Jubileusz - Łukasz Stach - ebook

Jubileusz ebook

Łukasz Stach

5,0

Opis

Fascynująca podróż do Warszawy, której już nie ma

Warszawa, początek XX wieku. Edward Krzemiński, uczeń gimnazjum i syn proletariusza, jeszcze nie zdaje sobie sprawy z nadchodzących zmian. Jego dni wypełniają nauka, sprzeczki z rodzeństwem oraz pierwsze młodzieńcze ekscesy. Dużą ich część zajmują także marzenia o dalekich wyprawach i o… Basi – dziewczynie z zamożnego rodu.

Niespodziewane zaproszenie na jej urodziny staje się dla Edka przepustką do świata pełnego luksusów, rubli oraz służby na każde zawołanie. Od tego momentu Krzemiński zaczyna szukać swojego miejsca w znanym sobie świecie, choć nie ma pojęcia, że ten za chwilę zniknie…

„Jubileusz” to opowieść o pierwszych miłościach, dorastaniu i zmaganiach z własnymi problemami w obliczu wydarzeń, które na zawsze zmieniły Warszawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sabrisiashih

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale sie czyta….
00

Popularność




Łukasz Stach

Jubileusz

Wstęp

Sala kolumnowa warszawskiego ratusza wypełniona była ludźmi po brzegi. Wszystkie miejsca siedzące były już zajęte, część osób stała z tyłu, przy drzwiach lub pod oknami.

Zebrali się tu tego wrześniowego dnia urzędnicy ze wszystkich dzielnic miasta oraz delegaci z podwarszawskich miejscowości, jak również przedstawiciele lokalnych władz carskich. Z przodu sali siedziało dowództwo garnizonu, policji i pozostałych służb mundurowych, tak ważnych dla prawidłowego funkcjonowania miasta, szczególnie w obliczu nadchodzących wydarzeń.

Urzędnicy, ubrani w ciemne garnitury, starzy i młodzi, trzymali w rękach lub na kolanach, jeśli udało im się usiąść, cylindry, meloniki czy zwykłe kapelusze w stonowanych kolorach. Pięknie prezentował się dowódca garnizonu miasta – generał Kotow – ubrany w błękitny mundur galowy przyozdobiony licznymi medalami. Buty miał ciemne, skórzane, z cholewami prawie po kolana. Siwe włosy zaczesał do tyłu, a przyprószone siwizną wąsy i broda dodawały mu powagi. Obok niego zasiadał jegomość w średnim wieku, ubrany w garnitur. Miał szare blond włosy i nałożone na nos binokle. O jego krzesło oparty był zwinięty zielony parasol. Wszyscy właściwie urzędnicy wyglądali tego dnia uroczyście.

Wystrój sali podkreślał rangę tego spotkania. Sufit zdobiły plafony, spomiędzy których zwisały ogromne dekoracyjne żyrandole. Na ścianach wisiały obrazy, w tym duża podobizna cara Mikołaja II Romanowa. Mimo że pomieszczenie było obszerne i wysokie, panował w nim zaduch. Słychać było pomruk rozmów. Atmosfera była jednak coraz bardziej podniosła.

W pewnej chwili z prawej strony otworzyły się drzwi. Dumnym krokiem weszło do środka kilku ubranych równie odświętnie starszych panów. Mężczyzna siedzący z przodu, przy małym biureczku pod oknem, powstał energicznie z miejsca i doniosłym głosem zawołał:

– Proszę teraz panów o ciszę, zaczynamy posiedzenie. Jako pierwszy przemówi zastępca burmistrza miasta pan Stanisław Ostrowski, następnie głos zabierze przewodniczący rady miasta Mieczysław Alchimowicz. Sprawa dziś omawiana jest wysokiej wagi, tak więc proszę panów o spokój i przestrzeganie porządku spotkania, który to opisany jest na kartkach otrzymanych przez panów od pań sekretarek przy wejściu.

W sali ustały rozmowy. Urzędnicy przyglądali się, jedni z zaciekawieniem, inni z wyraźnym znudzeniem, na prowadzących spotkanie. Jeden z uczestników, siedzący z boku, ziewnął, po czym sięgnął do kieszeni, wyjął z niej srebrny zegarek na łańcuszku, otworzył klapkę i spokojnym wzrokiem wpatrywał się przez chwilę w jego tarczę, a następnie schował go z powrotem do kieszeni.

Wiceburmistrz podniósł się z krzesła i spokojnym tonem zaczął mówić:

– Poważyliśmy się tu dzisiaj panów fatygować, dnia dwudziestego czwartego września roku pańskiego 1912, w celu ustalenia planu działań na najbliższe tygodnie, które to spędzimy na przygotowaniach do obchodów zbliżającej się wielkimi krokami trzechsetnej rocznicy panowania wspaniałej dynastii Romanowów. Obchody odbędą się w całym Imperium. Jednak to główne miasta Imperium cara Mikołaja II będą kluczowe. Dyrektywy carskie, dotyczące organizacji uroczystości, dotarły najpierw do władz Moskwy i Sankt Petersburga – burmistrz zawiesił na chwilę głos, rozejrzał się po sali i dodał: – a kilka dni temu również do naszego pięknego miasta.

Niektórzy zebrani wpatrywali się w kartki z porządkiem obrad lub otrzymane kilka dni wcześniej drogą pocztową programy obchodów rocznicy, inni dyskutowali pomiędzy sobą, kolejni, znudzeni, wgapiali się w okna bądź tępo zawieszali wzrok na prowadzących.

– Na początek: czy może ktoś ma jakiekolwiek uwagi co do proponowanego programu obchodów? – kontynuował wiceburmistrz.

Wtem z końca sali odezwał się młody człowiek:

– Tak, myślę, że proponowany przemarsz procesji z Soboru Aleksandra Newskiego na placu Trzech Krzyży powinien zakończyć swój bieg w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, może Uniwersytetu Warszawskiego czy na przykł… – w pół słowa, poderwawszy się z miejsca, przerwał mu drugi, siedzący w środku sali, młodzieniec.

– Czemuż to pochód nie mógłby dojść do Rynku lub nawet ulicy Freta? – zawołał, po czym rozejrzał się po zgromadzonych, jakby szukał sojusznika.

Na to jednak pewien sympatycznie wyglądający starszy pan z laską rzekł, uśmiechając się ironicznie:

– Czy pan, młody człowieku, mówi to poważnie…?

– Słucham pana? – zareagował natychmiast młody urzędnik. – Czemu się pan z tym nie zgadza?

Mężczyzna z końca sali, który rozpoczął tę dyskusję, odpowiedział:

– Czy uważa pan, że święta procesja, w której iść będą setki, może tysiące warszawiaków, powinna przeciskać się przez ciasne uliczki Starego i Nowego Miasta i to uliczki tak zaniedbane?

– Pomiędzy sypiącymi się kamieniczkami – dodał jegomość stojący pod oknem.

Wzburzony młody urzędnik nie odpuszczał.

– To jawna dyskryminacja i dzielenie miasta na tę lepszą i gorszą część! – odparł.

– Panowie! – zawołał nagle przewodniczący Alchimowicz. – Zanim zaczniemy się tu kłócić, chciałem przypomnieć o porządku obrad. – Następnie zwrócił się do buńczucznego urzędnika w środku sali: – Panie kolego, oczywiście, że nie chcemy tu nikogo dyskryminować, ale patrzmy realnie. Czy uważa pan, że w kilka tygodni przygotujemy Plac Zamkowy, Świętojańską, Rynek czy Barbakan na tak wielką uroczystość?

Zebrani oficjele kiwali głowami, godząc się ze słowami przewodniczącego rady i porozumiewawczo spoglądali po sobie. Mężczyzna z końca sali usiadł na krześle. Oburzony młodzieniec nie poddawał się:

– Dobrze, tylko proszę mi jeszcze powiedzieć… – W sali rozległ się pomruk niezadowolenia, mężczyzna zawahał się, próbował jednak dalej, ale już mniej pewnie: – Dobrze… rozumiem… tyle, że…

– Proszę panów, proponuję przerwać dyskusję o tym przemarszu – wtrącił się Ostrowski. – Program jest pełen różnych innych wydarzeń… – Wiceburmistrz mówił długo i kwieciście, opisując program obchodów, dokonując dygresji i wplątując w swą wypowiedź krótkie żarty.

W toku dalszej dyskusji mężczyzna, który negował wcześniej trasę procesji, jął proponować większy udział płci pięknej w obchodach, inny stwierdził, iż należy wydłużyć w szkołach czas obowiązkowych modlitw za cara i jego rodzinę, a jeszcze jeden zaproponował zdecydowanie obfitsze udekorowanie Nowego Światu i Alej Jerozolimskich.

W sali kolumnowej wzrastały emocje, a gorąca dyskusja trwała. W pewnej chwili nastąpił jednak pewien zwrot akcji. Siedzący z przodu dowódca garnizonu porozumiewawczo skinął głową do jegomościa obok oraz do zastępcy burmistrza miasta. Ostrowski poprawił ręką włosy, zapiął marynarkę i uniósł się z miejsca. Stojąc przy stole, zaczął pukać palcami w blat i wołać:

– Proszę panów o spokój. Proszę o chwilę uwagi. – Harmider zaczął słabnąć. – Proszę o ciszę. Proszę o chwilę uwagi – powtórzył burmistrz Ostrowski.

Wtem wstał siedzący przy stoliku koło okna sekretarz i donośnym, grubym głosem zawołał:

– Ciiiszzzaaa, ciiiszzzaaa! Panowie, posłuchajmy, co ma do powiedzenia pan burmistrz.

Gdy rozmowy ucichły, burmistrz zaczął mówić:

– Szanowni koledzy, pamiętajmy, obchody wymagają ogromnego wysiłku logistycznego i, co za tym idzie, wsparcia różnych służb, również mundurowych, w tym wojska. Nie możemy rozwodzić się teraz nad każdą drobną sprawą. Proponowałbym zachować wcześniej ustalony porządek obrad i nie ingerować w program obchodów. – Na sali dało się słyszeć pomruk rozmów i komentarzy. Pan Ostrowski kontynuował: – Miasto może nie dać sobie rady ze wszystkimi aspektami organizacyjnymi w tak krótkim czasie, tak więc o części spraw decydować muszą służby mundurowe, w tym, a może przede wszystkim, dowództwo garnizonu.

Ktoś z tyłu sali zapytał:

– To po co cały ten cyrk?

Burmistrz Ostrowski przez mniej więcej dziesięć kolejnych minut opowiadał o szczegółach obchodów, o konieczności ścisłej współpracy z wojskiem i policją, uzasadniając to w każdym opisywanym punkcie koniecznością wsparcia ze strony tych służb.

Delegaci, nieco znużeni i zniechęceni, rozglądali się po sali, ktoś co raz spoglądał na zegarek.

W pewnym momencie dowódca garnizonu popatrzył spokojnie na swego asystenta, a ten skinął do sekretarza przy oknie. Po chwili generał i asystent powoli dźwignęli się z miejsc i dostojnym krokiem skierowali się ku drzwiom. Na odchodne dowódca garnizonu zerknął na Ostrowskiego, uśmiechając się z lekka. Burmistrz odwzajemnił ten gest.

Korytarz urzędu był prawie pusty, ale również tu dało się słyszeć wrzawę z sali kolumnowej. Przy recepcji stała urzędniczka Zosia i plotkowała z młodziutką, blondwłosą, ubraną w spódniczkę i białą koszulę recepcjonistką Jadzią. Nagle ta druga, widząc wychodzących panów, wyprostowała się, skrzyżowała rączki na plecach i, uśmiechając się od ucha do ucha, zawołała:

– Do widzenia panom, miłego popołudnia, panie Generale.

Generał uśmiechnął się i skinął głową. Asystent z zadowoleniem pochylił się i odparł:

– Do widzenia paniom.

Obaj panowie skierowali się do wyjścia. Skrzypnęły drzwi i znaleźli się na zewnątrz. Ulica była gwarna, ciżba ludzka tłoczyła się na chodnikach, dorożki pędziły w różne strony, przejeżdżał też czerwony tramwaj elektryczny.

Koło urzędu stał ubogo ubrany chłopiec i sprzedawał gazety. Popołudniowe słońce pochyliło się i schowało za wieżą kościoła. Niebo coraz bardziej spowijały ciemnoszare chmury, rzucające cień na hałaśliwe miasto, głośne i wielokolorowe kłębowisko ludzi i koni, wypełniające centrum w godzinach przedwieczornego szczytu.

Generał i asystent wsiedli do czarnej dorożki, do której zaprzężony był brązowy młody koń. Na okrzyk wyrwanego z drzemki woźnicy koń ruszył i wmieszał się w uliczny potok, zostawiając w tyle ratusz.

Rozdział I

…Markandeja nie pragnął żadnych łask i poprosił tylko Wisznu, by mógł poznać jego moc sprawiania iluzji. Wisznu przystał na to i odszedł. Święty mąż dalej zagłębiał się w medytacjach.

Kiedyś siedział nad brzegiem rzeki, gdy zerwała się burza. Z rykiem przewalały się po niebie czarne chmury przedzierane światłem błyskawic. Krople deszczu były wielkie jak kości do gry. Cztery oceany słały ze wszech stron fale olbrzymie jak góry. Samotny Markandeja zatrwożył się. Woda pokrywała ziemię, niebo, gwiazdy i cały wszechświat, on zaś poruszał się po omacku jak ślepiec. Cierpiał głód i pragnienie, lękał się zwierząt wodnych, w ciemności nie rozróżniał kierunków. Niespodzianie, za sprawą Wisznu, znalazł się we wnętrzu boga śpiącego w oceanie. Widział spokojną, piękną ziemię; pielgrzymował, odwiedzając świątynie i pustelnie. I stało się, że jakby przypadkiem wypadł przez otwarte usta Wisznu. Ku swemu przerażeniu zobaczył wokoło ten sam groźny ocean. Nie mogąc tego pojąć, pytał siebie: „Czyż to się dzieje naprawdę?”. Potem zauważył olbrzyma śpiącego na falach, podobnego do górskiego łańcucha, a z którego biło światło. Znów wszedł przez jego usta, a poprzednie zdarzenie wydało mu się snem. Dalej pielgrzymował, ponownie jednak wpadł do oceanu. Ujrzał teraz wyspę, na której rósł kwitnący banian. Na gałęzi drzewa, w zagłębieniu liścia, leżało maleńkie dziecko. Było ciemne, piękne i uśmiechało się, ssąc palec u stopy. Zachwycony Markandeja podszedł doń i wtedy dziecko przywołało go słowami:

– Moje dziecię!

Święty mąż poczuł się urażony, gdyż nikt się tak doń nie odzywał. Ono zaś rzekło, iż jest jego ojcem, pierwszą istotą i dawcą życia, jest kosmicznym mężem Narajaną, Indrą i wszystkimi bogami, twórcą świata i jego niszczycielem, świętą ofiarą i ogniem podtrzymującym ofiary, wodą i panem wód, cyklem roku, joginem i magiem, którego imię brzmi Śmierć Wszechświata…

Lekturę przerwało nagle pukanie do drzwi. Edek odłożył książkę.

– Cholera – zaklął po nosem.

Wstał z łóżka i ruszył ku wejściu, mijając po drodze swoją mamę stojącą w aneksie kuchennym po drugiej stronie dużej izby. Skrzypiała drewniana podłoga. Kiedy doszedł do drzwi, odblokował zasuwkę i otworzył je. Na korytarzu stała młodziutka piegowata dziewczyna o lekko kręconych czarnych włosach. Ubrana była w starą niebieską sukienkę i sandały. Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając nieco krzywe zęby.

– Cześć, Edek – powiedziała.

– Cześć, Ela – odparł młodzieniec.

Dziewczyna była bardzo szczupła, drobnej budowy ciała, niska. Miała duże brązowe oczy i małe delikatne usta.

– Co słychać? – próbowała zagaić rozmowę.

– W porządku, jakoś leci – odpowiedział.

– Przyszłam oddać jednego rubla twojej mamie, jest teraz? Albo może przekażesz?

– Jasne, przekażę.

Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni sukienki monetę i podała ją Edkowi.

– Dziękuję – powiedział, biorąc w garść monetę.

Ela stała jeszcze chwilę, uśmiechając się i wpatrując w niego.

– Coś jeszcze? – spytał niemrawo Edek.

– Nie, przekaż tylko podziękowania mamie, do zobaczenia – odparła.

– Do widzenia, Elu.

Dziewczyna odwróciła się i zniknęła w korytarzu. Edek zamknął drzwi i podszedł do mamy.

– Kto to był? – chciała wiedzieć kobieta.

– Ta młoda Hartmanówna – odparł chłopak i kontynuował: – Oddała tego rubla, co pożyczyłaś pani Hartman tydzień temu.

Kobieta odwróciła się do syna, wytarła ręce o fartuch i wzięła monetę.

– Tak myślałam, że oddadzą w terminie. Zawsze oddają, to porządni ludzie – stwierdziła.

Edek zatrzymał się pośrodku izby, włożył ręce w kieszenie spodni i rozejrzał się w zamyśleniu.

*

Edward Krzemiński był osiemnastoletnim młodzieńcem, przygotowującym się właśnie do matury. Był chłopakiem średniego wzrostu i budowy ciała. Miał popielate włosy zaczesane do tyłu, jasną karnację, niebieskie oczy, lekko orli nos i dość wydatne usta. Jego usposobienie było spokojne i raczej łagodne. Często jednak, szczególnie gdy się denerwował, miał nieco rozbiegane oczy i przygryzał dolną wargę.

Tego dnia, w luźnych wełnianych spodniach i starej koszuli po ojcu, bo tak ubrany chodził po mieszkaniu, czytał starą, kupioną w antykwariacie książkę na temat mitologii Indii.

Marzył o podróżach, był zafascynowany Wschodem: Indiami, Cejlonem. Ciekawiły go również dzieje Mazowsza i jego własnych przodków.

Uczęszczał do ostatniej klasy gimnazjum. Był dosyć dobrym uczniem, jednak ani w nauce, ani w sporcie raczej się nie wyróżniał.

Za całe mieszkanie służyła jego rodzinie ta jedna duża izba o drewnianej podłodze i gdzieniegdzie popękanych, trochę zagrzybiałych ścianach. Pomieszczenie miało aneks kuchenny, aneks sypialniany i małą pakamerę, gdzie stała duża misa do kąpieli. Oba duże okna wychodziły na ulicę Freta na warszawskim Nowym Mieście. Mieszkali tam w piątkę, a właściwie, wliczając w to rudo-białego kota Tytusa, w szóstkę.

Poza Tytusem domownikami byli: Edek, jego rodzeństwo – Józef i Justyna, mama Katarzyna i ojciec Andrzej – pracownik zakładów Wedla na Pradze.

*

Była sobota około południa, końcówka września. Pani Katarzyna gotowała obiad. Ojciec i starszy brat Józek byli w pracy, a piętnastoletnia Justyna – w szkole.

– Edek, dam ci pięćdziesiąt kopiejek, poszedłbyś do składu Landsbergów po ziemniaki, marchew, jabłka i, jak starczy, to kaszę gryczaną – odezwała się mama.

– Koniecznie teraz? – zapytał chłopak.

– Koniecznie nie, ale dobrze by było, potem sklep zamkną, oni niezbyt religijni, ale w końcu dziś szabat u nich.

– Dobrze – wymamrotał.

Gdy trzasnęły drzwi kamienicy, Edward stanął na ulicy Freta. Ładnie dziś, wczesna jesień w pełni – pomyślał.

Słońce świeciło mocno, było ciepło jak na początek września. Błękitne niebo poprzecinało kilka białych obłoków, a okna kamienic błyszczały, odbijając promienie. Ulica wypełniona była ludźmi – przechodniami, drobnymi ulicznymi handlarzami i handlarkami. W bramie naprzeciwko stało kilku groźnie wyglądających mężczyzn w różnym wieku, trzymali w rękach butelki, z których pociągali co chwila. Starsza pani z wózkiem pełnym toreb cukru i soli odezwała się do Edka:

– Cześć, młody, mam tani cukier, może chcesz?

– Nie, dziękuję – odparł.

– A jak czuje się mama?

– Dobrze, dziękuję, jest teraz w domu – odpowiedział.

– Pozdrów ją ode mnie – dorzuciła.

– Jasne, dziękuję.

Edek szedł ulicą, miał wyjątkowo dobry nastrój, rozpierała go energia. Zawiał lekki wiatr, rozchylając jego płaszcz, który chłopak chwycił prawą ręką na powrót zsuwając, lewą natomiast poprawił włosy. Powiew uniósł kurz i parę starych gazet, co zmusiło go do osłonięcia łokciem twarzy. Po chwili ukazały się przed nim witryny sklepiku Jana Landsberga.

Chłopak chwycił za klamkę i pewnym krokiem wszedł do środka przy akompaniamencie dzwoneczka umocowanego przy górnej futrynie.

– Dzień dobry – zawołał.

– Dzień dobry – odpowiedział właściciel.

Za ladą stał niski, tęgawy i łysy mężczyzna w podeszłym wieku. Miał miłą powierzchowność. Ubrany był w ciemnoszarą marynarkę.

Sklepik był mały, ale wypełniony towarami.

– Panie Janku, ja po kilka rzeczy, chciałem po kilogramie ziemniaków, marchwi i jabłek – wymienił.

– W porządku – powiedział właściciel i zaczął ważyć towar.

– Mama prosiła, że jak starczy, to bym wziął jeszcze gryki – dodał młody.

– Razem będzie sześćdziesiąt kopiejek – podliczył pan Janek.

– Kurcze, to nie starczy mi, mam pięćdziesiąt.

– Torba kaszy to dwadzieścia kopiejek, sprzedam ci za te dziesięć, a dychę zapiszę na zeszyt.

– Dziękuję, oddam jeszcze w tym miesiącu – obiecał nieco zakłopotany Edek, podając jednocześnie pieniądze.

Właściciel wziął monetę, spoważniał jednak nagle. Zakręcił monetę w palcach, zerknął na chłopaka i powiedział:

– Słyszałeś, co było dziś w nocy na Mostowej?

– Nie, co?

– Bójka, poszedł w ruch majcher, sporo krwi tam zostało na bruku.

– Ktoś zginął? – zapytał wystraszony chłopak.

– Ponoć nie… wiesz… przyszli chłopaki z Powiśla na jakąś popijawę na Boleści, potem szli i darli mordy. Na Mostowej trafili na Bronka i kilku tych od nas…

– Ja kilku przed chwilą widziałem – przerwał Edward. – Pili w bramie tu obok, na Freta.

– Jak co dzień – powiedział właściciel, po czym dodał: – Może muszą ostudzić emocje. Strach tu czasem chodzić, choć mieszkam tu całe życie.

– Też kiedyś w szczękę dostałem od jednego z nich, ale nic mi nie zabrali, bo nic cennego nie miałem – przyznał młody.

– Uważaj na nich, nie zwracaj uwagi, jak się gapią, nawet jak zaczepią, to nie daj się sprowokować. Oni codziennie stoją po tych bramach, piją, a potem szukają zaczepki, no a wieczorami i w nocy kradną. Włamali się ostatnio do mieszkania na Kościelnej. Nie złapano ich na gorącym uczynku, ale wiadomo, że to oni.

– Dużo wynieśli? – zapytał Edek

– Niewiele. W końcu kto tu dużo ma? Ale parę rzeczy ukradli.

Edward poczuł ściskający go w brzuchu lęk, zaczął przygryzać wargę. Poruszył się nerwowo, po czym uciął dalszą rozmowę:

– Przykra sprawa. No dobra, panie Janku, będę się zbierał. Tak, jak mówiłem, postaram się jeszcze w tym miesiącu oddać te dziesięć kopiejek.

– Nie przejmuj się, wiem, że postarasz się szybko oddać – odpowiedział sklepikarz i dodał: – Pozdrów rodziców… Zapraszam od poniedziałku, będę miał nową dostawę.

– Dziękuję, na dniach pojawię się na pewno.

Po chwili Edek szedł z powrotem ulicą Freta. Ludzie przemieszczali się powoli, to z sobotnimi zakupami, to wracając z pracy czy szkoły. Przy bramach, na chodnikach stały grupki dyskutujących ze sobą sąsiadów.

Przez ulicę przebiegła mała dziewczynka w niebieskim płaszczyku i czerwonym berecie, ciągnąc za sobą na smyczy brązowego jamnika.

– Agi, Agi, szybko! – zawołała, po czym zniknęła w bramie kamieniczki.

Młody szedł ulicą już w nieco gorszym nastroju, myślał o opowieściach sklepikarza: Pan Janek sam jakby był trochę wystraszony… Sam się tu czasem boję, nie mieszkam w ciekawej okolicy. – Posmutniał. – Ci na Krakowskim pewno nie mają takich problemów… Hm, w ogóle się tu do nas raczej nie zapuszczają, a ja stąd jestem, choć nie lubię tych okolic. Chciałbym…

Nagle jego myśli przerwał jakiś starszy, kompletnie pijany, zaniedbany mężczyzna.

– Młody, dałbyś ze dwadzieścia kopiejek? Głodny jestem.

Głodny, właśnie widzę i czuję, jak o jedzeniu myślisz – pomyślał chłopak. Wystraszył się trochę, ale nie chciał, by było to po nim widać. Uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic i powiedział:

– Wszystko właśnie wydałem, sam nie mam, niestety.

– Aaa – odparł pijany mężczyzna i zatoczył się w kierunku chodnika.

Młodzieniec zbliżył się do miejsca, gdzie widział wcześniej typów spod ciemnej gwiazdy. Z niepokojem, kątem oka zerknął w bramę naprzeciwko, ale od razu odetchnął. Brama była pusta. Leżała tam tylko nadtłuczona butelka.

Po chwili był w mieszkaniu, gdzie unosił się ładny zapach.

– Co będzie na obiad? – zapytał mamę.

– Kartofle ze skwarkami, szpinak i kompot jabłkowy – odpowiedziała.

Pani Katarzyna była kobietą tęgawą, średniego wzrostu. Jej długie blond włosy zaczesane były do tyłu i spięte w koński ogon. Miała na sobie starą zieloną sukienkę i przybrudzony, biały fartuch.

Uśmiechnęła się do syna, po czym spytała:

– Jak jest na dworze?

– Ładnie – odparł z uśmiechem chłopak. Jego dobry nastrój znów przez chwilę zmąciło wspomnienie rozmowy w sklepie. Wziął głębszy wdech. Nie będę się dręczył – pomyślał.

– Pomóc ci czy mogę poczytać? – zapytał.

– Poczytaj, poradzę sobie – odparła.

– A kiedy wracają ojciec i reszta? – dociekał.

– Nie wiem dokładnie, ale chyba niedługo, więc jak chcesz mieć spokój i czytać, zrób to teraz. Myślę, że za godzinę zjemy.

Edek wszedł do aneksu sypialnego i położył się na łóżku. Wziął do ręki swoją książkę zatytułowaną Mity Indii i zaczął wertować kartki.

– Gdzie ja skończyłem? – mruczał pod nosem. – Chyba tu, o Wisznu.

Nagle trzasnęły drzwi i do mieszkania wpadła Justyna, robiąc dużo hałasu.

– Mamo, jestem! – zawołała. – Ale jestem głodna, kiedy obiad?

– Spokojnie, rozbierz się najpierw i umyj ręce – odparła mama.

Dziewczyna energicznym ruchem ręki zdjęła czapkę, po czym szybko rozpięła kurtkę i rzuciła obie części garderoby na krzesło stojące przy stole pośrodku pokoju.

Była drobna, o lekko lokowanych blond włosach sięgających do ramion. Miała na sobie spodnie i granatowy gimnazjalny mundurek. Uczęszczała do tego samego gimnazjum, co jej starszy brat Edward. Była wesoła i towarzyska. Miała dar łatwego zjednywania sobie ludzi, jak i dar irytowania ich niekiedy. Była dość inteligentna, ale niezbyt pilna, co plasowało ją wśród przeciętnych uczennic. Na ogół wesoła, jednak gdy się złościła, miała napiętą i smutną twarz. Wiele spraw dusiła w sobie, a jej pozorna beztroska i towarzyskość miały pomagać jej w tym duszeniu. Jej usposobienie było zwykle delikatne, radosne i pokojowe, lecz gdy ktoś „nadepnął jej na odcisk”, nie pozostawała dłużna. Długo chowała urazę.

– No to koniec spokoju – znów zamruczał pod nosem Edek, po czym odłożył książkę i powoli, trochę od niechcenia dźwignął się z łóżka.

– Dzisiaj na geografii profesor Kostrzewski opowiadał nam o delcie Orinoko i pokazywał fotografie z Ameryki Południowej – mówiła szybko dziewczyna. – To było takie ciekawe i w ogóle egzotyczne! Ale muszą mieć piękne życie tacy podróżnicy, co byli w tych wszystkich niezwykłych miejscach. Ja bym pojechała do…

– Dobrze, spokojnie, odpuść, dopiero było tak cicho i spokojnie – odezwał się chłopak.

– Ciebie to nigdy nie interesuje, co chcę powiedzieć, chyba bardzo działam ci na nerwy – powiedziała głośno wzburzona dziewczyna.

Młodzieniec prychnął i szyderczo się uśmiechnął.

– Naleję sobie trochę soku, tego z mirabelek – rzekł do mamy i wziął lewą ręką metalowy kubek, a prawą – szklaną butelkę z sokiem.

Justyna patrzyła na niego zdenerwowana, trochę jakby z wyrzutem. Westchnęła, rozejrzała się po pomieszczeniu i zaczęła spacerować po skrzypiącej podłodze, nucąc cicho przebój znanego warszawskiego kabaretu. Kiedy skończyła, znów się odezwała:

– A wiesz, Edku, że ta rok starsza ode mnie Ela Hartman, wiesz, ta ze Stawek, mówiła dziś o tobie i w ogóle często o tobie wspomina i dopytuje się o ciebie.

Kurde, to już przesada – pomyślał chłopak.

– A jak jej o tobie ostatnio opowiadałam, to miała takie oczy maślane…

– Co jej o mnie mówiłaś? – Edek przerwał stanowczo siostrze.

– Coś się tak obruszył? – odpowiedziała pytaniem na pytanie dziewczyna i zachichotała.

Edek spuścił wzrok i odwrócił się.

– Nie, nic – odparł, po czym zwrócił się w kierunku matki i już chciał o coś zapytać, ale nagle przerwała mu Justyna:

– Ela czasem pyta o ciebie, ale nie martw się, nie mówię jej zbyt wiele. – Po chwili dodała: – Chociaż wiesz, nawet ją lubię, jest miła i w ogóle całkiem fajna.

– No tak, tak – mruknął pod nosem chłopak.

Justyna zajrzała do aneksu łazienkowego, wymyła ręce w misce i podeszła do kuchni, przyglądając się gotującej mamie.

Edek wszedł do aneksu i znów usłyszał siostrę, która stwierdziła, że idzie do koleżanki piętro wyżej.

Po chwili zatrzasnęły się za nią drzwi i zrobiło się nader cicho i spokojnie, dobiegały jedynie słabe dźwięki krzątającej się przy kuchni matki, kipiących garnków i czasem trzask pękających w ogniu pod kuchnią kawałków drewna.

Edek, siedząc na łóżku, przeglądał zeszyty i książki. Po chwili znów usłyszał, że ktoś wchodzi do mieszkania. Tym razem to był Józek, starszy brat. Rozmawiał z matką.

Józek był najstarszy z trójki rodzeństwa. Terminował niegdyś u szewca. Dziś pracował u niego, zarabiał i był zaręczony z Marysią Żebrowską, dwa lata młodszą dziewczyną z Powiśla. Choroba kości, którą przeszedł w dzieciństwie, sprawiła, iż utykał na lewą nogę. Nie mógł biegać i wykonywać niektórych zawodów. To małe kalectwo uchroniło go jednak przed służbą wojskową. Kilkuletnia służba w carskim wojsku to nie przelewki i trudno było się od niej wywinąć. Mało komu się ona uśmiechała, w szczególności jeśli powołany miał trafić w odległe rejony imperium.

Józek był prostym, hardym facetem. Radził sobie w życiu dobrze i twardo stąpał po ziemi. Różnił się niezmiernie od swego młodszego rodzeństwa. W dodatku był dość dobrze zbudowany, wysoki i muskularny. To ostatnie zawdzięczał przede wszystkim pracy fizycznej, wykonywanej od czternastego roku życia. Fabryki, składy, budowy, żniwa były jego światem od nastoletniości. Nauka fachu miała dać mu z czasem własny zakład i większe pieniądze. Szewc był potrzebny wszędzie.

Edek wstał, ziewnął i przeciągnął się na łóżku. Powoli wyszedł z aneksu do głównej izby.

– Cześć, już jesteś? – odezwał się do starszego brata.

– Tak, skończyłem już na dziś. Mogłem wyjść wcześniej z warsztatu – odparł Józek, po czym dodał: – A ty co? Spałeś czy znowu coś czytałeś?

– Jedno i drugie, dziś miałem wolne, odwołali w szkole te parę sobotnich lekcji. Wyspałem się, a potem wziąłem za czytanie – odparł młodszy brat i zaraz dorzucił: – Bardzo ciekawa ta książka, kupiłem ją tydzień temu w tym antykwariacie na Tamce.

– O, aż tam cię wywiało? – zapytał żartobliwie starszy.

– Lubię tamte okolice, poza tym miałem jeszcze inną sprawę do załatwienia nieopodal.

– Hm… no tak – mruknął Józek, po czym zwrócił się do matki: – A ojciec o której wraca?

Pani Katarzyna odpowiedziała od razu:

– Powinien być za chwilę, dziś też ma pracować krócej, a po pracy będzie szedł prosto do domu – mówiąc to, kobieta powoli wstała od stołu i podeszła z powrotem do kuchni.

Edek jeszcze raz napił się odrobinę soku i usiadł do stołu, przy którym starszy brat popijał z kolorowego kubka herbatę.

– Dużo mieliście dziś pracy? – spytał brata chłopak.

– Jak to u szewca – odparł Józek. – W sobotę wielu ludzi odbiera zamówioną robotę z tygodnia, a my staramy się nadrobić zaległe zlecenia. Chociaż dziś uwinęliśmy się ze wszystkim szybko.

– Aha – oparł Edek i po krótkiej chwili zapytał: – A Marysia dziś tu przyjdzie?

Józek pokiwał głową i odpowiedział:

– Z Marysią dziś idziemy do Andrzejewskich, wiesz, tych znajomych z Powiśla.

– Pozdrówcie ich ode mnie – powiedział Edek i zmienił temat. – Byłem przedwczoraj na Powiślu, ale na chwilę. Kiedy wracałem, wpadłem na Krakowskie.

– U tej Baśki byłeś? – podpytywał Józek.

– Tak, chciałem oddać jej książkę, ale nie było jej. Wyjechali za miasto, chyba do Wilanowa.

– No tak, bawi się bogate towarzystwo – skwitował brat. – Po co ty tam chodzisz? Chciałbyś być taki jak oni…? Chcesz być jednym z nich? Wiesz, że masz małe szanse.

– Ale jakieś szanse są – odparł, zaśmiawszy się, Edek.

– No tak, tak. Nie wiem, rób, jak chcesz, ale ja to bym tam nie chodził, nie poniżałbym się.

– Nie poniżam się – stanowczo rzucił chłopak.

– Taaa… – burknął Józek i wstał od stołu, zwracając się do matki: – Mamo, naleję sobie jeszcze trochę kompotu, tego z jabłek.

– Dobrze – zawołała stojąca przy kuchni pani Katarzyna.

Edward siedział wyraźnie poirytowany i strapiony.

O co mu chodzi? Czy zabieganie o Basię to poniżanie się? A jeśli już niedługo się uda i będę z nią i ją tu przyprowadzę albo wyjadę z nią do tego Wilanowa na niedzielę, to on się poniży, że gada takie głupoty – myśli kłębiły się w jego głowie.

Chłopak czuł, jak narastają w nim emocje. Jakiś wewnętrzny złośliwy głos zaczął do niego mówić:

– Marzenia. Gdzie ją przyprowadzisz, do tej klitki na Freta? Za co zaprosisz ją do tego Wilanowa? Marzenia ściętej głowy, przecież ona nawet nie wykazuje tobą zainteresowania.

– Ale przecież podeszła wtedy do mnie na przerwie i zagadała uśmiechnięta… – przekonywał sam siebie.

Rosły w nim złość, frustracja i smutek.

– Lepiej położę się i poczytam – powiedział w myślach do siebie.

Wstał i poszedł znów do aneksu. Tam zdjął kapcie, zasłonił kotarę i położył się na materacu. Wziął do rąk książkę i zaczął przewracać strony. Znalazł tekst, na którym skończył czytanie, i zaczął wodzić po nim wzrokiem. Jednak wcale nie czytał, tylko myślał zdenerwowany o bracie.

O co, kurwa, mu chodziło z tym poniżaniem? Kiep jeden, niech spierdala! – krzyczał do siebie w swojej głowie. – Chyba dziś już się do niego nie odezwę, niech sobie idzie do tych Andrzejewskich. Może wróci napruty i rozbawiony i będzie się tłukł po nocy, zanim się położy i zaśnie…

Edek dręczył się tak myślami jeszcze dłuższy czas, może piętnaście, może dwadzieścia minut, gdy nagle z zadumy wyrwał go głos mamy:

– Kurcze, niech ten ojciec już wraca, bo zaraz obiad – mówiła sama do siebie.

W przypływie energii chłopak poderwał się z łóżka, wszedł na środek pokoju i rzekł głośno:

– Ja też jestem już głodny, zjadłbym coś.

– Poczekamy jeszcze chwilę na tatę, może zaraz wejdzie, powinien już być o tej porze.

Edek zakręcił się po pokoju, podszedł do okna i pomyślał: nie ma co się zadręczać, co będzie, to będzie.

Stał chwilę przy szybie, obserwując ulicę i snujących się po niej ludzi.

Po chwili jego uwagę przykuł starszy mężczyzna, kucający przy bramie kamienicy naprzeciwko.

Nosił stare, wytarte, ciemne spodnie i brązową kurtkę. Na głowie miał szarą chłopską czapkę z małym daszkiem. Jego pomarszczoną twarz skrywała długa siwa broda i siwe wąsy. Palił fajkę, a przy jego stopach stała otwarta butelka piwa.

Pan Maciej jak co rano przy bramie – pomyślał Edek. – Ciekawe, ile on ma lat… Podobno prawie siedemdziesiąt.

Chłopak odsunął lekko firankę, podparł brodę ręką i dłuższą chwilę przyglądał się.

Kawał historii – myślał dalej – walczył podobno w sześćdziesiątym trzecim, ale odłączył się od oddziału i wrócił do wsi. Po uwłaszczeniu spakował z żoną manatki i przeniósł się tutaj. I tak od pięćdziesięciu lat tkwi na Freta.

Chłopak stał tak, wpatrując się w sąsiada, aż tu nagle usłyszał kroki na korytarzu, zgrzyt klamki i…

– Dzień dobry wszystkim – powiedział wesoło wchodzący do mieszkania ojciec.

– Witam – odrzekł, odwracając się Edek, uśmiechnął się, po czym odszedł od okna i patrząc na tatę, stwierdził z wyrzutem:

– Czekaliśmy tutaj głodni z obiadem. Co tak późno?

– Po pracy musiałem ustalić parę rzeczy z chłopakami z magazynu i trochę się zeszło – odparł i od razu dodał: – Jakie zapachy, chyba coś dobrego.

– Umyj ręce i siadaj do stołu – rzuciła pani Katarzyna, odlewając kartofle.

– Głodny jestem jak cholera, a w fabryce dzisiaj dużo było roboty, zmęczyłem się i marzę o obiedzie.

*

Po posiłku Józek, pożegnawszy się, wyszedł z mieszkania. Edek usiadł na swoim łóżku i zaczął wyjmować podręczniki ze szkolnej torby. Musiał przeczytać notatki z kilku lekcji, żeby przygotować się do zajęć zawczasu, a w niedzielę mieć wolne. Przejrzał książki, następnie zaczął czytać jeden z zadanych rozdziałów z fizyki: o nowych badaniach i w ogóle wiedzy na temat prądu elektrycznego stałego i zmiennego.

Minął pewien czas, kiedy uwagę chłopaka rozproszyła rozmowa rodziców siedzących przy stole. Przez zasłoniętą kotarę dało się słyszeć głos ojca. Pan Andrzej mówił z niepokojem o sytuacji w pracy. Właściciel fabryki czekolady, w której pracował – pan Wedel – zamierzał modernizować zakład. Pracownicy obawiali się redukcji zatrudnienia.

Chłopak zaczął przysłuchiwać się słowom, które padały. Pędziły mu przez głowę i przeplatały się różne myśli. Zastanawiał się nad niedawną rozmową z bratem, a jednocześnie niepokoiły go wieści ojca.

– Co jeśli tata straciłby pracę? I tak nie mamy zbyt dużo pieniędzy. Chyba nie musielibyśmy się stąd wyprowadzić… chociaż i tak nienawidzę tych okolic. Rudery! Ale jak nie będzie pieniędzy, to gdzie się wyprowadzimy? Do przytułku?

Pan Andrzej Krzemiński zarabiał u Wedla dość dobrze. Był na dodatek ceniony w pracy, miał pod sobą kilkunastu innych robotników. Był pracowity, zaradny i lubiany przez kolegów, także jako dobry kolega. Był średniego wzrostu i postury. Miał włosy w kolorze ciemnego blondu. Jego pogodne usposobienie sprzyjało dobrym kontaktom z żoną, dziećmi i właściwie większością ludzi. Był żywicielem i podporą rodziny.

Edek słuchał i po chwili przekręcił się na prawy bok. Był podenerwowany i posmutniał. Wpatrywał się w niewielkie zdjęcie przyklejone do ściany przy materacu. Na zdjęciu były piramidy w Gizie, obok których przechadzało się kilku mężczyzn w arabskich szatach. Za nimi podążał wielbłąd, prowadzony za lejce przez jednego z Arabów. W tle widać było kilka straganów, a nieopodal nich stała arabska kobieta w burce, jak gdyby czekając na kogoś.

Edek marzył wiele razy o podróżach: Egipt, Indie, Palestyna. Zdjęcie to kupił dwa lata temu na straganie, przechadzając się po lekcjach po Rynku Mariensztackim.

Czasem nie lubił od razu po zajęciach wracać do domu, wybierał się w różne miejsca w Śródmieściu. Spacerował po nich, czytał na ławce książkę, a gdy miał kilka kopiejek, wstępował do kawiarni.

– A gdybym tak kiedyś… już po maturze pojechał w miesięczną podróż na południe, zobaczyć Kair, Gizę, Karnak? Czy to w ogóle realne? – spytał sam siebie, po czym popłynął myślami w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. – Basia może tam pojedzie, dla niej to nie jest takie nierealne – dumał dalej. – Po zdanej maturze gdzieś pewno pojedzie, ojciec jej ufunduje. Wtedy na święta mówiła coś w szkole o Paryżu i Sankt Petersburgu… No, no, to się nazywa młodość i życie…

Chłopak uśmiechnął się do siebie. Wyobraził sobie siebie odwiedzającego ulubioną koleżankę z klasy w kamienicy na Krakowskim Przedmieściu.

– Hm, ale mezalians by był… – pomyślał i znów, trochę ironicznie, uśmiechnął się do siebie.

Mijały minuty, wreszcie kwadranse, na tych rozważaniach i poobiednim lenistwie. W tle słychać było coraz wyraźniejsze pukanie kropli w parapet. Lekki deszcz, zwiastujący koniec lata, zrosił bruk z „kocich łbów” pomiędzy kamienicami. Niebo zachmurzyło się mocno, zawiał wiatr, a rynsztokami zaczęła płynąć woda. Staruszka sprzedająca warzywa obok kamienicy wstała i skierowała się do bramy, chłopak z gazetami gdzieś zniknął, a pan Waldemar, nieprzejęty tą zmianą aury, nadal kompletnie pijany, drzemał w bramie. Pan Landsberg uchylił lekko drzwi i wyjrzał ze sklepu na ulicę, potem spojrzał w niebo i schował się z powrotem do środka.

W kamienicy przy Rynku Nowego Miasta otworzyły się drzwi. Słychać było jakiś śmiech, po czym na ulicę wyszedł krótko przystrzyżony młodzieniec w niechlujnym stroju.

Mężczyzna odprowadzający go do drzwi podał mu do ręki butelkę, ten chwycił ją, przechylił i pociągnął z niej kilka łyków, następnie oddał ją kompanowi, odwrócił się i chwiejnym krokiem poszedł ulicą w kierunku Barbakanu. Kompan schował się do budynku, a drzwi za nim trzasnęły.

Kilku małych chłopców, śmiejąc się, przebiegło ulicą. Jeden z nich trzymał w ręku piłkę. Po chwili wszyscy zniknęli w bramie jednego z domów na rynku.

Zaczęła się ulewa.

*

Późne sobotnie popołudnie przyniosło chłód i rześkie powietrze, które wpadało do głównej izby przez oba uchylone okna.

Edek siedział przy stole, pił herbatę i jadł ciasto drożdżowe. Pani Katarzyna siedziała na małym foteliku przy piecu. Czytała kupioną tego dnia gazetę.

Na jej kolanach spał zwinięty w kłębek Tytus.

– Hm, znowu włamanie do sklepu z alkoholem – odezwała się nagle.

– Gdzie tym razem? – zapytał chłopak.

– Na Foksalu – odparła – sklep Kirszenbaumów. Włamali się, okradli i zdemolowali, a na szybie napisali kilka wulgarnych słów o właścicielach.

– Jak u Hartmanów na Stawkach w zeszłym roku – dorzucił młodzieniec, po czym wziął większy kęs ciasta.

– Chuliganeria – powiedziała pani Katarzyna – nudzą się i do tego chlać im się chce, a nie mają pieniędzy.

– Taa, wzięliby się za robotę, to by mieli – rzekł Edek. Westchnął i kontynuował: – Czasy takie ciężkie i biedne to nie są, kto chce, ten może pracować i zarabiać.

– A tak właściwie… – zagadnęła matka – to ty idziesz w ten poniedziałek gdzieś po szkole? Dorabiasz sobie coś znowu?

– Tak – odparł. – Jak wrócę ze szkoły, to odrobię lekcje, pouczę się, zjem coś i na osiemnastą do ratusza. Ale nie wiem, jak długo tam będę… Myślę, że sprzątnięcie holu zajmie mi jakąś godzinę, potem sala konferencyjna, bo tam było jakieś ważne spotkanie znowu. Zapłacą mi i koledze po rublaku. Ostatnio często się tam coś dzieje, chyba w sprawie tych obchodów…

– Obchodów – wtrąciła mama. – Będzie huczało w mieście. A ludzie coraz więcej o tym gadają. Choć nikt jakoś bardzo nie przeżywa.

– A co tu przeżywać, obchody jak każde inne. Tylko roboty będzie i w ogóle zamieszanie wszędzie.

Pani Katarzyna westchnęła i zwróciła wzrok z powrotem na gazetę.

– Ciekawe, co jeszcze wymyślą i ile na to wszystko pójdzie pieniędzy – mruknęła pod nosem.

Edek nie zareagował już na te słowa. Zamyślony nieco, dojadł ciasto i wypił herbatę. Wstał od stołu, przeciągnął się, po czym podszedł do okna.

Na zewnątrz było już szarawo, zbliżał się zmierzch. Nie było widać słońca, schowało się za chmurami.

Chłopak spojrzał na zegar ścienny wiszący pomiędzy oknami. Była już osiemnasta dwadzieścia.

Znów przeniósł wzrok na okno i poczuł jakiś przypływ energii. Czuł, że chce na chwilę wyjść. Przejść się bez celu.

Może nad Wisłę – pomyślał, a na głos odezwał się:

– Wyjdę na chwilę, mamo… Tak przejść się.

– Chce ci się? – zapytała.

– Trochę się tylko przejdę. Zaraz wracam.

Podszedł do drzwi, zdjął z wieszaka starą szarą kurtkę, sprawnym ruchem ubrał się w nią, założył buty i po chwili szedł przez korytarz.

Schodząc po schodach, zerknął na witraż w oknie. Drewniane stopnie skrzypiały, pachniało stęchlizną.

Wyszedł na ulicę, włożył ręce w kieszenie kurtki i średnim tempem ruszył w kierunku rynku. Przeciął go i znalazł się na ulicy Kościelnej. Później, pogwizdując lekko, zszedł po skarpie w kierunku rzeki. Mijał baraki ubogich mieszkańców. Pełno było tu śmieci. Idąc, kopnął stary dziurawy garnek, chrupnęło mu też pod butami szkło z rozbitej butelki. Przed jednym z baraków siedziało dwóch mężczyzn w średnim wieku i starsza kobieta. Wszyscy mieli w rękach po butelce piwa i rozmawiali o czymś wesoło.

Po chwili chłopak stał nad brzegiem Wisły. Zapadł już zmrok. Woda była ciemna i przypominała płynącą smołę. Zawiał wiatr i dało się poczuć przejmujące zimno. Na przeciwległym brzegu, nad ledwo widocznymi drzewami, widać było światła warszawskiej Pragi. Po prawej latarnie rozświetlały most, spinający obie strony miasta. Po nim w kierunku prawego brzegu przemknęła dorożka. Zaraz za mostem, w ciemności, majaczyły dwie wysokie wieże bazyliki przy Floriańskiej. Na wprost nad drzewami górowała oświetlona latarnią, ale niemal niewidoczna, kopuła wieży cerkwi Świętej Marii Magdaleny.

Młodzieniec przyglądał się miastu. Warszawa rozwinęła się bardzo przez ostatnich parę lat. Zauważyć dało się różnice pomiędzy miastem z jego wczesnego dzieciństwa a tym dzisiejszym. Pamiętał dobrze, gdy jako trzynastoletni chłopiec pierwszy raz w życiu jechał elektrycznym tramwajem. Był też pod wrażeniem budowanego soboru Aleksandra Newskiego nieopodal pałacu Saskiego. Zakłady metalurgiczne wciąż rozbudowywały się i szukały pracowników. Miasto rosło wielkie i nowoczesne. Skanalizowane, rozświetlone i niezwykle odmienione. Sklepy były pełne towarów, również tych z dalekich stron. Kawiarnie, restauracje i dancingi wypełniali klienci. W centrum tętniło życie nocne.

Miasto to miało swoje zamożniejsze i biedniejsze części: elitarne Krakowskie Przedmieście i ubogą starówkę, robotnicze obrzeża i biedne portowo-rybackie Powiśle.

Młodzieniec czuł dumę z bycia mieszkańcem stolicy Królestwa Polskiego. Metropolia nazywana była „Trzecim miastem Imperium”. Warszawa ustępowała jedynie Moskwie i Sankt Petersburgowi. Miasto było wielkie, gwarne… ale też brudne i niebezpieczne. Trzeba było wiedzieć, gdzie można pójść bez obaw, a których miejsc lepiej unikać. Warszawa żyła, pracowała, bawiła się, huczała od plotek, sąsiedzkich awantur i podejrzanych interesów. Kradzieże, pijaństwo i bójki zdarzały się tu nader często. Stojący w bramach chuligani, pijani mężczyźni i kobiety czy przechadzające się po chodnikach prostytutki – takie widoki były na porządku dziennym.

Miasto było żywe, kwitło i nie ustępowało w swej świetności żadnemu innemu w Królestwie Polskim. W swym rozmachu i tempie rozwoju deptała mu po piętach tylko młoda Łódź, która jeszcze parę pokoleń temu była małą wsią. Dziś stała się stolicą przemysłu włókienniczego. Miejsca te miały podobny, robotniczy, charakter i pełne były ludzi różnych stanów i profesji – głównie przybyłych z prowincji w celach zarobkowych.

Jednymi z nich byli państwo Krzemińscy, którzy zamieszkali w Warszawie zaraz po swym ślubie i osiedli na Nowym Mieście, bo na tę dzielnicę było ich stać. Dominowały tu szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastowieczne kamienice, ubogie i zaniedbane. Mieszkania w nich miały niski standard, a lokatorzy nie należeli do elit…

Z rozmyślań wyrwał Edka śmiech. Po chwili ktoś zaklął.

Chłopak odwrócił się i ujrzał zbliżających się ludzi, kilku mężczyzn i kobietę. Nieśli siatki pełne butelek. Podeszli do brzegu rzeki, jakieś dwadzieścia metrów na lewo od młodzieńca i rozsiedli się nad wodą. Śmiali się i rozmawiali, jednak nie dało się słyszeć o czym. Zaczęli opróżniać butelki, a jeden z mężczyzn coś radośnie podśpiewywał.

Edek rozejrzał się dookoła, zerknął jeszcze raz na drugi brzeg, odwrócił się i ruszył w drogę powrotną. Minął znów baraki. Szedł spokojnie, zamyślony. Po chwili przemierzył Rynek i zbliżył się do swojej kamienicy.

Pod drzwiami budynku zamajaczyła w ciemności jakaś postać. Z kolejnymi krokami stawała się coraz wyraźniejsza. Zanim jednak nabrała rozpoznawalnych kształtów, przemówiła:

– Dobry wieczór, młody. Co, wieczorny spacer?

W tej chwili chłopak rozpoznał dozorcę – pana Wiesława.

– Tak, chciałem się przejść, ale chyba idę już spać – odparł.

– Pewno. Zimno cholernie, październik już – powiedział dozorca, po czym dorzucił: – O tej porze to lepiej tu nie spacerować… nie szukać guza.

– Tak, wiem. – Edek podszedł do drzwi, chwycił za klamkę i rzekł na odchodne: – Dobranoc, panie Wiesławie.

– Dobranoc, młody.

Schody skrzypnęły, a na klatce było całkiem ciemno, gdy chłopak wchodził na piętro.

Ciekawe, czy śpią już, czy gadają? – pomyślał.

Po chwili był już w mieszkaniu. Na stole płonęła świeca, a rodzice siedzieli przy niej i o czymś rozmawiali.

– Narada? – spytał z lekkim uśmiechem.

– Aaa… mamy dużo różnych spraw – odparł ojciec.

– A ty znowu włóczyłeś się wieczorem? Byłeś nad Wisłą czy na Krakowskim? – spytała matka.

– Byłem chwilę nad Wisłą, ale zmyłem się stamtąd… Zimno się zrobiło.

– Zjedz coś i kładź się spać, jutro rano chciałeś iść na Pragę do cerkwi – powiedziała pani Katarzyna i uniosła się powoli od stołu.

Podeszła do szafy w aneksie kuchennym, uchyliła jej drzwiczki i patrzyła chwilę do środka.

Chłopak westchnął i powiedział:

– Wiesz co, mamo… nie chce mi się nic jeść. Chyba się położę… poczytam i może zaraz zasnę.

– Jak sobie chcesz – odparła. – Weź nową świecę, bo tamta twoja się skończyła, a nafty do lampy mamy mało.

– Naftę kupię w poniedziałek, bo zapomniałem wczoraj – wtrącił się nagle ojciec.

– Dobrze, spokojnie, poradzę sobie – rzekł Edek, wchodząc do aneksu sypialnianego. – Jakby co, to dobranoc.

Młodzieniec przebrał się. Położył się z książką. Po pewnym czasie litery zaczęły mu się mienić w oczach, a myśli rozpływać. Edek zdmuchnął świecę i po chwili już spał.

Rozdział II

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Wstęp
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI

Jubileusz

ISBN: 978-83-8373-210-7

© Łukasz Stach i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Ilustracje: Alicja Lampa

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek