. Brat przedłożył pracę i zarobki nad stan szlachecki, wyrzekł się własnych korzeni dla doczesnych dóbr, dumy dla zasobnej spiżarni. Wątpliwe, czy w ogóle zauważył, że Polska zginęła z mapy Europy.
Mateusz i Jan Maciej zbliżają się do stryja i patrzą wyczekująco.
– Jak się masz, Agato? – mówi Jerzy.
Mateusz, jeden z bliźniaków, reaguje szybciej niż matka.
– Ja mam się doskonale, stryju – oznajmia i jest w tym podobny do ojca; Maciej lubi żarty, mimo że na jego twarzy rzadko gości uśmiech.
– I tak wyglądasz, Mateuszu, zmężniałeś.
– Rzucam kamieniami, nikt nie trafia do celu lepiej ode mnie – chwali się chłopiec.
Obaj odziedziczyli długie, smukłe nogi Macieja i jego melancholijną twarz, zwłaszcza Jan.
– Wystrugałem sowę – oznajmia Jan, gdy tylko Mateusz odstępuje od stryja. – Chciałbyś zobaczyć?
– Oczywiście, po co pytasz?
Dzieciom lżej jest przejść do porządku dziennego nad rodzinnymi swarami, nie potrzebują wyjaśnień, jakim cudem od lat skłócony z ojcem, mieszkający na wsi stryj znalazł się w ich domu. Rozmawiają z Jerzym jakby nigdy nic i przychodzi mu na myśl, że może tamte uwielbiające się nawzajem dzieci, jakimi on i Maciej niegdyś byli, wciąż gdzieś istnieją i pomogą im się porozumieć. Kiedyś byli nierozłączni.
– Dobrze ich wychowałeś. – Uśmiecha się szeroko do Macieja i nagle ogarnia go trudna do wyjaśnienia tkliwość, ma chęć paść bratu w ramiona i przeprosić go za lata obojętności.
Ojciec grzmiał na Macieja, kiedy ten podjął decyzję, że zajmie się browarnictwem. Jerzemu wydaje się, że policzki pieką go tak samo jak owego feralnego dnia, gdy ślepo naśladując rodziciela, wyraził oburzenie, że brat urąga stanowi szlacheckiemu, a przecież w głębi serca akceptował jego plany. Rozumiał Macieja; wyłącznie strach spowodował, że się od niego odsunął. Czy jednak wciąż nie są młodzi? Da Bóg, jeszcze wszystko przed nimi.
Jerzy przypomina sobie, co zamierza, i posępnieje.
– Mam wrażenie, że próbujesz mnie przekupić lub zaskarbić sobie moje łaski – mówi Maciej, ponieważ taki właśnie jest: prostolinijny i szczery.
– Nie tęskniłeś? – Jerzy zmienia temat. – Przyznaj się.
– Brakowało mi twoich głupich żartów. Jeśli nazywasz to tęsknotą, niech ci będzie.
Wraca Jan z drewnianą figurką sowy, z ekscytacji drżą mu ręce. Jerzy nie dowierza, że jedenastolatek wykonał coś tak doskonałego. Na Boga, mógłby rzeźbić kościelne ławy albo herby na ściany eleganckich domostw. Jerzy na moment zapomina, że zerwał kontakty z bratem i nie nawiązał ich nawet po przedwczesnej śmierci rodziciela, co ostatnimi czasy dręczy go i powoduje wyrzuty sumienia. Pochyla się nad Janem i kołysze na nogach. Alkohol, pity na chybcika, żeby zatuszować wstyd, sprawia, że plącze mu się język; za to grzeje go od środka i dodaje mu odwagi.
– Powinieneś rzeźbić, Janie – rzuca z przekonaniem, obracając sowę w dłoniach.
Jest jak żywa, widać nawet poszczególne pióra.
– Chciałbym terminować u Bledziewicza – oświadcza rzeczowo Jan, zbyt rzeczowo jak na dziecko.
– U garncarza? – Jerzy się krzywi.
Zdaje sobie sprawę, że marzenia jedenastolatka umrą śmiercią naturalną, tak było i z jego mrzonkami, odeszły, zanim zdążył wydorośleć. A może nie, może tkwią w nim do dziś, skoro postanowił zrobić to, co postanowił?
– A co z interesem ojca?
Jan nie żyje w próżni. Jerzy wytrzymuje zawiedziony wzrok chłopca, widząc w nim siebie sprzed lat. Dorośli są po to, by wybijać dzieciom głupstwa z głowy, trochę to okrutne, lecz przyspiesza ich dojrzewanie.
– Alkohol tylko niszczy strach, do niczego innego nie jest przydatny.
Jerzy przyznaje bratankowi rację, ale to wyłącznie potęguje jego wstyd. Dzisiejsza wizyta u Macieja jest przecież jednym wielkim oszustwem, wszyscy to czują, nawet piękna Agata.
– Straszny z ciebie mądrala – kwituje słowa Jana i dobrodusznie klepie go po plecach. – Umiesz czytać?
Pytanie jest idiotyczne i zdradza, że Jerzy nie ma własnych dzieci, więc rozmowy z nimi są mu obce. Co innego Marianna, jego żona, ta potrafi zjednać sobie każde, nawet najgorzej wychowane i płaczliwe dziecko. Wiedziałaby, o co nie pytać chłopca.
– Czytam, piszę, rachuję i układam wiersze – naigrawa się Jan; żartuje ze stryja.
W jednej sekundzie ze skłóconych braci na powrót stają się rodziną. Jerzy i Maciej śmieją się z chłopca, dumni, że jest rezolutny. W dzieciństwie to powszechna cecha, niestety, w późniejszym wieku zwykle ludzi opuszcza. Jerzy dostrzegł tę prawidłowość wiele lat temu i wciąż nie pojmuje, czemu się tak dzieje.
– Dobrze wyglądasz – rzuca Jerzy do Agaty, a jej jasne oczy lustrują go od stóp do głów.
Zapomniał, jaka jest piękna, i teraz czerwieni się pod jej spojrzeniem. Z odzienia przypomina wędrownego dziada, szkoda jej oczu na oglądanie takiego nic.
– Ty także, Jerzy, nieźle wyglądasz.
Ma na myśli jego krępą postać? Ojciec przekazał Jerzemu lekko kołyszący się chód wołu i niechęć do nauki, przy czym ojciec przemógł ją i zdobył całkiem solidne wykształcenie, Jerzemu zaś nie wyszło. Ksiądz zrezygnował z udzielania mu lekcji jeszcze szybciej niż guwerner. Jerzy wpatruje się w Agatę i wspomina przeszłość. Brakuje mu rodziców i ich stanowczości.
– Pamiętasz stare, dobre czasy, Macieju? – zwraca się do brata, zważając na pouczenia ojca, by nie koncentrować się na kobiecie innego mężczyzny, bo to nie tylko grzech, ale i niewybaczalna głupota, która niejednego zgubiła.
– Zapewne tak, uświadom mi tylko, o czym rozmawiamy – kpi Maciej.
– Zawsze tacy byliśmy – rozmarza się Jerzy po wypiciu którejś z kolei porcji alkoholu.
Brat bawi się w karczmarza, być może sam pije mniej niż Jerzy, trudno zauważyć w panującym wokół zgiełku. Promienie zimowego słońca wpadają do pomieszczenia, oświetlając część wnętrza. W powietrzu unosi się sierść psów.
– Ja zawadiaka, ty rozważny i pobożny – wspomina Jerzy. – Ja psułem, co mi wpadło w ręce, ty robiłeś coś z niczego. Jak to jest, Macieju?
– Teraz robi tylko piwo – wtrąca cierpko Agata.
– Piwo to najlepszy dar od Boga – rechocze Jerzy.
Zbyt długo powstrzymywał się przed odwiedzeniem brata, tu jest jego dom, czuje się tu bezpieczny.
– Wstyd, żeby szlachcic parał się gorzelnictwem – nie ustępuje bratowa.
Oczy jej ciemnieją. Patrzy w dal, powstrzymując słowa, które ewidentnie cisną jej się na usta.
– Milcz, kobieto – odzywa się Maciej niemal dobrotliwie, licząc, że ją uspokoi.
– Ojciec przewraca się w grobie!
– Tyle czasu minęło, odkąd go pochowaliśmy, że poczuje ulgę, przewróciwszy się na drugi bok.
Bracia śmieją się, jak dawniej, żartując ze wszystkiego i wszystkich. W zamierzchłych czasach była to ich tajna broń, ironia obu doprowadzała do szału rodzinę i znajomych.
– Zajmij się swoimi obowiązkami – przekonuje Maciej żonę.
Widać, że w domu rządzi Agata. Jej męża pochłania browar, ona zaś jest odpowiedzialna za codzienne sprawy. Maciej kocha ją i nie ma jej za złe, że go gani, ale już wypowiedziała swoje zdanie.
– Niech zostanie – prosi Jerzy, bo Agata łagodzi obyczaje, nie jest napastliwa, miło jej się słucha i na nią patrzy.
– Sądzisz, że Napoleon naprawdę uratuje Polskę?
Interesuje ją los kraju i sposób, w jaki zostanie wyzwolony. Wie zaskakująco dużo o Napoleonie i jego armii. Jerzy docenia żonę brata, odkąd weszła do rodziny, matka też ją ceniła.
– Co myślisz o stworzeniu Wielkiego Księstwa Litewskiego?
Jerzy patrzy zaskoczony. Ma nadzieję, że brat nie jest zwolennikiem współpracy z carem Aleksandrem, to arystokratyczne, niebezpieczne mrzonki. Lekceważąco macha dłonią i spogląda na Macieja, szukając w jego oczach odpowiedzi na pytanie, komu brat wierzy, Napoleonowi czy Aleksandrowi.
– Przynieś buty z wysoką cholewą, te z jasnymi wyłogami – zwraca się Maciej do żony, wywołując jej zdziwienie. – Są za ciasne, mimo najszczerszych chęci nie będę ich nosił – tłumaczy Jerzemu. – Przymierz je, a nuż ci podpasują.
– Nie mogę sobie pozwolić na taki wydatek.
Jerzy kręci głową, by bratowa się nie fatygowała, lecz ona, widząc stanowcze spojrzenie męża, wychodzi z salonu i po chwili wraca z parą nowych butów. Pasują jak ulał. Jerzy wzbrania się, to zbyt kosztowny prezent, choć akurat teraz buty są mu niezwykle potrzebne.
– Bierz, póki się nie rozmyśliłem.
– Sprzedaj komu.
– Wyszedłem w nich zaledwie parę razy i złamałem nogę, nie mogę jej wsunąć w cholewę.
Agata domyśla się, że mąż chce wesprzeć brata, gołym okiem widać, że Jerzy jest nędzarzem, ani się obejrzą, a pójdzie do roboty – taki los najmłodszego syna, gdy po podziale ziemi pomiędzy starszych braci nic dla niego nie zostaje.
Jerzy udaje obojętność, choć niespodziewany podarunek przyprawia go o kolejną falę wzruszenia. Zaciska zęby i z niedowierzaniem kręci głową. Taki traf, akurat teraz, taki cud, że świeca dziękczynna w kościele nie byłaby przesadą. Brak mu słów.
– Obiecaj mi, Macieju, że jeżeli kiedykolwiek umrę, bo przecież każdy z nas kiedyś umrze – opanowuje się i cedzi z wysiłkiem – albo coś się ze mną stanie, zaopiekujesz się moją żoną.
– Głupstwa mówisz.
– Przysięgnij, że tak będzie! – nalega Jerzy z pijackim uporem.
– Nie dam zginąć twojej żonie – zapewnia uprzejmie Maciej.
Jerzy wspiera się o stół, nie spuszczając z oka brata.
– Przysięgasz? – nalega.
– Szafowanie przysięgami to grzech.
– Przysięgasz, do czarta? – denerwuje się Jerzy. – Czy ty nie możesz po prostu czegoś stwierdzić? Uczciwie i otwarcie? Tylko kluczysz między prawdą a złudzeniem?
– Ciarki mi przeszły po plecach – mówi z powagą Maciej. – Źle się czujesz?
– Czuję się jak grecki bóg – oświadcza Jerzy, zrywając się od stołu.
Zatacza się na ścianę i przepraszająco skłania głowę w stronę Agaty, zdecydowany wyjść stąd, zanim jego plany wyjdą na jaw. Mimo upojenia alkoholowego panuje nad sobą.
– Jutro też jest dzień, mam nadzieję, że nie gorszy niż dziś – mruczy pod nosem, dodając sobie animuszu.
– Nie wiem, po co przyszedłeś, ale jeśli mnie oszukasz, Jerzy…
– Dajże spokój, Macieju, wszędzie węszysz spisek. Ufam ci, rozumiesz? Tylko tobie.
Jerzy zmierza w stronę drzwi, otoczony chmarą psów. Trzyma nad ich głowami zesłaną mu przez Boga nową parę butów.
– Nie dałbym jej zginąć – rzuca za nim Maciej.
Jerzy wkracza w oślepiającą jasność dnia. Dopiero gdy oczy oswajają się z ostrym światłem, podchodzi do konia i zrzuca z jego grzbietu grubą derkę. Wierzchowiec czeka spokojnie, ale Jerzy przysiągłby, że go rozumie – jego irytację wywołaną przedłużającym się postojem na mrozie. Szkoda go, tym bardziej że nikt nie wie, jak długo pożyje. Deynarowicz obejmuje szyję konia i składa na niej pełen uczucia pocałunek. Jerzy jest mazgajem; dorosły dwudziestodwuletni mężczyzna płacze nad swym losem! Gardzi sobą, choć jednocześnie jest mu siebie żal. Urodził się na pograniczu Rzeczypospolitej i Wielkiego Księstwa Litewskiego, jego żona, Marianna Woytanis, to spolszczona Litwinka. Oboje, nie z własnej woli, stali się podwładnymi pruskiego króla. Jerzy jest wyrobnikiem, ilekroć głód zagląda im w oczy, najmuje się do pracy. Marianna zajmuje się domem. Jerzy wzbrania się przed posłaniem jej na służbę, mimo że w pustym, ogołoconym z mebli mieszkaniu nie ma zbyt wiele do roboty, a jego zarobki coraz częściej starczają wyłącznie na utrzymanie konia. Są młodzi i pełni energii, Jerzy zajmuje się przewożeniem różnych rzeczy, chociaż jego ogier nie jest koniem pociągowym i nie nawykł ciągnąć wozu. Zdarzyło się, że kilka razy wywrócił i uszkodził ładunek, zmuszając swego właściciela do zaciągnięcia pożyczki na spłatę odszkodowania. Marianna jest córką litewskiego bojara, duma nie pozwala jej pracować, tak się Jerzemu wydaje. Bojarzy, mimo że są wolni i nie mają obowiązku pracy na rzecz dworu, stracili dawną pozycję. Bywają teraz biedniejsi od chłopów, żyją w nędzy nie mniejszej niż Jerzy, szlachcic bez papierów i bez króla, za którego mógłby chociaż zginąć. Nikt jednak nie potrzebuje jego krwi, stał się nieprzydatny.
– O, przepraszam – mruczy Jerzy – jestem obiektem kpin.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI