Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
rzecia część „Sagi rodu Deynarowiczów”.
Na rodzinę Deynarowiczów pada cień. Jednych zabiera powstanie listopadowe, inni odchodzą w sposób naturalny, a jeszcze inni, jak Marianna czy Józefata, postanawiają szukać szczęścia poza Węgierską. Rodzinny dom staje się pustelnią osamotnionego Jana.
Niespodziewanie wsparciem dla malarza Antoniego okazuje się Daniel Baranowski, jego niedawny rywal. Bolesław odsuwa się od Jerzego, by iść własną drogą. Najmłodsi, Dominik i Antek, rzucają się w wir życia i śmierci. Apolonia wraca do Sejn z zamiarem odzyskania męża. Drogi przyjaciół rozchodzą się na zawsze, podczas gdy losy wcześniejszych wrogów łączą się nierozerwalnie. Kto jest bohaterem, a kto nędzną kreaturą?
Magdalena Niedźwiedzka, autorka zbeletryzowanych biografii „Królewska heretyczka” i „Maria Skłodowska-Curie” oraz bestsellerowego cyklu „Zmierzch Jagiellonów”. W wolnych chwilach maluje obrazy olejne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2024
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Sandra Cunningham/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-799-4
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rok 1828, Sejny, zima
Jan przypomina sobie szatkowanie rybiego mięsa i smażenie go w oliwie. Matka zeszkliła cebulę i połączyła z tym, co zostało po dorodnym karpiu. Całość obficie posypała solą i pieprzem, dodała cynamonu, na koniec zaś zapakowała w skórę, z której godzinę wcześniej sprytnie wyłuskał karpia, kiedy ten był jeszcze karpiem, nie mięsem, nad którym teraz się pastwili. Polała owo coś, co na powrót udawało rybę, oliwą i winem, jeszcze raz dodała cynamonu, chwilę później szczyptę cukru i pieprzu, po czym uniosła dłonie, jak ksiądz podczas podniesienia. Skąd ten pomysł? Wszystko kojarzy mu się ze świątynią. Ma obsesję? Jan odsuwa się od stołu.
Urzeka go energia i żywotność ryb, szybkość reakcji, gdy próbuje złapać je podczas kąpieli w rzece, tęczowa barwa mieniących się w słońcu łusek. Nie każdej, niestety, sądzone jest długie życie. Jan Deynarowicz nie drąży oczywistych kwestii, rzeka to rzeka, a posiłek jest posiłkiem. Psalm mówi, że Bóg uczynił człowieka niewiele mniejszym od istot niebieskich i obdarzył go władzą nad zwierzętami, ptactwem i wszystkim, co się skrywa w morzach. Ale czy to znaczy, że Jan jest panem stworzenia? Nawet wyobrażenie, że mogłoby tak być, zdaje się zbyt gorzkie, by je uznać za zabawne. Jan jest pewny, że któregoś dnia wypatroszą go jak karpia i będą się przyglądać temu, co po nim zostało. Nawet wtedy, znalazłszy się w zaświatach, nie pozna sensu drogi, którą przebył tu na ziemi. Wie, że od licznych lektur pomieszało mu się w głowie, mimo to czyta kolejne, fascynujące dzieła nieznanych autorów. Czytanie nie jest sensem jego życia, to lekarstwo na ogarniające go uczucie pustki.
Jan pochyla się nad talerzem, pochłonięty jedzeniem, a im bardziej się na nim koncentruje, tym słabiej działa jego umysł. Już w dzieciństwie posiadł sztukę przenoszenia się myślami w miejsce, gdzie słyszy wyłącznie towarzyszący mu od urodzenia wewnętrzny głos albo kilka głosów. Goście weselni szaleją, tańce nie ustają, rozmowy przechodzą w krzyk, śmiech w emanujący podnieceniem rechot, on zaś tymczasem zagłębia się w ciszę i jest to cisza najlepiej mu znana, cisza świątyni, w której słychać ledwie uchwytny krok organisty wspinającego się na emporę, szelest łachmanów żebraka, czasem niespokojny oddech wiatru. To wszystko Jan nazywa ciszą, cisza nie oznacza dla niego braku dźwięków, tylko ich nieoczywistość, rozpływanie się w nicości, subtelność, brak natarczywości, słodką błogość.
– Cisza – szepcze prosto w talerz – cisza, ciszy, ci-sza, ciiii.
Jan przeraża ludzi. Bywa, że siedzi naprzeciwko nich z twarzą pozbawioną wyrazu, a jego wzrok zdaje się przenikać duszę rozmówcy. Rozmówcy niechętnie odsłaniają przed innymi swoje wnętrza, pełne ledwo zasklepionych ran, które otwierają się, ilekroć spocznie na nich obce spojrzenie. Tak to jest. Ból wwierca się w mózg, rośnie do niewyobrażalnych rozmiarów, osiąga moc cofania czasu i przywracania krzywd. Strach igrać z piekielnymi siłami.
Mieszkańcy Sejn zdają sobie sprawę z pijaństwa Jana, mimo to, a może po części właśnie dlatego, dostrzegają w nim człowieka żyjącego na pograniczu jawy i snu, wybrańca bogów, niepokornego syna natury. Nie przypadkiem jego brat bliźniak rozmawia z drzewami. Ludzie nie wierzą w sprawy oczywiste, za to akceptują najbardziej skomplikowane wolty myślowe i najbardziej szalone wersje zdarzeń. Kłamstwo ich hipnotyzuje. Człowiek jest jak dziecko, chce rwać gwiazdy na niebiańskich łąkach, wskrzeszać ludzi, ale tylko po to, żeby móc ich potem zabić i znów wskrzesić. Cudze kłamstwo odkupuje nasze winy, w zetknięciu z nim czujemy się lepsi, wyjątkowi, bardziej wartościowi. Wraca nam wiara w sens przebaczenia.
Niespodziewane mdłości gwałtownie przerywają rozmyślania Jana nad grzechem kłamstwa. Odsuwa talerz i ze zdziwieniem zauważa, że siedzi przed nim Teresa Jodkowska, panna młoda, od kilku godzin kolejna, więc zapewne lepsza małżonka Mateusza – rosła i smukła, rumiana, pewna siebie i wystrojona jak spod igły. Ubranie jest jej drugą skórą, wyraża Teresę i oddaje jej niewątpliwą klasę. Kto jak kto, ale Jan potrafi to docenić. Ona i Deynarowicz zdają się do siebie pasować, reszta towarzystwa jest dla nich wyłącznie tłem.
– Śluby to odurzające zioła – bełkocze Jan.
Uśmiecha się szeroko, jakby go bawiło, że Teresa nie rozumie jego słów i nie znajduje dla nich kontekstu.
– Państwo młodzi zapominają o żałosnej kondycji swojego życia i czują wyłącznie słodycz, są w centrum uwagi. Dotąd ich ignorowano, a oto naraz stają się bohaterami, z ich twarzy bije szczęście i nieznany dotąd urok, stroje są odświętne, gesty wyważone i pełne godności. Dobrze to odmalowałem?
– Mówisz, jakbyś czytał książkę – rzuca Teresa.
Śluby to rekompensata za rozczarowanie, jakie wkrótce ogarnie państwa młodych. Jan nie ma wątpliwości, że kolejne małżeństwo Mateusza skończy się równie szybko jak jego związek ze świętej pamięci Barbarą. Dolewa sobie wódki. Potrzebuje ustawicznego szumu w głowie, poczucia, że sztywniejący język wyrazi coś, czego na trzeźwo Jan wyrazić nie potrafi.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – pyta Teresę.
Jest w tym lekka uszczypliwość, gdyż bratowa dotychczas stroniła od rozmów z nim.
– Jesteś przecież bratem bliźniakiem mojego męża.
– Co z tego wynika? – drąży Jan.
Sytuacja jest wymarzona, nikomu nie przeszkadza, że Jan upije się do nieprzytomności, bo i tak nie będzie jedynym gościem, który w ten sposób zakończy weselną ucztę.
Deynarowicz kładzie dłonie na jedwabnej kamizelce, uszytej, podobnie jak jego frak, za wynagrodzenie, które dostał od dworu po wykonaniu dziesięciu zachwycających błękitnych waz. Zasłużył na nagrodę, wszak dał z siebie wszystko. Na myśl mu nie przyszło, żeby podzielić się zarobkiem z bliskimi. Dzięki pieniądzom pokonuje kolejne stopnie schodów. Lubi się wspinać, choć od dawna nie zaprząta go, dokąd właściwie prowadzą. Gramoli się każdego dnia wyżej i wyżej, byle dalej od taksujących spojrzeń i rachunku sumienia.
– Ty i Mateusz jesteście blisko, bliźniacy muszą być blisko – szczebioce Terenia.
– Czcze gadanie – przerywa jej.
Irytuje go, że ma wokół siebie samych wieśniaków, niezdolnych do spekulowania, czym się skończy wojna Rosji z Turcją. Frak Jana także jest im obojętny. Każdy z gości matki i Mateusza, nawet gdyby było go stać na taki strój, żałowałby pieniędzy na podobne zbytki, tacy to szykowni goście.
Jan jest wiecznie rozżalony i rozczarowany, zwłaszcza matką. Kto, jeśli nie ona, uczył go w dzieciństwie, że strój i maniery sytuują człowieka w towarzystwie i świecie, wskazują mu, gdzie przynależy i czego ma prawo się domagać. A kim ona się stała? I nawet nie to jest najgorsze, że zmieniła się w chłopkę. Wciąż jest jego matką, kocha ją i w nędznym stroju, wybacza, że ani jej w głowie zaciągać pożyczki i żądać szacunku. Drażni go język rodzicielki, otaczające ją kumoszki i plebejski gust, w jakim zasmakowała. Przestał ją rozumieć.
– Mateusz opowiadał mi o tobie same dobre rzeczy – słyszy teraz, co mu przypomina, że prowadzi drętwą konwersację z Teresą.
– Doprawdy? – odpowiada uprzejmie. – A to ci dopiero niespodzianka! Wspomniał ci też o swoich sprawkach?
– Jakich sprawkach?
Teresa bezbłędnie wyczuwa, które ze słów szwagra są czymś więcej niż paplaniną. Pochyla się ku niemu, intuicyjnie zgadując, że fizyczna bliskość nie sprzyja kłamstwu.
– Skoro Mateusz mnie chwali, nie zdradzę jego sekretów – droczy się z nią Jan. – My, bracia bliźniacy, powinniśmy się wspierać.
Wyszczerza zęby w uśmiechu. Bawi go przekomarzanie się z bratową. Czyż nie temu służą wesela? Żartowaniu ze wszystkiego? Pobłażaniu sobie, dobremu jadłu i piciu bez umiaru?
W końcu morzy go sen. Obiecuje sobie, że któregoś dnia uda się do obrońcy Buczeniewskiego i zagadnie go o przetłumaczone przez Piotra Kochanowskiego, bratanka wielkiego poety, dzieło Ludovica Ariosta Orland szalony. Czytał wyłącznie wypisy, co wystarczyło jednak, żeby się zachwycił magią poematu i wątkiem nieodwzajemnionej miłości Orlanda do Angeliki.
Bratowa szarpie go za rękaw. Jan unosi prawą powiekę, dając znak, że wciąż słucha.
– Przestaliście sobie ufać, ty i Mateusz – wyrzuca mu Teresa, mimo że, jak sama zauważyła, istnieją dwa podmioty sporu, nie godzi się więc, by obarczała Jana winą za wszystko. – Jakie sprawki Mateusza ukrywasz?
Rozpalić czyjąś ciekawość to jak podpalić lont, prędzej czy później człowiek wybuchnie. Teresa naciska, pod stołem szturcha nogą Jana, nie pozwalając mu zasnąć.
– Zainteresuj się słabością męża do pracy w puszczy – zbywa ją Deynarowicz.
– To żadna ujma, że ktoś pracuje, tym bardziej jeśli kocha swoją pracę. Byłam w puszczy, tyle tam cudownych miejsc, że się nie dziwię Mateuszowi.
– Wątpię, żeby ci pokazał miejsca, w których bywa najchętniej – stwierdza tajemniczo Jan.
Lubi mieć ostatnie słowo, uwielbia sugerować, że wie więcej, niż jest gotów zdradzić, to mu daje zadowolenie i poczucie wyższości. Wspiera brodę o pierś i wzdycha.
– Co masz na myśli?
– Spotkaliście kogoś? Jakąś piękną dziką nimfę drzewną? – puszcza farbę, by bratowa przestała go dręczyć. – Przecięła wam drogę?
– Sugerujesz, że ukrywa w lesie kobietę?
Teresie głos więźnie w gardle.
– Nic takiego nie powiedziałem – wycofuje się Jan. Jego senność mija w jednej chwili. – Mateusz od dziecka był dziwny.
– Masz w sobie dużo jadu, Janie, dobrze cię opisał.
Teresa odsuwa się od szwagra, jej wzrok błądzi po pokoju, jakby kogoś szukała. Suto marszczona spódnica sukni ślubnej obraca się gwałtownie i świeżo upieczona pani Deynarowiczowa próbuje się oddalić, lecz Jan jest szybszy. Chwyta jej dłoń w żelazny uścisk.
– Mój jad łatwiej pojąć – ciska jej prosto w twarz. – Zaczekaj, aż poznasz szaleństwo Mateusza.
– Nie rozumiem.
– Nikt tego nie rozumie, to się po prostu dzieje – oświadcza Jan i uwalnia rękę Teresy.
– Czemu twierdzisz, że twój brat stracił rozum? Nie rzuca się tak mocnych oskarżeń bez dowodów.
– Niczego takiego nie powiedziałem. Twierdzę, że czasem zachowuje się irracjonalnie i że z nikim się wtedy nie liczy.
Jan przenosi wzrok na matkę i przygląda się z uwagą, jak tamta tańczy z byle kim. Nazywa w ten sposób każdego chłopa pańszczyźnianego, choćby ów zatrudniał w swoim gospodarstwie samych szlacheckich synów, a tak właśnie jest w tym przypadku. Wydaje mu się przez moment, że dostrzega podobieństwo rodzicielki do figury przedstawiającej Matkę Bożą, która zaledwie kilka lat wcześniej, z okazji uczynienia Sejn siedzibą biskupstwa, trafiła do katedry sejneńskiej, nikt nie wie zresztą skąd – czy wcześniej przechowywano ją w kościele Świętego Jerzego, zamkniętym po tym, jak huragan uszkodził jego dach, czy w klasztorze kamedułów na Wigrach.
Porównanie Agaty Deynarowiczowej do słynącej z cudów Madonny wydaje się Janowi bluźnierstwem, mimo to nie przestaje zestawiać rysów matki z twarzą dobrze sobie znanej rzeźby, podarowanej dominikanom przez Jerzego Grodzińskiego, właściciela dóbr sejneńskich, który nabył ją okazyjnie w Królewcu dwieście lat wcześniej. Jan podejrzewa, że podobieństwo matki do Bożej Rodzicielki to boski fortel, który ma go przywieść do szaleństwa i ukarać za brak starań na drodze do samodoskonalenia, dlatego zbiera się w sobie i siłą narzuca swoim myślom inny temat. Po śmierci czeka go piekło, rzecz została już postanowiona. Nie musi się tym zadręczać za życia, skoro udręka wypełni mu całą wieczność.
W przypływie nagłego gniewu Jan rusza w stronę brata, lecz matka jest szybsza.
*
Mateusz uśmiecha się blado. Tego dnia nic mu nie przeszkadza, upił się samozadowoleniem. Teresa zawróciła w głowie niejednemu mężczyźnie, Deynarowicz ani myśli ukrywać, że znalazł się w ich gronie. Puchnie z dumy, że to jego wybrała. Liczy, że matka nie pozbawi go złudzeń, gdyż stały się one nieodłącznym elementem jego życia.
– Wierzę, że tym razem ci się poszczęści – mówi ciepło Agata, zajmując wolne miejsce obok syna.
Dojrzałość pozbawiła jej ciało przyjemnych dla oka krągłości, koścista dłoń Deynarowiczowej rzadko kiedy leży nieruchomo, znać, że właścicielka jest nerwowa i porywcza. Stała się przeciwieństwem samej siebie sprzed lat.
– Bóg zapłać, dobra kobieto – odpowiada Mateusz, zastanawiając się, czy w pokoju pociemniało, czy też oczy odmawiają mu posłuszeństwa.
Dym wydzielający się z lampy oliwnej przy drzwiach powoduje, że szczypią go oczy. Przeciera dłonią zaczerwienione powieki.
– Nawet w taki dzień nie starasz się być milszy – wytyka mu matka. – Ale pięknie wyglądasz, nic dziwnego, że kobiety się za tobą oglądają.
Mateusz prycha śmiechem, bo ta uwaga wydaje mu się absurdem.
– Nie żyję dla szczęścia, matko, tylko dla życia – zauważa kwaśno.
– Wiesz, co mam na myśli.
– Nie wiem i po prawdzie już mi na tym nie zależy.
Dolewa sobie wina i unosi szklanicę w toaście za matkę, tę przedziwną, niepojętą kobietę, która pozostanie dla niego zagadką. Jej suknia zdradza ślady zużycia, lecz przykryta kaszmirowym szalem, prezentem od Daniela Baranowskiego, prezentuje się zadziwiająco dobrze. W dni takie jak ten Agata emanuje dawną energią, bawi gości i na nowo ich zachwyca. Mateusz jest spostrzegawczy, dostrzega nawet poruszenie liścia w koronie starego dębu.
– O co masz do mnie pretensję? – pyta matka, starając się, by zabrzmiało to niefrasobliwie.
Za jej plecami stoi Elżbieta i przysłuchuje się rozmowie.
– Mam pretensję o to, że nie wiesz, jakie są powody moich pretensji – śmieje się dobrotliwie Mateusz.
– Powiedz – żąda Deynarowiczowa.
Mateusz zna ten ton, mimo że od lat go nie słyszał. Mruży oczy, jakby chciał zredukować sylwetkę matki do tego, co najistotniejsze, co stanowi jej esencję. W rzeczywistości dym z lampy oliwnej pozbawia go ostrości widzenia, spod powiek wyciekają pierwsze łzy.
– Szkoda strzępić język – rzuca i nagle traci pewność, że to dym jest powodem łzawienia oczu. Agata przygląda mu się z uwagą. – Pamiętasz, jak jechaliśmy powozem po pogrzebie ojca, matko? Starałem się podtrzymać cię na duchu. Otrząsałaś się jak od natrętnej muchy.
– Zdajesz sobie sprawę, w jakim byłam stanie – przypomina matka.
Mateusz zapamiętał uczucia, jakie nim targały w przeszłości, i oziębłość matki. Możliwe, że jest wobec niej niesprawiedliwy, na pewno cierpiała po śmierci męża, niemniej tak ją właśnie zapamiętał – jako oschłą i niesprawiedliwą wobec niego. Wciąż ma przed oczyma jej dłoń, w której tkwiła ręka Jana.
– Przez połowę drogi gładziłaś Jana po głowie.
Agata spogląda z niedowierzaniem. Jej bezrefleksyjny syn zdobył się na podsumowanie swego życia i uznał, że to ona mu je zniszczyła! Czy właśnie tego może pragnąć matka?
– Minęło tyle lat – rzuca z goryczą – że nawet to, co można nazwać błędem, powinno było odejść w niepamięć.
– Chyba że nie masz racji – wyrywa się Elżbiecie, brzmi to drwiąco i zaczepnie, nie tylko cytuje matkę, ale i parodiuje jej głos.
Słynne „chyba że nie mam racji” Agaty bawi jej rodzinę i znajomych. Dowodzi, że Deynarowiczowa jest niepewna własnych opinii, a pomimo to czuje niepohamowaną potrzebę ich wyrażania. Mateusz mimowolnie się uśmiecha.
– Każdy przechowuje w myślach obrazy przeszłości – zwraca się do rodzicielki. – Ilekroć dzieje się coś złego, stają mu przed oczyma. Próżne gadanie, matko, jest jak jest, nasze życie trwa zbyt krótko, nie warto utyskiwać.
– Wszystko zależy od punktu widzenia, braciszku – wtrąca Elżbieta. Jest podpita i buńczuczna, jej wydekoltowana suknia zwraca powszechną uwagę, to prowokacja i co nieco wyuzdania. – Nie uważasz, że mam udział w domu po rodzicach? Powinnam chyba dostać jakąś część.
– Przypominam, że wciąż żyję – warczy Agata.
– Wiesz, o czym mówię! – atakuje ją córka.
– Tak, najchętniej sprzedałabyś ten dom razem ze mną!
Elżbieta oddala się urażona jej obcesowością, nie dostrzegając w swojej wypowiedzi niczego niestosownego. Szeroka spódnica połyskującej, zielonej sukni zamiata zadeptaną drewnianą podłogę.
Mateusz przenosi wzrok na matkę z irracjonalną nadzieją, że ta pochyli się nad nim i szepnie: „Przepraszam”. Przypomina sobie jej niesprawiedliwe słowa, że Jan jest subtelniejszy i troszczy się o nią, Mateusz zaś to gbur i prostak i nadaje się wyłącznie do lasów, gdzie nikt nie dostrzeże jego braków. To Agata poddała mu pomysł zostania strażnikiem puszczy. Nawet tego nie pamięta.
Doszedłszy do wniosku, że lada chwila rzuci nieopatrznie coś, czego być może pożałuje, Mateusz idzie w ślady siostry i zostawia matkę samą.
Porozumienie jest wynikiem kompromisu, aktem dobrej woli obu stron, wymianą uprzejmości i dzieckiem zdrowego rozsądku. Nie da się go zawrzeć, przerzucając się oskarżeniami. Czasem jednak poczucie krzywdy staje się silniejsze od roztropności. Mateusz rozdrapuje stare rany, zmusza Agatę, by cofnęła się do czasów, gdy był dzieckiem. Napełnia ją to lękiem, że syn popadł w obłęd. Chwilę po jego odejściu przychodzi jej na myśl malarz Antoni i twarz Deynarowiczowej mimowolnie pokrywa się rumieńcem.
Nieraz kiełkujące w kimś uczucie odbiera temu komuś jasność osądu, człowiek koncentruje się na obiekcie swej miłości, ignorując całą resztę, uodparnia się na cudzy ból, nie obchodzą go żadne plagi świata. Zakochani, choć subtelni i uwrażliwieni na potrzeby osoby, którą darzą uczuciem, bywają okrutni dla pozostałej ludzkości. Zazdrośnie strzegą miejsca godów przed światem – beznamiętnym obserwatorem ich zalotów. Nikt ich przecież nie rozumie, nikt nie zna ukochanej istoty lepiej niż oni, nie przenika ich zamiarów ani nie pojmuje kontekstu. I za każdym razem okazuje się, że byli w błędzie, tyle że jest za późno – na skorzystanie z cudzych rad, ucieczkę przed bezrozumnym afektem, żenującym wstydem i zawodem. Agata czuje tęsknotę za Antonim i jego ramionami, chciałaby zaszyć się z nim gdzieś na końcu świata i napawać ciepłem jego uścisku. Ramiona Daniela są dla niej niedostępne.
– Proszę pani, ja przepraszam, proszę pani – dociera do niej szept Kaśki, służącej w jej domu.
Agacie starcza jeden rzut oka, żeby wiedzieć, że dziewczyna ma do niej interes i że łatwo nie zrezygnuje. Deynarowiczowa z trudem przeistacza się w rzeczową panią domu i kąśliwym uśmieszkiem kwituje fryzurę Kaśki, która zebrała włosy w dwa przeplecione czerwoną wstążką warkocze.
– Tak? – mówi, przeciągając to słowo, jak zawsze gdy chce wprawić rozmówcę w zakłopotanie.
Pytanie skrywa ironię i demonstracyjny brak zainteresowania odpowiedzią, co dodatkowo podkreśla błądzący od gościa do gościa wzrok Agaty, która celowo nie patrzy na służącą.
– Ja przepraszam, że pytam w takiej chwili, ale to jest dla mnie strasznie ważne – nie zraża się Kaśka. Na jej szyi połyskują jarmarczne, czerwone korale.
– W czym rzecz? Przeszkadzasz mi, dziewczyno.
Tamta czerwieni się pod bacznym spojrzeniem Mateusza. Nie zauważyła, kiedy nadszedł. Stoi teraz za plecami matki, jakby chronił do niej dostępu, i wbija wzrok w pobladłe wargi służącej. Właściwie nie wiadomo, czy dziewczyna teraz pracuje, czy się bawi. Bawi? To podejrzenie wydaje mu się pozbawione sensu.
– Pani miała mi zapłacić jeszcze w zeszłym tygodniu, ale pan Jan…
– Jutro dostaniesz swoje pieniądze – zbywa ją pospiesznie Agata.
– Da mi pani chociaż coś, proszę pani, chcielibyśmy z Felkiem… – błaga Kaśka i próbuje wytłumaczyć pracodawczyni, kim jest Felek. – Chodzimy na te same zabawy. Tymczasem pan Jan…
– Powiedziałam „jutro” – syczy Deynarowiczowa, przekonana, że skargi Kaśki doprowadzą do kolejnej awantury między bliźniakami.
Dziewczyna dyga i chce odejść, lecz Mateusz zachodzi jej drogę, nie da się go zbyć, w najmniej stosownych momentach staje się przebiegły i bystry, jakby czytał w myślach. Kaśka wpatruje się w silną dłoń mężczyzny, zaciśniętą na pasku przy spodniach. Paliczki są trupio blade.
– Masz tu swoje coś – Mateusz powtarza za służącą idiotyczne określenie na gotówkę – i nie zawracaj matce głowy. – Wręcza dziewczynie monetę i lekkim pchnięciem zmusza Kaśkę, by się oddaliła. – Skoro obiecała, to dotrzyma słowa. Porozmawiam z Janem – rzuca w stronę matki, kiedy tamta znika wśród tańczących gości.
Nie podoba mu się to, co widzi, strach w oczach rodzicielki wywołuje w nim niepokój. Błędnie tłumaczy go sobie jako obawę, że Mateusz zburzy błogi spokój brata.
– Nie rób tego, proszę.
– To upokarzające, że służąca cię nagabuje. Nie czujesz tego? Matko, co się z tobą dzieje? – łaje Agatę, która nie po raz pierwszy odczuwa z przykrością, że przestała być głową rodziny, co z kolei powoduje, że automatycznie chwyta się kobiecych sztuczek. Uśmiecha się zbyt słodko i trzepocze rzęsami.
– Jan przeżywa trudne chwile – spieszy z wyjaśnieniem.
– Pozbył się Józefaty – odpowiada twardo Mateusz. – Przygarnęłaś jego dzieci. O jakich trudnych chwilach mówisz? Brakuje moczymordzie na gorzałkę? Niech pije na koszt wikarego. Nędzna, pozbawiona wstydu pijawka.
– Twoją córką także się opiekuję.
– Umarła jej matka!
– Zdziczałeś w puszczy, Mateuszu. Ludzie twierdzą…
– O to właśnie mi chodzi! – cedzi ze wściekłością Mateusz. – Nie starasz się mnie poznać, matko, wszystkiego dowiadujesz się od obcych.
Nie próbuje pojąć rodzicielki, jest zmęczony wyczekiwaniem, że ta go dostrzeże. Nawet nie ukrywa zazdrości o brata. Wspomnienia są odbiciem wnętrza człowieka, każdy ma inne. Nawet jeśli się wspomina tę samą chwilę i tych samych ludzi, każdy odtwarza ją w myślach inaczej. Gdybyśmy chcieli to pojąć, musielibyśmy wszystkie rozmowy zaczynać od definiowania tak wielu spraw, że banalna dyskusja stałaby się niemożliwa. Prościej jest zawierzyć zarówno sobie, jak i rozmówcy, a dialog prowadzić w nie do końca rozumianym języku. Tam jednak, gdzie brakuje nie tylko wyobraźni, ale i dobrej woli, pomiędzy ludzi wkrada się pustka i wzajemne pretensje. O zrozumieniu nie ma mowy.
Żal i pretensje to najpodlejsza z piekielnych trucizn – od starożytności po nowożytność. Że pielęgnowanie owych emocji jest pozbawione sensu i przynosi efekt odwrotny do zamierzonego, wiedzą wszyscy, a przecież mimo to każdy chowa gdzieś w sercu głęboko skrywane nawet przed sobą samym rozżalenie, efekt wywołanego przez bliźnich bólu i cierpienia. Mateusz ma wrażenie, że tkwi nad przepaścią i wystarczy jeden nieopatrzny ruch, by w nią runął. Ogarnia go lęk, czuje jednak także powiew wiatru wiejącego nad tą niewyobrażalną, oszałamiającą nieskończonością przestrzeni, która go ze wszystkich stron otacza. Skoczyć w nią – równałoby się być może wygrać wieczność. Nie jest jednak Janem, nie żyje w świecie stworzonym przez literaturę, wie, że to ułuda.
Posyła matce zakłopotany uśmiech i przyłącza się do tańczących par, chwyciwszy dłoń Kaśki. Dziewczyna śmieje się na całe gardło, zachwycona perspektywą hulania u jego boku, a do Mateusza niespodziewanie dociera, że samotność matki po śmierci ojca prawdopodobnie jest w jej mniemaniu głębsza niż wszelkie ogarniające go smutki i gorycz całego świata. Czym jest bowiem gorycz świata wobec naszych własnych cierpień?
Myśli o Danielu i malarzu Antonim, którzy, choć tak ważni dla Agaty, jak zawsze są nieobecni w najważniejszych chwilach jej życia, i ogarnia go niewyobrażalne zniechęcenie. Nie rozumie, co jest prawdą, a co nią nie jest, o co walczyć w życiu, co zaś zbyć milczeniem. Przytłacza go mnóstwo pytań.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI