Gdy kobiety milczały. Sceny z życia George Sand - Magdalena Niedźwiedzka - ebook

Gdy kobiety milczały. Sceny z życia George Sand ebook

Magdalena Niedźwiedzka

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca powieść biograficzna o wielu twarzach George Sand.

George Sand, francuska pisarka epoki romantyzmu, bodaj najsłynniejsza w XIX wieku, była wyjątkowa i intrygująca - jako niepokorna arystokratka i republikanka, wywrotowa pisarka i wolnomyślicielka, kobieta w spodniach i z cygarem w ustach, kochanka Alfreda de Musseta i Fryderyka Chopina, przyjaciółka Liszta, Delacroix i Balzaka, walcząca o prawa kobiet i prawa robotników krewna królów, niespokojna, niepokorna, ni to wamp, ni androgyne.

Autorka podejmuje walkę z nieuprawnionymi karykaturami George Sand, które przedstawiają pisarkę jako wyrachowaną, biseksualną nimfomankę lub przeciwnie, dobrotliwą, łagodną panią z Nohant, osobowość pani Sand była bowiem niezwykle złożona, a przez to fascynująca. Artystka odgrywała w życiu wiele ról. Z właściwą powieściom historycznym potoczystością Niedźwiedzka odsłania kilka z nich.

Magdalena Niedźwiedzka, autorka zbeletryzowanych biografii "Królewska heretyczka"

i "Maria Skłodowska-Curie" oraz cyklu „Zmierzch Jagiellonów”. Łączy pracę na uczelni technicznej z pisaniem powieści. W wolnych chwilach maluje obrazy olejne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
3,9 (11 ocen)
4
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JerzyGarwaski

Dobrze spędzony czas

ok!
00

Popularność




 

 

Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2020

 

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

 

Zdjęcie na okładce

Sylwia Turlejska

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Elżbieta Krawczyk

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8234-641-1

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowkiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

 

Agacie

– niezwykłej kobiecie i wyjątkowej siostrze

 

Część pierwsza

MATKI

 

George zamyka oczy i niemal natychmiast przenosi się w myślach w Pireneje, gdzie nad dyliżansem krąży kilka sępów. Czy to wyobraźnia, czy naprawdę widziała je jako dziec­ko? Majestatycznie zataczają koło, wypatrując padliny; zwiastują śmierć. Dreszcz przechodzi jej po plecach, pociesza się jednak, że w roku tysiąc osiemset ósmym, gdy jechała z matką do Hiszpanii, gdzie stacjonował jej – czteroletniej wówczas Aurory, którą dopiero później będą nazywać George Sand – ojciec, nic złego im się nie stało. Czy naprawdę pamięta czarne lotki i piaskowe ubarwienie ptaków, a przede wszystkim ich odrażające, z pozoru łyse głowy i potężne dzioby, którymi mogły rozszarpać człowieka? Trwała wojna. Hiszpanie przestali wiwatować na cześć wojsk francuskich, kiedy zrozumieli, że te nie zadowolą się podbojem Portugalii, więc podróż samotnych Francuzek do Madrytu była niebezpieczna. Napoleon Bonaparte niewolił Hiszpanię, tymczasem zwariowana, ciężarna matka Aurory, Sophie-Victoire Dupin, igrała ze śmiercią dla własnego widzimisię, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz. Podobno głośno było wtedy o chłopskich pułkach polskiej Legii Nadwiślańskiej ze względu na ich wyjątkową waleczność i okrucieństwo. Sophie-Victoire nie cierpiała Polaków, kojarzyli jej się z królewskim rodowodem męża. Jego matka była nieślubną córką Maurycego Saskiego, ten z kolei był synem z nieprawego łoża polskiego króla Augusta II Mocnego. Bratanica Maurycego Saskiego została żoną najstarszego syna Ludwika XV, wobec czego Maurycy Dupin był – i to z winy Polaków, jak twierdziła Sophie-Victoire – spokrewniony z królami Francji. Czasem się tym chlubiła, mimo że pycha arystokratów wywoływała w niej uczucie pogardy, niemniej uważała, że monarcha to monarcha, rodzina zaś jest rodziną i lepiej, gdy nie ma między nimi powiązań. Sophie-Victoire nie ceniła arystokratycznych korzeni męża i nie żywiła sympatii do teściowej, pławiącej się w niezasłużonym luksusie. Napoleona uwielbiała. Winą za okrucieństwa jego wojsk obarczała parszywych Polaków, jak wielu Francuzów, człowiek musi sobie bowiem radzić z tym, co trudne do wytłumaczenia, a obrazy beznogich ciał żołnierzy czy półnagich, odrażająco bezwstydnych zwłok kobiet o twarzach zastygłych w grymasie przerażenia i wstrętu trudno przełożyć na jakikolwiek język. Może poradziłaby z tym sobie muzyka działająca na najbardziej skrywane pokłady duszy, myśli George.

To matka sprawiła, że wszystko, w co George wierzy i czemu nie dowierza, co kocha i czego nienawidzi, co rozumie, usiłuje pojąć lub odrzuca, zebrane razem jest jak wysypisko śmieci, trucizna o opóźnionym działaniu, rodzaj mieszanki wybuchowej. George jest chaotyczna, niespokojna, brak jej pewności siebie.

Sophie-Victoire miała problem z koncentracją i abstrakcyjnym myśleniem, nie umiała podziwiać piękna krajobrazu i jednocześnie snuć satysfakcjonujących rozważań na niezwiązane z nim tematy. W chwili, gdy los zetknął ją z teściową – niech piekło pochłonie Marie-Aurore, babkę małej Aurory – straciła wiarę w swoje możliwości, na pewno jednak w umiejętność swobodnego wyrażania poglądów. Uświadomiła sobie, że nie jest erudytką, a w wielu dziedzinach brak jej nawet elementarnej wiedzy. Już prowadząc pierwszą, drętwą i niezręczną rozmowę z panią Dupin, zdała sobie sprawę, że nie ma zdolności poznawczych, przez co studnia jej niewiedzy każdego dnia się pogłębia i będzie się pogłębiać aż po kres życia. Żeby nie zwariować ze wstydu, znienawidziła teściową oraz wszystko, co się z nią wiązało. Myśl o tym napełnia George czułością. Nigdy nie umiała gniewać się na matkę, wyczuwała, że za jej wściekłymi atakami na arystokrację i elity (także intelektualne, bo z furią niszczyła książki nieznanych sobie autorów, im samym zaś pewnie naplułaby w twarz) kryło się poczucie niższości. Sophie-Victoire pochodziła z nizin społecznych, z domu, w którym nikt nie trząsł się nad dziećmi, nie uczył ich i nie przekazywał im tradycji przodków. Była to zresztą tradycja tak uboga, że zmieścić by ją można w wymownym obrazie pochylonych nad gorzałką spoconych mężczyzn o pożądliwym spojrzeniu. Sophie-Victoire do śmierci wierzyła, że jej pierwsza głęboka refleksja dotyczyła możliwości wyboru pomiędzy oddaniem się cuchnącym wódką kuzynom w którejś z ciemnych komórek czynszowej kamienicy a zawróceniem w głowie jakiemuś bogaczowi (a potem kolejnym) i zrobieniem tego samego, ale w luksusowych gospodach i hotelach lub w pałacach czy wynajmowanych dla kochanek apartamentach. Nie żałowała swojego wyboru, nie ona stworzyła świat i wypełniła go chucią, żałowała jedynie, że nie umie pozbyć się wyrzutów sumienia, skutku idiotycznych kościelnych śpiewek o grzechu i pokucie. Wciąż powracały.

– Auroro, spójrz na góry, zobacz, jak wyglądają o zachodzie słońca, i postaraj się je zapamiętać.

Zapamiętać góry?, dziwiła się Aurora.

Matka była bardzo ładna, miała delikatne rysy twarzy, mimo to miotała się pomiędzy brakiem wiary w siebie a przekonaniem, że mogłaby uwieść każdego żołnierza. Do śmierci cieszyła się powodzeniem.

George Sand nie pierwszy raz wspomina podróż do Hiszpanii. Matka gładziła fałdy jej sukienki, wykonanej z tanich materiałów i ozdobionej misternymi falbankami. Tylko czy naprawdę to pamięta, czy zna z opowieści, którą słyszała dziesiątki razy? Ile jest we wspomnieniach naszego własnego doświadczenia?

George domyśla się, że podczas długiej, męczącej podróży była osowiała i usilnie starała się, żeby jej powieki nie opadły, co musiało sprawiać komiczne wrażenie. Nadal tak wygląda po wyczerpującej pracy lub w jej trakcie; ludzie żartują, że gdy pogrąża się w zadumie, przypomina dziecko upośledzone umysłowo. Nie rozumie, co w tym śmiesznego, że kiedy skoncentruje się na jakimś problemie, przebywa w innej przestrzeni. Czuje się osądzana, gorsza od innych.

W dzieciństwie znana była z tego, że wymyśla długie opowieści. Każdego ranka podejmowała je na nowo, dokładnie w miejscu, gdzie przerwała dzień wcześniej. W pewnym sensie było to fascynujące, świadczyło o bujnej wyobraźni – matkę zachwycało, babkę zaś drażniło. Wydawały na temat Aurory tak skrajne opinie, że chyba właśnie dlatego już w młodości nie tyle zobojętniała na oceny innych, ile zaczęła je wyszydzać. Cokolwiek jednak twierdziła, jej dwie absolutnie wyjątkowe matki miały na nią wielki wpływ i często wprawiały ją w osłupienie – Sophie-Victoire, czyli ta prawdziwa, i Marie-Aurore, babka ze strony ojca, czyli przybrana matka, którą została po odkupieniu Aurory niczym przedmiotu od rodzicielki. Najwyraźniej każda miłość ma granice, biologiczna matka wolała pieniądze od męczącej córki, która i tak w niedalekiej przyszłości by się jej wyrzekła. To była cenna lekcja dla George.

– Powinnaś zapamiętać krajobraz, Auroro, i opisać ten widok ojcu. Wciąż zmyślasz historie o wróżkach i królewnach, buzia ci się nie zamyka. Lepiej zacznij przyglądać się światu i opowiadaj, co naprawdę widziałaś. – Sophie-Victoire dzieliła uwagę pomiędzy dziecko a towarzyszkę podróży panią Fontanier. – Moja Aurora jest melancholijna, często wpatruje się w jeden punkt, oddając się rozmyślaniom. Ludzie uważają, że to wyraz tępoty, że nic nie rozumie. Nie jest tępa, proszę pani.

Ile razy to słyszała? George wydaje się, że właśnie prymitywne tłumaczenia matki sprawiły, że tępota Aurory stała się jednym z możliwych wyjaśnień jej zachowania. Ma żal. Nigdy z matką o tym nie rozmawiała, teraz jest za późno. Cokolwiek o tym myśli i jakkolwiek się czuła, sama od lat bezwiednie powiela wzorce Sophie-Victoire i wypada w roli matki równie źle. Mimo to dostawała szału, ilekroć Chopin kwestionował jej prawo do wtrącania się w sprawy córki. Żądał niemożliwego, George nie istnieje bez dzieci, stanowią część jej serca i duszy. Posprzeczali się o to i dlatego wyszedł kiedyś w noc, przerywając w połowie zdania, co świadczyło o nieznajomości reguł gry; George nie znosi niedomówień.

– To zdolna dziewczynka – tokowała Sophie-Victoire.

Słowa wypowiedziane lata temu zapętliły się w głowie George, dlatego wciąż je słyszy. Jej zdaniem lepiej, żeby matka w ogóle nie otwierała ust, niż mówiła o dziecku w sposób tak bezmyślny, czemu zwykle towarzyszyło pełne zażenowania milczenie słuchaczy. Słowa ranią, słowa nieprzemyślane ranią śmiertelnie.

– Aurora nie przeszkadza mi w pracy – paplała Sophie-Victoire. – Godzinami stoi na tych swoich krótkich, małych nóżkach i wymyśla historyjki. Mówi, ciągle mówi, wszystko jej się układa w opowieści.

George Sand nadal jest małomówna, co drażni kochanków. Mężczyźni źle się czują w ramionach innych mężczyzn, bo przecież to mężczyzna jest oszczędny w słowach, czy nie tak? Z bezwstydnym uśmieszkiem przyznała kiedyś, że ma męską naturę, wpychając tym samym oszczerstwa w gardła rozplotkowanych idiotek, które próbowały ją zdeprecjonować w oczach tak zwanego towarzystwa. Panie były oburzone, panowie, o dziwo, przemilczeli to wyznanie.

– Chodźmy na koniec podwórka / Zobaczyć, czy biała kurka / Zniosła już śliczne, srebrne jajeczko / Żeby cieszyło się małe dziecko – śpiewała kołysankę matka, po czym niespodziewanie potrząsała Aurorą, której główka przechylała się to w przód, to w tył. – Nie śpij, kochanie, spójrz, jakie piękne drzewo. Wszyscy razem, jak tu siedzimy, nie dalibyśmy rady objąć jego pnia. Widzisz to, Auroro? Zapamiętaj je na całe życie. Jak ci się podoba?

Aurora milczała; przyzwyczaiła się do okrzyków matki i jej obcesowego zachowania, uważała je za właściwe wszystkim damom. Myślała wtedy o srebrnym jajeczku z kołysanki. Każdego wieczoru słyszała, że je dostanie, rankiem zaś brakowało jej odwagi, by zapytać, gdzie jest.

George uświadamia sobie, że wspomina dzieciństwo Aurory, która już umarła, umarła, by dać życie George Sand. Czy na pewno? Może żyją równolegle?

– A teraz, moje damy, proszę zachować spokój – rzucił nagle woźnica. – Zapewniam, że nic nam nie grozi.

Matka podążyła za jego wzrokiem i wpadła w histerię.

– Boże przenajświętszy, bandyci!

George nie musi się wysilać, zna z opowiadań tę historię, która wrosła w nią, stała się magiczna. Podróżujący z nimi foryś śmiał się do rozpuku, rozpoznawszy w bandytach niedźwiedzicę z małymi. Nawet dwunastolatek wiedział, że zwierzę nie zaatakuje, ale dla czteroletniej wówczas Aurory liczyła się wyłącznie matka i jej przerażenie. George do dziś pamięta obłąkany wzrok rodzicielki, wieszczącej koniec świata na tle monumentalnych gór. Mijane wierzby przypominały naigrawające się z podróżnych wiedźmy.

Wkrótce potem dyliżans zatrzymał się przed sporą, niską oberżą. Czerwoni z wysiłku synowie gospodarza wnieśli bagaże, ukłonili się i odeszli. Wtedy wzrok matki padł na dziwną plamę.

– To krew, Jezus Maria – gorączkowała się – nie ulega wątpliwości, że to krew. – Rozłożyła ręce w dramatycznym geście, czego nauczyła się w teatrach. – Zamordowano poprzednich gości, wszędzie krew, aż mdli. Boże najmilejszy, trafiłyśmy w ręce bandytów.

Ciągnęła Aurorę od plamy do plamy, bełkocząc coś o okrucieństwie Hiszpanów, którzy kogoś zabili, prawdopodobnie jakiegoś nieszczęsnego Francuza. Jej strach udzielił się Aurorze, George pamięta krew na matczynych dłoniach, pod stopami, wszędzie; ślady krwi kończyły się przed jednym z pomieszczeń. Przez szpary w drzwiach widać było światło. Wyraźnie słyszała przyciszone głosy, ale według matki był to jęk katowanego żołnierza. Sophie-Victoire nacisnęła klamkę, na moment oślepił je blask świec; ich światło odbijało się w idealnie wypolerowanej tarczy kinkietu.

George zaciska powieki, słyszy ostry, przeszywający dźwięk, który wwierca się w czaszkę. To jej krzyk? Nosi go w sobie od lat.

Na stole leżała świeżo zaszlachtowana świnia; dwie kolejne, już rozpołowione, wisiały na hakach. Kilku mężczyzn uwijało się w oparach nieuprzątniętej jeszcze ciepłej krwi. Płynęły minuty, a do Aurory nie docierało, że matka się śmieje.

– Uspokój się, dziecko, to przecież tylko świnie, świnio­bicie, zwykłe świnie.

Opuściły kuchnię, odprowadzane rechotem oberżysty i jego ludzi. Aurora zaparła się wówczas, że nigdzie nie pójdzie, zanosiła się płaczem. Francuski żołnierz czy zwierzę, to nie miało dla niej znaczenia, śmierć była śmiercią, krew krwią, lęk się kończył płaczem, nigdy śmiechem. Krzyczała, że na ścianie wisi zakatowany francuski żołnierz.

– Nie bądź dzieckiem – sztorcowała ją matka. – Caroline, twoja siostra, została w Paryżu i pilnuje lalek, które zostawiłaś, wszyscy mają się świetnie, radzą sobie bez nas i bez twojego płaczu. Odwiedzimy Madryt i, jeśli dopisze nam szczęście, wrócimy do Francji z twoim ojcem. Masz stanowczo nazbyt bujną wyobraźnię. Świnie to świnie, skąd ci przyszło do głowy, że to ludzie?

***

Aurora często zostawała sama, ale rzadko tęskniła za rodzicami; zaprzątało ją zbyt wiele spraw. Wspomnienia George zmieniają się jak obrazy w kalejdoskopie. Widzi ulice Madrytu i monumentalną rezydencję marszałka Murata, gdzie mieszkała z rodzicami. Aurora biegała po apartamencie, którego ściany były wykończone karmazynowym adamaszkiem, zachwycona złotymi ornamentami zdobiącymi meble. Miała wrażenie, że trafiła do świata jednej ze swoich bajek.

Pewnego dnia jej wzrok padł na ogromne, przechylane zwierciadło, w którym dostrzegła dziecko. Czyżby siebie? Istota w lustrze była mała i zarazem duża, ubrana jak ona, poruszała się jak ona, machała ręką jak ona. Aurora była skłonna przyznać, że to jej odbicie. Fascynowało ją, że za sprawą magicznego sprzętu może obserwować samą siebie tak, jak się obserwuje mijanych ludzi. A więc jest jak inni – dostrzegana i oceniana zarazem.

Zaczęła tańczyć. Wirując, rzucała przelotne spojrzenia na taflę lustra, w którym pląsała sławna tancerka. Zapomniała, że to ona, wyobraziła sobie, że przygląda się eleganckiej kolacji, w której uczestniczą francuscy oficerowie i ich małżonki oraz jej rodzice. Właśnie oglądali pokaz hiszpańskich tańców. Chwyciła ukochanego królika i wykonała z nim szalony, ekwilibrystyczny numer, wprawiając widzów w zdumienie i zachwyt. Ruchy tancerki w lustrze były na przemian płynne i pełne gracji lub przeciwnie, przypominały parodię tańca. Do Aurory dotarło, że doskonała elastyczność ciała drugiej ja zależy wyłącznie od niej samej, że opłacają się wysiłek i nauka tańca, do czego zachęcała ją matka. Może być zmysłowa lub groteskowa. George zdaje sobie sprawę, że jako dziecko używała innych słów na określenie swoich odczuć, sprowadzały się jednak do tego, co wciąż odczuwa; pod tym względem nic się nie zmieniło.

To wtedy, podczas zwariowanego tańca przed lustrem, Aurora uświadomiła sobie nagle, że ktoś ją obserwuje. Z obrazów wiszących jeden przy drugim wzdłuż całej ściany spoglądali srodzy sędziowie jej tanecznych wyczynów. Lecz gdzie się podziali wszyscy ci, których obrazy przedstawiały? Nabrała pewności, że panowie i panie, patrzący na nią z portretów, stoją przed nimi, tak jak ona stoi przed lustrem, i przyglądając się jej, a zarazem samym sobie, towarzyszą w zabawie. Istnieją więc dwa światy – jeden widzi się wyraźnie wokół siebie, drugi można uchwycić podczas szczególnych okazji, bardzo rzadko, kiedy człowiek się zapomni. Aurora od zawsze porozumiewała się z królewnami i wróżkami, stąd nie dziwiła się, że świat baśni jest większy, niż się spodziewała, i gęsto zaludniony. Znajdowali się w nim ludzie z obrazów, a ponieważ wiedziała od ojca, że osoby przedstawione przez malarza naprawdę kiedyś żyły, doszła do wniosku, że i wykreowani przez jej wyobraźnię bohaterowie również gdzieś istnieją.

Pewnego dnia do Aurory dotarło, że została sama. Przysiadła na obitej jedwabiem sofie i ze łzami w oczach żałośnie zawołała matkę. Odpowiedziała jej głucha cisza. Gdzie się podziali rodzice?

– Mamo – szepnęła. Podreptała na taras i stanęła na jego brzegu. – Mamo! – krzyknęła z całych sił, po czym zdumiona otworzyła usta, ponieważ w odpowiedzi usłyszała głos powtarzający jej wołanie. Komuś jeszcze zaginęła matka? – Drzewo! Niebo! Mama! Tata! Kto to? Kto tam?

Ilekroć przestawała wołać, tylko spokojnie mówiła do właściciela głosu, nie odpowiadał, co było nieco rozczarowujące. Tak poznała echo.

– Tu jesteś.

Na barierce siedział nastolatek. Pojawił się niepostrzeżenie, niczym za sprawą czarodziejskiego zaklęcia.

George nadal skupia się na przedmiocie swoich rozważań tak bardzo, że często powątpiewa, czy ludzi, których wejścia nie zauważyła, aby na pewno dotyczą prawa fizyki.

– Wszędzie cię pełno – stwierdził nastolatek zgodnie z prawdą.

Rzeczywiście, Aurora była przecież na tarasie i w lustrze, również na dywanie, gdzie tańczyła z królikiem.

– To twój koń? – zapytał, zazdrośnie popatrując na zabawkę, którą wyniosła na taras.

Ojciec powiedział jej, że to zabawka infantów. Miał głęboki, niski głos, czasem słyszy go we śnie.

– Piękny jest – powiedział chłopiec z westchnieniem.

Skrzywiła się wtedy – nie rozumiała, kim są infanci, i nie lubiła swoich nowych zabawek. Chwyciła konia za ogon.

– Jest brzydki i fałszywy! – krzyknęła gniewnie; jej sukienka z czarnego jedwabiu furkotała na wietrze. – Fałszywy, obrzydliwy koń!

Podniosła kamień i zaczęła uderzać nim w głowę drewnianego zwierzęcia. Była zbyt słaba, żeby ją zniszczyć, ale pozostawiała na niej rysy. Dopiero kiedy rubinowe oko zabawki odpadło, dała spokój niewidomemu rumakowi i odrzuciła go ze wstrętem. Imitacje rzeczywistości doprowadzały ją do furii, wolałaby otrzymać prawdziwe zwierzę, z którym można się pobawić, nie zaś twarde drewno, którego jej palce nie mogły ugnieść.

Pobiegła do sterty zabawek w rogu sypialni, uklękła na dywanie i przez chwilę przyglądała się złoconym lalkom w ubrankach nie mniej misternych niż jej własne, ich łóżeczkom, naczyniom i kolorowym zwierzętom, po czym zaczęła rzucać nimi o kamienną posadzkę, wyrywać im nogi i urywać głowy.

– Są fałszywe – sapała wzburzona. – Udają, że umrą.

Matka i pani Fontanier zaprowadziły ją kiedyś do kuchni, gdzie akurat zarzynano gołębie. Po odcięciu głów drobne ciała podskakiwały jeszcze przez chwilę. Aurora płakała, że jej zaginiony gołąb, prezent od Sophie-Victoire, trafił do wazy z zupą, choć twierdzono, że uciekł do lasu. Do dziś nie wie, czy to była prawda.

George szuka przyjemniejszych wspomnień, lecz czy było coś miłego w pobycie w Hiszpanii? Na specjalne okazje ubierano ją w huzarską kurtkę z białego kaszmiru ze szczero­złotymi galonami i takimi samymi guzikami, dlatego książę Murat nazwał ją swoim adiutantem. Aurora, duma rodziców, ich mały chłopiec, adiutant marszałka Joachima-Napoleona Murata, wielkiego księcia Bergu. Lubiła się przebierać, nadal to uwielbia, wciąż jest tamtym małym chłopcem, dumnym i łasym na pochwały dorosłych.

George wytęża słuch, ponieważ wydaje jej się, że w oddali słyszy krzyk rodzącej matki, ale to jedynie złudzenie, może kot za oknem, może złośliwy chichot podchmielonej duszy Chopina.

– Wkrótce będziesz miała brata albo siostrę. – Głos ojca brzmiał inaczej niż zwykle.

Aurora była przerażona, ponieważ krzyk matki nie ustawał.

– To nic złego, mama urodzi ci zdrowego brata – uspokajał ojciec.

Zabrał ją do stajni, gdzie poznała najwspanialszego konia, jakiego w życiu widziała – andaluzyjskiego Leoparda. Oczy rumaka były dzikie i przekrwione, pełne nienawiści, jakby skupiła się w nich cała otaczająca ich niewyobrażalna wojenna rzeź. Ojciec prowokował los; zabrał Leoparda do Nohant na swoją zgubę. Na próżno starał się oswoić śmierć. A i przekupić jej się nie dało.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Część pierwsza. MATKI

Część druga. ROLE I MASKI

Część trzecia. KAT I OFIARY

Część czwarta. REWOLUCJA