Morze i inne morza - Marek K.E.Baczewski - ebook

Morze i inne morza ebook

Marek K.E.Baczewski

0,0

Opis

Książka Baczewskiego składa się z siedmiu części, z siedmiu poematów: Morze II, Ryba, Morze, Marina, Marina II, Hujstoria, Itaka i pewnie zasługuje na miano traktatu poetyckiego. O czym to traktat? Jakkolwiek zabrzmi to głupio, jest to traktat o wszystkim. O żywiole morza, o historii ludzkiego rodzaju i historii cywilizacji, o literaturze, o poprzednim wieku, o samym Baczewskim, o języku, którym Baczewski potrafi obracać jak mało kto. (…) Epicki rozmach, erudycja, ironia, autoironia i liryzm, paradoksalność, umiejętność podejmowania intelektualnego i estetycznego ryzyka składają się na ... , brakuje mi słowa, ale najbliższa będzie pewnie pieśń.

Bohdan Zadura – cyt. za www.instytutksiazki.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 44

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Marek Krystian Emanuel Baczewski

 

Morze i inne morza

 

Percurrens tumido spumantia carmina versu

credidi in undoso me dare vela freto:

Plana procellosos ructavit pagina fluctus

et velut Oceanas fonte refudit aquas.

 

Venantius Fortunatus

 

Morze II

Wystarczy, że zostawisz umysł samemu sobie, a już zaczyna płynąć.

Sam sobie okrętem, katastrofą, szalupą i brakiem nadziei na ratunek.

Oceany, to pewna, nie ruszają w rejs. To, co płynie, jest w nas,

a poza nami jest tylko morze, które stoi w miejscu jak słup ciekłej soli.

 

I am the master of my fate,

I am the captain of my soul,

pisał Timothy McVeigh w celi

śmierci więzienia Terre Haute.

 

Jestem kapitanem okrętu mojej duszy. Te słowa

może dziś powiedzieć tylko ktoś, kto chce zawładnąć

innymi duszami. Absolutna wolność nie daje się

wyobrazić, bez krótszego lub dłuższego łańcuszka

sierot i wdów. I pomyśleć, że nie tak dawno wystarczał

do tego szczyt Mont Blanc albo wieża w Tybindze!

 

Sam jakoś nigdy nie miałem ochoty na rząd dusz.

Zadowalałem się szeregiem ciał.

I nawet to czasami zdawało się za dużo.

 

Jasne, że należy przystępować do rozważania tych spraw

z umysłem, jeśli już nie czystym, to przynajmniej obficie namydlonym.

Bo przecie są to sprawy tak skomplikowane, że nawet

sam Jezus Chrystus (mam na myśli historię z Marią

Magdaleną) nie potrafił rozróżnić pojęć „czynić dobro”

i „robić dobrze”. A zatem można, bez wahania, powiedzieć:

„kiedy rozum śpi, budzi się moralność”.

No, chyba że to i tamto — to to samo.

 

Morze jest niepoprawne. Morze jest może.

Na pewno jest umysł i to, co w nim boli.

Dlatego nie pytaj. Choćbyś zgłębił morze,

nie zgłębisz prawdy. Umysł ci będzie przeszkodą.

I raczej nie dotkniesz, bo dotyk jest ścianą.

A gdybyś chciał ujrzeć, wiedz, że nie zobaczysz.

Nie zobaczysz, bo oczy są podszyte mrokiem.

 

Nie będę mówił o szczeniackich aporiach,

z gatunku „suchych majtek na dnie morza”.

Majtki na szczęście rzadko bywają suche.

To trudne piękno, ale nadal piękno.

 

Miej morze i patrz w morze. Patrz

bez przerwy. Patrz, wypatruj oczy.

Przyglądaj się własnej skończoności

w tym, co brak rozsądku nazywa rozsądkiem.

Bądź tym, co istnieje, kiedy znika „jest”,

kiedy oko wygasa i pytania nocy

biorą ślepy odwet na odpowiedziach dnia.

Miej morze i patrz w może. Nie ufaj

ortografii. Patrz, wypatruj oczy.

Nie ufaj nawet własnej nieufności,

ona zdradzi cię pierwsza. Na pewno

można mieć tylko niepewność,

nic więcej i nic mniej.

Serce jest samotnym żeglarzem, drogi monsieur Pascal,

nawet bardzo samotnym, a umysł rozbitkiem.

 

Nie bez powodu piszę ten wiersz w ostatnim listopadzie

XX wieku. Rozbitek z fregaty języka dryfuje na tratwie

pocałunku. Ciało jest jego morzem. Z każdym snem

coraz bardziej umarłe. Dlatego nie pytaj, uwierz raczej,

że z każdą falą przybija do brzegu inne morze

i nic nie wraca, nikt nie wraca, wszystko ginie.

A to, że żyjesz, z równym powodzeniem może oznaczać,

że jesteś opowiadany przez swój własny sen.

 

Za chwilę i tak wszyscy przejdziemy

do roztrzaskanej i cuchnącej historii.

Nasze ręczniki będą podręcznikami.

Więc życie jako zużycie? Tak.

I jeszcze jako niemożliwość skutku.

 

Czy jest nadzieja? Jest.

A gdzie jest? Przy nadziei.

Dziś morze jeszcze milczy. Ale jego język

oczekuje rozwiązania. A jego odpowiedź

może być tylko opowieścią.

A zatem przejdźmy z deszczu depresji pod rynnę dygresji.

 

Nie sądzę, by podręcznik do etyki

był czymś w rodzaju Ars Amandi,

lecz Ars Amandi jest podręcznikiem etyki.

 

Czymże są bowiem skrupuły, jeśli nie poruszeniem

niecichnących fal miłości, która nie zna innych ruchów

oprócz tektonicznych i nie musi widzieć, by wiedzieć?

 

Oczywistość serca i serdeczność oka.

Co było na początku, będzie i na końcu.

Ale te dwie zostaną i potem.

 

Nie bez powodu piszę ten wiersz w ostatnim listopadzie

XX wieku. Bo chciałbym, żeby to, co w nim moralne,

zachłysnęło się słoną wodą wątpliwości.

Jest taka chwila aksamitnej wiedzy

na krawędzi wieków. Byt historyczny mówi:

„goodbye, Fancy”. I świat się staje nagle

pocałunkiem. Nawet nie przypuszczasz,

że za jeden moment zostaniesz wyrzucony z niezbitej pewności

na zbity pysk. I będziesz kroplą wołającą: „Ratuj się kto morze!”.

 

Nie zdążysz nawet spocząć w poczuciu dobrze

wypełnionej katastrofy. Byt historyczny mówi:

„na początku był koniec”. Zamykasz oczy

i wiesz. Masz jasność. Jasność.

I wiesz, że stoisz po stronie słońca.

Że jesteś kapitanem światła. I czujesz lekkość.

Lekkość. I niech ci lekkość lekką będzie.

Ryba

Wiersz poświęcony sztychowi Bruegla Duże ryby pożerają małe

 

 

 

I

Jest tutaj: chromowana, śliska, groźna.

Są jej córki i wnuczki, płynące do jej gardła.

Jasna ciemność symbolu.

 

Jest taka, jaka była na początku,

zawarta w jednej bryle, pełna siebie,

wypełniona sobą.

 

Rybna dogłębnie, zarybiona po wręby,

pewna, że to, z czego jest zrybiona,

jest tak doskonałe, że nie sposób podrybić.

Lepiej przygotowana do bycia rybą

niż człowiek do bycia człowiekiem.

 

Właściwie nawet nie stworzona: piątego dnia,

tuż po „wielorybach wielkich”, wody „wywiodły hojnie” —

co? „Płaz duszy żywiącéj”. A nazajutrz

na świat wyskoczył człowiek

i zaczął niemiłościwie panować...

A nad czym?

 

Szkoda, że nie dane nam było

uczestniczyć w tamtej upojnej nocy,

po której zmysłowy kopista

opuścił już w Genezis 1.2

(„...a Duch unosił się ponad

wodami...”) dwa słowa:

„...obserwując spławik”.

 

 

II

Człowiek jest zawsze czymś obok siebie,

czymś ponad lub poniżej: czymś chybionym.

Encyklopedie oferują mu zestaw

inwektyw i komplementów.

Człowiek nie jest sobą.

 

Natomiast w rybie

rybą jest wszystko,

od ikry aż po „ą”,

od płetwy do płetwy.

 

Być rybą oznacza jakąś służbę,

może nawet moralność.

Nie da się być rybą po prostu,

tak nonszalancko, jak być ssakiem.

 

Aby być rybą, trzeba się sprężyć,

wytężyć całą ikrę,

na bycie rybą trzeba sobie zarybić.

 

Nie da się powiedzieć:

„Sum sum et nihil sumanum...”.

Tym bardziej: „Stawrida w tomatie

eta zwuczit gordo...”.

 

Chwała jest tylko na wysokości,

z głębokości nie ma nawet wołania.

 

Ich domy, rybie domy, są uboższe o łazienki

i WC. Bogatsze o to, że ich nie ma.

Ich rybie demokracje są skorumpowane,

rybimi monarchiami wstrząsają rybelie.

Czasem obwołują hegemonem batyskaf Cousteau,

zakładają Rady Delegatów Rybich,

czasem poddają się — za wejście do sieci

żadna cena nie wydaje im się zbyt słona.

 

 

III

Nie ufam legendzie o dwudysznej barramundzie,

która pod wpływem lektury książki o nadrybie

wyszła na ląd i została płazem.

 

Wiem, że jest wieczna: nie powstała,

nie ginie, nie zapala się i nie gaśnie.

Wiem, że jest jedna: rozproszona

na ławice i gatunki, płynąca bez przerwy

przez morza i obrazy,

niepodzielna, skupiona.

 

Jej ruchy nie mają w sobie cienia przygodności.

Boskim machnięciem promienistego ogona

nakazuje wodom rozstąpić się

i wody rozstępują się, bez szemrania,

i przepływa, tnąc brzusznym usterzeniem

rozłożysty matecznik morza.

Dwa są bowiem światy, rozdzielone rybą,

dwa światy osuwają się po fraktalnym pancerzu,

dwa światy otwierają się na dwie strony świata.

 

Ryba ma dwie strony, jak mądrość.

Jak mądrość, ryba płynie w dwie strony.

 

Ale jest też rybak, którego nie ma,

bo zszedł z pola widzenia sztuki

i pyka fajkę w czymś, co nazwać muszę

doskonałym spokojem drapieżnika.

 

Tak, jakby wiedział, że będzie się wcielał po kolei

w dusze wszystkich ryb, które wyłowił z przejrzystej,

chłodnej macicy morza, że będzie przybierał te oszczędne

kształty, jakie przybiera mądrość, wychodząc na ląd.

 

Długo ociekająca na durszlaku, łatwo jełczejąca,

słona na języku, rozdzielająca wody,

taka jest właśnie mądrość.

 

Taka jest mądrość: opływowa, obła, ginąca na powierzchni,

ubrana w światłoczuły kostium, dająca tak mało nadziei;

 

jak Boskość Jakoba Boehmego, pochłaniająca byty niższe.

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej...

Strona redakcyjna

 

M.K.E Baczewski

Morze i inne morza

Katowice 2015

 

Copyright © by M.K.E Baczewski, 2015

 

Okładka: Agata Nawrat

 

 

ISBN 978-83-60406-70-0

 

 

Wydawnictwo FA–art

Katowice 40-013, ul. Staromiejska 6 lok. 10d

 

 

Zamówienia

www.FA–art.pl

prenumerata@FA–art.pl