Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobało Ci się „Będzie bolało” Adama Kaya? Sięgnij po „(Jeszcze) nie umrzesz”!
Wszyscy zaczytują się w skandynawskich kryminałach. Seryjni mordercy, wyrafinowane zbrodnie, wciągające śledztwa. Ale co się faktycznie dzieje, gdy na miejsce przestępstwa przyjeżdża w końcu karetka? Co widzi ratownik medyczny i jakie problemy napotyka?
Szczególnie że w sztokholmskich ambulansach brakuje kamizelek kuloodpornych, ratownicy sami muszą czyścić swoje samochody ze śladów krwi, a w sytuacji awaryjnej robią bandaże z własnych koszul.
Ten reportaż przeniesie Cię z fińskiego Lahti do mrocznych dzielnic Sztokholmu. Ze spalonego domu w sam środek rodzinnej tragedii, od nożowników o skłonnościach samobójczych do nastoletnich ćpunów.
Kari Hautamäki pracował jako ratownik medyczny w Finlandii i Szwecji przez ponad dwadzieścia lat. W tej książce zebrał najbardziej pamiętne historie, których był świadkiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Et sinä (vielä) kuole
Przekład z języka fińskiego: Artur Bobotek
Copyright © Kari Hautamäki, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-87-0238-691-2
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Słowem wstępu
Pomysł na tę książkę zrodził się już kilka lat temu, kiedy pracowałem w wyższej szkole zawodowej w Finlandii jako wykładowca-specjalista dla studentów pielęgniarstwa. Uczyłem podstaw ratownictwa medycznego, faz pracy serca, a także elektrokardiografii, czyli EKG. Poza teorią studenci ćwiczyli z wcześniej przygotowanymi symulowanymi przypadkami, a inni obserwowali poczynania kolegów na ekranach w sąsiednim pomieszczeniu. Wspaniały pomysł i funkcjonująca nadal metoda nauczania. Moim zdaniem problem polegał jednak na tym, że obszerne tematy przerabiano w zaledwie kilka godzin i od razu po tym urządzano ćwiczenia symulacyjne. Do tego raz za razem szlifowano jedną i tę samą sytuację, w której pacjent dostaje zawału serca. Wykonując wstępną diagnozę, korzysta się ze znanego protokołu. Określa się go skrótem ABCDE: Airways, czyli drogi oddechowe, Breathing – oddychanie, Circulation – krążenie krwi, Disability – przytomność i Exposure, czyli dokładniejsze badanie ciała pacjenta. Postępowanie po wstępnej diagnozie w przypadku zawału serca jest więc działaniem typu monkey see monkey do. Ale w realnym życiu zawały serca stanowią tylko pięć procent wyjazdów ratowników medycznych. Pozostałe dziewięćdziesiąt pięć procent to wszystko inne, co można sobie wyobrazić, na przykład zapalenie dróg moczowych, samotność, ból palca albo konieczność zgaszenia komuś lampki nocnej. A z drugiej strony wyjazdy do strzelanin, zabójstw, samobójstw, napaści nożowników i tym podobnych. Chciałbym więc też uczyć, jak postępować w takich przypadkach. Bo wymagają one wyobraźni i umiejętności rozwiązywania problemów, a także wyjątkowej zdolności szybkiego reagowania.
Od moich wykładów minęło kilka lat i wiele się w tym czasie wydarzyło. Wyjechałem z Lahti do Szwecji i wróciłem do pracy na pełen etat jako pielęgniarz specjalny w karetce. Czy – jak mówi się w Finlandii – ratownik medyczny. Prawie natychmiast zauważyłem, że praca w Szwecji wygląda inaczej. Wyjazdy wiązały się niemal zawsze z przestępstwami, przemocą i niebezpiecznymi okolicznościami. Postanowiłem napisać książkę o prawdziwych przestępstwach z punktu widzenia załogi ambulansu. Książki z serii true crime często koncentrują się albo na sprawcach i ofiarach, albo na pracy policji, ale rzadko opowiadają o doświadczeniach ratowników medycznych. Chciałem opisać bardziej skomplikowane i – moim zdaniem – ciekawsze sytuacje. Byłoby wspaniale, gdyby nauczyciele pielęgniarstwa korzystali z takich prawdziwych przypadków jako przykładów do nauki.
W Sztokholmie wydarza się obecnie znacząco więcej wyjazdów związanych z dramatycznymi sytuacjami – zwłaszcza z przestępstwami – niż w Lahti, moim drugim rodzinnym mieście. W stolicy Szwecji żyje przecież dwa miliony czterysta tysięcy ludzi, a w Lahti – sto dwadzieścia tysięcy. Lahti można przyrównać do Södertälje, miasta na przedmieściach Sztokholmu, które jest podobnej wielkości, ale zdecydowanie bardziej ruchliwe, i w dobrym, i w złym znaczeniu. Przeważnie w złym, bo rzadko karetka jest tu wzywana, kiedy wszyscy świetnie się bawią, a częściej wtedy, gdy z tej lub innej przyczyny radość zamienia się w płacz. To drugi powód, dla którego chciałem napisać tę książkę.
Ostatnimi laty tak w mediach, jak i między pielęgniarzami w czasie przerw na kawę toczą się ożywione dyskusje na temat bezpieczeństwa ratowników medycznych. I nie bez powodu. W trakcie pisania tej książki zastrzelono w Szwecji policjanta, każdego dnia ambulanse i wozy strażackie są obrzucane kamieniami. Podczas gdy ratownicy zajmują się pacjentami, zaparkowane karetki stają się celem aktów wandalizmu. A ani ratownicy, ani strażacy nie mają kamizelek kuloodpornych, jak to jest na przykład w Lahti. Naprawdę, wszyscy strażacy i ratownicy medyczni w Lahti noszą kamizelki kuloodporne, chociaż w Finlandii jest – przynajmniej na razie – dużo spokojniej niż w Szwecji. Kiedy poruszyłem ten temat na szkoleniu pracowniczym, otrzymałem bardzo typową dla Szwecji odpowiedź: „W razie zagrożenia uciekaj”. Zdaniem Szwedów kamizelki stwarzają złudne poczucie bezpieczeństwa i zachęcają ratowników do wystawiania się na kule, jakby naśladowali filmowego Rambo. Posługując się tą logiką, można by pomyśleć, że pasy bezpieczeństwa w samochodzie zachęcają kierowców do rozmyślnego rozbijania się o drzewa, a najlepszym sposobem walki z przekraczaniem prędkości byłoby usunięcie tego zabezpieczenia z pojazdów.
Ta książka mówi przede wszystkim o najbardziej zapadających w pamięć wyjazdach, które w jakiś sposób wiążą się z przemocą i przestępstwami. To historie o wezwaniach zakończonych nieskutecznymi resuscytacjami, o kandydatach na samobójców i niespodziankach w sypialni. Ponadto opowiem o policjantach, załogach straży pożarnej, moich kolegach i innych pracownikach opieki zdrowotnej. Wszystkim im należą się podziękowania. Dotyczy to również patomorfologa, który trzymał kanapki w chłodni z nieboszczykami. Na zawsze pozostałeś w mojej pamięci.
Nie posługiwałem się w książce niepotrzebnym medycznym żargonem, bo chciałem, żeby mogli ją zrozumieć również czytelnicy spoza moich kręgów zawodowych. Wystarczy, że ktoś przy okazji narodzin odwiedził oddział położniczy i następnie posiadł sztukę czytania, przynajmniej w stopniu umiarkowanym. A z drugiej strony – mój wydawca był zdania, że trzeba zrobić z książki również audiobook, więc zapomnijcie o tym ostatnim. Jeśli więc przestępstwa widziane oczami ratownika z tylnego przedziału ambulansu wydają się wam interesujące, możecie tu o nich poczytać lub też posłuchać.
Chociaż prowadziłem wykłady dla studentów szkoły pielęgniarskiej, książka ta nie jest podręcznikiem, w którym wykładam, jak zachowywać się w konkretnych przypadkach. Niejednokrotnie sytuację udało się opanować prawie wyłącznie dzięki fartowi. Zdarzały się też błędy i wiele spraw można było załatwić dużo lepiej i poprawniej. Szczęśliwie nie zrobiłem niczego tak fatalnego, żeby z tego powodu zmarł pacjent, krewny lub znajomy. Jeśli jesteś moim kolegą lub uczysz się zawodu, to powiem po staremu: nie postępuj tak, jak ja postępuję, tylko tak, jak radzę.
Mam też nadzieję, że chociaż jednemu fińskiemu politykowi ta książka da pojęcie o tym, z czym przez lata muszą mierzyć się w pracy fińscy ratownicy medyczni. I oby pomogło to ludziom sprawującym władzę podejmować właściwe decyzje zawczasu, a nie dopiero wtedy, kiedy sprawy się już dzieją.
Zmieniłem imiona i nazwiska pewnych osób występujących w książce, żeby chronić kolegów, jeśli chcieli pozostać anonimowi. Pominąłem również informacje, które pomogłyby ich zidentyfikować. Ze względu na związany z moją pracą obowiązek zachowania tajemnicy zawodowej zmodyfikowałem też część okoliczności, zmieniając miejsca akcji, drobne fakty czy identyfikatory karetek.
Do większości opisanych tu przypadków doszło w stolicy Szwecji, Sztokholmie, ale dokładne dane są fikcyjne. Zrobiłem tak, żeby chronić pacjentów i ich bliskich.
Wspomniane w książce sytuacje z Finlandii wydarzyły się głównie w Lahti, ale i tu zmieniłem miejsca i nazwiska.
Nie zamierzam też zasypywać czytelnika szczegółowymi danymi. Chciałem przedstawić pracę ratownika medycznego od strony, której nie znają zwykle osoby postronne.
Ta książka nie jest jednak przeznaczona dla ludzi przesadnie poważnych i wrażliwych.
Opisuję najpierw własne początki, a potem zabieram was do miejsc, w których popełniano najbardziej drastyczne zbrodnie, i opowiadam o szokujących wydarzeniach, ale też o tych wyjazdach, w czasie których ledwo powstrzymywaliśmy się z kolegami od śmiechu.
Sztokholm, 28.3.2022Kari Hautamäki
Początek wszystkiego
Mój ojciec w wieku dziewiętnastu lat przeprowadził się z Vaasy do Szwecji od razu po odbyciu służby wojskowej. Był rok 1968. Wyjechał z kraju wyłącznie z przyczyn finansowych. W Finlandii nie było wtedy za wiele pracy ani pieniędzy, co zrozumiałe, bo działo się to trochę ponad dwadzieścia po zakończeniu wojen zimowej i kontynuacyjnej. Później do mnie dotarło, że nie chciał wyjeżdżać, bo chociaż urodził się i wychował w Vaasie, wcześniej nie zwracał nawet uwagi na osoby szwedzkojęzyczne. Wyruszał do Szwecji, praktycznie w ogóle nie znając języka. W dziale metalowym szkoły zawodowej nie uczyli bowiem podstaw szwedzkiego. Z powodu porywczego nauczyciela ojciec porzucił też naukę gry na skrzypcach, chociaż był zdolnym uczniem. Robotę w Szwecji dostał od razu, kiedy tylko wszedł do fabryki. Pracował w różnych miejscach na krótkich kontraktach, w Volvo, Scanii i innych szwedzkich fabrykach, które funkcjonowały głównie dzięki fińskim robotnikom. W 1975 roku wyjechał z siłami pokojowymi ONZ do Egiptu i oznaczało to dla niego prawdziwe pieniądze, a nie samochody zwolnione z cła albo zmniejszanie rat kredytu mieszkaniowego. Opowiadał, że kiedy inni kupowali tanie auta i sprowadzali je bez podatku do Finlandii, on inwestował w złoto, które w Egipcie było tańsze niż w Skandynawii. Przemycał je potem w niedozwolonych ilościach przy każdym locie do Szwecji i sprzedawał drożej. Nie chodziło mu właściwie o samo złoto, a bardziej o stabilność finansową i podróże. W ciągu całego życia udało mu się odwiedzić sześćdziesiąt krajów. Podczas jednej z wycieczek, w 1978 roku, poznał w Helsinkach moją matkę. Miała wtedy osiemnaście lat i była dosłownie dzieckiem ulicy.
Już w wieku trzech lat trafiła pod opiekę sądu i od tej pory żyła w rodzinach zastępczych. Przerzucano ją z jednej do drugiej. Żadna nie była lepsza od poprzednich, a tym bardziej stała. Tak więc w wieku piętnastu lat, znużona ciągłymi przenosinami, matka uciekła i postanowiła już nigdy nie korzystać z opieki społecznej i innych obcych domów. Przez trzy lata żyła na ulicy, radząc sobie, jak się dało. Dlatego łatwo mi uwierzyć, że nie miała problemu, żeby wyjechać z moim ojcem nazajutrz po tym, jak się poznali. Moja matka była osieroconym dzieckiem ulicy, a ojciec przemycał złoto do Szwecji. Oboje robili jednak dla mnie wszystko, co mogli, posługując się kartami i narzędziami, jaki darowało im życie. Nie żywię za to do nich urazy.
Urodziłem się w 1981 roku w szwedzkim mieście Gävle, w fińskiej rodzinie. W tym czasie uprzedzenia w stosunku do Finów można było w Szwecji zauważyć i usłyszeć.
Podłoże tej dyskryminacji i jawnego rasizmu ma długą historię. W latach dwudziestych ubiegłego wieku Szwecja była prekursorem eugeniki. Dyrektor Instytutu Biologii Rasy w Uppsali chciał powstrzymać napływ Finów do kraju i ich mieszanie się ze Szwedami. Również szef sztokholmskiej policji publicznie stwierdził, że Finowie to zły materiał genetyczny. Sam nie mieszkałem w Szwecji w okresie najgorszej dyskryminacji. Ale jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w wielu szwedzkich szkołach zabraniano w czasie wycieczek mówienia po fińsku. Takie podejście państwowych szkół w ten czy inny sposób wpływało na życie wszystkich fińskich dzieci w Szwecji. Z drugiej strony w dzisiejszej Szwecji z Finami kojarzy się wiele cech godnych szacunku. Jak to powiedział mój kolega, który w latach siedemdziesiątych dorastał w Södertälje: „Bez Finów to miasto przestałoby już istnieć”. Bardzo dobrze powiedziane, zważywszy na fakt, że Södertälje to nie byle wioska – mieszka w nim siedemdziesiąt tysięcy ludzi. W latach siedemdziesiątych cały tamtejszy przemysł funkcjonował w dużej mierze dzięki fińskim łzom i potowi – po prawdzie też dzięki wódce. Lecz funkcjonował. Działo się tak nie tylko w Södertälje. Mało kto wie i pamięta, że w Szwecji mieszka ponad siedemset siedemdziesiąt tysięcy Finów. To prawie dziesięć procent całej ludności Szwecji i wcale nie jesteśmy wszyscy upakowani w Södertälje. Przeciwnie, przedmieścia i getta zamieszkane przez imigrantów znaleźć można w całej Szwecji, również w Gävle. W każdym razie to, że zostałem pielęgniarzem, a potem ratownikiem medycznym, jest w dużym stopniu wynikiem poczucia wyobcowania, którego doświadczałem w Szwecji jako dziecko.
Nie wiem, czy wszystkie dzieci imigrantów reagowały tak samo, ale mnie już w wieku pięciu lat drażnił sukces szwedzkich zespołów Roxette i Europe. Nie dlatego, że nie podobała mi się ich muzyka, wręcz przeciwnie. Kiedy Final Countdown zespołu Europe w 1986 roku rozbrzmiewał wszędzie na świecie jako numer jeden na liście przebojów, dudnił też na okrągło w moim pokoju. Często w czasie zabawy udawałem wokalistę Joeya Tempesta i darłem się, ile sił w płucach, śpiewając wzmiankowaną piosenkę po angielsku tak, jak tylko umiałem. Joey miał może najwspanialszy i najdroższy makijaż, ale poza tym czułem się równie świetną i wielką gwiazdą rocka jak on. Jednak jako dziecko imigrantów dorastające na przedmieściach sądziłem – i to nie z powodu makijażu Joeya – że zarówno mnie, jak i wszystkim innym imigrantom nie wiedzie się tak dobrze jak Szwedom.
W tym poczuciu wyobcowania pocieszenie przynosił mi Matti Nykänen. Byłem z niego niesamowicie dumny. Media opisywały tego nieustraszonego skoczka narciarskiego jako śmiałka, który szybuje w chmurach choćby z zawiązanymi oczami, a potem, jak to się zdarzyło w 1982 roku, spokojnie wkracza na zaproszenie pary królewskiej do pomieszczeń dla VIP-ów skoczni Holmenkollen w Oslo. W najtrudniejszym czasie sukces Mattiego był dla mnie prawdziwym ratunkiem pomiędzy codziennymi walkami na pięści.
A do bójek przyzwyczaiłem się od najmłodszych lat. Szczególnie dobrze pamiętam zdarzenie z pewnej zimy. Bawiłem się sankami na podwórzu koło naszego bloku, kiedy szwedzki chłopak z sąsiedniej klatki, starszy ode mnie o parę lat Patrik, po raz kolejny podszedł do mnie, popchnął i uderzył. Zostawiłem sanki na górce i pobiegłem z płaczem do domu. Nie rozumiałem, dlaczego znowu dostałem po gębie. Byłem na dworze sam i nikomu nie przeszkadzałem. Wiedziałem, że zostałem źle potraktowany, ale nie miałem pojęcia, jak ten problem rozwiązać. Winowajca był przecież ode mnie starszy i silniejszy.
Kiedy dotarłem do domu, usiadłem z płaczem w przedpokoju. Tym razem rodzice nawet nie próbowali mnie pocieszać. Ojciec był zły i sfrustrowany. Wściekał się na mnie, bo zostawiłem winowajcy sanki i uciekłem do domu. Poczułem, że to strasznie niesprawiedliwe. Znowu dostałem po pysku, a w nagrodę ojciec wydarł się na mnie, że nie potrafiłem obronić się przed starszym chłopakiem.
W tym momencie wtrąciła się matka. Jej zdaniem ojciec był dla mnie zdecydowanie zbyt surowy, więc próbowała krzykiem wbić mu trochę rozumu do głowy. Zaczęli się kłócić o metody wychowawcze, a ja wciąż płakałem, teraz już z dwóch powodów: po pierwsze – bo dostałem w gębę, po drugie – bo czułem się winny kłótni rodziców. Powinienem się zamknąć i przełykać łzy, wtedy awantura by nie wybuchła. Kłótnia trwała jakiś czas i skończyła się tak, że ojciec ruszył z salonu do mnie do przedpokoju.
– No, to teraz chłopak nauczy się bronić – mruknął.
– Nie próbuj go uczyć się bić! – krzyknęła za nim matka.
– Jeśli teraz nie nauczy się bronić, to potem w życiu wszyscy będą mu wchodzić na głowę – odpowiedział ojciec.
Wszedł do przedpokoju, gdzie wciąż siedziałem w ubraniu na podłodze.
– Wyjdziesz teraz, pójdziesz do tego chłopaka, nie będziesz nic mówił ani o nic pytał i odpowiadał na żadne pytania. Podejdziesz do niego i walniesz go w gębę najmocniej, jak możesz – poradził mi ojciec.
Potwornie się przeraziłem. Zdążyłem już przełknąć łzy, ale znów zacząłem lamentować ze strachu, że ponownie będę musiał stanąć przed chłopakiem, który był od mnie o głowę wyższy, dwa razy silniejszy, szybszy i poza tym wyraźnie bardziej perfidny z charakteru.
– Nie pójdę. Nie dam rady, nie pójdę i już! – upierałem się, powstrzymując płacz.
– A właśnie, że pójdziemy – powiedział ojciec, nie dając mi szans na jakikolwiek sprzeciw. Założył buty, złapał mnie za kark i podniósł z podłogi. W tej chwili wydawał mi się niesprawiedliwy, ale za bardzo się go bałem, żeby mu odmówić. Z drugiej strony może na swój własny, surowy i szczery sposób próbował zaszczepić we mnie wiarę i pewność siebie. Kiedy wyciągnął mnie za kołnierz z mieszkania i zawlókł aż do drzwi wejściowych na klatkę schodową, udzielił mi jeszcze ostatnich wskazówek.
– Idziesz prosto do tego chłopaka i ani przez chwilę nie zastanawiasz się, co się może wydarzyć. Zatrzymujesz się kilka metrów przed nim, nic nie mówisz i nie odpowiadasz na pytania. Zaciskasz rękę w pięść, popatrz, o tak – powiedział i pokazał na własnej dłoni, jak fachowo zacisnąć rękę w pięść. – Podbiegasz i walisz go z całej siły między oczy, a potem jeszcze jeden cios za uchem, o tu, popatrz.
I znów ojciec pokazał mi odpowiednie miejsce za uchem. Miało to zakłócić zmysł równowagi przeciwnika.
– Potem zabierasz sanki i wracasz do domu – nakazał.
– Tato, nie dam rady. A co, jeśli nic mu nie będzie i znowu dostanę w gębę?
– Posłuchaj, zrobisz tak: podchodzisz spokojnie blisko niego i czekasz na właściwy moment, potem podbiegasz i walisz pierwszym ciosem za uchem, a później jeszcze raz w gębę. Uwierz, to zadziała. Sam w szkole przywaliłem w taki sposób o połowę większemu kolesiowi. Jeśli rąbniesz go za uchem, to na pewno się wywróci. Pamiętaj, o, tutaj. – I jeszcze raz pokazał mi miejsce za uchem, gdzie znajduje się narząd równowagi.
– Jak mu tam przysuniesz, wywali się bez dwóch zdań.
Nadal próbowałem jakoś tego uniknąć i grać płaczem na uczuciach ojca. W tym momencie nie chciałem już sanek i nie obchodziła mnie nawet niesprawiedliwość, jakiej doznałem. Chciałem tylko wrócić do domu i żeby rodzice nie kłócili się już z mojego powodu. Ale ojciec czytał mi w myślach i zaczął mnie ponownie zachęcać:
– Słuchaj, nie możesz nikomu pozwolić wchodzić sobie na głowę. Jeśli teraz nie nauczysz się bronić i walczyć o swoje, nie poradzisz sobie nigdy w prawdziwym życiu. Wszyscy będą ci wchodzić na głowę. Musisz mi teraz uwierzyć. Zrozumiesz później.
Nie poczułem przypływu odwagi, ale strach przed dostaniem w twarz wydawał mi się w tamtej chwili mniejszym złem niż utrata szacunku ojca. Nie mogłem mu przynieść wstydu. Wypadłem z klatki schodowej na podwórze i ruszyłem, by pokonać około czterdziestometrowy dystans, co zdawało się trwać wieki. Dotarłem do wzniesienia na końcu podwórka, gdzie Patrik z sąsiedztwa nadal bawił się radośnie moimi sankami, które sobie wziął. Nie mówiąc ani słowa, zatrzymałem się u stóp wzgórza. Chłopak podszedł do mnie z groźną miną.
– Czego? – warknął.
Nic nie odpowiedziałem, stałem tylko bez ruchu w milczeniu. A jednocześnie wiedziałem i prawie czułem, że przez drzwi na dole lub z okna ojciec obserwuje, jak rozwija się sytuacja. Zdawałem sobie sprawę, że najważniejsze nie było dla niego to, czy dostanę znów w twarz, tylko czy się postaram.
Stałem nadal bez słowa i przełykałem łzy. Starałem się nie trząść i nie okazywać strachu, ale Patrik na pewno to zauważył. Tak długo się nie ruszałem i nic nie mówiłem, że w końcu się znudził.
– Wiedziałem – fuknął i odwrócił się z powrotem w stronę wzgórza ciągnąc sanki za sobą.
Zrozumiałem, że nadszedł właściwy moment. Kiedy chłopak zdążył zrobić jakieś pięć metrów w górę zbocza, zacisnąłem za plecami prawą rękę w pięść i ruszyłem za nim. Biegłem najszybciej, jak umiałem, i nie myślałem o niczym innym niż jego uszy. „Jak mu tam przysuniesz, wywali się bez dwóch zdań” – rozbrzmiewały mi w głowie słowa ojca. Kiedy biegłem, dotarło do mnie, że będę musiał wyskoczyć, żeby dosięgnąć głowy wyższego chłopaka. Byłem już bardzo blisko, kiedy ze szczytu górki rozległ się głos:
– Uważaj! – wrzasnął jakiś inny chłopak do Patrika.
Ten odwrócił się w chwili, kiedy się zamachnąłem, by uderzyć go w ucho, więc trafiłem prosto w twarz. Upadliśmy obaj – Patrik poleciał na plecy, a ja od razu na niego. Wiedziałem, że już nie zdołam uderzyć go tam, gdzie chciałem, więc instynktownie zacząłem okładać go dwiema rękami tak szybko, jak umiałem. Biłem go do momentu, kiedy skończyło mi się powietrze w płucach. Spłacałem w ten sposób wszystkie długi – w jednej chwili wybuchły we mnie lata nękania, aż w końcu zauważyłem, że Patrik nie usiłuje się już nawet bronić, tylko płacze i próbuje wołać o pomoc.
Wtedy zrozumiałem, że wygrałem ze starszym, silniejszym i bardziej perfidnym chłopakiem. Odzyskałem szacunek do samego siebie. Byłem teraz we własnym przekonaniu najsilniejszy w okolicy, od tej pory będę miał już spokój i nikt nie odważy mi się dokuczać. Uderzyłem jeszcze kilka razy. Potem wstałem, zabrałem sanki i poszedłem w stronę domu.
Chociaż wygrałem tę walkę, strach wciąż ściskał mi wnętrzności. Ojciec nie pojawił się w drzwiach, a ja zerkałem za siebie, żeby się upewnić, że Patrik nadal leży na ziemi i nie biegnie za mną. Szedłem żwawym krokiem, nie chcąc okazywać lęku.
Opowiedziałem tę historię, bo ma nierozerwalny związek z tym, dlaczego zostałem potem pielęgniarzem. Nabrałem po tej bijatyce prawdziwej pewności siebie, ale z drugiej strony odkryłem nieco wypaczony sposób na rozwiązywanie problemów, co spowodowało, że miałem później problemy w szkole. Ucierpiały na tym moje wyniki w nauce, ale ojciec zdawał się nie dbać już o to, jakie dostawałem oceny, bo uznał, że najlepiej będzie zachęcać mnie do sportu. Był zadowolony tak długo, jak trenowałem i trzymałem się z daleka od narkotyków i innych środków odurzających. Narkotyków unikałem z obawy przed testami antydopingowymi, ale alkohol, owszem, lubiłem. To właśnie alkohol – obok Mattiego Nykänena – sprawił, że zostałem ratownikiem medycznym. Nigdy za młodu nie marzyłem jednak o karierze policjanta, strażaka czy ratownika. To, że wybrałem taki zawód, było wynikiem wielu zbiegów okoliczności, jednego głupiego żartu i zakładu. Z biegiem czasu nauczyłem się cieszyć tą pracą, ale nie było to żadne powołanie.
Przeprowadzka do Finlandii
Moje marzenie o przeprowadzce do Finlandii spełniło się na początku lat dziewięćdziesiątych. Nie znam dokładnego powodu, dla którego się przenieśliśmy. Rodzice wyjaśnili mi, że nie chcieli między innymi, żebym zapomniał swoich fińskich korzeni. Byłem bowiem tak na bakier z językiem ojczystym, że po przeprowadzce musiałem trzy lata z rzędu zdawać poprawkę z fińskiego, żeby przejść do następnej klasy. Nie zostałem ani razu na drugi rok, ale najwyraźniej w wyjaśnieniach rodziców było jakieś ziarno prawdy.
Choć chciałem tej przeprowadzki, przeżyłem spory szok kulturowy. Nie łagodził go na pewno fakt, że przenieśliśmy się w czasie najgorszego kryzysu, na dodatek do Lahti, miasta zwanego fińskim Chicago. Później stało się moim domem i przystanią w Finlandii, ale początki były trudne.
Władze miasta przydzieliły nam mieszkanie w bloku na Mukkuli, która już wtedy była mocno niespokojną dzielnicą. Pierwszym wspomnieniem, jakie zostało mi z naszego nowego miejsca zamieszkania, był słynny fiński przestępca Ilpo Larha i dramat z wziętymi przez niego zakładnikami. Po trwającym pięćdziesiąt pięć godzin oblężeniu Larha się zastrzelił. Poszliśmy z ojcem oglądać to wydarzenie, bo wszystko działo się w sąsiedztwie, pięć minut spacerem od nas.
Myślałem wtedy, że znaleźliśmy się w jakiejś innej rzeczywistości – nie w sąsiednim kraju, tylko na innej planecie. Brakowało nam znajomego otoczenia, pieniędzy i pracy, bo w tym czasie kryzys odcisnął silne piętno na fińskiej gospodarce i rynku zatrudnienia, a rodzice nie mieli w kieszeni aktualnych CV. Gdyby nawet je mieli, to nie byłyby za długie.
Ojciec był początkowo bezrobotny, a matka uczyła się na wskazanych przez urząd pracy kursach doskonalenia zawodowego dla imigrantów. Status imigranta mocno mi dopiekł. W Szwecji byłem tym finnjäveln, fińskim bękartem, a kiedy przyjechałem do Finlandii, okazało się, że jestem „tym Szwedem”, a nie jednym z nich – czy z nas – jak się spodziewałem. Nie umiałem pogodzić się z takim przyjęciem i często wieczorami płakałem, że mój własny naród tak mnie zawiódł. Z początku nie miałem żadnych kolegów i włóczyłem się samotnie to tu, to tam. Kumple pojawili się później – jak na ironię dlatego, że umiałem się bić. Już w pierwszych tygodniach inni uczniowie się zorientowali, że jestem dobry w bójkach, a ponieważ byłem dość odważny, robiłem to często. Później również, jak to się mówi, za wynagrodzeniem.
Na szczęście ostatecznie wciągnęło mnie nowe hobby. Jeden z kolegów trenował skoki narciarskie i po krótkich namowach udało mi się nakłonić matkę, żeby zabrała mnie do centrum sportowego Karpalo na trening. Dołączyłem do nieistniejącego już dziś klubu młodych skoczków Lahden Mäki-Pojat. Od razu zakochałem się w tej dyscyplinie i wkrótce byłem już całkiem dobry. Myślę, że wpływ na to miała moja narciarska aktywność w Szwecji. Dzięki temu jeżdżenie i skakanie na nartach nie były mi obce. Szybko awansowałem z poziomu okręgowego do krajowego, najpierw do juniorskiej, a potem do seniorskiej kadry. Dziś myślę, że to najlepszy okres w moim życiu. My, młodzi chłopcy wybrani do reprezentacji i na zgrupowania kadry, byliśmy uprzywilejowani w porównaniu z większą częścią rówieśników. Jeździliśmy na treningi i konkursy po całej Finlandii i po świecie, głównie jednak po Europie. A poza tym uprawianie skoków narciarskich sprawiło, że w moim życiu zapanowały porządek i systematyczność.
Dzięki sukcesom w skokach także służbę wojskową odbyłem w oddziałach sportowych, czego według ludzi z armii w ogóle nie należy nazywać wojskiem. Można mieć na ten temat inne zdanie, ale taka jest prawda i nie ma się co spierać – zwolnienie z trwającej rok służby to przywilej.
Sport na różne sposoby nadał memu życiu równowagę, a jednocześnie poczułem, że do czegoś przynależę – do fińskiej drużyny. Pierwszy raz w życiu byłem częścią większej całości.
Ale z czasem zaczęło mi iść słabiej. Istniało ostre współzawodnictwo w drużynie i na arenie międzynarodowej. Sponsorzy oczekiwali sukcesów, ja też ich chciałem i ilekroć mi się nie udało, czułem się, jakbym wszystkich zawiódł.
Szczególnie było mi żal rodziców, którzy – zwłaszcza na początku mojej kariery – ze swoich ograniczonych zasobów wydawali spore sumy na obozy, zawody, sprzęty i wszystkie te dodatkowe historie związane ze sportem. Oczywiście z czasem coraz rzadziej musieli sięgać do portfela, bo zaczęli pojawiać się sponsorzy, ale i tak czułem się winny, w moim przekonaniu bowiem nie umiałem odpowiednio zrewanżować się za ich finansowy wkład.
Ta zła passa trwała parę lat. I jak typowy głupkowaty młody, choć niby to dorosły człowiek, który nie musiał nigdy wcześniej brać za siebie prawdziwej odpowiedzialności, wymyśliłem, że najlepszym lekarstwem i sposobem na poradzenie sobie z sytuacją będzie alkohol. Przez ostatnie dwa lata przygody ze skokami mocno popijałem, a w 2003 roku sięgnąłem dna.
Wieczorem w dniu poprzedzającym zawody postanowiłem wyskoczyć na jedno, może dwa piwa. Oczywiście nie skończyło się tylko na tym, dość szybko wypiłem kolejne butelki, a rano w hotelu kontynuowałem już wódeczką. Raczyłem się nią jeszcze parę godzin przed konkursem i zanim wyjechaliśmy na miejsce zawodów, pospałem pewnie nie więcej niż dwie godziny.
Do dziś nie wiem, jak dotarłem na wieżę, bo kiedy konkurs się zaczynał, byłem jeszcze kompletnie pijany. Pierwsze wspomnienie mam z chwili, kiedy przyszła moja kolej i pomyślałem sobie, że muszę skoczyć, bo nie odważę się zejść. Byłem wciąż tak pijany i zmęczony, że dosłownie nie mogłem utrzymać się na nogach, więc po skoku rozłożyłem się tylko u stóp góry, czekając na karetkę.
Kiedy wyszedłem ze szpitala, jeden z kumpli powiedział mi, że z tego mojego jeżdżenia karetką można by już mieć jakieś pieniądze. Nawiązywał do moich ostatnich dwóch lat na skoczni, bo w tym okresie z powodu braku motywacji trochę częściej upadałem i lądowałem na poskładanie. Po ostatnim pobycie w szpitalu zakazano mi skoków, ale już wcześniej, kiedy po pierwszym szoku doszedłem do siebie, odważyłem się wyznać ojcu, że chcę porzucić ten sport.
No cóż, nie całkiem z tym skończyłem, bo wciąż ciągnęło mnie do skoków, więc przez rok trenowałem sam, bez żadnego wsparcia. Kiedy na wiosnę następnego roku skończył mi się zakaz uczestnictwa w zawodach, wziąłem jeszcze udział w mistrzostwach Finlandii. Wyskakałem srebro, ale to było wszystko. Zostawiłem na miejscu narty i cały sprzęt, po czym wróciłem do domu.
Pojawiły się jednak nowe problemy, bo nie ukończyłem żadnej szkoły. W czasie kariery sportowej nigdzie nie wytrwałem nawet przez rok. Myślałem sobie: „Na próżno sięgam po podręczniki, skoro nigdy mnie nie ma”.
Nie miałem też zielonego pojęcia, co chciałbym robić, aż do momentu, kiedy przypomniałem sobie rzuconą beztrosko sarkastyczną uwagę mojego kumpla na temat moich przejażdżek karetką.
Nie wiedziałem, do jakiej szkoły pójść, żeby zdobyć taki zawód, więc zapytałem matki.
– Chodzi ci zapewne o pielęgniarzy – odpowiedziała.
I tak bez dłuższych namysłów złożyłem papiery i stwierdziłem, że mogę spróbować, skoro niczego innego nie wymyślę. Potem uczyłem się dalej, by zostać ratownikiem medycznym. Pisząc tę książkę, studiuję, żeby zostać nauczycielem.
Mentor dupek
Kilka miesięcy po wysłaniu papierów dostałem zaproszenie na egzaminy wstępne. Składały się z zadań pisemnych, testów psychologicznych i rozmów. Zapytany o motywację, odpowiedziałem, że zawsze marzyłem o pracy w karetce. Nie wspomniałem natomiast o nałożonym na mnie rocznym zakazie udziału w zawodach. Dostałem się do szkoły. To była świetna wiadomość, bo jak wielu ekssportowców mogłem równie dobrze zostać bezrobotny. Na szczęście udało mi się wejść w rytm i codzienność normalnych ludzi.
Pierwsze tygodnie w szkole były dla mnie prawdziwym szokiem. Przyjęto dwadzieścia pięć osób, w tym tylko trzech mężczyzn. Z nas trzech tylko ja zjawiałem się każdego cholernego ranka i wysiadywałem swoje. Drugi zjawiał się, kiedy miał ochotę, trzeci jeszcze rzadziej – zdaje się, że później w ogóle przerwali naukę. Nie miałem nic przeciwko tylu paniom w naszej klasie, ale nie mieliśmy wspólnych tematów.
Sama nauka też okazała się szokiem, zwłaszcza przez pierwsze dwa lata, kiedy to przerobiliśmy całe podstawy pielęgniarstwa. Pierwsze praktyki wyznaczono nam na oddziale miejskiego szpitala. Byłem wtedy o krok od rezygnacji ze szkoły. Nie chodzi o to, że przeszkadzali mi starsi ludzie, wręcz przeciwnie, ale musiałem bardzo zmienić styl życia – od sportu do mycia i doglądania wiekowych pacjentów.
Zaciskałem zęby i na trzecim roku było mi już łatwiej. Tym bardziej że tematy wykładów i praktyki zaczęły coraz bardziej łączyć się z ratownictwem medycznym.
Po studiach dostałem pierwszą pracę w Helsinkach, w stacji pogotowia ratunkowego w Töölö. Potem na rok przeniosłem się na salę operacyjną w Lahti. Po tym okresie przez kilka lat pracowałem jako pielęgniarz freelancer. Nie zagrzałem nigdzie miejsca, zmieniałem specjalizacje i pracodawców. Zdarzało mi się mieć kilka miejsc pracy jednocześnie.
Później trafiłem na oddział ratunkowy szpitala w Päijät-Häme jako ratownik medyczny w karetce. To tam poznałem Vilkkiego.
Nie był to ktoś, do kogo łatwo się zbliżyć. Tak naprawdę czasami zachowywał się w stosunku do nowych pielęgniarzy jak prawdziwy dupek. Ale już z daleka bił od niego nabyty przez lata profesjonalizm, a ja go sobie cenię. Vilkki nigdy nie był męczącym besserwisserem i nie próbował zadręczać nowych młodych kolegów wiedzą i umiejętnościami. Wydawał się dupkiem głównie z powodu donośnego głosu i ciągłego, bezużytecznego mielenia ozorem. Gdy poznało się go jednak trochę bliżej, w tym, co gadał, można było znaleźć sens i dostrzec życzliwego człowieka o dobrych intencjach. Jeśli tylko umiejętnie się go słuchało, zawsze można było się od niego czegoś nauczyć.
Co wrażliwsi obawiali się przypuszczalnie nie tylko donośnego głosu Vilkkiego, ale też jego wyglądu. Nie był brzydki, ale mógł się wydawać przerażający i porywczy. Ja się go nie bałem. Dla mnie jest tylko pachnącym olejem i tłuszczem facetem z długimi włosami, który ma na udzie, tuż przy jądrach, wytatuowanego prezydenta Kekkonena z kłami wystającymi z ust (a na drugim udzie, też przy klejnotach, potężnego wieprza). Jeśli przebić się przez tę zewnętrzną powłokę, w Vilkkim można znaleźć prawdziwego przyjaciela. (Na marginesie: urodziny Kekkonena wypadają tego samego dnia co moje. Tak więc moja przyjaźń z Vilkkim nie była może zapisana w gwiazdach, ale już w jądrach – jak najbardziej).
Kiedy zatem pracodawca powiedział nam o programie mentoringowym, Vilkki był moim pierwszym i jedynym wyborem. Na moje szczęście nikt inny nie zdążył poprosić go o mentoring, a on sam nie chciał być niczyim mentorem. Z daleka dało się zauważyć, że z pewnością nie tęskni do kuli u nogi w postaci nieopierzonej młodzieży.
Vilkki był już na takim etapie kariery, kiedy pracuje się w milczeniu, z wyjątkiem rzucania kurwami, a potem możliwie jak najszybciej idzie się do domu czy gdziekolwiek indziej, byle tylko wyjść z roboty. A że jeszcze się nie znaliśmy i byłem dla niego jednym z wielu żółtodziobów, to wiedziałem, że jeśli złapię go za rękaw i zapytam: „Hej, zostaniesz moim mentorem?”, z miejsca mi odmówi. Ale miałem doskonały plan.
Przyjąłem pracę koordynatora rozkładu zmian, bo robiłem to już wcześniej, a nikt inny nie chciał się tym zajmować. Owszem, wziąłem na własne barki najbardziej sadomasochistyczne zajęcie pod słońcem. Nie słyszałem nigdy, żeby koordynator zmian został zaproszony na jakąś imprezę albo się z kimś zaprzyjaźnił. Przeciwnie, wszyscy wchodzą mu w tyłek tylko co trzy lub cztery tygodnie przed ogłoszeniem nowego rozkładu zmian. Potem, kiedy znów nie udaje się spełnić wszystkich życzeń – na przykład gdy nie dostanie się nawet jednego wolnego tygodnia na wyjazd do Hiszpanii na imieniny rasowego kota dziewczyny kuzyna – nastroje zupełnie się zmieniają.
Właściwie to nawet się zastanawiam, czy nie uratowałem więcej ludzi jako koordynator rozkładu zmian niż jako ratownik medyczny. Bo kiedy Fin jedzie do Hiszpanii, by spędzić tydzień na imprezie imieninowej rasowego kota, szczególnie takiego nagradzanego, to na takiej wycieczce pojawią się jedne czy drugie zwłoki, a co najmniej jakieś alkoholowe zapalenie wątroby. Tak więc przepraszam was, moi drodzy ekskoledzy, a jednocześnie: bardzo proszę, nie ma za co.
Podstępny plan, który powziąłem w związku z Vilkkim, był w dużej mierze zasługą jego samego. W tym czasie nie układało mu się za dobrze z byłą żoną, co niemal zmuszało go do trzymania się z dala od domu. Poprosił mnie, żebym ułożył mu długą zmianę na tydzień bez przerwy, do tego możliwie daleko od centrum Lahti. No i tak zrobiłem, owszem, tyle że wpisałem samego siebie jako jego partnera na cały tydzień w Kärköli.
Kärkölä jest prawie tak cichym i leżącym na uboczu miejscem, jak rzeka Cahulawassee w filmie Uwolnienie – nigdy nic się tam nie dzieje. Vilkki mógł sobie poleżeć przez dwunastogodzinny dyżur, a potem pojechać do domu czy dokądkolwiek by chciał. Kärkölä leży w takiej głuszy, że byliśmy z Vilkkim jedynym personelem w tamtejszej bazie centrum ratowniczego. Co jakiś czas bywał u nas dowódca strażaków, ale nie sprawiał problemów, szczególnie jeśli wpadał, kiedy byliśmy w saunie albo na siłowni. W Kärköli jednak wprowadziłem w życie mój niecny plan.
Kiedy nadszedł pierwszy dzień pracy tego długiego tygodnia, obaj przyjechaliśmy rano do bazy w Holloli. Odebraliśmy karetkę i pojechaliśmy dalej, do bazy w Kärköli, jeszcze około dwudziestu kilometrów w stronę lasu.
A tak to wyglądało. Stałem na podwórzu przed bazą w Holloli może minutę, kiedy usłyszałem piekielny hałas i łoskot. Odwróciłem się i zobaczyłem zbliżającego się zielonego peugeota. Z okien auta buchał dym, więc byłem pewien, że jakiś cywilny osobowy samochód się pali, a jego kierowca, zamiast dzwonić na sto dwanaście, postanowił skręcić do najbliższej remizy, licząc, że strażacy mu pomogą.
Samochód zatrzymał się całkiem równo na miejscu parkingowym, więc to nie hamulce dymiły. Potem zaś, jak gdyby nigdy nic, z auta wygramolił się Vilkki. Weszliśmy do budynku i ruszyliśmy prosto do karetki. Vilkki zapytał, czy z samochodem wszystko w porządku, i zanim zdążyłem odpowiedzieć, rzucił „świetnie”, a następnie ostro ruszył do Kärköli.
Postanowiłem wcielić w życie swoją intrygę. Teraz nie mógł mi uciec.
– Vilkki, zostaniesz moim mentorem? – spytałem z siedzenia pasażera.
Grało radio Rock, a Vilkki nie odpowiadał. Ściskał kierownicę w pozycji za dziesięć druga i udawał, że słucha dyskusji między osobami prowadzącymi audycję. Nie poruszał głową, nie przesuwał rąk, po prostu jechał, bez słowa wbijając nieruchomy wzrok przed siebie. Wiedziałem, że usłyszał moje pytanie, ale był tak wykurzony, że nie mógł wydobyć z siebie głosu. Normalnie zacząłby pieprzyć coś w stylu: „Pobzykałeś sobie?” albo jakoś podobnie.
Na razie dałem mu odetchnąć. Pomyślałem, że dyżur pójdzie nam łatwiej, jeśli pozwolę Vilkkiemu trwać w przekonaniu, że po prostu zapomniałem o sprawie.
Następnego ranka sytuacja się powtórzyła: ten sam stary zielony peugeot wjechał w chmurze dymu na podwórze. Trzeba tu wspomnieć, że ogólnie Vilkki woli motocykle. Po jakimś czasie zamienił auto na nowszego dwumiejscowego merca, ale i ten pojazd w rękach Vilkkiego wybuchł i zaczął dymić w trakcie jazdy. Nie wiem, czy wyjątkowo łatwo orżnąć Vilkkiego przy sprzedaży auta, czy to on traktuje samochody jak swoich kumpli, których tatuuje po pijaku w czeluściach własnej piwnicy.
– Vilkki, zostaniesz moim mentorem? – zapytałem znów od razu z rana.
Znów w tle grało radio Rock, a Vilkki w drodze do Kärköli nie odezwał się ani słowem. Tym razem trochę zaczęło mnie to już irytować, bo zachowywaliśmy się, jakbyśmy byli malutkimi dziećmi, które zapominają o swoich sprawach, jeśli o nich nie mówią. Czy facet naprawdę chciał unikać odpowiedzi przez cały tydzień? Postanowiłem, że coś jednak z niego wyciągnę, choćby to miała być odpowiedź odmowna. Kiedy dojechaliśmy do Kärköli, przebrałem się w ubranie treningowe i poszedłem do siłowni. Poćwiczyłem około godziny, po czym zacząłem dalej męczyć Vilkkiego. Leżał na kanapie w pokoju telewizyjnym i przeglądał coś w telefonie.
– No to zostaniesz…? Sam widziałeś mejla od szefa: każdy nowy musi mieć jakiegoś mentora. To co mam mu powiedzieć? Będziesz moim mentorem czy nie?
W końcu odpowiedział:
– Popytałem kumpli i dzwoniłem do szefa. To nie będzie łatwe, dla mnie, a tym bardziej dla ciebie. Zostanę twoim mentorem, ale trzymasz gębę na kłódkę i kończysz z całą tą gówniarską nerwówą. Po prostu obserwujesz i robisz to, co ja.
Taki był początek naszej przyjaźni.
Lahti – sportowcy i amfetamina
Kiedy pojawia się temat Lahti, pierwszym skojarzeniem powinna być moim zdaniem Siiri „Äitee” Rantanen, pochodząca z Tohmajärvi w środkowej Karelii legenda biegów narciarskich. Z miastem tym związane są też inne sławy – piłkarz Jari Litmanen i głośni kibice klubu piłkarskiego FC Lahti. Ale w oczach człowieka z zewnątrz Lahti jest przede wszystkim takie, jak w latach siedemdziesiątych opisał je w piosence zespół Amulet:
Wpadaj do Lahti, fińskiego ChicagoWpadaj do Lahti, tu sporo się dziejeŁotry swobodnie chodzą po mieścieMogą, bo gliny za kratą siedzą Gdy w nocy bardzo napić się zechceszNie musisz sterczeć w kolejce na mecie
Miasto rzeczywiście próbowało poprawić swój wizerunek i w 2021 roku zostało wybrane Zieloną Stolicą Europy. Niby jest tam Seurahuone i inne luksusowe restauracje. Prawda jest jednak taka, że lokale, w których miejscowa śmietanka lansuje się w eleganckich ciuchach, nie różnią się w żaden sposób od zwykłych fińskich knajp. Ja też już w wieku piętnastu lat byłem z kumplami w Seurahuone, gdzie szybciutko urządziliśmy sobie małą, półgodzinną popijawę. Do tej pory się zastanawiam, jak udało nam się potem dotrzeć do szkoły i do tego jeszcze uniknąć rozmowy z dyrektorem.
Tej surowej rzeczywistości nie zmieniają nieszczęsne remonty elewacji i zmiany nazw, kiedy to raz w roku uderza w firmę bankructwo lub coś innego. Nazwy są nowe, ale klienci i właściciele ci sami i nie da się tego ukryć, zmieniając wystrój i tapety. Ale też nie ma potrzeby. Lahti jest na swój sposób piękne. To prosty, surowy, piękny dom.
Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że nazwanie Lahti fińskim Chicago nie miało początkowo związku z przestępczością, tylko z faktem, że tak jak Chicago w latach dwudziestych ubiegłego wieku, Lahti było znane z dużej liczby rzeźni.
Złą sławę fińskiego Chicago z powodu statystyk kryminalnych zyskało później, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, na co istnieje dość naturalne i zupełnie logiczne wytłumaczenie. Kiedy w 1905 roku Lahti otrzymało status miasta, mieszkało w nim mniej więcej dwa tysiące osiemset osób. W wyniku uprzemysłowienia w latach dwudziestych liczba mieszkańców zaczęła gwałtownie wzrastać. Robotnicy napływali masowo z całej Finlandii i z różnych części ówczesnego Związku Radzieckiego. Rdzenni mieszkańcy Lahti należeli więc do nielicznych, a starcia między przedstawicielami różnych kultur stały się nieuniknione. W latach siedemdziesiątych w Lahti było już dziewięćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców, więc konflikty przybierały na sile. Pozycja miasta jako ruchliwego punktu tranzytowego i miejsca o dużym przyroście ludności okazały się dobrym gruntem dla rozwoju niepokojów społecznych i przestępczości.
Mieszkańcy Lahti nie ukrywają tej historii, przeciwnie, są dumni z reputacji swojego miasta i w pełni wykorzystują fakt, że przyrównuje się je do Chicago. To prawda, że o Lahti opowiada się wiele historii i legend, ale obecnie ośrodek ten nie dorównuje już swojej sławie. Przestępczość jednak istnieje, zwłaszcza związana z narkotykami. Przemoc naprawdę była i jest, ale myślę, że zmieniła się jej forma, a przynajmniej cele.
Gdy chodziłem do sportowej klasy w gimnazjum, też czasami czułem prawdziwy strach przed śmiercią. Chwilami naprawdę ogarniało mnie przerażenie, czy uda mi się przeżyć dzień i wrócić do domu. Bo albo kogoś powiesili za spodnie na wieszaku, albo jakiś nieszczęsny papla leciał po dziesięciu stopniach głową w dół. Ciosy się otrzymywało i rozdawało.
Odbierałem to jako podbijanie przez chłopaków stawki w rozgrywce o to, który kogut rządzi w kurniku i kto ustala reguły gry. Obecnie te nasze bójki i budowanie hierarchii uznano by za szkolną przemoc – i istotnie tak było. Ale wtedy tak na to nie patrzono. Gdy ktoś z nas mówił o tym na zewnątrz, po szkolnym areszcie dostawał dwa razy gorsze lanie. Lepiej więc było siedzieć cicho, zmagać się z sytuacją dalej i wykorzystywać atuty, które udało się dotychczas nabyć. Prawda jest jednak taka, że to dręczenie stawało się początkiem kłopotów niejednego z nas i z tego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby władze szkolne i nauczyciele mieli więcej wiedzy i lepsze środki, by wtrącić się w to, co się działo w placówce.
W żadnym wypadku nie zachęcam nikogo do przemocy, szczególnie teraz, kiedy sam mam dzieci. Nie wiem, jak reagowałbym jako rodzic, gdybym dowiedział się, że moje dziecko doświadcza takich samych niebezpieczeństw, z jakimi kiedyś się zmagaliśmy. Czasy na szczęście się zmieniły. Gdybym wtedy wspomniał w domu o tych sprawach, ojciec nie zatelefonowałby do dyrektora, tylko z miejsca poradził mi, jak się bronić i odpłacać tym samym.
Dobrym przykładem są moje dwa pierwsze tygodnie w gimnazjum. Poznałem wtedy takiego jednego Anttiego. Początkowo zupełnie się nie dogadywaliśmy. Koleś był cholernie uciążliwy, dużo gadał i zadzierał nosa. Został wybrany do klasy sportowej jako jeden z najlepszych zapaśników w swojej grupie wiekowej, więc nikt nie chciał mieć z nim na pieńku.
Aż do pewnego nieszczęsnego poranka zaraz po zakończeniu wakacji, kiedy to w szkolnej auli słuchaliśmy mowy powitalnej dyrektora. Siedziałem z kumplami w ostatnim, najwyższym rzędzie, a Antti z kilkoma innymi zapaśnikami zajmował miejsce parę rzędów niżej. Wkurzało mnie jego okropnie wielkie i hałaśliwe ego, gadał tyle, że zagłuszał dyrektora. Nie wytrzymałem – powodowany impulsem podniosłem się i przeskakując parę dzielących nas rzędów, rzuciłem się prosto na Anttiego.
Zaczęliśmy się szamotać i okładać na oczach całej zszokowanej szkoły i osłupiałego dyrektora. Na nasze szczęście bójkę przerwano, zanim doszło do większych strat w ludziach, a po tym incydencie staliśmy się przyjaciółmi. Później Antti wielokrotnie ratował mi skórę na nocnych ulicach Lahti. Kiedy w czasie służby wojskowej przyjeżdżał na przepustki, zawsze witałem go na dworcu, oczywiście z torbą pełną piwa. Byliśmy nierozłączni, chociaż Antti został w armii. Po jakimś czasie odszedł ze służby i stracił zęby na skutek zażywania narkotyków, ale po latach zmagań zerwał z nałogiem i z bezdomnego stał się szefem. Obecnie ma też nowe zęby, które można wyjąć z ust i w nocy moczyć w szklance. To bardzo praktyczne, są przecież bielsze, równiejsze i czystsze niż moje, przesiąknięte tytoniem.
Antti poradził sobie z nałogiem narkotykowym, ale ogólnie rzecz biorąc, sytuacja w Lahti nie rozwinęła się pod tym względem w dobrym kierunku. Od długiego czasu miasto jest uznawane za fińską stolicę amfetaminy, bo badania ścieków wskazują, że tej substancji używa się tam w przeliczeniu na głowę mieszkańca więcej niż w innych dużych miastach.
Mało jednak prawdopodobne, żeby ktoś padł w Lahti ofiarą brutalnej przemocy zupełnie przypadkowo, na przykład w kolejce do postoju taksówek, chociaż czasem straszy się tym zabłąkanych w mieście turystów.
Jeśli człowiek sam zachowuje się normalnie, ma duże szanse wieść w Lahti spokojne, zwykłe życie.
Liipola – raj podatkowy
Jeśli chodzi o pracę ratownika medycznego w Lahti, to szczerze mówiąc, jakichś większych turbulencji nie przeżywałem. Raz do mnie strzelano, ale z repliki, czyli zabawki podobnej do prawdziwej broni. Nigdy nie miałem problemów z poważnymi przestępcami i gangami, jeśli już, to raczej z awanturującymi się pijakami. Jest jednak w Lahti okolica, która wyróżnia się na tle innych miejsc – Liipola. Z Monaco, tego raju podatkowego, zostały mi w pamięci zwłaszcza dwa wyjazdy, które na swój sposób bardzo dobrze opisują uciekinierów podatkowych z Liipoli, a także mojego mentora Vilkkiego i jego metody pracy. Jeszcze słowem wyjaśnienia: Monaco to popularne określenie Liipoli, dzielnicy mieszkaniowej Lahti, którą zamieszkuje spora liczba klientów miejskiej pomocy społecznej. Pieniądze krążą tu z ręki do ręki, również z działalności wszelkiej maści dilerów narkotykowych, oczywiście bez paragonu. To jedyna dzielnica w Lahti wolna od podatków.
To właśnie w Liipoli zaczynałem karierę ratownika medycznego w karetce. Czułem wtedy prawdziwy entuzjazm. Byłem tak podekscytowany, że za własne pieniądze kupiłem w sieci markowy stetoskop Littmanna. Kosztował ponad trzysta euro, ale na to nie zważałem, bo pomyślałem, że lepiej zapłacić z własnych środków za przyzwoity sprzęt niż zadowolić się znacznie tańszym i gorszej jakości stetoskopem, który całemu personelowi zapewnia pracodawca. Oszukiwałem sam siebie, że te stracone pieniądze dobrze posłużą pacjentom. W rzeczywistości zamówiony przez ze mnie stetoskop był po prostu bardziej elegancki i wyposażony w dodatkowe funkcje, z których w ratownictwie właściwie się nie korzysta. Później zrozumiałem, że w tej pracy są dwa nieodzowne narzędzia: zapewniany przez pracodawcę długopis i etui na kajdanki, w którym jednak nie trzyma się kajdanek, a pudełko z tytoniem. Bo futerał jest jakby specjalnie zaprojektowany, żeby pomieścić tytoń, i naprawdę świetnie chroni pudełko przed uszkodzeniem w spodniach i rozsypaniem się tytoniu po całej kieszeni. To wskazówka dla przyszłych pokoleń ratowników.
W każdym razie pracowaliśmy z Vilkkim w jednym ambulansie. Przez pierwsze godziny dyżuru nie wydarzyło się nic ciekawego. Zwykłe wyjazdy, takie jak zapalenie dróg moczowych u starszych osób. W takich przypadkach często wystarcza potrzymanie za rękę w czasie transportu do szpitala. Parokrotnie na pokaz osłuchałem pacjentowi płuca i serce swoim nowym stetoskopem. Mogłem nim zrobić dziesięciosekundowe nagrania, na przykład bicia serca, i pozwalałem potem „klientom” posłuchać tych odgłosów. Vilkkiego wyraźnie śmieszyło, kiedy młody starał się wykazać przed babciami.
Gdy przywieźliśmy kolejną osobę z zapaleniem dróg moczowych na izbę przyjęć Szpitala Centralnego okręgu Päijät-Häme, po zdaniu raportu i przekazaniu pacjenta pielęgniarzom pojechaliśmy w kierunku naszej bazy. Na wysokości wzgórza Kärpäsenmäki dostaliśmy wezwanie na reanimację do Liipoli. Wstępne dane były niekompletne, bo poza adresem wiedzieliśmy tylko tyle, że pacjent nie zdradza oznak życia i że osoby towarzyszące podjęły już reanimację. Nie mieliśmy informacji na przykład o tym, co się stało, ile osób jest na miejscu, jak długo pacjent nie dawał znaku życia, kiedy zaczęto reanimację albo chociażby czy pacjent został znaleziony już w tym stanie, czy stało się to, kiedy tracił właśnie przytomność. Po otrzymaniu wezwania Vilkki włączył syrenę i koguta. Droga z Kärpäsenmäki do Liipoli zajęła nam około pięciu minut.
Gdy wjechaliśmy na podwórze bloku mieszkalnego, z którego dzwoniono, wysiadłem z samochodu i od razu ruszyłem na miejsce. Vilkki został, żeby zabrać z tyłu ambulansu potrzebny sprzęt: defibrylator, plecak z tlenem i plecak z lekarstwami. Ja miałem ze sobą tylko stetoskop. Zapukałem, a raczej załomotałem do drzwi mieszkania, które się otworzyły i prawie w tej samej chwili mniej więcej pięćdziesięcioletnia kobieta złapała mnie za nadgarstki i wciągnęła do kuchni. Wszystko trwało nie dłużej niż parę sekund. Kobieta powaliła mnie na podłogę, usiadła na mnie i wykręcając rękę, próbowała wcisnąć ją sobie w krocze.
Nie zabolało mnie to, byłem raczej po prostu zszokowany. Usiłowałem się podnieść, ale właśnie wtedy owa pani, próbując zatrzymać mnie na podłodze, chwyciła za wiszący mi na szyi stetoskop. Była pijana w sztok i usiłowałem możliwie najgrzeczniej, nie sprawiając jej bólu, jakoś się spod niej wydostać. Wyszarpnąłem ręce z jej uścisku, a wtedy kobieta, wciąż na mnie siedząc, przywarła do mnie całym ciałem i zaczęła się ze mną mocować. Szarpaliśmy się na podłodze i jakimś cudem mój stetoskop o coś się zaczepił. Leżałem spleciony z tą kobietą w pozycji niemal embrionalnej.
Właśnie wtedy pojawił się Vilkki z naszymi gratami, zrobił parę kroków w głąb mieszkania i zobaczył nas siłujących się na podłodze w kuchni.
– A tu co się odpierdala! – krzyknął, śmiejąc się radośnie. Zobaczył oczywiście natychmiast, że nic mi nie grozi pod względem fizycznym. Jeśli już, to mogłem odnieść uraz psychiczny.
– Chodź tu i zabierz ze mnie tę wariatkę! – krzyknąłem w odpowiedzi.
Vilkki znowu się roześmiał i poszedł dalej.
– Gdzie jest pacjent? – zawołał i wszedł do salonu, z którego dobiegały jakieś hałasy.
Tam zobaczył leżącego na podłodze mężczyznę, najwyraźniej naszego pacjenta. Obok niego siedział na krześle drugi mężczyzna, który na przemian jadł pullę, wtłaczał oddech w usta leżącego, uciskał mu kilka razy klatkę piersiową, potem znów zagryzał pullą i kontynuował nieudolną reanimację. Vilkki zorientował się, że pacjent żyje. Z punktu widzenia poszkodowanego te amatorskie próby ożywiania były więc zupełnie niepotrzebne. Uciskając klatkę piersiową żyjącego człowieka, można go wręcz zabić, ale tym razem nie było takiego niebezpieczeństwa z powodu niewielkiej siły uciśnięć i jednoczesnej konsumpcji pulli. W tym mieszkaniu moc miały jedynie hormony i alkohol.
Vilkki nie zrobił dokumentnie nic, żeby komuś pomóc.
– No nie, kurwa, idę się wyszczać – stwierdził i rzeczywiście zdjął z siebie wszystkie sprzęty, poszukał łazienki i wszedł do niej.
Kiedy załatwił potrzebę, wrócił do kuchni, oderwał ode mnie kobietę i w zdecydowany sposób wskazał jej właściwe miejsce – dla jej własnego dobra i po to, by oswobodzić mnie z potrzasku. Następnie pomaszerował z powrotem do salonu i wymierzył solidny policzek bohaterowi, który nadal dużo poważniej zajmował się jedzeniem pulli niż ratowaniem kogokolwiek.