Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Część IV „Sagi rodu Deynarowiczów”.
W tomie czwartym „Sagi rodu Deynarowiczów” żegnamy wielu bohaterów. Nierzadko bywają to odejścia tragiczne, absurdalne, niespodziewane i z perspektywy żywych głęboko niesprawiedliwe. Śmierć niektórych długo rozpamiętujemy, inni odchodzą w ciszy, wszyscy jednak pozostawiają po sobie pustkę.
Na ziemiach polskich wybucha powstanie styczniowe, to czas nie tylko kolejnego zrywu narodowowyzwoleńczego Polaków, ale i zastanowienia się nad sobą, zajrzenia we własną duszę.
Pożegnaniom towarzyszą powitania. Marcinowi Deynarowiczowi i Antkowi Buczeniewskiemu rodzą się dzieci. Wielka radość przeplata się z rozpaczą. W dorosłość wchodzi nowe pokolenie. Na horyzoncie pojawia się miłość. Bohaterowie poznają jej różne twarze, niektóre są porywające, inne pełne goryczy.
Magdalena Niedźwiedzka, autorka zbeletryzowanych biografii „Królewska heretyczka” i „Maria Skłodowska-Curie” oraz bestsellerowego cyklu „Zmierzch Jagiellonów”. W wolnych chwilach maluje obrazy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2024
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© Victoria Davies / Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-525-8
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rok 1834, Kukle, lato
Marcela czuje, że mąż coś ukrywa i że nosi się z zamiarem wyznania jej prawdy, ale też wie, że Dominik zachowuje się jak dziecko, a jego prawdy są zazwyczaj błahe i znaczą nie więcej niż podmuch letniego wiatru. Kocha go z całą jego pokrętną naturą. Budzi się o świcie i przygląda urzekającym rysom jego twarzy. W głębi serca lęka się, że los go jej odbierze. To irracjonalne przeświadczenie towarzyszy jej od początku małżeństwa, możliwe, że to z jego powodu pozwala Dominikowi na więcej niż powinna. Kobiety jej pokroju, bez majątku i oparcia we własnych krewnych, nie zasługują na wiele. Marcela myśli o tym bez żalu, świat jest, jaki jest, trochę zakłamany i odrobinę nieprzewidywalny. Młoda pani Deynarowiczowa trzyma się swojej nowej rodziny, gotowa o nią walczyć do upadłego. Dominik jest skarbem, z którym jawnie się obnosi, szczęściem dającym jej siłę. Chce mu rodzić dzieci, póki Bóg jej na to pozwoli. Każde jest niewinną cząstką męża, ukochaniem i radością Marceli. Zdaje sobie sprawę, że należy do nielicznych, którym los przemalował szare życie na wszystkie kolory tęczy.
– Jadę do Sejn.
– W jakim celu? – pyta Marcela, mimo że w sekundę wszystko staje się jasne i nie potrzebuje wyjaśnień.
Sejny oznaczają matkę Dominika – jedynego wroga młodej Deynarowiczowej, wyniosłą, wredną jędzę, która sączy synowi jad i przeświadczenie, że zasłużył na więcej niż żona chłopka. Marcela jest o tym przekonana. Mimo to nie wolno jej wspominać złej czarownicy, ponieważ wiedźma nie z tej ziemi jest niekwestionowanym, chorym centrum Dominikowego wszechświata i wyłącznie on ma prawo ją krytykować.
– Jakiś cel zawsze się znajdzie – żartuje Dominik.
Pragnie zachować równowagę pomiędzy uczuciami dla dwóch najważniejszych kobiet jego życia, które się nawzajem zwalczają. Nie dziwi go właściwie, że obie się unikają. Konflikty między teściowymi a synowymi są tak częste jak zamiecie śnieżne w grudniu, żar w środku lata i słowicze trele w ciepłe majowe noce, nie warto ich zgłębiać, choćby nie wiadomo jak bolały i wrzynały się w duszę.
– A poważnie? – dopytuje się Marcela. – Po co jedziesz?
– Chcę odwiedzić matkę. Nie sądzisz, że teraz mnie potrzebuje?
Śmierć Józefa Buczeniewskiego odebrała Mariannie Deynarowiczowej wolę życia. Kochanek chronił ją przed zagrożeniami, złym okiem i zawiścią lokalnej społeczności, bez niego stała się nic nieznaczącą, słabą matką Dominika i wyklętą żoną Jerzego Deynarowicza, który wiele lat temu wymienił ją na Francuzkę. Marianna potrzebuje jedynego syna, jest jej powietrzem, Gwiazdą Betlejemską, przyświecającą jej podróży przez życie. Marcela pojmuje to wszystko, ową magiczną więź pomiędzy teściową a Dominikiem, niemniej każdy dzień niesie ze sobą tyle doznań i potrzeb, że wolałaby mieć męża wyłącznie dla siebie. Era Marianny przeminęła i teściowa powinna to zrozumieć.
– Miałeś mi pomóc w pracach domowych – narzeka, poprawiając płowe włosy. – Twoja matka odziedziczyła wielki majątek – przypomina mężowi – mieszka jak królowa w samym środku Sejn. Nie musi pracować i martwić się o przyszłość. Czy naprawdę potrzebuje jeszcze ciebie?
Mówiąc to, nie dowierza sama sobie. Powtarza słowa sąsiadów, czy to jednak możliwe, by którejkolwiek z Deynarowiczowych przydarzyło się podobne szczęście? Czy Marianna naprawdę stała się wielką panią? Marcela zastanawia się przez chwilę, co uszczęśliwiłoby ją bardziej, ciągła obecność ukochanego męża czy niewyobrażalny majątek po nim. Obie ewentualności ją oszałamiają, a co za tym idzie, wzrasta jej rozżalenie i gniew na teściową, której los dał to wszystko.
– Nie rozgraniczasz spraw dużych i małych – irytuje się Dominik. Pracuje przy koniach, co pozwala mu częściej bywać w domu. Marcela i chłopcy przyzwyczaili się, że jest na wyciągnięcie ręki, to nieczęste w rodzinach. – Zresztą kto to widział, by mężczyzna pomagał w pracach domowych? Ośmieszyłbym się przed sąsiadami.
– Chyba że pomagałbyś matce – poprawia go złośliwie Marcela.
– Matka to co innego, rodzicom się nie odmawia.
Dominik mówi kpiącym tonem, nawet nie próbując przekonywać żony do swych racji.
Matka jest matką, słowem rozsądku, głosem szczerości pośród powszechnego zakłamania, skoczyłaby za nim w ogień, pozwoliła się oszpecić. Uczucia matek biorą się znikąd, zupełnie jak jego uczucia dla dzieci, które kocha każdą cząstką swego ciała, głównie za to, że powiła je Marcela. Kwestia uczuć jest dla Dominika skomplikowana i niejednoznaczna. Miłość przypomina mu dyszące oparami, grząskie bagna. Z którejkolwiek strony ją obserwuje, wydaje mu się inna, mami go niewypowiedzianą urodą i przeraża niewysłowionym egoizmem. Miłość do Marceli dławi Dominika i ubezwłasnowolnia, dręczy go i przyprawia o drżenie, a jednocześnie napawa tkliwością i ubarwia jego dzień powszedni.
Zażenowany własną słabością do żony Dominik przełyka ślinę i poluzowuje kołnierzyk włożonej na drogę koszuli.
– Kogo diabli niosą? – mruczy, słysząc odgłos zbliżających się kroków.
– Pewnie przybył twój rydwan, przecież jedziesz do Sejn, a właściwie lecisz – drwi Marcela.
Zapamiętała słowo „rydwan” z jego opowieści i często go używa, zwłaszcza że Dominika to bawi, ona zaś lubi wprawiać męża w dobry humor. Odkąd są razem, nie zaznała poniewierki, to wystarczy, by oszaleć na jego punkcie.
Dominik cmoka Marcelę we włosy, ubawiony jej niewinnym żartem. Widać, że wciąż się kochają, ale żadne nie ustąpi w tej rozgrywce. Młody Deynarowicz powstrzymuje częste ostatnio refleksje, że człowiek karczuje swoją polanę w lesie życia, nie wiedząc, czy powinien bardziej walczyć o to, co własne, czy o to, co wspólne.
Na widok Antka Buczeniewskiego Dominik staje jak zamurowany. Nie rozmawiali ze sobą od kilku lat i oto przyjaciel pojawia się na progu jego domu, wysoki i chudy niczym żuraw do czerpania wody. Twarz ma ogorzałą, uśmiech po swojemu cierpki i cokolwiek złośliwy. Wydoroślał. Dominikowi zdaje się świętej pamięci Józefem Buczeniewskim, najbardziej skomplikowanym ze znanych mu ludzi, obiektem jego sympatii i obrzydzenia.
Zbliża się do przyjaciela i nie namyślając się, wymienia z nim uścisk. Antek jest tak samo wylewny. W jednej chwili grzebią dzielącą ich nieufność i pretensje. Jakie tam pretensje!
– Czym chata bogata – śmieje się Dominik.
Marcela nie poznaje męża. Jest ożywiony, wpatruje się w gościa całym sobą, jakby stanowili jedność. Widać, że rozumieją się bez słów i mają podobne pragnienia, dzieli ich wyłącznie wygląd zewnętrzny, sprawa tylko z pozoru banalna. Antek przypomina jaśnie pana. Jego koszula sporo kosztowała, krój świadczy o umiejętnościach krawca, który ją uszył, spodnie zgrabnie przylegają do ud, buty chronią stopę przed otarciem. Deynarowiczowa nie kryje zachwytu nad wyglądem Buczeniewskiego, jej usta mimowolnie układają się w uśmiech. W pewnych sytuacjach człowiek przestaje kierować własnym zachowaniem, robi to za niego nawyk. Zarówno Marcela, jak i jej mąż witają Antoniego z przesadną gościnnością. Jego nazwisko wiele znaczy na Sejneńszczyźnie.
– Powinienem zapytać, jak sobie radzisz po śmierci ojca, ale głupio by to zabrzmiało – stwierdza Dominik, wskazując przyjacielowi jedyne, nieco chwiejne krzesło w kuchni. Pozostałe siedziska to drewniane, własnoręcznie zbite ławy. – Zawsze miałeś tylko wuja i wujenkę, Antoni, pewnie nic się nie zmieniło. Co u nich?
Przyjaźń buduje własny świat i własne normy zachowań, niekoniecznie zrozumiałe dla postronnych obserwatorów. Dominik i Antek automatycznie przenoszą się do niego, otaczają ich wspomnienia.
– Wujenka nadal wyrzeka, że jestem darmozjadem. – Gość parska śmiechem.
Młody Buczeniewski to kłębek nerwów, dumy i kompleksów. Stale udowadnia, że jest kimś. Wynikają z tego śmiesznostki i kłopoty. Bił się w powstaniu, jako że tak przystało szlacheckiemu synowi. Pragnął wybaczyć ojcu własne nieudane dzieciństwo, ale nie potrafił. Dominik zdaje sobie sprawę z walki Antka z demonami przeszłości, zwłaszcza z cichym, tajemniczym odejściem jego matki Magdaleny. Za jej duchowym pośrednictwem czuje się związany z mieszczańską biedotą, niemniej zerka i na szlachtę. Zazdrości jej sposobu i standardu życia, koneksji i powiązań.
Nie ma pomysłu na własne życie, ponieważ nauczył się wyłącznie nienawidzić i walczyć. Tylko Dominik go pojmuje, zna każdy odcień jego skomplikowanych emocji, skrywane przed ludźmi pragnienia, to, co w nim wstydliwe, a także to, czym mógłby wszystkim zaimponować.
– Darmozjad to właściwe określenie – chichocze Dominik. Znowu jest nastoletnim, rywalizującym z Antkiem chłopcem. – Wybieram się do Sejn, mógłbyś mi towarzyszyć, Antoni.
– Świetny pomysł.
Zrywa się na równe nogi, gotowy do podróży. Zawsze taki był, szybki w decyzjach – może nawet nazbyt szybki – nie lubi dzielić włosa na czworo.
– Będzie czas porozmawiać. – Antek po raz pierwszy od wejścia do domu Deynarowiczów zwraca się do Marceli. – My dwoje słabo się znamy.
– Ja cię znam doskonale – odpowiada, przekomarzając się z nim, żona Dominika.
Antek zerka na przyjaciela, nie kryjąc, że podoba mu się sposób bycia jego małżonki.
– Tak, tak, wciąż o tobie mówi – śmieje się Marcela.
– Mam nadzieję, że dobrze.
– A czy jemu zdarza się mówić o kimś dobrze? – zaśmiewa się Deynarowiczowa.
Jej twarz z małym, zgrabnym mimo wyraźnego garbu nosem przykuwa uwagę Antka. Mężczyzna stara się odnaleźć w fizjonomii Marceli to wszystko, czym zachwyciła Dominika, spogląda na nią jego oczyma. Nie ma problemu ze znalezieniem tego, co czarujące. Natura była dla niej hojna.
– I stała się jasność – oświadcza, podpisując się pod złośliwą charakterystyką Dominika, odmalowaną przez Marcelę.
Urzeka go cięty język młodej Deynarowiczowej. Jej kalectwa, o którym tyle słyszał, właściwie nie widać. Jest niska i filigranowa, ma okrągłą twarz, którą okalają falujące, niedające się poskromić włosy. Emanuje ciepłem i z troską wpatruje się w ludzi. Uwagę przykuwają jej duże, spracowane dłonie, tylko one nie pasują do całej postaci. Symbolizują jej uprzednie, pełne znoju życie.
– Wrócę innym razem – zwraca się do żony przyjaciela, przeświadczony o jej pełnej zgodzie na błyskawiczne pożegnanie.
Marcela ma w sobie coś z idealnej siostry, która nie dba o rzeczy nieistotne, a także nie zabiega o ustawiczne towarzystwo brata. Antek jest jej bratem. Nie ma co do tego wątpliwości, mimo że dopiero się poznali.
– Jedźcie, mam robotę, nie zauważę waszego braku – odpowiada szczerze.
Antek całuje ją w policzki, gdyż wydaje mu się, że tak wypada. Jest żoną jego przyjaciela, dopełnieniem Dominika, jego lepszą częścią. Potem ze śmiechem opuszcza dom Deynarowiczów, zapamiętując drobne, z pozoru nieistotne szczegóły wnętrza, które następnie posłużą jako tło rozmyślań.
Upał uderza go w twarz. Wznosi okrzyk wojownika przed wyprawą, nieco przesadny, trochę, by zrobić wrażenie na Marceli, i przywiązuje swoją klacz do zaprzęgu, sam zaś wskakuje na miejsce obok woźnicy, gdzie chwilę później sadowi się Dominik.
Marcela podaje mężowi owiniętą w białe płótno, świeżo upieczoną chałę. Na moment dłonie młodej kobiety splatają się z dłońmi Dominika. Ten subtelny, nierzucający się w oczy pocałunek na pożegnanie zachwyca Antka.
Odjeżdżają, odprowadzani krzykami bawiących się w sadzie dzieci i nieśmiałym uśmiechem Deynarowiczowej. Kobieta nie rusza się z miejsca, dopóki widzi trzęsący się pojazd, podarowany jej mężowi przez ojca, tego dnia wyjątkowo nieobecnego w domu, podobnie jak jego francuska prawie żona.
Antek i Dominik nie spieszą się z rozmową, smakują swą obecność, przyglądając się piaszczystej, pełnej dziur drodze do Sejn. Wóz ciągnie za sobą ogon kurzu. Zieleń w mijanych posiadłościach jest zmęczona. Nęka ją palące słońce, wszechobecne, gorące tchnienie lata. Liście na drzewach skręcają się od upału. Jest upiornie i fascynująco. Pot modeluje źle dopasowaną koszulę Dominika.
Antek zerka ukradkiem na przyjaciela, na nowo poznając rysy jego twarzy. Zmarszczki wywołane stałym mrużeniem oczu dodają tamtemu dojrzałości, skrzywione usta dowodzą, że coś go trapi, pewnie życie, największy wróg człowieka. Buczeniewski widzi w nim Mariannę, niegdysiejszy obiekt westchnień mężczyzn w Sejnach, i zastanawia się, czy starość uczyni z Dominika zniewieściałego, wędrownego klauna, czy też przyda mu męskości.
– Żałuję, że z nim nie porozmawiałem – rzuca Antek i, jak często, czuje się oszołomiony, że rozmowa idzie nie tak, jak ją sobie zaplanował, wymyka mu się niczym szczur niezręcznym, skostniałym z zimna dłoniom.
Dominik kiwa głową nad oczywistością słów przyjaciela. Wspominają wielmożę Buczeniewskiego. Obsesja Antka na jego punkcie zaczęła się dawno temu.
– To normalne.
– Tak? – dziwi się Antek.
Od czasów dziecięcych zaskakuje go, że Dominik postrzega sprawy inaczej niż on, łatwiej chwyta sens rzeczy, szybciej werbalizuje swoje odczucia.
– Po śmierci bliskich żałujemy, że jesteśmy tylko godnymi ubolewania ludźmi, bo dociera do nas, jak wiele mogliśmy zrobić.
– Żałosne – prycha Antek, lecz trudno stwierdzić, co naprawdę ma na myśli, żal, że śmierć bliskich odbiera nam szansę na bycie szczerymi, czy przygnębienie, że człowiek jest pełen słabości i trudno wymagać, żeby radził sobie z życiem.
Deynarowicz odprowadza wzrokiem niosącą dzban wody starowinę i zwraca się w stronę przyjaciela.
– Brakowało mi naszych rozmów – stwierdza bez skrępowania – choć przeraża mnie czasami, że jesteś jedynym człowiekiem, któremu ufam.
Antka zaskakuje jego szczerość, nawykł do skrywania uczuć, zaufanie zbyt wiele go kosztuje, prościej jest chować się przed ludźmi, niż tłumaczyć siebie i własne zasady, żądając tego samego od innych.
– Zawsze byłeś taki naiwny? – pyta zgryźliwie, choć jego głos pozostaje ciepły i przyjazny.
– Ludzie cenili twego ojca za niezłomny charakter – kłamie Dominik.
Wydaje mu się, że to właściwe, że przyjaźń tego właśnie oczekuje: wzajemnego utwierdzania się w półprawdach, jeśli pomagają przejść przez życie bez nadmiernych cierpień.
– Mój ojciec był pijakiem – przypomina Antek, lecz jego ciało mówi coś innego, pragnie kłamstwa.
– Tak twierdzą. Ja akurat nigdy nie widziałem go pijanego. Zresztą jaka sztuka być niezłomnym na trzeźwo?
Śmieją się obaj, ponieważ jest w tym gorzka prawda. Dopiero w stanie upojenia alkoholowego człowiek staje się zwierzęciem, wobec czego zachowanie wówczas człowieczeństwa jest nie lada sztuką. Choć możliwe, że to tylko nieistotna gra słów. Nie przypadkiem Szekspira uważano za znawcę ludzkiej duszy. Potrafił ją dookreślić, pomimo że materią, za pomocą której to robił, były zwodnicze w swej wymowie słowa. Oto geniusz. Antek czytał ostatnio jedną z kronik mistrza ze Stratfordu nad rzeką Avon. Zawarta w dziele gorycz potwierdzała jego podejrzenia, że los człowieka to wysypisko nieistotnych odpadów, którym się przydaje znaczenia.
– Naprawdę mi przykro, że twój ojciec umarł – mówi Dominik, choć ma wrażenie, że nie powinien się do tego przyznawać.
Antek jest mu wdzięczny. Widać to po kącikach jego ust, które drżą przez chwilę, po czym wyginają się ku górze. Nie oczekuje współczucia, mimo to szczera serdeczność przyjaciela dodaje mu otuchy. Zżyma się na własne słabości. Jest pajacem, małym, nic nieznaczącym błaznem, żebrakiem cierpliwie oczekującym na swój spadek.
– Domyślam się, z iloma skomplikowanymi kwestiami teraz zostałeś – kontynuuje Deynarowicz i ma rację. Trudne sprawy Antka przypominają las. Młody Buczeniewski nie wie, dokąd iść i jak ominąć poszczególne drzewa. Może powinien przyspieszyć albo wręcz przeciwnie, zawrócić z obranej drogi i poszukać innej.
– Jedziesz do matki, prawda? – pyta Antek, w którym uruchomiła się naturalna empatia dla przyjaciela.
– Owszem.
– Podobno przestałeś się z nią widywać.
– Miałem jej za złe to i owo – wyjaśnia Dominik.
Tamten wie, że Deynarowicz nie wybaczył matce, iż nie zważając na plotki, przeprowadziła się do Buczeniewskiego, ojca Antka. Zamieszkała z żonatym mężczyzną, który wygnał żonę, ponieważ ukryła przed nim, że jego nieślubny syn żyje.
– Bardzo to wszystko skomplikowane – wzdycha Dominik.
Cieszy go, że ma przy kim westchnąć. Antek jest mu bliski, pod pewnymi względami bliższy od Marceli, dzielą bowiem tę samą przeszłość i to samo ich ukształtowało.
– Może powinno się przyjmować to, co życie nam ofiarowuje – mówi Antek – bez narzekania, wytykania błędów i wiecznych pretensji?
– Może – zgadza się Dominik.
Przez lata rozmawiali w ten sposób. Głośne rozważania jednego wyręczały tego, który słuchał, a przy tym były mu tak bliskie, jakby sam je wypowiadał.
– Jesteś szczęśliwy w małżeństwie? – pyta Antek.
Dominik czekał na to pytanie. Musiało paść. W przeszłości wiele rozmawiali o kobietach, starając się pojąć, co je kształtuje i czego pragną. Nie godzili się na życie swoich ojców, pozbawione wzajemności i troski o swoją drugą połowę. Deynarowicz zdaje sobie sprawę, że jego żona nie jest klasyczną pięknością. Jej chroma noga każe mu wychwalać to, co w żonie piękne, jakby uczucia do Marceli nie dawało się obronić bez wyliczania listy jej zalet. Jest w tym coś przykrego, lecz Dominik wpada we własną pułapkę. Chwaląc żonę, jednocześnie deprecjonuje jej wartość.
– Możliwe, że znalazłbym piękniejszą i mądrzejszą – przyznaje – niemniej z żadną nie byłoby tak zabawnie.
Śmieją się, chociaż Antoni wyczuwa niepotrzebny zgrzyt w słowach, jakimi przyjaciel opisuje Marcelę.
– Jest urodziwa – przyznaje. – Jej żarty rozświetlają wnętrze domu, z pewnością sam to wiesz. Ja zauważyłem to, zaledwie przekroczyłem wasze progi.
Dominik zgadza się z nim. Wzruszony, rozgląda się wokół, jakby interesowała go wyłącznie podróż.
– A ty? Masz kogoś na oku? – zaciekawiony pyta po chwili.
– Ja zostanę mnichem. – Antek wybucha śmiechem.
Napotkawszy wzrok harującego w polu chłopa, zaciska palce na drewnianej konstrukcji wozu. Pewnie tyrałby obok tamtego, gdyby nie pieniądze ojca. Czuje wstyd, stykając się z autentyczną biedą, choć sam nie jest przecież nazbyt bogaty. Bieda ma tyle aspektów, że trudno ją opisać. Kształtuje człowieka, odbiera mu wolność, wciska w usta słowa, które częściej służą obronie niż porozumieniu.
– Umówię cię z wujem Janem, da ci kilka lekcji, jak zostać mnichem – proponuje Dominik, ubawiony pomysłem przyjaciela. W domu Deynarowiczów nie zachęca się do wybrania kariery księdza. Dominik uczęszczał do szkoły przy kościele, chociaż właściwie nie wiadomo było, czemu to służy, ot, po prostu nabyciu umiejętności czytania i pisania oraz zajęciu czymś niesfornego chłopca, z którym rodzice sobie nie radzili. – Nie wykluczam jednak, że wuj Jan zniechęci cię do stanu duchownego. Im lepiej znasz jakieś środowisko, tym silniej cię od niego odrzuca.
Zagłuszają śmiechem gorycz wynikającą z rozumienia praw rządzących światem. Antek zastanawia się, czy da się zniechęcić kogoś do czegoś, czego człowiek sam z siebie nie uznaje. Może poprzez utwierdzenie go w przekonaniu, że słusznie czymś pogardza?
– Ludzie mówią, że jesteś teraz najlepszą partią w Sejnach i każdy chce ci wcisnąć swoją córkę. To prawda?
– Tak. Ojciec zapisał mi pieniądze, a po śmierci twojej matki dom także przejdzie na moją własność.
– Apolonia musiała popaść w obłęd. Spadek przeleciał jej koło nosa.
– Otóż wyobraź sobie, że nic z tych rzeczy.
Antek zamyśla się nad macochą, która wydaje mu się innym gatunkiem człowieka. Jej istnienie i wygląd dowodzą, jak bardzo on sam nie pasował do ojca i jak musiał mu być obcy. Wykwintne stroje Apolonii zapierają dech w piersiach. W jej towarzystwie młody Buczeniewski czuje się żebrakiem, nikim więcej.
– Chyba naprawdę liczył się w jej życiu – stwierdza po chwili. – Ten babsztyl może i kochał mego ojca. Iluż to ciekawych rzeczy człowiek się dowiaduje po śmierci najbliższych, aż dziw bierze.
– Co byś mu powiedział, gdybyś nadal mógł?
Antoni wzrusza ramionami. Odchyla się na siedzeniu, wystawiając twarz na podmuch wiatru.
– Nie mam pojęcia – wyznaje. – Gdyby jeszcze chwilę zaczekał z umieraniem, miałbym okazję go poznać, przyjrzeć mu się, wyciągnąć z niego kilka tajemnic, zapytać o matkę. Nie popełniaj moich błędów, Dominiku.
Wjeżdżają do Sejn i Dominik nie wie, w którą stronę się skierować. Ostatecznie podąża na stare śmieci Antka, do domu jego wujostwa.
Miasto tonie w kurzu, jak zawsze, gdy przesadnie wieje. Upał rozleniwia ludzi, wielu pracuje w polu, część jednak zajmuje się handlem i rzemiosłem, ci wydają się ospali. Słychać skrzypienie kół w wozach, stukot młotów i młoteczków, odgłos pracy młyna, przesypującego się ziarna i niski głos młynarza.
– Matka została całkiem sama – przerywa milczenie Dominik. – Jestem teraz jedynym mężczyzną w jej życiu. Kobiet także przy niej nie ma.
– Jakoś nie wyobrażam sobie, że brakuje jej opieki – stwierdza chłodno Antoni. Nie ma w tym złośliwości, raczej obojętność i rzeczowość. – Pamiętam ją jako wielką damę – dodaje. – Modliłem się, żeby jej nie spotkać i nie musieć odpowiadać na pytania, jakie mi przy każdej okazji zadawała.
– Pytania? Jakie pytania?
– No wiesz, o pogodę, o zwierzęta. Które zwierzęta lubię i dlaczego.
Antek zatacza dłonią szeroki łuk, podkreślając, jak potężny był jego strach przed ciekawością Marianny Deynarowiczowej.
Dominik rechocze na całe gardło, przykuwając spojrzenia biegnących z pakunkami rzemieślników. Wóz mija grupę charakterystycznie ubranych żydowskich dzieci.
– Przeszkadzało mi, że miała własne życie – wyznaje. – Późno zrozumiałem, że jej miłość do mnie była czymś innym niż słabość do twojego ojca. Chciałbyś ją odwiedzić, Antoni?
– Co to, to nie!
Odmowa Antka nie sprawia Dominikowi przykrości. Który ze znajomych miałby ochotę złożyć wizytę jego matce? Odkąd ją pamięta – a towarzyszyła przecież całemu jego życiu – wydawała mu się taka wyniosła. Albo dziwna, zwłaszcza gdy się użerała z podpitymi wieśniakami. W niektórych kręgach nazywano ją królową, głównie dlatego, że, zdaniem biedoty, w której życie ustawicznie się mieszała, starała się dyktować, co ludzie mają myśleć, jak postępować i kogo albo co szanować. Było to zarazem uciążliwe i śmieszne. Mariannę Deynarowicz znali nawet Żydzi, co napełniało Dominika głębokim wstydem. Kiedy kogoś poznawał, jak długo było to możliwe, ukrywał, kto jest jego matką. Mimo to matka była przecież matką, istotą, która dawała mu niezmienne poczucie bezpieczeństwa. Nawet Marceli nie ufał do tego stopnia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI