Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szalony poemat w sześciu odsłonach. Podziw budzi dynamika, z jaką autor prowadzi swoje rozważania i jego bezkompromisowość w sprawach ogólnie uważanych za bliższe fizjologii niż poezji. Kasandra idzie przypudrować nosek jest pierwszym w historii literatury polskiej poematem o ekskrementach, a autor wielokrotnie nie stroni od ich dosadniejszego, ale zawsze uzasadnionego określania. Jednak każdy, kto wie, że literatura tak samo jak powagi potrzebuje drwiny, hucpy i przekory, ten przy lekturze Kasandry będzie się świetnie bawił.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 20
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marek Krystian Emanuel Baczewski
Kasandra idzie przypudrować nosek
Bacevii Cassandra Obscurum Poema
Komitet do Zwalczania Herezji Baczewskiego przesłał tekst Kasandry na adres Akademii Szwedzkiej w Sztokholmie, opatrując przesyłkę poniższą dedykacją:
„Najjaśniejsza Akademio. Nie zabiegamy o przyznanie autorowi Nagrody Nobla. Prosimy o laskę dynamitu (zamiast czopka).”
Bez cienia wahania stawiam ten epigraf na miejscu wstępu.
I
We Florencji, cittá del Giotto (dei Giotto!),
w relikwiarzu z hebanu i złota, przechowują
bobki świętej Amaranty — cztery czarne,
nieśmiałe wałeczki, o zapachu lanoliny i drzewa
kokosowego. Zdrowe i wesołe i jeszcze, podobno,
świeże. Opodal pokazują turystom pustą
szkatułkę pod apokryficznym płótnem Correggia:
Zaparcie św. Piotra.
W czytelni Uniwersytetu Śląskiego (zw. dalej
„usiem”), zrobiłem to za pomocą kart wydartych
z Timajosa Platona. Przesiadywałem tam po to,
by zapomnieć... Ale zanim zapomniałem, nabiłem
głowę stertą przeróżnych niepotrzebnych
informacji. Ładnych parę lat harowałem jak wół,
jak bestia, żeby się z tego oczyścić.
Przesiadywałem tam po to, by zapomnieć o jakiejś
rudej czy brunetce (terapia dobrana bezbłędnie,
to widać). Dziś nie ma już jej, doprawdy. Przemierzając
palcem okolice tyłka, nie znajduję już
śladu farby drukarskiej, po tych czasach.
Doprawdy, nie ma jej. Nie wślizgnie się tutaj
spocona ryba jej brzucha. Tym bardziej brzuch
jej brzucha. Doprawdy, nie ma jej.
No więc w czytelni „usiu”, zrobiłem to za pomocą
czterech kart ze wstępu do Timajosa Platona
(sygn. 229003; paginacja arabska: 15—22;
Biblioteka Klasyków Filozofii; skrupulatna
errata — zbyt niestety mała, by potraktować
ją jako Dogodny Obiekt).
Właściwszy byłby Stalin (sygn. 7453) lub
Hitler (585764), lecz Platon, Platon,
ze swym papierem offset. kl. III,
z twardą oprawą w szarym płótnie,
ze skorowidzem pojęć niepojętych,
był platonicznie miłosierny i niezwłoczny,
innymi słowy — był na podorędziu.
To był jeszcze stan wojenny, w kioskach —
tylko „Trybuna Ludu”, która farbowała
bruzdę w czarne hakenkreutze.
Wojna zawsze oznaczała dla mnie kupę gówna.
Platon w wodzie tylko stwardniał, jakby
z nocnych książkowych pogaduszek w magazynie
biblioteki, zapamiętał był sławną instrukcję
Haszka: „obliż się i pędź do gefechtu”.
Po trzykrotnym opróżnieniu rezerwuaru,
włosy stanęły mi dęba. Ile sił w powiekach
zmrużyłem oczy, pomyślałem: „Całuję ciebie,
moja ruda — brunetko (niepotrzebne skreślić)”
i trzema palcami lewej dłoni pchnąłem
zlasowaną papierową kulę do syfonu.
W dawnym kiblu dworcowym w Krakowie dobrał się
do mnie pedał. Byłem jeszcze wtedy przydatny
do spożycia, a pedał był ogromny, pedałowaty,
z zieloną apaszką na pedale pedała.
W dawnym kiblu dworcowym w Krakowie dobrał się
do mnie pedał. Może to było w Częstochowie:
parujący krater w bagnistej posadzce, zwykła
wyrwa w betonie, po prostu dziura — ciemna,
głodna, dysząca mroźnie i obleśnie. Jak dziura
w zadku świata, dokąd spływała cała sterana
i nadpsuta przeszłość, skąd przyszłość wyciekała
w formie żwawych bąków. Nierówne brzegi dziury
otaczały efekty dziarskiej artylerii
niecierpliwych przykucnięć. Dwa szczeble
na buty wystawały z błota, jak wyspy koralowe,
gdzie zdesperowany rozbitek z leniwego
pociągu wspierał stopy, kucając,
aby abstrakcyjne przemienić w konkretne,
i zaglądał w krocze, nieśmiało, ze zgrozą.
Wystawały z błota niczym trampolina,
od której mógł się odbić nasz Guliwer Cruise,
gdyby go molestował jakiś jurny Piętaszek;
odbić się, poprawić w locie granitowy krawat
i przefrunąć z gracją poza krawędź świata,
ażeby w abstrakcyjne przemienić konkretne.
Odległy, gęsty pomruk pod stopami pozwalał
domyślać się miejsca, w którym Styks
łączył się z Lete, Kocyt — z Acherontem.
Albowiem był to ósmy Czakram świata. Ultima
Thoilette. Ciało samo przybrało przepisową asanę.
Skrzypną drzwi (bez haczyka), kwaśny grzebień chłodu
mierzwi aresztancką brodę zapachem mocznika.
Zamlaśnie podeszwa w żółtej ektoplazmie.
„Zajęte!” Nie pomaga. Cień zbliża się. Rośnie.
Słońce było w nowiu. Zagon nietoperzy
chwiał się u sufitu. Na sygnale
przejechał wirtualny puchacz.
I miał mi się wsunąć Wielki Czopek.
Wypuściłem kompresję, wciągnąłem podwozie
i poczułem strach. Metafizyczny.
Zatrwożyły się wszystkie kości mojej duszy,
powstały włosy na głowie mojej duszy,
otworzył się zwieracz mojej duszy.
I czułem się, jakbym wnosił wpłatę
na konto przyszłej agonii.
Biała flaga majtek drżała na kolanach,
mój sztandar, bandera mojej bojaźni.
Zadzwoniłem zębami po pomoc,
lecz wiedziałem, że będę źle zrozumiany:
moją trwogę wezmą za uległość,
siódme poty — za siódme niebo.
Wycelują bukszpryt prosto w rufę
i przystąpią do abordażu.
Czytelniku, zrozum. Zgięcie ciała,
poniekąd, jest ciała oddaniem.
Albo powiem inaczej: ciała
wypięcie jest zdaniem się na łaskę losu
lub losu impotencję.
Mój czas wypełnił się,
ciemny jak czas,
głodny jak czas,
zimny jak czas.
Mój czas dokonał się.
Czas, chora róża,
everchanging shape,
mit o napędzie katastroficznym,
czas kuternoga, czas ślepiec,
le vieux capitain,
czas — stroiciel luster.
Tracę piękno i tonę, i nie wiem,
powietrze ciężkie jak obręcz,
i jestem tu i tam, i nie wiem,
w ulewie bytu, ogniem i obłędem.
Róża otworzyła się,
jej kwiat zobaczył fiołek,
również obudziła się lilia.
Słońce jest obrzydliwe
i różowe jak żołądź,
otwarte i szczające jak kutas.
Czy zszedłem do głębokości?
I przechadzałem się po dnie przepaści?
Czy otworzyły mi się bramy śmierci?
I widziałem drzwi ciemne?
Czy dano mi klucz do studni przepaści?
Słowem —
czy mogłem brnąć dalej w głąb,
czy sięgnąłem już dna?
Byłem na progu, próżny,
o tysiącu płatków,
umysł rozpłynął się, okręt
osiągnął przystań.
Byłem gotów,
w samym centrum swej pokory,
moja chata była uciszona,
moje łoże było zaściełane ciemnością.
Byłem pusty,
mądrość rozpłynęła się na wszystkie strony,
nie pragnąłem niczego,
nie wiedziałem niczego,
nie pożądałem niczego.
Byłem czysty,
otwarty jak wnętrze diamentu,
jak muszla perłopławu
i jak kwiat lotosu,
gdy weń wtargnie fontanna poranka.
Pusty,
todo es la noche,
pusty jak sen róży,
todo es la noche, todo es la noche,
pusty jak sen róży i modlitwa piasku,
todo es la noche, todo es el amor.
Kilka minut wcześniej byłbym mu uległ
(i szeptałbym, kark uginając pod ciężarem
pieszczot: „et inter foeces et urinam ego”),
ale przecież wysrany człowiek ma rację,
przecież wysrany człowiek jest gotów
do ataku, wysrany człowiek jest nie tylko
wysranym, ale i człowiekiem, podczas gdy
człowiek niewysrany jest tylko człowiekiem
(jak powiedziałby ten cwaniak, Sokrates).
Dlatego z nas trzech: pedała, mnie
i Sokratesa — to pedał wykąpał się w gównie.
Nie miał szczęścia, innymi słowy,
do przerzutni. Babka klozetowa pokazała
ippon, ów zabulgotał — de profundis.
Bo człowiek wysrany jest spełnieniem
idealistycznego postulatu Nietzschego:
zarazem wolny od czegoś i do czegoś
wolny. Im wolniejszy jesteś, tym szybszy.
To proste: ten paradoks wykąpał go w gównie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej...
Strona redakcyjna
M.K.E Baczewski
Kasandra idzie przypudrować nosek
Katowice 2015
Copyright © by M.K.E Baczewski, 2015
Okładka: Agata Nawrat
ISBN: 978-83-60406-69-4
Wydawnictwo FA–art
Katowice 40-013, ul. Staromiejska 6 lok. 10d
Zamówienia
www.FA–art.pl
prenumerata@FA–art.pl