Bona. Zmierzch Jagiellonów - Magdalena Niedźwiedzka - ebook

Bona. Zmierzch Jagiellonów ebook

Magdalena Niedźwiedzka

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza z cyklu biograficznych powieści Magdaleny Niedźwiedzkiej „Zmierzch Jagiellonów”.

Polityka i spisek, wojny, krew i bezwzględność zmieniają ludzi w bestie, które w renesansowych stolicach Europy przeistaczają się w wielkich humanistów, mecenasów sztuki i obrońców wiary. Oto ludzie targani namiętnościami, nieufni, pogrążający się w obsesjach i samotni: król Polski Zygmunt I Stary, wielki mistrz krzyżacki Albrecht Hohenzollern, Anna – księżna mazowiecka – oraz inne wybitne osobistości pierwszej połowy XVI wieku, a wśród nich przede wszystkim Bona Sforza – królowa Polski i wielka księżna litewska. Życie nauczyło ją skrywania uczuć. Już jako dziecko była świadkiem zdrady, śmierci, okrucieństwa i bezwzględności. Zrozumiała, że ludzie to wyłącznie zabawki w rękach nielicznych i że nikt, nawet własna rodzina, nie jest gwarancją bezpieczeństwa, zapewnia je wyłącznie status społeczny i bogactwo. Bała się kochać, ponieważ miłość oznaczała tylko ból.

Dokąd zmierzają i czego pragną?

Kolejna z cyklu:

Barbara Radziwiłłówna

Magdalena Niedźwiedzka - autorka zbeletryzowanych biografii "Królewska heretyczka" i "Maria Skłodowska-Curie" oraz cyklu "Opowieści z angielskiego dworu". Łączy pracę na uczelni technicznej z pisaniem powieści. W wolnych chwilach maluje obrazy olejne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 740

Oceny
4,0 (67 ocen)
22
31
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mmamma13

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




 

Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2018

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Andrzej Szypowski/East News

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Małgorzata Grudnik-Zwolińska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8123-858-8

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

 

Rodzicom

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WINO I KREW

Mediolan, rok 1500

Mediolan jest rozległy i hałaśliwy, fascynuje i zapiera dech w piersi, obiecuje niekończącą się przygodę. Bona wie, że ryzykuje gniew matki, może nawet zagubienie się – chyba jednak nie na zawsze? – w ciasnych i nęcących tajemnicą uliczkach, mimo to wymyka się z pałacu. Biegnie co tchu na pobliski plac, przystaje przy katedrze i przez chwilę nasłuchuje bicia dzwonów. Nie ma pojęcia, skąd się wydobywa wibrujący dźwięk. Brzmi jak ostrzeżenie. Chłodny i wilgotny kamień, z którego zbudowana jest świątynia, pachnie intensywnie. Dziecko czuje delikatne wiercenie w nosie. Po chwili wiatr przynosi kolejne zapachy – korzeni i owoców cytrusowych. Mała zaczyna kichać i kwituje to radosnym śmiechem. A psik, rozlega się raz po raz. Czuje woń pachnideł i cytryny. Zamyka oczy, biorąc głęboki i zachłanny wdech. Chciałaby ulecieć ku niebu.

– Niech się nad waszą miłością ulitują wszyscy święci w niebiosach – słyszy za sobą gorączkowy szept. Ktoś gwałtownie szarpie ją za rękę i otula ciepłą peleryną. – Księżna Izabela kazałaby nas poćwiartować, gdyby waszej miłości coś się stało.

Bona wyszarpuje rączkę z szorstkiej, chociaż miłej w dotyku dłoni pomocy kuchennej, niepewna, jak ma reagować na jej śmiałość. Służbie nie wolno dotykać księżniczki i nie wolno z nią rozmawiać, mała zastanawia się więc, czy nie powinna użyć szantażu, który mógłby choć o kilka minut przedłużyć oszałamiające spotkanie z miastem. Chce tu zostać! Dziecko dostrzega nagle wszystko, czemu już nie zdąży się przyjrzeć: dziesiątki mknących gdzieś ludzi, a także skaczącego po murku ptaszka i dwa rozbrykane psy. Hardo unosi głowę, rumieniec wypływa na jej twarz i zaciskając wargi, z gniewem spogląda w oczy kobiety zaczerwienione od ustawicznego kontaktu z rozżarzonym piecem, ale nie śmie zaatakować służącej. Boi się. Mediolan huczy za jej plecami, rozedrgany dźwiękiem niemilknących katedralnych dzwonów.

Bona z rezygnacją rusza ku pałacowi.

Służąca oddycha z ulgą i podąża za nią. Dzięki, Jezu Chryste, Panie na wysokościach, że udało jej się zauważyć moment, gdy księżniczka wymykała się przez boczne drzwi rezydencji. Chiara biegła za nią bez słowa, by nie wzbudzać sensacji, z trudem panując nad ociężałym ciałem. Jest brzemienna, możliwe więc, że właśnie z tego powodu niesubordynacja latorośli księżnej Izabeli, wdowy po władcy Mediolanu, księciu Gianie Galeazzu, wzbudza w niej rozczulenie. Dzieci takie właśnie są – za grosz rozsądku. Filigranowa Bona ubrana jest w błękitną sukienkę, której rękawy to prawdziwe dzieło sztuki, z licznymi nacięciami odsłaniającymi purpurową materię spodniej sukni, ozdobione dziesiątkami fantazyjnych kokardek. Czoło dziewczynki przepasa owinięty złotą nicią rzemyk z pojedynczym małym rubinem wiszącym pomiędzy delikatnie zarysowanymi, czarnymi brwiami. Strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby ktoś się zorientował, że Bona jest sama.

Księżniczka wkracza do pałacu dystyngowanym, podpatrzonym u matki krokiem, po czym rzuca się pędem ku schodom i po chwili znika na piętrze majestatycznej, nieco podupadłej budowli.

– Gdzie się podziewałaś, na Boga?

Księżna Izabela jest zdenerwowana. Dziewczynka bezbłędnie odróżnia błahe sztorcowanie od prawdziwego gniewu matki. To, co słyszy i widzi, zaciska jej gardło na tyle, że nie jest w stanie odpowiedzieć. Księżna miota się w półmroku ogromnej komnaty odgrodzonej od świata ciężkimi okiennicami, co sprawia, że w największe nawet upały panuje w niej chłód. Zimą, jak teraz, nie jest to zaleta.

– Boże Wszechmogący – jęczy księżna. – Tylko mnie mogło się przydarzyć coś takiego.

Zatrzymuje się pośrodku pokoju i bezradnym ruchem dłoni ociera czoło. Zdaniem Bony, jest najpiękniejszą kobietą na ziemi. Ma delikatne rysy i oczy w kształcie migdałów, czarne niczym dojrzałe oliwki i nieprzeniknione w gniewie. Sześciolatka kurczy się na myśl, że może być powodem wzburzenia matki.

– Gdyby żył mój ojciec, król Neapolu – mruczy Izabela – albo mój brat, król Neapolu. Bóg mnie przeklął.

Księżna siada na ozdobnym pufie i kryje twarz w dłoniach. Nie słychać jej oddechu, widać jednak gwałtownie unoszące się piersi. Bóg ją przeklął, nie inaczej. Kobieta zrywa się z miejsca i, zapominając o córce, opuszcza pomieszczenie. Mija postarzałe, wyblakłe freski, przedstawiające przodków jej zmarłego męża Giana Galeazza Sforzy, i kieruje się na lewo ku sypialniom w zachodnim skrzydle.

Przybyła do Mediolanu jako panna młoda, córka króla Neapolu, skoligacona z największymi dworami Europy, przez to dumna i wynosząca się ponad zwykłych śmiertelników. Była wykształcona i oszałamiająco piękna, zbyt młoda, żeby myśleć o tym, czego pragnie. W jej żyłach płynęła krew stu królów. Zewsząd otaczało ją bogactwo i przepych. Opowiadano sobie z ust do ust, że przy okazji jakiegoś święta dziad Izabeli spuścił z pagórka w swojej posiadłości trzy strumienie wina. Płynęły godzinami ku zachwytowi możnych gości. Okoliczni wieśniacy uznali to za cud. Pili z nich wszyscy.

Gdy Izabela ujrzała po raz pierwszy Giana Galeazza, jej ciało ogarnęła fala szczęścia. Przypominał cherubina – delikatny, o niemal przezroczystej skórze i pełnych wargach. Ujmujący uśmiech mężczyzny zdawał się otwierać bramy raju. Pamiętała jego poruszane wiatrem włosy i zaskakująco zatroskany wzrok. Nie spuszczał oczu ze stryja, Lodovica Sforzy, zwanego il Moro, któremu przekazał władzę w Mediolanie, opiekę nad matką i swoim rodzeństwem. Już wtedy wszystko się w niej buntowało przeciw diabolicznemu Lodovicowi. Oby piekło pochłonęło tę kanalię!

Izabela mija dygające przed nią dwórki i zamyka się w sypialni. Płacze, przylgnąwszy policzkiem do ciężkiej kapy, okrywającej łóżko.

Nie miała nocy poślubnej. Książę Gian Galeazzo do świtu siedział na krześle niczym sparaliżowany chłodem wąż. Kolor nieba za oknami z czarnego stał się granatowy, potem błękitny, posiwiał wreszcie i na nowo rozbłysł światłem. Książę był nie tylko nieśmiały, ale i w najmniejszym stopniu niezainteresowany żoną. Dokładnie rok później, korzystając z niespodziewanej wizyty Giana Galeazza, zdesperowana Izabela – którą kilka dni po ślubie Lodovico wysłał precz od męża aż na zamek w Pawii, bo, jak rzekł na osobności, była zbyt niezależna i bezczelna – starannie obmyślonymi sztuczkami zaciągnęła Giana do małżeńskiego łoża. Dotąd pamięta wstyd, że się imała trików ladacznic, i przypomina sobie erotyczny taniec, który wykonała przed swym słabowitym, anielsko pięknym małżonkiem, by wyciągnął po nią dłoń i wreszcie ją zapłodnił. Bez dzieci była nikim, znaczyła mniej niż panna bez posagu, gdyż tę można było chociaż swatać. Dzięki jej zabiegom stali się wreszcie mężem i żoną. Każda kolejna ciąża Izabeli i porody zbliżały ich do siebie. Gian Galeazzo przywykł do niej, może nawet na swój sposób ją pokochał, lecz był za słaby na walkę o swoje prawa, wciąż mdlał i płakał, patrzył gdzieś w głąb siebie wzrokiem, którego ani nie pojmowała, ani nie umiała przeniknąć. Nie chciała poznać prawdy. Stała się jawnym wrogiem Lodovica. Gdyby nie jej rodzinne koneksje oraz fakt, że cesarz Maksymilian I był jej wujem, przeklęty Sforza bez wahania kazałby ją zgładzić.

Izabela Aragońska z rodu królów leży na łożu i płacze coraz gwałtowniej, jakby ktoś otworzył zamknięte dotąd tamy jej duszy. Nienawidzi życia.

Chciała mieć synów, żeby w przyszłości upomnieli się o schedę bezprawnie zagarniętą ich bezwolnemu ojcu, córki, żeby poślubiły liczących się monarchów i wspierały braci w dążeniu do odzyskania mediolańskiego tronu. Izabela była zniewalająco piękna, a jej nieskazitelna cera i głębokie spojrzenie, zwinne ruchy i kształtne ciało sprawiały, że Gian Galeazzo walczył z chorymi skłonnościami do chłopców, które stryj w nim rozbudzał i podsycał. Gdy okazała się płodna, Lodovico czym prędzej pojął za żonę piętnastoletnią Beatrice d’Este, aby dała mu następcę, a mężowi Izabeli podesłał dwóch młodzieńców urodziwszych od najsłynniejszych europejskich piękności. Gian Galeazzo spędzał noce w ich ramionach, pijąc na umór i śpiewając sprośne pieśni. Przeklął Izabelę. Mimo to wszędzie za nimi jeździła, błąkała się po pałacach, przepełniona wstydem i świadoma, że służba drwi z niej po kątach, wiedząc, jak niewiele znaczy dla własnego męża. Z miesiąca na miesiąc Gian Galeazzo słabł, wymiotował na kosztowne tkaniny, przewracał się, zawadzając o luksusowe meble, upiorny przez swą przezroczystą skórę i widoczne przez nią granatowe naczynia krwionośne. Nie wiedziała, czy jego zachowanie to wynik ustawicznego upojenia alkoholowego, czy systematycznego podtruwania. Tymczasem Beatrice urodziła Lodovicowi Sforzy upragnionego syna, więc ogłosił go wszem wobec następcą mediolańskiego tronu i urządzał niekończące się zabawy dla poddanych. Izabela wysłała do niego posłów, by oprotestować bezprawne zagarnięcie tronu, przypominając, kto jest prawowitym dziedzicem Mediolanu, ale tyran kazał im poderżnąć gardła. Zakrwawione ciała odesłano do pałacu, który zajmowała. Tamtej nocy, po tym, jak je zobaczyła, to ona dostała torsji, wyła z bólu, odtrącona przez męża, nikomu niepotrzebna i zastraszona. Dopiero rankiem wstąpiła w nią nowa siła, wiara, że urodzi kolejnych synów, po czym kiedyś ich rękoma zadusi uzurpatora i odzyska upragnione księstwo. Próbowała otruć kochanków męża, z pełnym wyrachowaniem dodając do wina, które spożywali, niewielkie dawki śmiercionośnej substancji, aż sprawa się wydała. Do dziś pojęcia nie ma, kto ją zdradził. Gian Galeazzo wpadł w szał, pobił ją do nieprzytomności, później zaś, co zobaczyła, kiedy odzyskała świadomość, siedział na kamiennej posadzce z kielichem o barwie szmaragdu w dłoni. Resztki wina ściekały na posadzkę kropla po kropli, mieszając się z krwią Izabeli, on zaś tkwił bez ruchu, chorobliwie blady, z otwartymi ustami i zdziwieniem w oczach. Kochała męża i jednocześnie nienawidziła. Pragnęła wyrwać go ze szponów Lodovica. Gian bał się stryja, tylko otumaniony mocnymi trunkami miał odwagę oddychać pełną piersią. Cokolwiek czynił, czuł się w obowiązku informować o tym przeklętego tyrana, nie potrafił żyć bez jego uzależniającej dominacji. Każdego dnia budził się z pytaniem, co jeszcze może zrobić, by go zadowolić. Tamtego feralnego popołudnia, gdy Gian Galeazzo ją skatował, dopadła go straszliwa gorączka i konwulsje, więc Izabela, z ranami na dłoniach, zapuchniętymi oczyma i rozciętą wargą, czuwała przy nim do rana, a potem kolejnego dnia i następnego. Zwilżała mu czoło, lecz gorączka nie mijała. Już wtedy śmierć zajrzała mu w oczy, mimo to z obłąkańczym uporem słał do Lodovica dworzan z zapytaniem, czy stryj go kocha i czy martwi się chorobą, która go wyniszcza. Gian Galeazzo i Izabela musieli wyjechać do Vigevano, gdzie mężowi miało się polepszyć, lecz il Moro zatrzymał przy sobie ich dzieci, więc to Izabela z kolei pisała do tyrana czołobitne listy z tysięcznymi zapewnieniami, że jest mu uległa, i że tęskni. Taka diaboliczna gra. Nie wierzył jej przecież. Ona również była od Lodovica zależna. Decydował nawet o ubraniach nieletnich pociech Izabeli. Nieraz widziała w jego oczach wyrok na siebie. Urodziła kolejną córkę, Bonę – żeby do ich domu zawitało dobro, Bonę, nazwaną tak po teściowej, która rozpieszczała Giana Galeazza, lecz jak inni musiała odejść z jego życia, by nie przypominać mu, że jest prawowitym dziedzicem Mediolanu. Izabela wzywała pomocy króla Francji Karola VIII, aż… najechał Włochy, co w najmniejszym stopniu nie polepszyło jej doli. W październiku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego czwartego zmarł jej niebiańsko piękny mąż – biedne dorosłe dziecko, przerażone i zdziwione, że odchodzi do innego świata. Bona zachorowała na ospę. Potomkini stu królów traciła siły do walki z życiem, które jej nie chciało. Il Moro jednak nie dał jej odetchnąć, dręczył Izabelę, poniewierał ją, przerzucał z zamku do zamku. Czuła bóle żołądka, bolesne skurcze utwierdzające ją w przekonaniu, że jest podtruwana. Znowu była w ciąży. Urodziła Biankę, córkę pogrobową, niestety, ta żyła ledwie dwa lata.

Wreszcie wygnano Lodovica z Mediolanu, Francuzi odebrali mu miasto, ale Izabela nie zdążyła się uradować i oswoić z tą myślą, a już król Francji Ludwik XII wbił jej nóż w serce, zabierając jej jedynego syna i wywożąc za granicę.

– Pani, czas już jechać… Jesteśmy gotowi.

Izabela przemierza wąskie korytarze pałacu. Idzie szybkim, prawie męskim krokiem, za nią zaś podążają przerażone, popłakujące damy, ostatnie z jej dworu. Wychodzą na dziedziniec, gdzie czeka kolaska z dziećmi. Księżna całuje córki. Wyprostowuje się w chwili, gdy na podjazd wpada dwóch konnych jeźdźców.

– Uciekajmy, pani! Wojska Lodovica Sforzy zbliżają się do Mediolanu!

Hipolita obejmuje przerażoną Bonę. Obie znają straszne imię, imię wykrzykiwane przez matkę w najwyższym gniewie, z nienawiścią gotującą się w piersi. Dzieci nie rozumieją, co się dzieje, niemniej ostatnie tygodnie zdają się im piekłem. Ich pałac nawiedzają obcy, umundurowani mężczyźni, budząc obawę, że i one zostaną matce odebrane jak ich starszy brat. Maluchy czują, że zbliża się niebezpieczeństwo, wobec czego trzeba milczeć, ukryć się, stać się niewidocznym.

– Jeśli coś im się stanie, znajdę cię w najdalszym zakątku ziemi i własnoręcznie wypruję z ciebie wnętrzności – syczy księżna Izabela, pochylona nad opiekunką córek.

Raz po raz przenosi wzrok na dwudziestu asekurujących je rycerzy. Mężczyźni chylą się w ukłonie przed autorytetem hiszpańskiej dynastii Trastámara, z której pochodzi księżna. Podziwiają jej odwagę. Jeden z nich podaje jej strzemię. Kobieta wskakuje na rumaka i rusza naprzód, wzbijając tumany kurzu.

Mała Bona zasłania oczy, kryjąc łzy. Nie chce, żeby wzięto ją za dziecko. Jest zrozpaczona, przeczuwając, że powraca koszmar. W jej życiu wszystko trwa na zawsze. Przerażający, czarnowłosy, wysoki mężczyzna, ośmielający się szarpać i wyzywać Izabelę, czyni z dzieciństwa Bony niekończącą się tragedię. Zdaje jej się, że jest winna cierpień matki, że to z jej powodu ją szkalują.

Nawet gdy Lodovico długo nie pojawia się w pałacu, odwiedzające ich raz po raz delegacje obco i dziwacznie ubranych mężczyzn utwierdzają małą w przekonaniu, że matka zajmuje rezydencję bezprawnie. Księżniczka nie włada francuskim, ale już zapamiętała kilkadziesiąt słów, które bezbłędnie rozpoznaje w mowie gości czy raczej natrętów. To gorzej, niżby niczego nie rozumiała, gdyż tłumaczy sobie wypowiedzi nieznajomych sercem, po dziecięcemu i nieprawdziwie.

Kiedy jednak nikt ich nie odwiedza, a opiekunka prowadzi ją do ogrodu, świat staje się na powrót cudowny i to również zdaje się trwać bez końca. Bona biega wówczas starannie wytyczonymi ścieżkami w cieniu palm i kolumnowych jałowców, zachwycona kuflikami, które przypominają starannie ułożone bukiety o kosmatych, soczyście czerwonych, czasem fioletowych kwiatach, prusznikami o niebieskich kiściach, ożankami w podobnym kolorze. Ich kwiaty wystają spomiędzy liści niczym rzędy wspinających się ku słońcu węży. Dziecko kocha ogród i zapach roślin, smak opadających płatków kwiatowych, trzeszczący pod stopami żwir i drobne kamyki, plamy słońca, w których jest upalnie i parno, oraz plamy cienia, gdzie skóra rąk zaczyna cierpnąć z zimna. Jest szczęśliwa, obcując z przyrodą.

– Gdzie jedziemy? – pyta opiekunki, kiedy jest już pewna, że matka jej nie słyszy.

Księżna nie pochwala wścibstwa. Tępi w dzieciach tę cechę.

– Nie wiem, pani – kłamie kobieta.

Nie chce się narażać księżnej Izabeli. Lęk przed il Moro wywołuje w niej panikę, czuje, że tym razem kazałby im wszystkim poderżnąć gardła. Myśli o tym, czy Mediolan kiedykolwiek wróci w ręce prawowitych spadkobierców, nieszczęsnych dzieci Giana Galeazza. Szczerze w to wątpi.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

NA POŁUDNIE

Rzym–Neapol, rok 1500

Mimo wielogodzinnego siedzenia w kolasce droga na południe Włoch nie dłuży się Bonie. Księżniczka skończyła sześć lat, jest żywa, bystra i wrażliwa na wszelkie przejawy piękna, dlatego potrafi bardzo długo tkwić bez ruchu jak teraz. To podziwia obite misterną tkaniną wnętrze pojazdu, to wygląda na zewnątrz, zachwycona szlachetnymi rumakami, dumą matki. Ich skóra błyszczy od częstego szczotkowania, są tak wysokie, że nawet Bona, która nie zna strachu przed zwierzętami hodowlanymi, cofa się, ilekroć dane jest jej stanąć z nimi oko w oko. Oczywiście, że się ich nie boi, woli jednak być ostrożna, póki jeszcze nie urosła. W przyszłości wsunie stopę w ozdobne strzemię, wskoczy na grzbiet któregoś z tych gigantów i pogna na złamanie karku, hen, w nieznane. Bona żyje od ucieczki do ucieczki, to silniejsze od niej.

Imponujący pochód wozów Izabeli opuszcza właśnie Wieczne Miasto, gdzie wdowę i jej córki podejmowała Lukrecja Borgia, bratowa księżnej Mediolanu. Były świadkami triumfalnego wjazdu Cesarego, brata Lukrecji, który podbijał akurat centralną Italię i zawitał do Rzymu, wiodąc w swym orszaku Katarzynę Sforzę z Forli, swoją zdobycz wojenną. Nic nie znaczą więzy pokrewieństwa ani powinowactwo. Mała Bona dotąd nie rozumie, dlaczego ich kuzynkę, również Sforzę, prowadzono niczym niewolnicę albo wroga.

Nagle z oczu Bony znikają gwarne, miejskie ulice z potężnymi kościołami i kamienicami, których w żaden sposób nie potrafi objąć spojrzeniem, ale wciąż ją otaczają ci sami, jak jej się wydaje, ludzie. Niektórzy pędzą woły, inni wiozą starannie opakowane towary, jedni są eskortowani przez żołnierzy, pozostali jadą samotnie. Zmienia się krajobraz, droga jest coraz bardziej nierówna, kolaska drży i podskakuje.

Izabela spina konia, czując, że nie zniesie powolnego tempa jazdy. Trawi ją wewnętrzny ogień. Chwilowo jest bezpieczna, gdyż Lukrecja oddała do jej dyspozycji kilkudziesięciu budzących postrach wojów. Śledzą każdy ruch księżnej, zdyscyplinowani i do tego stopnia pozbawieni własnego zdania, że ciarki ją przechodzą na myśl, co mogłoby się stać, gdyby zaczęli myśleć samodzielnie.

Dogoniwszy czoło pochodu, kobieta powstrzymuje konia. Rozgląda się gniewnie, lecz jej złość nie wynika z czyjegoś przewinienia, po prostu przeurocze, ciągnące się do białego rana dysputy z Lukrecją, luksusowy pałac, wyrafinowany gust i jej kosztowne, modne stroje, rozległa wiedza i nade wszystko łagodna, czarująca natura sprawiły, że Izabela nie potrafi pohamować łez. Dni jej szczęścia minęły. Jej mąż Gian Galeazzo nie żyje, córka Bianka Maria umarła, odebrano jej syna Francesca Marię. Serce kobiety wypełnia żal do losu. W odruchu rozpaczy szarpie wodze, lecz jej wierny rumak Diavoletto zna humory pani, nie reaguje więc na jej nerwowość. Łączy ich coś więcej niż tresura. Izabela kocha konie, wie, że kiedyś założy hodowlę, której będą jej zazdrościć wszyscy europejscy monarchowie. Nadal jest młoda i urodziwa… wciąż to sobie powtarza. Ma dwie ręce i płynie w niej krew królewskich przodków… świat stoi przed nią otworem. Uwolniła się od Lodovica. Izabela zmusza rumaka do gwałtownego obrotu i z troską spogląda ku kolasce, w której jadą córki. Są zniewalająco słodkie i tak śliczne, tak nieziemsko śliczne, że muszą zawojować świat, po prostu muszą.

Księżna przepuszcza grupę zbrojnych i rusza za nimi, zastanawiając się nad przyszłą edukacją córek. Podróże nie sprzyjają nauce, a człowiek pozbawiony wiedzy widzi na odległość swego nosa, nie dalej, ma ograniczone horyzonty. Na szczęście – Izabela nie potrafi zapanować nad uśmiechem – sam pobyt na dworze jej stryja Federica I, króla Neapolu, zmusi dzieci do codziennych ćwiczeń imaginacji. Kobieta nie zna lepszej szkoły życia, obyczajów, dwornego zachowania i ciętego dowcipu niż dwory Aragończyków. Dziewczynki rozmawiają po hiszpańsku, znają też sporo słów francuskich, a donna Laura z Piombino szykuje dla nich pierwsze ćwiczenia z łaciny.

Wzrok księżnej pada na nieznane urządzenie w ręku jednego ze zbrojnych, co jej przypomina ponurą, brzydką twarz Leonarda da Vinci, artysty, który najwyraźniej ją prześladuje. Możliwe, że jest genialny i uczciwy, mimo to spada na niego odium zbrodni Lodovica Sforzy i Cesarego Borgii, dla których pracuje. Czy może być szlachetny ktoś, kto konstruuje machiny służące do masowego zabijania? Mówi się, że da Vinci tnie ciała zmarłych niczym mięso wieprzy, szukając w nich tajemnic stworzenia. Izabela zerka na Bonę. Złociste włosy córki uwolniły się spod delikatnej siatki mającej je osłaniać podczas podróży. Z Bogiem, myśli księżna, i zaskoczona zauważa, że mała Bona w tej samej chwili unosi dłoń i czyni znak krzyża.

– Czas na naukę – mruczy Izabela, zbliżywszy się do chudej Laury z Piombino.

Dziewczyna byłaby dygnęła, ale jedzie konno, więc jedynie kuli ramiona, pochylając głowę przed Aragonką. Nie potrafi ukryć strachu. Księżna znów uśmiecha się do siebie, po czym wyprostowuje się, unosi głowę i zauważa malowniczą grupę pinii. Mało które drzewa tak uwielbia. Latem ich zapachu nie da się pomylić z niczym innym. Tęskni za miesiącami letnimi, gdyż nawet przygnębienie ma wówczas inny wymiar. Obiecuje sobie, że nigdy nie pozwoli córkom porzucić Włoch i nie pozbawi ich zachwycających widoków, jedynego, czego nikt im nie odbierze… chyba że los rzuci je na drugi koniec świata.

Mimo zimy nadal utrzymuje się stosunkowo wysoka temperatura, zauważa z zadowoleniem. Gdyby nie wilgoć, w ogóle nie odczuliby niedogodności podróży. Może Bóg im jednak sprzyja?

ROZDZIAŁ TRZECI

PRZECZUCIE

Kraków, rok 1500

Zygmunt zostawia świtę na dziedzińcu zamku i każe się prowadzić do króla. Szef straży, bo ku zaskoczeniu gościa nikt inny go nie wita, zapewnia, że zostanie podjęty smakowitą wieczerzą, natychmiast też przydzielą mu wygodną komnatę. Ani słowa o spotkaniu z jego królewskim majestatem! Książę dostrzega, że prowadzący go rycerz jest zmieszany, z trudem powstrzymuje sapanie, znak, że szedł w pośpiechu i z daleka. To potężny, ciemnooki mężczyzna, ale i Zygmuntowi nie brakuje wzrostu ani fizycznej tężyzny. Jagiellończyk nie zważa na strażnika, nie analizuje zmieniającego się wyrazu jego twarzy, tylko zdecydowanym krokiem kieruje się ku prywatnym apartamentom Jana Olbrachta. Krok ma ciężki, świadczący o zmęczeniu. Nie podoba mu się to, co widzi – osmolone niegdysiejszym pożarem ściany bocznego korytarza, dawno nieremontowane wnętrza części paradnej, zapach spalenizny, służba snująca się bez ładu i składu. Inaczej to wszystko zapamiętał.

– Precz, psie – warczy, uderzeniem dłoni odpychając zastępującego mu drogę członka przybocznej straży króla.

Słyszy dźwięk przygrywającej kapeli, znak, że Jan Olbracht wypoczywa, nie wyobraża sobie więc, by mógł odejść z kwitkiem. Rozgląda się wokoło dzikim wzrokiem. Jego łagodna zwykle twarz zmienia się nie do poznania. W oczach odbijają się pochodnie przyświecające orszakowi, na którego czele idzie. Naraz uświadamia sobie to, czego powinien być świadomy od początku, że lada moment miecze, które trzyma w dłoniach gwardia przyboczna monarchy, mogą się zwrócić przeciwko niemu.

Warga szefa straży unosi się nieznacznie w górę, odsłaniając zęby, mężczyzna odstępuje od Zygmunta, jakby chciał zrobić miejsce na gwałtowny zamach, i uśmiecha się fałszywie.

– Wasza miłość… – zaczyna złowrogo.

– Prowadź mnie do króla, chłystku! – krzyczy Zygmunt. Głos charcze mu w krtani, dłonie lekko wilgotnieją.

Inaczej to sobie wyobrażał. Na miły Bóg, stawił się na wzgórze wawelskie w pokojowych zamiarach!

Drzwi królewskiej komnaty otwierają się nagle i wytacza się z niej czterech kompletnie pijanych mężczyzn. Zygmunt żadnego nie rozpoznaje. Ubrani są w aksamitne, podbite futrem dublety. Na piersiach rozchełstani niemal do gołego ciała, zaśmiewają się z czegoś, w najmniejszym stopniu nie zwracając uwagi na to, co się wokół dzieje. Najwyższy z nich ledwie trzyma się na nogach, a mimo to nie przestaje bełkotać. Książę wykorzystuje chwilową dekoncentrację straży i jednym susem wskakuje do komnaty króla. W tej samej chwili uświadamia sobie, że jest to najgorsze, co mógł uczynić, i wcale nie ze względu na wściekłą gwardię przyboczną, widzi oto bowiem półnagiego Jana Olbrachta w otoczeniu równie roznegliżowanych trzech kobiet i zupełnie nie wie, jak się zachować: wyjść bez słowa prosto w łapy rozsierdzonej straży, udać, że nie dostrzega niczego dziwnego, i wygłosić zwyczajowe powitanie, czy paść bratu w ramiona. Pojęcia nie ma zresztą, czy brat ucieszył się na jego widok.

Zapada cisza niczym przed walną bitwą – pełna dziwnego napięcia, ponieważ mężczyzna, któremu przerwano biesiadę, jest przecież królem. Wreszcie Olbracht odzyskuje kontenans, a jego wargi rozchylają się nieznacznie w szczerym, rozbawionym uśmiechu. Zęby ma wilgotne od wina, które dopiero co przełknął. Daje znak dłonią, by kobiety wyszły, więc chichocząc, opuszczają komnatę. Jedna z nich posyła Zygmuntowi zmysłowy uśmiech i wybiega za towarzyszkami, pozostawiając za sobą smugę ładnego zapachu. Zygmunt z trudem zbiera myśli, co Jan Olbracht chyba zauważył, bo jest jeszcze bardziej rozbawiony. Nie ulega wątpliwości, że jest pijany, wyraźnie jednak niespodziewane pojawienie się młodszego brata w dużym stopniu go otrzeźwiło. Patrzy teraz spode łba, pewien potępienia.

– Nie powitasz swego króla? – drwi, gestem nakazując straży pozostawienie go z bratem sam na sam.

Zygmunt milczy, rozgląda się po wnętrzu. Komnata zaciera niemiłe wrażenie, że zamek na Wawelu się rozpada i gnije od środka. Ogień na palenisku strzela wysoko, obejmuje wielkie, grube kłody drewna, dając dużo ciepła. Dopiero teraz książę widzi krzątającego się przy kominku karła. Mężczyzna stara się sprawić jak najszybciej, dokłada drew do ognia i znika za kotarą. Włoskie meble świadczą o statusie władcy, poduchy, na których chwilę wcześniej wylegiwały się dziewki, pokryte są kosztowną materią, haftowane srebrem. Pachnie winem i skórami zwierząt.

Olbracht mocuje się z zapięciem kubraka, wreszcie jednak – wokół jest gorąco – rezygnuje z próby uporządkowania garderoby, dochodzi bowiem do wniosku, że młodszy brat widział w życiu niejedno, on tymczasem jest monarchą, któremu wolno absolutnie wszystko, w każdym razie chce w to wierzyć. Czuje tępy, pulsujący ból głowy. Miał nadzieję, że rozgoni go trunkiem i uciechami. Mrowienie w lędźwiach, wywołane pieszczotami kobiet, jeszcze nie minęło, niezadowolenie, że żadnej nie posiądzie, także nie. Dociera do niego, że do komnaty króla nie godzi się wchodzić w ten sposób, jak to przed momentem uczynił gość, tyle że nim pozwoli sobie na gniew, uświadamia sobie, że to tylko Zygmunt, jego młodszy brat, nieszczęsny książę bez ziemi, jak go nazywają bracia, właściwie nikt.

– Witaj, książę – szydzi. Olbracht ma szczerą twarz i wielkie, piwne oczy. Śmieją się spod gęstych brwi. Głowa osadzona na krótkiej, mocnej szyi cały czas jest przechylona w prawo. – Słucham, co było na tyle pilne, żeby wdzierać się do prywatnych pomieszczeń króla.

– Brata – dopowiada Zygmunt.

Jest wyższy od króla, ma takie same piwne oczy, tylko brwi nad nimi tworzą bardziej regularne łuki, usta zaś są jak namalowane ręką wprawnego mistrza, w kształcie niemal kobiece. Włosy obu braci leżą na ramionach, opadając na nie miękkimi puklami. Zwłaszcza po Zygmuncie widać, że je układały zręczne ręce.

– To miłe – mruczy Olbracht dobrotliwie – bracie… mój. Słucham więc.

Z niewiadomego względu nadal stoją, mierząc się spojrzeniem. Olbracht czuje nieznaczne zawroty głowy, kładzie je na karb wypitego wina. Spoconą dłonią sięga do grzywki i rozsuwa ją na boki. Gniewnym prychnięciem kwituje przedłużające się milczenie Zygmunta.

– Uradziliście, że dostanę księstwo głogowskie i opawskie – zaczyna książę, ale Olbracht mu przerywa.

– Nie mam z tym nic wspólnego – obrusza się i jest w tym po dziecinnemu szczery, gdyż to prawda. Jak długo się dało, wymigiwał się od odpowiedzialności za Zygmunta, który nie posiada własnych dochodów. – To pomysł Władysława, ale najwyraźniej, sądząc z twojego zadowolenia – pozwala sobie na kpinę – nasz starszy brat nie spieszy się ze spełnieniem obietnicy. Nie martw się, z natury jest powolny.

– Gdybym był królem, nie pozwoliłbym…

– Nie wiesz, co byś zrobił, będąc królem! – wybucha Olbracht.

Stoi pochylony nad stołem z cierpiętniczym wyrazem twarzy. Zygmunt prostuje się dumnie.

– Byłbym uczciwy, jak przystało na chrześcijańskiego władcę – wypowiada z dumą.

– A więc byłbyś durniem – kwituje Olbracht. – Bo choćbyś wydarł sobie serce z piersi, nie zadowolisz wszystkich.

– Może jednak należałoby się postarać?

– Twierdzisz, że król nie dba o swoich poddanych? – zżyma się Olbracht, tracąc cierpliwość, zły, że nie panuje nad staranną wymową poszczególnych słów. Często miewa wrażenie, że upija się wyłącznie jego ciało, umysł pozostaje trzeźwy, ale przyjmuje do wiadomości, że to złuda, jedna z wielu w jego życiu.

Jan Olbracht jest błyskotliwy, dlatego właśnie bracia mu zazdroszczą. Tak uważa. Najzdolniejszy wśród rodzeństwa, ulubieniec ojca, zawsze rwał się do walki, ale i nauki nie zaniedbywał. Był po prostu wyjątkowy, właściwie od dzieciństwa wszyscy wiedzieli, że zostanie królem. Do dzisiejszego dnia czuje niesmak na wspomnienie szaleństwa, z jakim walczył z bratem Władysławem o Węgry. Dopiero matka ich powstrzymała, matka, której zawdzięczali wszystko – mała, drobna, niepokaźna kobieta wielkiego ducha, krewna samego cesarza, jak mówiono z nabożną czcią. Olbracht ma podstawy do dumy, krew Elżbiety Habsburżanki krąży przecież w jego żyłach. Dziwne, lecz ilekroć rozmyśla o dziedzictwie krwi, nie zastanawia się nad braćmi, którzy mają równe prawa i jednakowe dziedzictwo dźwigają na barkach.

– Dbasz o rozkosze swego ciała.

– Rzekł to książę Zygmunt – ryczy śmiechem Olbracht – ojciec nieślubnego syna. Gratuluję ci poczucia humoru.

– W wielu zakątkach świata naturalizowane dzieci uznaje się za legalnych spadkobierców.

– Nie jesteśmy zakątkiem, Polska leży w centrum świata – oświadcza król, siadając na poduchach przy kominku i okręcając się tureckim, wiśniowym pledem.

– Zazdrościsz mi dziedzica – kompromituje się tymczasem Zygmunt.

Olbracht nawet nie odczuwa potrzeby karcenia brata, uważa, że pozostał on rozpieszczonym dzieckiem, zawsze ten sam mały Zygmunt. Plotkowano, że gdy książę Zygmunt opuszcza Budę, w ślad za nim jedzie rządca z worami korzeni i pieprzu, szafranu, cynamonu i kaparów, nie mówiąc o cukrze z trzciny cukrowej. Oczywiście, wszyscy możni potrzebują przypraw i lubią sobie dogadzać, rzecz nie w tym, lecz w naturze Zygmunta, który musi mieć to wszystko na wyciągnięcie ręki, jakby ani chwili nie był w stanie obyć się bez zbytku. I te różane wianki na głowie, ufryzowane włosy i wystudiowane pozy albo ubrania na zachodnią modłę. Za dużo tego, za krzykliwe to jest i kompletnie niepotrzebne. Nic dziwnego, że bracia nie kwapią się do pomagania komuś, kto gotów przeznaczyć ich pieniądze na dbanie o swój wygląd i wygodne życie.

– Jestem zazdrosny – przytakuje Olbracht, ocknąwszy się z zamyślenia, i wyciąga dłoń po kielich wina. Chwieje się przy tym niebezpiecznie. – Najbardziej o to, że za nic nie odpowiadasz i że ta sytuacja nigdy nie ulegnie zmianie.

Powiedziawszy to, z miejsca żałuje wymierzonej w brata złoś­liwości. Zna wrażliwość Zygmunta, wie, że wszystko bierze sobie do serca, najbardziej krytykę.

Przestają się do siebie odzywać.

– Źle się czuję. – Olbracht przerywa wreszcie nieznośną ciszę i przychodzi mu na myśl, że ciężko być bratem kolejnych władców, samemu nie mając nic albo mając niewiele. Ich rodzice wychowali synów na monarchów, gdyż tak się godziło, niemniej los Zygmunta jest okrutny, bo niczego znaczącego w życiu nie osiągnie. Prawdopodobnie nie jest w stanie nawet sobie tego wyobrazić. – Wprawdzie źle się czuję, nie na tyle jednak, żebyś leciał do Krakowa na złamanie karku. Co słychać na Węgrzech? Nasz brat całkiem zniedołężniał? – Olbracht uśmiecha się do siebie, ponieważ wspomnienie Władysława zwykle wywołuje uśmiech. Jaki jest Władysław? Jest po prostu dobry, w tym słowie mieści się cała jego charakterystyka. – Owszem, trochę ci zazdroszczę Czeszki Katarzyny – przyznaje złośliwie. – Mówi się, że to prawdziwa piękność.

Zygmunt wzdryga się. Zaledwie trzy lata wstecz w Budzie, gdzie ostatnio mieszka, spędzał wieczór w towarzystwie sporego towarzystwa, w tym wielu dworzan matki. Pamięta, że słuchali ruskiej pieśni w wykonaniu Czuryłły, kiedy jego wzrok napotkał spojrzenie ciemnowłosej, młodej dziewczyny. Urzekła go, nie umiał tego ukryć. Wodził za nią wzrokiem, nic więc dziwnego, że pół dworu to zauważyło, mniejsza zresztą o to, w głębi serca gardził pospólstwem i tym, co o nim myśli. Natychmiast się dowiedział, kim jest piękność, której taniec doprowadzał go do szaleństwa. Ucichły flety, usłyszał dźwięki harfy, po czym melodię przejęła lutnia, a po chwili zaczęły się szalone chłopskie czardasze. Nie przyłączył się, chciał obserwować. Dworzanie skakali z ogniem w oczach, a wśród nich ona – odsłaniająca łydki, zapamiętana w pląsach skończona piękność. Później jeden z błaznów zaczął zabawiać go pokazami tańczących psów, a ponieważ zasłaniał dziewczynę, która skradła mu serce, więc Zygmunt wcisnął mu w dłoń dukata i odprawił. Wieczorem, gdy wychodził z sali, serce mu waliło, był oszołomiony, chociaż nie pił wina. Kompan szepnął Zygmuntowi na ucho, że jeszcze tej nocy przyprowadzą mu ją do sypialni, tę, o której marzył, ledwie się zjawiła w jego życiu. Kim jest? Nikim, powiedziano. Ma na imię Katarzyna, zwą ją Telniczanka.

Trzy minione lata wydają się Zygmuntowi najpiękniejszym okresem jego dotychczasowego życia, dlatego lekceważący ton Olbrachta, gdy wspomniał słynną urodę Katarzyny, uraził księcia. Mowa o matce jego syna!

– Przyjechałem prosić cię o wsparcie, bracie – zdenerwowany zmienia temat rozmowy. – Mam trzydzieści cztery lata i wciąż jestem nikim.

Możliwe, że powinien ująć to, co go boli, w sposób bardziej dyplomatyczny, ale szkoda mu czasu, wierzy też, że pomiędzy braćmi winny panować bezwzględna szczerość i zaufanie.

– Nie nasza wina, że jesteś pechowcem – stwierdza Olbracht, nie zważając na zdenerwowanie brata. Czy ich matka Elżbieta, córka króla i wnuczka cesarza, nie próbowała zapewnić najmłodszemu z synów sukcesji na tronie austriackim? Nic z tego nie wyszło, mimo jej rozległych wpływów. Aleksander nie znalazł piędzi ziemi na Litwie, którą mógłby podarować bratu. A Mołdawia? Czy podczas wyprawy bukowińskiej jednym z planów nie była chęć osadzenia Zygmunta na tronie mołdawskim? Olbracht był przekonany, że sromotną przegraną zawdzięczał pechowi młodszego brata. Jakiego wsparcia Zygmunt oczekuje? W co go pragnie wplątać? – Masz już ziemie – burczy ugodowo, doszedłszy do wniosku, że Zygmunt jest zbyt prostolinijny na jakiekolwiek matactwa. – Znasz Władysława, wiesz, że dotrzyma raz danego słowa.

– Dobrze ci tu?

Pytanie zbija Olbrachta z tropu. Siedzi wprost na podłodze, ledwie ze dwa metry od kominka, w którym huczy ogień, i smętnie weń patrzy. Jego szeroka, przystojna twarz ma barwę skaczących w palenisku płomieni, oczy błyszczą chorobliwie. Olbracht naprawdę źle się czuje, lecz roztkliwianie się nad słabościami nie leży w jego zwyczaju. Jest monarchą, godniej jest paść trupem w połowie drogi do tronu, niż dotrzeć do niego, wsparty na czyimś ramieniu. Kręci mu się w głowie, czuje słabość.

– Nie rozumiem pytania – zaczyna powoli, dbając, by Zygmunt nie dostrzegł wysiłku, z jakim mówi – a i po prawdzie nie chce mi się nad nim zastanawiać. Noc za oknem. Poszedłbyś spać, ranek mądrzejszy od wieczora.

– Tak ci pilno do dziewek? – chichocze Zygmunt, nieświadomy, do jakiego stopnia rani brata, gdyż Olbracht tym razem, ten jeden raz, jeden jedyny raz naprawdę pragnie tylko ciszy… i spokoju. I miłości brata. Wie, że nie istnieje miłość pomiędzy pretendentami do tego samego tronu, niemniej zaklina chwilę, udając, że wierzy w możliwość głębokiej więzi z Zygmuntem.

– Nie twoja rzecz – odzywa się bez złości.

Zygmunt zwraca twarz ku Olbrachtowi. Jest rozpalona żarem bijącym od kominka, ale nawykł do tego. Mężczyzna poprawia grzywkę, przyciętą tuż nad brwiami, nerwowym ruchem rozrzuca ją na boki, jakby zbędnymi czynnościami chciał zyskać na czasie, bo oto niespodziewanie dociera do niego, że rozmowa nie ma sensu, żyją w różnych światach, Olbracht jako król wielkiego państwa, on zaś jako jego brat bez ziemi. Kim się stał dla monarchy, jeśli nie irytującym wyrzutem sumienia, przy czym słowo wyrzut jest być może mocno przesadzone?

– Co się dzieje? – pyta Zygmunt. – Co się z tobą stało po wyprawie mołdawskiej? – Książę pochyla się ku królewskiemu bratu z troską, która upokarza, z czego jednak nie zdaje sobie sprawy. – Mogłeś tę wojnę wygrać… to nie była klęska.

– Milcz!

Zygmunt mógłby poinformować Olbrachta, że przybył do Krakowa, bo jest zmartwiony plotkami o postępującej, tajemniczej chorobie brata albo że Telniczanka mu się przejadła i szuka samotności, prawda jest jednak taka, że po prostu martwi się o króla, a że akurat urodziła mu się córka i chwilowo musiał zrezygnować z pieszczot kochanki, uznał to za świetny pretekst, żeby go odwiedzić. Rzecz w tym, niestety, że nim przybył na Wawel, miał już całą głowę pretensji do świata – w tym i do Jana Olbrachta – głównie o to, że nie układa mu się w życiu.

Nagle do Zygmunta dociera, że księstwa, które zapewne lada moment otrzyma na własność, dadzą mu okazję do wykazania się przed braćmi licznymi talentami, i to poprawia mu humor. Olbracht sprawia wrażenie wykończonego, jakby przez godzinę uciekał przed wrogiem. Skórę ma pokrytą kropelkami potu.

– Co zrobisz z faktem, że cesarz zabronił wielkiemu mistrzowi krzyżackiemu składać ci przysięgę?

Obaj myślą, że sytuacja jest skomplikowana i cokolwiek gdziekolwiek czynią, uderzają we własną rodzinę, co wynika z bezlitosnego faktu, że w obrębie każdej dynastii, zawłaszczającej trony wielu państw, chcąc nie chcąc rodzą się wewnętrzne konflikty. Ich siostra Barbara jest bratową Fryderyka, wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego.

– Pytasz, co zrobię z tym przeklętym szczurem, który chowa się przede mną? – śmieje się Olbracht, czując, że mija chwilowa słabość. – Przyjdzie do mnie na kolanach, błagając, bym go przyjął.

– Chodzą słuchy, że zakon sięgnie po Prusy Królewskie.

– Zapewniam cię, że własnoręcznie odrąbię wielkiemu mistrzowi obie ręce.

Olbracht kocha wyprawy wojenne. Wstaje energicznie i zaciera dłonie, przepełniony niewymowną słodyczą na samą myśl, że znowu ruszy w bój, przy czym tym razem przekona cały świat, że jest wielkim wodzem.

– Książęta Rzeszy nie poprą Krzyżaków – mówi, lejąc wino, a że pamięta, iż Zygmunt nie pije, nie proponuje mu kielicha. – Zbieram pospolite ruszenie. – Król milknie nagle. – Czas na ciebie… król ma ważne sprawy.

– Powiedz mi tylko…

– Powiedziałem precz!!! Jutro cię przyjmę – kończy Olbracht cicho.

Dopiero po wyjściu Zygmunta siada ciężko na jednym z krzeseł i głęboko oddycha. Ma mroczki przed oczami. Dawno temu, podczas lekcji z Długoszem, dowiedział się, że bohaterowie nie czują bólu. Do dzisiejszego dnia zastanawia się, czy to był żart. Możliwe, gdyż broda mistrza Długosza trzęsła się lekko, a policzki drżały, ale nawet jeśli nauczyciel kłamał, Olbracht wziął to sobie do serca. Nie potrafi powstrzymać cierpienia, na pewno jednak umie je maskować.

Król sięga po kielich z winem i opróżnia go do dna, po czym z ulgą, bo ból minął, odstawia naczynie i zamyśla się. Wydaje mu się, że nigdy więcej nie ujrzy Zygmunta, co jest absurdem, skoro książę nie wyjechał, tylko opuścił go na kilka godzin.

Przez uchylone drzwi wślizguje się służący, patrzy na Olbrachta pytająco.

– Jutro rano przyjmę księcia Zygmunta. Każ przełożyć spotkanie z posłem krzyżackim na inny dzień – mówi król.

Dwudziestolatek w szerokich spodniach na turecką modłę nie kryje zdziwienia, nie śmie jednak się odzywać. Olbracht zauważa to.

– Nie wykręcaj gęby – nakazuje. – Gadaj prosto z mostu, co ci chodzi po głowie.

– Książę Zygmunt dał rozkaz do odjazdu, nie rozumiem więc, jak wasza miłość chce się z nim rankiem spotkać.

– Opuścił zamek, żeby zademonstrować swoją niezależność – prycha Olbracht. – Zapewne wynajął w Krakowie kamienicę.

– Wyraźnie rzekł, że wraca do Budy.

– Durnyś, psie!

– Zgodnie z wolą waszej wysokości.

Olbracht staje naprzeciwko okna i ponurym wzrokiem spogląda przed siebie. Noc jest ciemna, gęsto skłębione chmury zasłaniają księżyc. Wzdłuż dziedzińca chodzą straże, światła ich pochodni przesuwają się powoli, oświetlając coraz to inny krąg ziemi. Król nie ma wątpliwości, że brat drwi z przegranej jego wojsk w Mołdawii, że uważa go za nieudacznika i mężczyznę nad miarę folgującego zmysłom. Po pierwsze… co innego warte jest zachodu? A po drugie… czym się od Olbrachta różni prawdziwy chrześcijański władca, o jakim do znudzenia lubi rozprawiać Zygmunt? Brednie… niewarte zachodu. Olbracht jest prawdziwym chrześcijańskim władcą!

Coś migocze w oddali. Władca wytęża wzrok, ale przez otaczającą zamek jasną poświatę trudno jest cokolwiek dostrzec. Kraków się rozrasta.

Kolejny raz ogarnia go lęk, że widział brata po raz ostatni, zaraz jednak myśli, że gdyby każde jego przeczucie się spełniało, byłby największym nieudacznikiem, pechowcem i byłym królem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY. WINO I KREW

ROZDZIAŁ DRUGI. NA POŁUDNIE

ROZDZIAŁ TRZECI. PRZECZUCIE

ROZDZIAŁ CZWARTY. WSZYSTKIE KSIĄŻKI JEGO EKSCELENCJI

ROZDZIAŁ PIĄTY. ZA ŚCIANĄ

ROZDZIAŁ SZÓSTY. UCIECZKA

ROZDZIAŁ SIÓDMY. COKOLWIEK UCZYNISZ

ROZDZIAŁ ÓSMY. MAZOWSZE

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY. TY DO RZĄDZENIA

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY. DOŁĄCZ DO NICH!

ROZDZIAŁ JEDENASTY. SIĘGNĄĆ PO KORONĘ

ROZDZIAŁ DWUNASTY. PRZEZNACZENIE

ROZDZIAŁ TRZYNASTY. PRECZ Z MOJEGO DWORU!

ROZDZIAŁ CZTERNASTY. GRA

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY. BÓG PATRZY JEJ NA RĘCE

ROZDZIAŁ SZESNASTY. ROZWAŻNE MAŁŻEŃSTWO

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY. BÓG WYSŁUCHAŁ NASZYCH PRÓŚB

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY. UCIECZKA

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY. LOS TAK CHCE

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY. KAŻĘ CI ODESŁAĆ RZECZY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY. OBLĘŻENIE ROVERETO

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI. PRZYJDZIE DZIEŃ, ŻE BĘDĄ BŁAGAĆ MNIE O ŁASKĘ

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI. LENNICY KRÓLA POLSKIEGO

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY. ZAKON CHRZEŚCIJAŃSKI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY. ORZECH

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY. ZAPOMNIJ O PRZEZNACZENIU

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY. TWOJA NIESZCZĘSNA MATKA

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY. SPADKOBIERCZYNI MEDIOLANU

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY. PERŁA POŚRÓD KOBIET

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY. Z KSIĄŻĄT LITEWSKICH

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY. SAMOTNIK

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI. CHCIAŁABY ZA MĘŻA

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI. WCZORAJ BYŁO WCZORAJ

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY. OBŁĘD

CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ PIERWSZY. NARZECZONY

ROZDZIAŁ DRUGI. OBOJĘTNOŚĆ

ROZDZIAŁ TRZECI. WY, POLACY

ROZDZIAŁ CZWARTY. WYPRAWY

ROZDZIAŁ PIĄTY. ZASADZKA

ROZDZIAŁ SZÓSTY. PANTA RHEI

ROZDZIAŁ SIÓDMY. NIECH CIĘ PIEKŁO POCHŁONIE!

ROZDZIAŁ ÓSMY. WOJNA

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY. PRUSKI GAD

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY. UKRADŁ MI ŻYCIE

ROZDZIAŁ JEDENASTY. WRÓG POLSKI I JEJ KRÓLA

ROZDZIAŁ DWUNASTY. WŁADZA

ROZDZIAŁ TRZYNASTY. ARMIA

ROZDZIAŁ CZTERNASTY. BĘDĘ KRÓLEM POLSKI

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY. NAJJAŚNIEJSZA PANI BONA

ROZDZIAŁ SZESNASTY. CIEMNOŚĆ

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY. DZWON

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY. BANITA

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY. MEDIOLAN

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY. KSIĄŻĘ JAN

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY. OFIARA KRÓLOWEJ

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI. NIGDY MNIE TAM NIE ZABRAŁEŚ

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI. JESTEŚMY U SIEBIE

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY. WAWELSKA ŻMIJA

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY. TYLKO MATKA

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY. TAJEMNICA

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY. KRÓL JEST STARY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY. CO BY GO CZEKAŁO?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY. DWA ŚWIATY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY. PISARZ PIOTR

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY. CHCĘ BYĆ WIELKI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI. ZA PÓŹNO

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI. HERETYCKIE PAŃSTWO

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY. POGŁOSKI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY. AWANTURA O PASTWISKA

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY. HOŁD

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY. PRZYJAŹŃ

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY. OSACZONA

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY. LUTERANIE

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY. SEKRET

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY. POSZUKIWANIE PRAWDY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI. WIZYTA

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI. ŚLEDZTWO

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY. PRZEDE WSZYSTKIM CICHO

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY. I NA TYM POPRZESTAŃMY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY. NA POLANIE

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY. NIE ŻYJEMY W NIEBIOSACH

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY. ZAGINIONY

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY. MĘSKIE RZEMIOSŁO

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY. WSZYSCY NA NIEDŹWIEDZIA!

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY. MATKA KSIĘCIA JANA

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI. COŚ SIĘ KOŃCZY

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI. TARGI O EUROPĘ

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY. PUSTKA