Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom barwnej opowieści o losach rodziny Deynarowiczów z Sejn.
W domu przy Węgierskiej dorasta kolejne pokolenie Deynarowiczów. Synowie Agaty żenią się, Jan z Józefatą, towarzyszką dziecięcych zabaw, Mateusz z Barbarą, pochodzącą ze szlacheckiej rodziny. Na Węgierską sprowadza się także Marianna Deynarowiczowa, która postanowiła opuścić męża. Życie nie szczędzi im wstrząsów i kłopotów, radość przeplata się ze smutkiem, śmiech ze łzami. Agata traci browar, będący jej źródłem utrzymania, i musi się dobrze nabiedzić, by wykarmić powiększającą się rodzinę. Próbuje walczyć z miłością do Daniela, przyjaciela z dawnych lat, kontynuując romans z malarzem Antonim. Marianna nie chce zdradzić, kto jest ojcem jej syna, Dominika, ale definitywnie zrywa z Józefem Buczeniewskim. Sytuacja polityczna w kraju staje się coraz trudniejsza, nasilają się carskie represje, Polacy coraz bardziej burzą się przeciwko działaniom zaborcy. Czyżby znowu miało dojść do kolejnej krwawej batalii o niepodległość?
Magdalena Niedźwiedzka, autorka zbeletryzowanych biografii „Królewska heretyczka” i „Maria Skłodowska-Curie” oraz bestsellerowego cyklu „Zmierzch Jagiellonów”. Łączy pracę na uczelni technicznej z pisaniem powieści. W wolnych chwilach maluje obrazy olejne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2023
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Zdjęcie na okładce
© iamsania/Adobe Stock
© Federico/Adobe Stock
© Daniele/Adobe Stock
© Kacper/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-625-6
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rok 1814, Sejny
Józef patrzy tępym wzrokiem na wiszące przy gdańskiej szafie lustro i myśli o zmarłej żonie, która, nie wiedzieć po co, kazała je umieścić w gabinecie. Bodaj nigdy się w nim nie przejrzał; teraz również nie patrzy w swoje odbicie, siedzi zbyt nisko na wyścielonej kobiercem ławie i czeka na śniadanie. Każe je sobie podawać do gabinetu, taką ma fantazję, nie dba o staranne wykończenie mebli i ich politurę. Pierwszy posiłek zwykle jada w samotności. Wydaje mu się czasem, że o poranku jego dusza wciąż jeszcze błądzi tam, gdzie wszyscy się udają po śmierci, i dlatego dopiero koło obiadu Buczeniewski odzyskuje zainteresowanie bliźnimi.
Drzwi są otwarte. Z oddali słychać odgłos kroków Apolonii, chodzi w tę i z powrotem, od lewa do prawa, od kuchni do salonu, zagląda służącej przez ramię, pilnuje, czy taca jest wypełniona, czym trzeba, czy leży na niej srebrna łyżeczka do konfitur i spodeczek z kapką wybornego miodu, którego to miodu szwagier być może skosztuje. Gabinet wolno wypełnia się zapachem świeżo zmielonej kawy i podgrzewanego mleka, Józef lubi to, choć pomieszanie woni przypomina mu ubogie domy, w których ze względu na bliską odległość pomiędzy pomieszczeniami wszelkie zapachy są ze sobą wymieszane. Męczy go, że o czymkolwiek myśli, jest to jakoś uwarunkowane, a z kolei ów warunek wynika z innego warunku i tak w nieskończoność. Niczego nie daje się wyjaśnić jasno i krótko.
Od lat stara się przemienić chłodną przestrzeń domu w coś własnego, tymczasem przypomina on labirynt, po którym niegdyś błądziła jego zmarła żona. Józef boi się wspomnień, dziesiątki razy obiecywał sobie, że najmie chłopów, każe powyrzucać meble albo je przestawić, rozwalić ściany albo je odświeżyć, i za każdym razem przypomina sobie, że nie jest właścicielem domu, bierze się więc do tego, na co ma wpływ, najczęściej do sądowych papierzysk. A dom czas wykupić.
Wzrok obrońcy przenosi się na dłonie. Józef zastanawia się, czy aby na pewno ma duszę, czy to nie wymysł ludzi spragnionych wieczności, odprysk ich szaleństwa.
Dzień jest pogodny, rozjaśniona słońcem żółć liści ożywia ogród, tak jak ich głęboka czerwień, pamiątka po spotkaniu z mrozem. Idzie zima, myśli Buczeniewski, ale nie jest to dla niego ani dobre, ani złe, po prostu tak się dzieje bez udziału i woli człowieka. Jedna z wielu boskich spraw, w które lepiej się nie zagłębiać.
Apolonia, siostra jego zmarłej żony, poluje na niego. Słowo „polowanie” kojarzy się Józefowi z rozlewem krwi. Nie cierpi widoku leżącego pokotem martwego ptactwa i zwierząt; wie, że ludzie potrzebują mięsa, ale wolałby nie wiedzieć, w jaki sposób je pozyskują. Nawykł do tego, że bliźni mu nadskakują i liczą się z jego widzimisię. Czuje się spełniony i szczęśliwy. Czy aby na pewno? Skoro jest szczęśliwy, czym jest irytacja o poranku, ustawiczne ssanie w brzuchu i krótki, przerywany sen, który czasem jest męczarnią?
Józef koncentruje się na Apolonii. Chętnie wyrzuciłby ją poza granice Sejn, w każdym razie poza dom, gdzie mieszkają – on i ona, ona – właściwie nie wiedzieć z jakiej racji. Szwagierka czuje się panią tego domu, pyszni się eleganckimi meblami Buczeniewskiego, z dumą spaceruje po ryneczku, chętnie wdając się w rozmowy z mieszkańcami miasta. Józefowa Buczeniewska, powiadają o niej nie bez zjadliwości, niemniej fakt jest faktem: Apolonia wypełnia powinności jego małżonki. Irytacja narasta i Józef ma wrażenie, że lada moment złość rozsadzi go od środka. Siedzi na brzegu ławy, z szeroko rozstawionymi nogami i zwieszoną nisko głową, patrzy to na wywoskowaną, niebezpiecznie śliską podłogę, to na wystające z domowych pantofli gołe, lekko owłosione kostki nóg i wydaje się, że liczy oddechy.
W zasięgu jego wzroku pojawia się brzeg damskiej sukni, ze względu na wczesną porę prostej, płóciennej, nadającej się w sam raz do porannej krzątaniny i śniadania w rodzinnym gronie. Szwagierka Buczeniewskiego zna się na tym co i kiedy, nie włoży wykwintnej sukni we wczesnych godzinach, gdy wypada mieć na sobie poranny negliż, brzydzi się prostactwem. Józef zaciska powieki. Rozkołysana spódnica szwagierki przesuwa się po jego lewej stopie; możliwe, że Apolonia robi to celowo. Kobieta stawia tacę ze śniadaniem.
– Nie musisz tego robić – odzywa się uprzejmie Józef, cedzi jednak słowa i trudno tego nie zauważyć.
– Wiem – kwituje szwagierka, a jej wysoki, ostro brzmiący głos niesie się po domu.
Józef zaciska szczęki, po czym niemal natychmiast układa usta w wymuszony uśmiech.
– Niepotrzebnie zerwałaś więzi z rodzicami.
– Nie zerwałam z nimi, tylko przestaliśmy się widywać – prostuje Apolonia. – Tymczasem.
– Wielka szkoda.
– W jakim sensie? – nie rozumie rozmówczyni. – Masz do nich interes?
Józef zabiera się do jedzenia – powoli i metodycznie. Tego dnia wyjątkowo zaczyna od miodu. Łyżeczka do konfitur, którą się posłużył, upadła pod ciężkim wzrokiem Apolonii, a miód rozprysnął się po blacie stolika. Józef uwalał sobie dłoń, bursztynowa ciecz ścieka mu po palcach, nic wielkiego. Zlizuje ją bezceremonialnie.
– Mogłabyś pojechać do rodziców i przywieźć Magdalenę i Anielę.
Apolonia zastanawia się, czy sprowadzenie córek Józefa do Sejn to dobry pomysł. Panny, nie tak młode zresztą, będą przeszkadzały. Wyobraża sobie wieczny jazgot, piski, sprzeczki, kłótnie, odgłosy biegania i wybuchy śmiechu. Nie przepada za dziewczętami.
– Dzieci to wielka odpowiedzialność – rzuca po chwili.
Lubi początek dnia. Każdy ranek przynosi wiarę, że tym razem uda jej się zdobyć Józefa. Jest sprytniejsza o kolejną dobę, bardziej doświadczona. Złote kolczyki w kształcie kokard drżą pod płatkami uszu, ilekroć Apolonia kręci głową, a właśnie kręci, z niesmakiem krzywiąc usta.
– Nie pouczaj mnie – warczy Józef – nie znoszę takich upomnień. „Dzieci to odpowiedzialność” – powtarza z ironią. – Też mi coś, powiedziała wieczna panna, na dokładkę bezdzietna.
Apolonia rozsuwa zasłony i słońce wydobywa z mroku orientalny wzór wiśniowego kobierca. W pomieszczeniu jest kilka lamp i zegarów, rzeźbione, rozłożyste biurko, krzesło po dziadku Józefa, strzelba po jego ojcu, podróżny portret babki i samowar – kuzyn naczynia z ceramiki, setki lat temu służącego do podgrzewania wina w Grecji i Rzymie. Zdaniem Apolonii gabinet Józefa to typowy, męski miszmasz, przy czym „męski” znaczy „do zniesienia”. Nigdy nie czyni szwagrowi wyrzutów.
Buczeniewski mruży oczy. Widać, że są podpuchnięte, jak zawsze gdy wypije za wiele gorzałki, a często mu się to zdarza. Józef przypomina uschnięty korzeń drzewa, jest w nim coś wywołującego lęk, co jednak nie przeszkadza Apolonii kochać go miłością zaborczą i namiętną.
– Dziewczynki weszły w trudny wiek – Apolonia myśli głośno, upierścienionym palcem trącając róg aksamitnej poduchy. Poducha pachnie Józefem, który używa jej podczas drzemki. – Niewiele z tobą przebywają, więc niełatwo ci przyjdzie porozumieć się z nimi.
Józef potrząsa głową.
– Mój syn umarł w obcym domu – mówi gniewnie. – Nawet o tym nie wiedziałem. Uważasz, że to lepsze rozwiązanie?
Rok temu umarł Michał Antoni, syn Józefa i Magdaleny z Olędzkich, jedynej siostry Apolonii. Kilka miesięcy później los wynagrodził to Józefowi i Magdalena Szugżdówna także urodziła mu syna, którego – co za arogancja i bezczelność – nazwano Antonim. Szczęściem Buczeniewski do dziś nie ma o nim pojęcia.
– Po pierwsze, Michał Antoni nie umarł w obcym domu, a po drugie, rodzice natychmiast cię poinformowali o jego śmierci – prostuje Apolonia, a jej oczy zmieniają się w szmaragdowe szparki.
– Chorował, Apolonio – upiera się Józef. – Nie przyszło im na myśl, żeby mnie o tym poinformować.
– Jesteś niesprawiedliwy. Wypadki chodzą po ludziach. Nie upatrywałabym w tym żadnej złośliwości, tym bardziej okrucieństwa.
– Masz nadzwyczajną łatwość godzenia się z losem – bełkocze Józef z ustami pełnymi świeżego pieczywa. – Przyjmij do wiadomości, że ja nie.
Zapada cisza, podczas której Apolonia rozważa, co bardziej jej się opłaca: otwarta wojna czy uległość.
– Jeśli chcesz, przywiozę dziewczynki – proponuje, jej uśmiech wydaje się Józefowi nieszczery.
Szwagierka siada naprzeciw niego i spogląda wyczekująco. Od świtu jej wygląd jest nienaganny. Lekko zaróżowiona pierś kobiety wydziela zapach róż, ten sam, który Józef czuje, ilekroć wpuszcza ją do łóżka, otępiały po maratonie nad beczułką wódki.
– Zrobisz to dla mnie? – pyta, uznając, że lepsze kilka dni bez Apolonii niż słuchanie ustawicznego dyrygowania szwagierki i opowiadanie jej się przed każdym wyjściem.
– Zrobię dla ciebie wszystko.
– Tego się właśnie obawiam – żartuje Józef i natychmiast zmienia ton na rzeczowy i zimny. – Kiedy przywieziesz dziewczynki?
– Wyjadę jutro rano.
– Zrób to dziś, Apolonio – nalega.
Ilekroć szwagierka kłamie, odwraca się do niego plecami jak teraz. Buczeniewski uśmiecha się pod wąsem.
– Masz w niebie własnego anioła. Syn wstawi się za tobą.
– Oszczędź mi tych bzdur – irytuje się Józef, choć złości go nie tyle porównanie Michała Antoniego do istoty boskiej, ile to, że Apolonia ignoruje dziecko, które mu urodziła służąca. Miał dwóch synów, dwóch, mogłaby to wreszcie przyjąć do wiadomości.
– Tak twierdzi wikary. Dzieci stają się aniołami.
– Twierdzi wikary, upiwszy się domowym winem – kpi Józef.
– Bluźnisz, Józefie.
– Mieszają ci się pojęcia. Najwyżej jestem niemiły wobec tego klechy. Co powiesz rodzicom?
– Prawdę. Że ojciec chce zobaczyć swoje córki. A co, jeśli dziewczęta nie zechcą z tobą zamieszkać?
– Nie powiedziałem, że mają tu zamieszkać, choć możliwe, że to dobry pomysł – odpowiada Józef, ciesząc się, że szwagierka czerwienieje z gniewu.
– Dziewczynki nie nawykły do ciebie.
– Powtarzam, nie praw mi kazań, nie martw się o mnie, nie przewiduj, nie oceniaj.
Apolonia ignoruje jego wybuch.
– Jest tylko jeden poważny problem – oświadcza.
– Jaki?
– Moja matka może protestować. Przecież sam o tym wiesz, skoro pytasz, co powiem rodzicom. Jeśli się zaprze, nie odda ci Anieli i Magdaleny.
Apolonia upatruje w tym nadzieję, oto znalazła sposób, by córki Józefa nie sprowadziły się do domu ojca. Powie się, że babka Olędzka nie wyraziła na to zgody, uznając, że życie pod jednym dachem z wiecznie pijanym ojcem może źle wpłynąć na dorastające panny; zresztą na wszystkich źle to wpłynie, a przede wszystkim rozczaruje Apolonię, zniszczy jej plany i pomiesza szyki.
– Przypomnij swojej matce, Apolonio, że ma wobec swego zięcia dług wdzięczności po tym, jak pozwoliła umrzeć jego synowi z dala od ojca. Bóg jej tego nie wybaczy, ona potrzebuje mojego wybaczenia.
– Jakoś jej to wytłumaczę.
– Tak będzie najlepiej.
Józef wraca do jedzenia. Ma trzydzieści pięć lat, jest obiektem westchnień licznych panien na wydaniu, co znajduje się poza jego świadomością, a nawet gdyby był tego świadom, pozostawałby na ów fakt obojętny. Interesują go męskie sprawy – praca w sądzie, czytanie i wódka, wódka najbardziej, zawsze znajdzie dla niej czas. Od kilku tygodni Buczeniewski zastanawia się nad urządzeniem w domu gabinetu osobliwości.
Ów pomysł nie odstępuje go, odkąd odwiedził siedzibę zmarłej Anny z Sapiehów Jabłonowskiej i ujrzał jej hodowlę egzotycznych roślin. Ale nie tylko ona jest dla Józefa inspiracją, dużo słyszał o zbiorach Radziwiłłów i ich teatrach marionetek czy pantomimicznych, w których występowali wybitni artyści z zagranicy. Brak mu gotówki na takie przedsięwzięcia czy też zakupy, niemniej ma świadomość, że liczy się konsekwencja i wielkość zbiorów, nie to, co w nich jest. Powinny zadziwiać, a czy okolice Sejn są jałowe i gorsze od pozostałych zakątków Podlasia? Tu także zdobędzie wytwory magii i sproszkowane rogi jednorożca albo cenne minerały. Buczeniewskiego podnieca myśl, że jest bliski opracowania koncepcji przyszłej kolekcji.
Spogląda na Apolonię i czar pryska, znów czuje się zniewolony i ma wrażenie, że pokutuje nie za swoje grzechy.
– Nie rozumiem, co robisz w moim domu – wyznaje. – Zastanawiam się nad tym każdego dnia i nie znajduję odpowiedzi.
Wzdycha, gdyż Apolonia bezgłośnie płacze, a łzy kobiet niepokoją go i przyprawiają o wyrzuty sumienia.
– Nie płacz, tylko tego mi potrzeba – mówi.
– Jesteś wobec mnie niesprawiedliwy.
– Masz rację – kwituje, wiedząc, że z niewiastami nie warto dyskutować. – Wychodzę na spotkanie z proboszczem.
Daje znak, że pragnie zostać sam i dokończyć toalety. Mija Apolonię i zmierza do sypialni.
– Proboszcz wyjechał do Krasnopola – słyszy za sobą.
– Właśnie o tym chcę z nim porozmawiać – odpowiada z irytacją. – Krasnopol i Berżniki straciły swój dotychczasowy status, Napoleon abdykował, Prusacy odwrócili się od nas i nie inwestują w nasz region, nie widzą dla nas perspektyw. Po to jeździł do Krasnopola, mam na myśli proboszcza.
– Sądzę, że wciąż jeszcze tam jest – upiera się Apolonia.
– Nawet jeśli, w co wątpię, lada moment wróci. Ty też szykuj się do podróży.
Staje w progu sypialni, zagradzając drogę do wnętrza. Spogląda na Apolonię z wysokości swoich stu dziewięćdziesięciu centymetrów, które czynią go najwyższym mężczyzną w Sejnach.
– Przygotuję pokój dla dziewczynek – mówi Apolonia, kładąc dłoń na jego piersi. – A jutro jadę do rodziców.
– Masz rację, nie pomyślałem o tym.
– Pięknie wyglądasz.
– Nie mów głupstw! – Józef odsuwa szwagierkę i zamyka drzwi. – Zobaczymy się wieczorem!
Godzinę później wsiada do swojej starej dwukółki i jedzie na cmentarz przy kościele Świętego Jerzego, gdzie spoczęła jego matka. Ojciec został na Litwie. Czuje, że jej duszy dawno już tu nie ma, ale ma wrażenie, że nieboszczka wraca do Sejn, kiedy o niej myśli, stara się więc myśleć jak najczęściej. Zastanawiają go niepoznane tajemnice ludzi i miejsc. Pyta matkę, jak powinien postąpić wobec dziecka Marianny, wszakże na próżno, gdyż staruszka milczy uparcie. Rozumie przez to, że ciąża Deynarowiczowej powstała za sprawą jej męża, Jerzego, co potwierdza milczenie samej ukochanej. Niepokoi go jej los, choć najgorsze już za nią, urodziła, a to podczas połogów kobiety więdną jak kwiaty w upalne lato. Józef tęskni za Marianną.
Koła pojazdu zgrzytają w gorącym piachu, raz po raz zsuwając się z co większych kamieni. Kwitnące chwasty mdleją nad wąską boczną drogą, którą jedzie Buczeniewski. Mijani bosi chłopi kłaniają mu się nisko, acz bez sympatii. Józef wrósł w krajobraz miasta, mieszkańcy pozdrawiają go z przyzwyczajenia i odruchu. On sam jest nieistotny. Nie zależy mu na sympatii pospólstwa, wieśniacy to zacięte, szczwane lisy, są pazerni na pieniądze i sprzedajni, Józef rzadko z nimi rozmawia.
Spomiędzy mijanych chałup wyłania się malarz – w niedbale rozpiętym, szarym kubraku. Józef zastanawia się, czy ten człowiek nadal jest z Agatą i co kobieta jej pokroju widzi w takim chłystku. Nie rozumie Deynarowiczowych, obie są pełne sprzeczności i chorobliwie zamknięte w sobie. Mógłby zamówić u malarza portret córek, ale sądzi, że raczej nie potrafiłby porozumieć się w tej kwestii z dziwacznym Antonim, chyba że powierzyłby targi Apolonii. Apolonia jest lekiem na każdą bolączkę – poza smutkiem, który nie odstępuje Buczeniewskiego.
Józef patrzy na grób matki z wyściełanego derką siedzenia dwukółki. Nie przeszkadza mu upał, czuje wstręt do siebie i chciałby wypić choć karczmiaka wódki. Zapiera się jednak, tego dnia powinien być trzeźwy, przejrzeć papiery zabrane z sądu i zastanowić się nad koncepcją powierzonej mu obrony mieszkańca Daniłowa. Przestał się upijać, teraz pije w małych dawkach, ot tyle, żeby wciąż czuć lekki szmerek w głowie. Lubi pić, gdyż alkohol wydobywa na powierzchnię smak minionych wydarzeń: wirowanie w tańcu, wędzonkę ojca i piersi Marianny Deynarowiczowej – najpiękniejsze, co mu było dane. Kiedy poznał Mariannę, jego życie ruszyło do przodu niczym spięty ogier, a po jej odejściu znowu przystanęło. Widząc zbliżające się żebraczki, Buczeniewski odjeżdża. Wiatr wywołany pędem owiewa wilgotną od potu koszulę Józefa, co przynosi mu ulgę.
W domu przeszukuje pomieszczenie za pomieszczeniem. Znajduje Apolonię dopiero w spiżarni na tyłach kuchni. Panuje tam miły chłód. Szwagierka stoi z podkasaną spódnicą i przegląda zapasy jedzenia, w koszu na ziemi widać kilka zepsutych warzyw. Buczeniewski obejmuje ją ramieniem w przypływie rzadkiej dlań czułości.
– Przepraszam za swoje zachowanie – szepcze w jej włosy.
Apolonia zarzuca mu ręce na szyję i przywiera do niego całym ciałem. Kocha go, jest jak szczeniak, pełna ciepła i radości życia.
– Wiem, że masz gołębie serce i że jesteś gwałtowny, a ja, widzisz, przeglądam i wyrzucam, co zepsute, przeglądam i sprawdzam, żebyś się czymś nie zatruł.
Józef siada na chybotliwym zydelku i opiera plecy o toporny regał. W spiżarni jest ciemnawo, świeczka rozjaśnia tylko część pomieszczenia.
– To wszystko kłamstwa, Apolonio – szepcze, żeby służba go nie usłyszała. – Nie jestem ani dobry, ani nieobliczalny, jestem miernotą, zaprzedaną swojej pracy i tyle. Poza sądem jestem nikim.
Szwagierka przyklęka przed nim i Józef stwierdza w duchu, że mogliby się tu chędożyć. Oparłaby swoje bujne piersi o którąś z półek, a on objąłby dłońmi wąską talię Apolonii i napełnił kobietę swą męskością.
– Dla mnie jesteś niezwykły.
Wargi szwagierki błądzą po jego ramieniu. Chwilę później Józef odsuwa ją delikatnie i wstaje.
– Miłe, że to mówisz, rzecz w tym, że to tylko zaślepienie.
– Pozwolisz mi tu zostać? – Gorączkowy szept Apolonii przechodzi w błaganie.
– W jakim sensie?
– Wrócę z dziećmi, przyrzeknij mi jednak, że między nami nic się nie zmieni.
– A cóż by się miało zmienić? Doceniam twój wkład w moje życie.
– Łatwiej by nam było jako małżeństwu.
Czar pryska. Józef kieruje się ku wyjściu.
– Znów zaczynasz – rzuca niechętnie.
– Jesteś wolny, Józefie, nie godzi się, by mężczyzna twojego pokroju żył bez żony.
– Życie jest bardziej skomplikowanie, niż ci się wydaje.
Apolonia porzuca pracę i idzie za nim do gabinetu, który przez te dwie godziny, gdy się nie widzieli, zmienił się nie do poznania. Słońce przeszło na drugą stronę domu, więc w pokoju panują ciemności, ale w oknie, pod nisko spadającym dachem, który teraz wydaje się niemal czarny, widać fragment ogrodu. Przypomina rozświetlony obraz.
– Przywiozę dziewczęta, zacznijmy od tego, dziś jesteś poirytowany i nieskory do ustępstw.
– Chcesz mnie rozmiękczyć? – rechocze Józef.
Zamiary Apolonii są przejrzyste niczym woda w górskim potoku i tak samo jak ona wywołują nieprzyjemny dreszcz u każdego, kto się z nimi zetknie.
Panna Olędzka zna Buczeniewskiego, rezygnuje z wzajemnego zrozumienia w związku, zdając sobie sprawę, że nigdy nie pojmie tego mężczyzny. Lecz wystarczy jej poczucie bezpieczeństwa, to, że Józef weźmie ją pod skrzydła i zakończy owo upadlające Apolonię poszukiwanie obrońcy i opiekuna, cel życia każdej szanującej się kobiety.
– Pragnę ci pokazać, że gwarantuję spokój, równowagę, miłość i rodzinne ciepło.
– Twoi rodzice mnie nie cierpią. – Józef zmienia temat.
– Nic im do naszego ślubu.
– To akurat prawda – śmieje się Buczeniewski.
– Pobierzemy się i wtedy ktoś ich o tym poinformuje.
– Wszystko pozostanie w rodzinie, tak to wykombinowałaś?
Wystawia ją za drzwi i zamyka gabinet od środka. Czas na pracę. Buczeniewski nie zna umiaru w pracy, to jego pasja, pozwala mu nie myśleć o sobie, leczy ból, z którym Józef od lat sobie nie radzi; ten dziwny, przytłumiony ucisk w klatce piersiowej, dławienie w piersiach i nagłe skurcze serca.
Rozkłada papiery i zapoznaje się z ich treścią, czekając na współpracownika, który lada moment powinien tu się pojawić. Apolonia nie ma racji, samotność to wyłącznie puste ściany, a on nigdy nie jest sam, ma w głowie tysiące głosów. Nie boi się samotności, raczej chce zagłuszyć te cholerne wołania, niedające mu spokoju – głosy matki, braci, towarzysza, z którym planował rejs dookoła świata, po czym sprzedał go za nędzną synekurę, a właściwie nie, zdobycie stanowiska tłumaczyłoby postępowanie Buczeniewskiego, tymczasem on niczego nie zyskał, po prostu nic nie zrobił, milczał, gdy przyjaciela pozbawiano urzędu. Liczył się wyłącznie jego strach, że podzieli los tamtego. Brzydził się obojętności, z jaką patrzył na niesprawiedliwość, i to obrzydzenie go zatruło. W miarę upływu lat głosów przybywało. Czasem, w pijackim oszołomieniu, odnosił wrażenie, że przemawia sam do siebie, czai się za każdym mijanym domem i drzewem, zagląda we własne oczy, na coś czeka. Samotność jest marzeniem, jest ucieczką.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI