Kate Bush w 50 odsłonach. Running Up That Hill - Tom Doyle - ebook + audiobook + książka

Kate Bush w 50 odsłonach. Running Up That Hill ebook

Doyle Tom

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie pragnęłam sławy. Nie o tym marzyłam. Chciałam nagrywać płyty. To coś zupełnie innego niż dążenie do sławy. - Kate Bush.

Kate Bush jest jedną z najbardziej niezwykłych i enigmatycznych artystek naszych czasów, znaną z wyrafinowanych albumów oraz takich przebojów jak Running Up That Hill, Wuthering Heights czy Babooshka. Biografia Toma Doyle’a to składający się z 50 rozdziałów wielostronny portet tej wybitnej wokalistki, kompozytorki i tancerki. Książka zawiera obszerne fragmenty rozmów, które autor przeprowadził z Kate oraz ludźmi bliskimi jej osobiście i zawodowo, takimi jak jej brat John Calder Bush czy David Gilmour z Pink Floyd. Znajdziemy tu również opisy i analizy piosenek, albumów, koncertów, teledysków oraz wielu ważnych wydarzeń związanych z nieszablonową karierą Kate Bush, która dzięki serialowi Stranger Things podbiła serca kolejnego pokolenia słuchaczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
4,4 (16 ocen)
8
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GraynaK

Dobrze spędzony czas

Ciekawe
00
rafinat

Dobrze spędzony czas

Fascynująca podróż po twórczości enigmatycznej Kate.
00
Werteria

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa.
00
blackmagicwoman

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała!
00

Popularność




Dla Karen i Eddy’ego

„Nie pra­gnę­łam sławy, nie o tym marzy­łam. Chcia­łam nagry­wać płyty. To coś zupeł­nie innego niż dąże­nie do sławy”.

– Kate Bush

1

Znowu w świetle reflektorów

Jak się zmierzyć ze sławą, 2005

Samo­chód, który pod­je­chał tuż przed wpół do jede­na­stej pew­nego pogod­nego jesien­nego poranka, miał mnie zabrać spod mojego domu w pół­noc­nym Lon­dy­nie. Był czwar­tek 22 wrze­śnia 2005 roku. Wie­ziono mnie do nie­zna­nego mi miej­sca. Wie­dzia­łem tylko, że mam tra­fić do domu Kate Bush, gdzieś w Berk­shire.

Przez minione dwa­na­ście lat Bush nie udzie­lała się publicz­nie. W końcu prze­rwała mil­cze­nie, zga­dza­jąc się na publi­ka­cję obszer­nego mate­riału okład­ko­wego w cza­so­pi­śmie „Mojo”. Mnie wyzna­czono do prze­pro­wa­dze­nia wywiadu. Byłem zarówno pod­eks­cy­to­wany, jak i onie­śmie­lony.

Eks­cy­ta­cja rosła z każ­dym tygo­dniem i dniem, który przy­bli­żał mnie do tego spo­tka­nia. W zachod­nio­lon­dyń­skim biu­rze, a zara­zem miesz­ka­niu ówcze­snego mene­dżera artystki, Geoffa Jukesa, dane mi było trzy­krot­nie prze­słu­chać pierw­szy album Bush od dwu­na­stu lat – skła­da­jący się z dwóch płyt, wie­lo­wy­mia­rowy i nie­zwy­kle pomy­słowy Aerial. Chło­nąc dźwięki pły­nące z mod­nych audio­fil­skich gło­śni­ków Jukesa, nie­ustan­nie coś noto­wa­łem. Po nieco roz­cza­ro­wu­ją­cym, nie­rów­nym albu­mie The Red Shoes z roku 1993 mia­łem pew­ność, że Bush wró­ciła do szczy­to­wej formy twór­czej.

Tym­cza­sem ekipa wytwórni EMI, wyda­ją­cej jej płyty od 1976 roku, była nieco pode­ner­wo­wana. Nie­ba­wem dowie­dzia­łem się, że to ich nor­malny stan, gdy robią cokol­wiek ze swoją naj­bar­dziej nie­uchwytną artystką. Ja też coraz bar­dziej emo­cjo­no­wa­łem się nad­cią­ga­ją­cym wywia­dem. Pró­bo­wa­łem sam sie­bie prze­ko­nać, że to tylko spo­tka­nie i roz­mowa dwojga ludzi.

Na poprzedni kon­takt z prasą Bush zgo­dziła się cztery lata wcze­śniej, w roku 2001. Była to uprzejma, choć mało kon­kretna poga­wędka w kawiarni w Har­rod­sie z dzien­ni­ka­rzem mie­sięcz­nika „Q”. Bush miała wtedy się poja­wić w hotelu Park Lane na dorocz­nej uro­czy­sto­ści przy­zna­nia nagród przez to pismo – uho­no­ro­wano ją jako „autora kla­sycz­nych pio­se­nek”. Osiem lat wcze­śniej, kiedy pro­mo­wała płytę The Red Shoes, była bar­dziej otwarta na prasę i poja­wiła się nawet na okład­kach róż­nych cza­so­pism. Prze­żyła wtedy jed­nak przy­krą, może nawet okropną kon­fron­ta­cję z przed­sta­wi­cie­lem „Sun­day Timesa”, który naj­wy­raź­niej jej nie lubił. Została zmu­szona do odpie­ra­nia pytań wni­ka­ją­cych głę­boko w jej życie pry­watne. Krą­żyła opi­nia, że Bush po pro­stu nie znosi udzie­lać wywia­dów.

W ostat­nich latach ucho­dziła za osobę stro­niącą od mediów – nie­mal za kogoś w rodzaju Grety Garbo – która wyco­fała się z real­nego świata, cie­sząc się na­dal jego naboż­nym sza­cun­kiem za zacho­wa­nie peł­nej kon­troli nad wła­sną twór­czo­ścią, podob­nie jak Stan­ley Kubrick. W real­nym zaś świe­cie nad wyraz cier­pliwi fani łap­czy­wie wychwy­ty­wali każdy strzęp infor­ma­cji na jej temat. Docho­dziły do tego roz­ma­ite plotki, które jedy­nie wzmac­niały siłę mitycz­nego oddzia­ły­wa­nia.

Wia­do­mość, że Kate Bush ma powró­cić z nowym albu­mem, zaowo­co­wała licz­nymi sen­sa­cyj­nymi nagłów­kami w gaze­tach:

„Kate Bush żyje!”

„Znowu jest z nami!”

„Powrót pustel­niczki”

„Bushowe wzgó­rza”

„Wow! Bush wraca!”

Gdy zyski branży fono­gra­ficz­nej gwał­tow­nie malały za sprawą takich ser­wi­sów wymiany pli­ków jak Napster i Lime­Wire, wytwór­nia EMI nie mogła się docze­kać powrotu Kate Bush, a to dla­tego, że jej fani byli skłonni kupo­wać płyty. „W porów­na­niu z poprzed­nimi latami w naszej branży panuje duży opty­mizm – powie­dział rzecz­nik wytwórni. – Pla­nu­jemy publi­ka­cję albumu Kate Bush, więc będzie to dla nas naprawdę dobry okres”.

Wcze­śniej zakła­dano, że mój wywiad odbę­dzie się w stu­dio Abbey Road, ale dzień przed spo­tka­niem Bush nagle zmie­niła zda­nie i uznała, że lepiej prze­pro­wa­dzić tę roz­mowę w jej domu. Nie chciała jed­nak dać mi adresu, stąd cała ta tajem­ni­czość. Gdy auto mknęło auto­stradą M4 w kie­runku Reading, prze­ko­na­łem się, że kie­rowca regu­lar­nie wozi Bush po oko­licy.

„O, to pew­nie o panu mówiła parę dni temu – zwró­cił się do mnie. – Sie­działa z tyłu i powie­działa do kogoś przez tele­fon: «Może powin­ni­śmy mu zarzu­cić worek na głowę»”.

Nie podej­rze­wa­łem, że zostanę zakład­ni­kiem, ale i tak to wszystko było nader intry­gu­jące. Pół­to­rej godziny póź­niej samo­chód zatrzy­mał się przed bramą, kie­rowca wycią­gnął rękę przez okno i wci­snął guzik domo­fonu.

Oto, jak znika dwa­na­ście lat, jeśli jest się Kate Bush.

Mamy rok 1993. Kate opu­bli­ko­wała wła­śnie płytę The Red Shoes, siódmy album w pięt­na­sto­let­niej karie­rze, odzna­cza­ją­cej się wyda­wa­niem coraz bar­dziej ambit­nych płyt, coraz dłuż­szym cza­sem ich nagry­wa­nia i obse­syj­nym przy­wią­za­niem do naj­drob­niej­szych nawet muzycz­nych detali. Wyczer­pana emo­cjo­nal­nie po śmierci swo­jej matki, Han­nah, która zmarła rok wcze­śniej, wbrew radom nie­któ­rych przy­ja­ciół roz­po­częła następ­nie prace sce­na­riu­szowe i reży­ser­skie nad The Line, the Cross and the Curve, fil­mem i zara­zem dłu­gim wide­okli­pem. Mimo zalet, jakie posia­dał, okre­śliła go potem jako „stek bzdur”.

W roku 1996, po dwu­let­niej prze­rwie na pod­ła­do­wa­nie aku­mu­la­to­rów, ukoń­czyła pio­senkę, w któ­rej wyobraża sobie, że Elvis Pre­sley na­dal gdzieś żyje, i nadała jej tytuł King of the Moun­tain. Dwa lata póź­niej, kiedy była w ciąży, napi­sała utwór o nie­prze­wi­dy­wal­nej natu­rze dzia­łal­no­ści twór­czej, zaty­tu­ło­wany An Archi­tect’s Dream. Po naro­dzi­nach w roku 1998 syna, Alberta (Ber­tiego), i ona, i jej part­ner życiowy, gita­rzy­sta Danny McIn­tosh, byli „kom­plet­nie wyżęci przez kilka lat”. Prze­pro­wa­dziła się do innego domu i prze­kształ­ciła garaż w stu­dio nagra­niowe. Mimo to, jako peł­no­eta­towa matka, która posta­no­wiła nie zatrud­niać niani czy gospo­dyni, nie znaj­do­wała czasu na nagry­wa­nie.

Z wolna poja­wiały się wszakże kolejne pomy­sły i woka­listka doszła do wnio­sku, że przy­go­tuje podwójny album. Tyle że teraz, jako mama, musiała dosto­so­wać metody pracy do obec­nego trybu życia, czyli two­rzyć w nie­licz­nych wol­nych chwi­lach, a nie jak kie­dyś czter­na­ście godzin dzien­nie. Gdy syn zaczął cho­dzić do szkoły, przy­było wol­nego czasu. Po dwóch latach wzmo­żo­nej kon­cen­tra­cji i wysił­ków nowy album był gotowy. Gdy Kate mogła wresz­cie opu­ścić stół mik­ser­ski, mie­li­śmy już rok 2005.

Wkrótce potem, pew­nego dnia pod koniec wrze­śnia, koło połu­dnia, piszący te słowa sta­nął w progu jej domu.

Sym­pa­tyczny Danny McIn­tosh przy­wi­tał mnie w holu i zapro­wa­dził do salonu, gdzie kilka sekund póź­niej poja­wiła się Kate, nie­śmiało uśmiech­nięta i chi­cho­cząca ner­wowo. Gdy poda­li­śmy sobie dło­nie, pomy­śla­łem, że jest zaska­ku­jąco niska (161 cen­ty­me­trów wzro­stu). Miała na sobie brą­zową koszulę, dżinsy i czarno-białe buty spor­towe. Włosy upięła w spo­sób wygodny dla osoby nie­ustan­nie zaję­tej i przez to wszystko nie wyglą­dała jak zwiewna tan­cerka z popu­lar­nych wyobra­żeń, tylko bar­dziej jak ktoś, kim była w rze­czy­wi­sto­ści: czter­dzie­sto­sied­mio­let­nia matka sied­mio­let­niego syna.

Rów­nież jej dom nie miał nic wspól­nego z mitycz­nym, spo­wi­tym blusz­czem domo­stwem, w któ­rym żyła rze­komo w odosob­nie­niu, oto­czona przez paję­czyny na podo­bień­stwo panny Havi­sham z Wiel­kich nadziei Dic­kensa. Był to dość duży geo­r­giań­ski dom przy mły­nie, pełen wygod­nych, prze­wiew­nych, nieco sta­ro­mod­nie urzą­dzo­nych pomiesz­czeń. W pobliżu, po dru­giej stro­nie ogrodu, znaj­do­wało się stu­dio.

Było to wręcz roz­bra­ja­jąco swoj­skie oto­cze­nie jak na postać z pan­te­onu sławy. Po salo­nie walały się przed­mioty świad­czące o pro­wa­dze­niu tam zwy­kłego rodzin­nego życia, jak zabawki czy książki dla dzieci. Pod tele­wi­zo­rem Sony leżało pudełko na DVD z fil­mem Shac­kle­ton z 2002 roku, w któ­rym główną rolę zagrał Ken­neth Bra­nagh. Dowo­dem na to, że prze­słu­chuje się tam rów­nież nagra­nia z jed­nego z naj­bar­dziej ocze­ki­wa­nych albu­mów dekady, był sto­sik płyt CD-R na gzym­sie kominka oraz sto­jące na pod­ło­dze czarne mar­kowe gło­śniki.

Nad komin­kiem wisiał obraz Rybacy i łódź Jose­pha Southalla, przed­sta­wia­jący grupkę wil­ków mor­skich popy­cha­ją­cych łódź wio­słową. Już wkrótce miał tra­fić do ksią­żeczki towa­rzy­szą­cej albu­mowi Aerial. Póź­niej Kate poka­zała mi pod­partą o ścianę w sąsied­nim gabi­ne­cie replikę sanek z napi­sem „Różyczka” [Rose­bud], które spło­nęły w dra­ma­tycz­nym finale filmu Oby­wa­tel Kane. Spo­rzą­dzono je na zamó­wie­nie do tele­dy­sku King of the Moun­tain, a potem spre­zen­to­wano sied­mio­let­niemu Ber­tiemu.

Kate przy­sia­dła na kra­wę­dzi pia­sko­wej sofy i łyk­nęła her­baty, a ja zają­łem antyczny fotel na lewo od niej. W salo­nie czuło się wyraźne napię­cie. Oboje byli­śmy tro­chę pode­ner­wo­wani. Sama per­spek­tywa udzie­le­nia wywiadu musiała wpra­wiać ją w prze­ra­że­nie. Jed­nak przez kilka kolej­nych godzin – „To był naj­dłuż­szy wywiad w moim życiu”, stwier­dziła póź­niej – jej począt­kowe obawy z wolna się ulot­niły. Oka­zało się, że potrafi być wspa­niałą roz­mów­czy­nią: zabawną, obda­rzoną prze­ni­kli­wym umy­słem i, co zaska­kuje, lubiącą prze­kli­nać.

Wyszło na to, że Kate Bush wcale nie wyco­fała się z nor­mal­nego świata, wręcz prze­ciw­nie: ucie­kła do nor­mal­nego świata, z dala od nie­rze­czy­wi­sto­ści muzycz­nego gwiaz­dor­stwa. Warto tu odno­to­wać, że praw­do­po­dob­nie na żad­nym innym zdję­ciu pro­mo­cyj­nym nie wyglą­dała na rów­nie uszczę­śli­wioną, jak na foto­gra­fii z roku 1978, gdzie zmywa naczy­nia w domu rodzi­ców.

Jed­no­cze­śnie Bush była i na­dal jest kimś abso­lut­nie wyjąt­ko­wym w świe­cie współ­cze­snej muzyki. Zaczy­nała już w latach szkol­nych jako nie­wia­ry­god­nie płodna poetka, a potem stała się nagle nie­zwy­kłą, na swój spo­sób nie­po­ko­jącą gwiazdą muzyki pop za sprawą pio­senki Wuthe­ring Heights. Od tego czasu wyra­żała swoją indy­wi­du­al­ność rów­nież w inne spo­soby, nie­ko­niecz­nie typowe dla two­rzą­cej kobiety: jako nie­ustra­szona poszu­ki­waczka nowych brzmień, bez­kom­pro­mi­sowa obroń­czyni swo­jej twór­czej nie­za­leż­no­ści, mega­gwiazda uni­ka­jąca roz­głosu, a teraz naj­wy­raź­niej też jako pustel­niczka, która ogra­ni­cza się do powol­nego nagry­wa­nia płyt. Docho­wu­jąc wier­no­ści swo­jemu arty­stycz­nemu „ja”, stwo­rzyła muzykę nale­żącą do naj­ory­gi­nal­niej­szych doko­nań ostat­nich czte­rech dekad i stała się boha­terką cichej legendy.

Czy zatem rozu­mie, skąd się biorą ota­cza­jące ją mity?

„Nie – odparła tonem, w któ­rym pobrzmie­wał lekki nie­po­kój. – Nie rozu­miem. Ufff… Ja tego naprawdę nie rozu­miem”.

Powie­dzia­łaś kie­dyś: „Jest pewna postać, którą się ado­ruje, ale śmiem twier­dzić, że tą posta­cią nie jestem ja”.

Cisza. Pyta­jące spoj­rze­nie.

Sama to powie­działa, zazna­czam.

„No, pew­nie tak powie­dzia­łam. W jakim kon­tek­ście to było?”

Mówiła wtedy o fanach, któ­rzy two­rzą jej wize­ru­nek na podo­bień­stwo jakiejś bogini.

„Tak, ale nie jestem bogi­nią, prawda? – odparła z nie­ja­kim zdu­mie­niem i nie­do­wie­rza­niem. – Naprawdę uwa­żam, że ludzie czę­sto mają tylko poczu­cie tego, kim jestem. Myślę i mam taką nadzieję, że ludzie czują w moich doko­na­niach chęć stwo­rze­nia cze­goś cie­ka­wego od strony arty­stycz­nej. Nie cho­dzi o zara­bia­nie pie­nię­dzy. Gdyby mi na tym zale­żało, wyda­wa­ła­bym płytę co rok, dobrą albo gów­nianą. To chyba jasne, prawda? I odwa­la­ła­bym całą robotę pro­mo­cyjną, żeby te płyty się sprze­da­wały. Ale to mnie zupeł­nie nie inte­re­suje”.

Mniej wię­cej po pół­go­dzi­nie, naj­wy­raź­niej zado­wo­lona z kie­runku, jaki przy­brała roz­mowa, uśmiech­nęła się sze­roko i przy­znała: „No to zaczy­nam się roz­luź­niać”. Chwi­lami nie­mal bra­ko­wało jej tchu, kiedy z wiel­kimi emo­cjami opo­wia­dała o swo­jej nowej pły­cie. Czę­sto wybu­chała entu­zja­stycz­nym śmie­chem, choć momen­tami jakby się zawie­szała i odno­siło się wra­że­nie, że myśli o trzech róż­nych rze­czach jed­no­cze­śnie. Cza­sami mówiła ele­gancką angielsz­czy­zną, a cza­sem cock­neyem z cza­sów wojny. Wła­ści­wie nie przy­ta­czała żad­nych aneg­do­tek, za to przy­wo­ły­wała z pamięci dawne odczu­cia (nie­rzadko pomniej­sza­jąc swoją war­tość) lub snuła roz­ma­ite teo­rie (to już poważ­niej­szym, peł­nym namy­słu tonem, nad­uży­wa­jąc słów „myślę, że…”).

Momen­tami wpa­dała w dzie­cinny, roz­chi­cho­tany zachwyt, kiedy mówiła o pew­nych pomy­słach z Aerial, takich jak śpie­wa­nie cyfr po prze­cinku w licz­bie π albo imi­to­wa­nie śpiewu pta­ków w utwo­rze Aerial Tal i zamy­ka­ją­cej płytę kom­po­zy­cji tytu­ło­wej. Po chwili zaś przy­bie­rała świa­do­mie afek­to­wany, dekla­ma­cyjny ton, gdy oba­wiała się, że jej słowa zabrzmią pre­ten­sjo­nal­nie.

Zda­rzało się też, że była zdy­stan­so­wana i nie­mal po kró­lew­sku wynio­sła, zwłasz­cza kiedy chwa­liło się jej pio­senki czy płyty. Mówiła wtedy tylko: „O, dzię­kuję” w spo­sób prze­ćwi­czony przez lata przyj­mo­wa­nia kom­ple­men­tów doty­czą­cych jej pracy. Przy­znała, że zazwy­czaj nagrywa udzie­lane przez sie­bie wywiady, na wypa­dek gdyby ją błęd­nie zacy­to­wano, co jej zda­niem zda­rzało się w prze­szło­ści. „Ale dzi­siaj uzna­łam, że to nie­po­trzebne” – dodała tajem­ni­czo.

Jako że przez poprzed­nie tygo­dnie prze­czy­ta­łem ponad sto wywia­dów, w któ­rych artystka wypo­wia­dała się wymi­ja­jąco lub enig­ma­tycz­nie, posta­no­wi­łem dotrzeć do praw­dzi­wej Kate. Do Kate, która przez całe lata musiała prze­by­wać w stu­diach w nie zawsze przy­jem­nym towa­rzy­stwie muzy­ków płci męskiej. Tę stronę jej cha­rak­teru udało mi się wydo­być, kiedy komen­to­wała pogło­ski o tym, że jest niby kru­chą istotką, która posta­no­wiła ukry­wać się przed świa­tem. Takie plotki, mówiła, spły­wają po niej jak woda po kaczce.

„Nie rusza mnie to – powie­działa, lecz po chwili oży­wiła się wyraź­nie. – No, cza­sem mnie to iry­tuje. Myślę, że usu­nę­łam się na bok, bo wła­śnie chcia­łam żyć jak nor­malny czło­wiek, więc męczy mnie, kiedy ludzie biorą mnie za zdzi­wa­czałą samot­niczkę, która stroni od świata”.

Sam ten temat spra­wił, że nieco pod­nio­sła głos.

„Wiesz, jestem osobą silną i chyba wła­śnie dla­tego wpa­dam we wście­kłość, gdy czy­tam, że prze­szłam zała­ma­nie ner­wowe albo coś w stylu: «jest psy­chicz­nie nie­sta­bilna, to słaba i kru­cha istotka». Mam wtedy ochotę krzyk­nąć, żeby się ode mnie odpier­do­lili!”.

Być może w tym wła­śnie momen­cie ujaw­niła się praw­dziwa Kate Bush.

Jeżeli cały świat się zasta­na­wiał, czy Kate Bush kie­dy­kol­wiek ukoń­czy swój od dawna ocze­ki­wany album, to sama twór­czyni rów­nież się nad tym zasta­na­wiała.

„No tak. – Wes­tchnęła. – Wiele razy posta­na­wia­łam sobie: «W tym roku na pewno dokoń­czę tę płytę. W tym roku na pewno ją wydam». Tra­fiały się lata, gdy mia­łam wra­że­nie, że ni­gdy mi się to nie uda. Gdy­bym umiała szyb­ciej nagry­wać płyty, to pew­nie zawsze była­bym na fali, prawda? Ale wszystko zaj­muje mi dużo czasu. Nie wiem, czemu to trwa tak długo. Czas jakoś… wypa­ro­wuje”.

Kiedy prze­dłu­żały się prace nad Aerial, ludzie z EMI nie byli infor­mo­wani o postę­pach w nagry­wa­niu. Bush pod­kre­śliła, że nie ma żad­nych zobo­wią­zań wobec wytwórni, rów­nież finan­so­wych, co gwa­ran­tuje jej pełną swo­bodę twór­czą, którą wywal­czyła sobie przez lata. Zaliczkę na poczet tan­tiem otrzyma dopiero po ukoń­cze­niu albumu.

„To chyba dobra metoda dzia­ła­nia: nie mieć dłu­gów wobec wytwórni – stwier­dziła. – To odpo­wiedni punkt wyj­ścia. W ten spo­sób nie biorę pie­nię­dzy za coś, czego jesz­cze nie dostar­czy­łam. Przy pierw­szych pły­tach oczy­wi­ście wszystko szło bar­dzo szybko. Ale póź­niej, z każ­dym kolej­nym albu­mem, prace bar­dzo się wydłu­żały. Myślę, że wytwór­nia dość szybko zorien­to­wała się, że nie mogą nic zro­bić… No bo co by niby mogli mi zro­bić? Nie będą mnie poga­niać, bo to nic nie da. Zatem po pro­stu dają mi spo­kój i pozwa­lają cią­gnąć to po swo­jemu. Pew­nie ich to cza­sem fru­struje. Sta­ram się też nie zapo­wia­dać, że skoń­czę płytę w takim a takim ter­mi­nie. Nic im nie mówię, póki płyta nie będzie gotowa. Bo zawsze zabiera mi to wię­cej czasu, niż prze­wi­dy­wa­łam. Nawet wtedy, gdy mi się wydaje, że już się zbli­żam do końca – dodała ze śmie­chem – wszystko i tak się jesz­cze bar­dziej prze­ciąga”.

Krąży histo­ria, że odwie­dziło ją kie­dyś kilka osób z EMI. Bush powie­działa wtedy: „No to przed­sta­wię wam to, nad czym teraz pra­cuję”. I wyjęła ciastka z pie­kar­nika.

„Nie, nie­prawda! – rzu­ciła. – Ale w grun­cie rze­czy to bar­dzo zabawne. Wycho­dzę w tej histo­ryjce na doma­torkę, co do mnie pasuje, może nie?”

Przy­znała jed­nak, że z EMI pra­co­wało się jej coraz gorzej, ponie­waż wytwór­nia prze­ista­czała się w bez­duszną kor­po­ra­cję. „Cały świat powoli taki się robi, no nie? Dla wielu osób to smutne zja­wi­sko. Podob­nie jest z osie­dlo­wymi skle­pi­kami, które prze­kształ­cają się w super­mar­kety”.

Spo­tkała się jed­nak oko w oko z ówcze­snym dyrek­to­rem EMI, Tonym Wad­swor­them. „To cie­kawy przy­pa­dek: czło­wiek naprawdę kre­atywny na czele wytwórni pły­to­wej. Przy­jeż­dżał do mnie, gada­li­śmy tro­chę i zni­kał”.

Czyli nie pusz­cza­łaś mu nowych nagrań?

„[szorstko] Nie. Ale facet ma poczu­cie humoru. Mie­li­śmy z tego wszyst­kiego nie­zły ubaw”.

Sam Wad­sworth powie­dział mi: „Ona ma bar­dzo pre­cy­zyjną wizję swo­jej twór­czo­ści i dla­tego nie pasuje do niej kon­wen­cjo­nalne podej­ście działu arty­stycz­nego wytwórni. A mnie bar­dzo, ale to bar­dzo zale­żało, żeby usły­szeć jej nowe utwory. Kto by o tym nie marzył? Z dru­giej strony – roze­śmiał się zna­cząco – w pew­nym momen­cie już wia­domo, że niczego się nie usły­szy. Cho­ciaż i tak ją dalej pro­si­łem”.

Nie zna­czy to jed­nak, że Bush nie czuła tremy przed pierw­szą pre­zen­ta­cją Aerial w obec­no­ści decy­den­tów z EMI.

„Tak, byłam pode­ner­wo­wana” – przy­znała z uśmie­chem.

Czy pod­jęła ich u sie­bie w salo­nie, czy może puściła im nagra­nia w stu­diu?

„Po raz pierw­szy wysłu­chali ich w stu­diu. Z pierw­szym odsłu­chem jest ciężko. Tacy ludzie przede wszyst­kim czują ulgę, uświa­da­mia­jąc sobie, że nie wci­ska się im total­nej chały. Myślą sobie: «Dzięki Bogu, dobre i to». A kiedy ci goście z wytwórni słu­chają tego po raz drugi, są już bar­dziej wylu­zo­wani. Za dru­gim razem ich reak­cja była bar­dzo ser­deczna i mia­łam wra­że­nie, że szczera. Zresztą z ludźmi ni­gdy nie wia­domo, no nie?”

„Byli­śmy ocza­ro­wani – potwier­dził Wad­sworth. – Oczy­wi­ście spo­dzie­wa­łem się rze­czy wybit­nej, ale przede wszyst­kim czu­łem ulgę, że ta płyta jest wresz­cie gotowa”.

Mimo to per­spek­tywa ponow­nego zna­le­zie­nia się w świe­tle jupi­te­rów dzia­łała na Bush znie­chę­ca­jąco. O ile ukoń­czyw­szy Aerial, ode­tchnęła z ulgą, o tyle nad­cią­ga­jąca pre­miera płyty nio­sła ze sobą nie­po­kój. Kilka tygo­dni wcze­śniej foto­graf jed­nego z tablo­idów prze­le­ciał heli­kop­te­rem nad jej posia­dło­ścią i pstryk­nął z góry kilka fotek. Nawet miej­scowi pijacy, któ­rzy wra­cali do domu z pubu, wci­skali przy­cisk domo­fonu przy bra­mie, żeby beł­ko­tać i recho­tać do mikro­fonu.

Woka­listka zasta­na­wiała się nawet cał­kiem serio, czy w ogóle warto wyda­wać ten album, jeśli ma się z tym znowu wią­zać naru­sza­nie jej pry­wat­no­ści.

Czy naprawdę brała pod uwagę wyco­fa­nie się z publi­ka­cji Aerial?

„Mogłam tego nie wydać, bo to w końcu część mnie, lecz kilka razy powie­dzia­łam wtedy Danny’emu: «Boże, czy ja powin­nam to wydać»?”.

Tylko dla­tego że w ten spo­sób wpu­ścisz do domu cały ten hałas z zewnątrz?

„Tak, to jest jak otwar­cie drzwi, prawda? Dla mnie cisza i spo­kój są potrzebne do sku­pie­nia twór­czego. Sława w tym bar­dzo prze­szka­dza. Sława to jedno wiel­kie [imi­tuje odgłosy pod­nie­co­nego tłumu] «łaaa!». Teraz jest nawet gorzej niż kie­dyś, bo ludzie głu­pawo eks­cy­tują się cele­bry­tami. To jakaś obse­sja. Ktoś wystę­puje w tele­wi­zji – i co z tego? Kogo to powinno obcho­dzić? Ludzie naprawdę ważni to chi­rur­dzy czy naukowcy, bo wła­śnie oni utrzy­mują nas przy życiu”.

Nie mogła wyjść ze zdzi­wie­nia, widząc, jak tele­wi­zja poka­zuje cele­bry­tów w dżun­gli, zmu­sza­nych do jedze­nia żywych roba­ków lub czoł­ga­ją­cych się w bło­cie, byle tylko nie znik­nąć z pola widze­nia.

„To coś w rodzaju rzym­skich igrzysk, prawda?” – stwier­dziła z nie­skry­waną odrazą.

Nie­mniej jed­nak miała pełną świa­do­mość, że kiedy wyda Aerial, ponow­nie zmie­rzy się z wła­sną popu­lar­no­ścią.

„Lata temu odby­łam bar­dzo cie­kawą roz­mowę z pew­nym zna­jo­mym – mówiła. – Twier­dził, że to nie­ko­nieczne, by pre­zen­to­wać innym swoją muzykę. Ale ja to widzę ina­czej. Popa­trzmy choćby na sztuki Szek­spira. Nie ist­nia­łyby bez publicz­no­ści. Poza tym uwa­żam, że w sztuce ważna jest nie sama sztuka, tylko rela­cja mię­dzy sztuką a jej odbiorcą. Nie chcę, żeby to zabrzmiało strasz­nie pre­ten­sjo­nal­nie – dodała ze śmie­chem, zmie­nia­jąc akcent na niby typowy dla klas wyż­szych – ale naprawdę cho­dzi o reak­cję odbiorcy. Jeśli patrzymy na naszą pla­netę z zachwy­tem, to może jest to naj­lep­sze z zajęć, jakim możemy się tu odda­wać. To odbiorca ogląda sztukę Szek­spira lub patrzy na piękny obraz… Bez niego ani jedno, ani dru­gie nie ist­nieje w pewien spo­sób. Jeśli więc two­rzy się muzykę i nie daje się jej ludziom do słu­cha­nia, można powie­dzieć, że ta muzyka w ogóle nie ist­nieje”.

Naj­więk­szy dyle­mat w życiu Kate Bush przed­sta­wiał się zatem nastę­pu­jąco: jak połą­czyć wielką potrzebę two­rze­nia z rów­nie wielką potrzebą zacho­wa­nia pry­wat­no­ści? Czy pogo­dze­nie jed­nego z dru­gim jest trudne czy nie­mal nie­moż­liwe?

„Przez ostat­nie dwa­na­ście lat nie mia­łam z tym pro­blemu – odparła. – Dane mi było żyć bar­dzo nor­mal­nym życiem. A takie życie to ważna część mnie. Ważne jest dla mnie robie­nie pra­nia czy odku­rza­nie. Nie odci­nam się od takich zajęć. Moi zna­jomi z branży nie wie­dzą, jak działa zmy­warka. Prze­raża mnie coś takiego. Ja wolę funk­cjo­no­wać na co dzień jak zwy­kły czło­wiek”.

Czy kie­dy­kol­wiek miała poczu­cie, że byłaby szczę­śliw­sza, gdyby jako nasto­latka nie została wielką gwiazdą, tylko stała się raczej artystką niszową?

„Nie mam poję­cia. Czy gdy­ba­nie ma sens? Nie ma. Można sobie w gło­wie odgry­wać różne sce­na­riu­sze życiowe, ale to się mija z celem, bo co się zda­rzyło, to się zda­rzyło, prawda? A mnie coś pchało, by robić to, co robi­łam. Pod wie­loma wzglę­dami moja popu­lar­ność jest chyba zaska­ku­jąca. Choćby dla­tego że robię tak dłu­gie prze­rwy, prawda? Z dru­giej strony to fascy­nu­jące. Bo po dłu­giej prze­rwie, zwłasz­cza tak dłu­giej jak ostat­nia, zasta­na­wiam się, czy ludzie nie zapo­mnieli o moim ist­nie­niu. Oka­zuje się jed­nak, że wręcz prze­ciw­nie – że ludzi eks­cy­tuje mój powrót. Szcze­rze mnie wzru­sza atmos­fera ocze­ki­wa­nia, którą wyczu­wam. Myśla­łam, że nawet pięć czy sześć lat to prze­rwa dość ryzy­kowna. Czuję się więc wybrań­cem losu, skoro tak długo się na mnie czeka”.

Ze zdzi­wie­niem przy­jęła wia­do­mość, że nie­któ­rzy, szcze­gól­nie per­so­nel EMI, auten­tycz­nie się jej boją.

„Ja tego tak nie odbie­ram – odparła ostroż­nie. – Nie uwa­żam się za osobę wzbu­dza­jącą obawy”.

Ale to fakt, zazna­czy­łem. Wszy­scy znani mi pra­cow­nicy EMI reago­wali dość ner­wowo, gdy padło w roz­mo­wie jej nazwi­sko. Nie dziwi jej to?

„To raczej śmieszne”.

Ale cza­sem przy­datne?

„Cza­sem tak” – przy­znała z uśmie­chem.

Na początku wywiadu zro­bi­łem coś, czego ni­gdy nie robię: dałem jej numer mojej komórki. Nie chcia­łem po pro­stu zakoń­czyć spo­tka­nia i wyjść z nagraną roz­mową, nie umoż­li­wia­jąc jej dorzu­ce­nia cze­goś od sie­bie póź­niej. Cho­dziło mi też o to, by nie musiała się cen­zu­ro­wać. Zazna­czy­łem, że nie zmie­nię natych­miast frag­men­tów, które uzna za wąt­pliwe, tylko dla­tego, że mnie o to poprosi, ale przy­naj­mniej będziemy mogli to prze­dys­ku­to­wać.

Zadzwo­niła po kilku dniach. Miała zastrze­że­nia do paru bar­dzo drob­nych, try­wial­nych rze­czy, na które sam nawet nie zwró­cił­bym uwagi.

„Nie pomyśl sobie, Tom, że chcę prze­jąć kon­trolę nad tym wywia­dem” – zażar­to­wała.

„Nawet nie marz o czymś takim” – odrze­kłem ze śmie­chem.

Dzięki spo­tka­niu, tej i kilku kolej­nych roz­mo­wach tele­fo­nicz­nych mam poczu­cie, że roz­ma­wia­łem z „praw­dziwą” Kate Bush.

Jej prze­sło­dzony wize­ru­nek jest tylko kary­ka­turą praw­dzi­wej Kate. W rze­czy­wi­sto­ści mamy tu oso­bo­wość bar­dzo zło­żoną: nie­ugię­cie dążącą do celu, sub­tel­nie wład­czą, bez­li­to­śnie samo­kry­tyczną oraz skwa­pli­wie prze­kłu­wa­jącą bańkę uwiel­bie­nia, która się wokół niej two­rzy.

Dla­tego też niniej­sza książka przed­sta­wia wie­lo­stronny por­tret Kate Bush. Uka­zuje ją z pięć­dzie­się­ciu róż­nych per­spek­tyw – jako dziew­czynę, która żyje w świe­cie wła­snej wyobraźni, a potem wła­śnie dla­tego staje się sławna, choć wcale o tym nie marzy, jako artystkę, która zmaga się z prze­ciw­no­ściami, wal­czy i zwy­cięża, by stać się jed­nym z naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych i nowa­tor­skich twór­ców naszych cza­sów.

2

Tylnymi drzwiami

Farma East Wickham, od XIV wieku do chwili obecnej

Około dwu­dzie­stu pię­ciu kilo­me­trów na wschód od sali zwa­nej daw­niej Ham­mer­smith Odeon, ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od stu­dia Abbey Road, nie­mal dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od daw­nego stu­dia tańca w Covent Gar­den i ogól­nie z dala czy na ubo­czu od innych waż­nych miejsc w karie­rze Kate Bush znaj­duje się farma East Wic­kham. Ta sie­lan­kowa oaza poło­żona jest na przed­mie­ściach Wel­ling w lon­dyń­skiej metro­po­lii (daw­niej było to hrab­stwo Kent). Zacho­wała się tam atmos­fera wiej­skiego spo­koju, mimo że w oto­cze­niu mamy arte­rie wiel­kiego mia­sta.

Od ponad dwu­stu lat farma wła­ści­wie się nie zmie­niła. Jej początki się­gają jed­nak wcze­śniej­szych epok – dębowe belki pocho­dzą z okrę­tów, które praw­do­po­dob­nie pły­wały po morzach już w XVI wieku.

„Naj­star­sza część domu, w który miesz­ka­li­śmy, pocho­dzi z XIV wieku – powie­dział mi naj­star­szy brat Kate, John Car­der Bush. – Gdy na początku lat 50. dom kupił mój ojciec, dokoła mie­li­śmy kryte strze­chami sto­doły, które zresztą sta­no­wiły zagro­że­nie, więc trzeba było je zbu­rzyć. Jako część pier­wot­nego zało­że­nia zacho­wały się zabu­do­wa­nia gospo­dar­skie przy kuźni, warsz­tat koło­dziej­ski, gdzie napra­wiano fur­manki i koła, pral­nia z kamienną posadzką oraz cen­tral­nie poło­żony komin, oto­czony przez mie­dziane kadzie, w któ­rych robiono pra­nie. Dalej znaj­do­wała się sto­doła ze stry­chem, dokąd przez okrą­głe okno wrzu­cano worki z ziar­nem”.

Wła­śnie na tę dawną farmę – wiej­ską i miej­ską zara­zem – przy­nie­siono Cathe­rine Bush kilka dni po jej przyj­ściu na świat 30 lipca 1958 roku w szpi­talu położ­ni­czym Bexley. Jej ojcem był lekarz rodzinny, Robert, matką pie­lę­gniarka, Han­nah, a braćmi John (znany też jako Jay) i Paddy, czter­na­ście i sześć lat starsi od swo­jej sio­strzyczki.

Atmos­fera panu­jąca w East Wic­kham miała wywrzeć ogromny wpływ na twór­czość Kate Bush w póź­niej­szych latach. W jej pio­sen­kach bez­po­śred­nie odnie­sie­nia do rodzin­nego domu poja­wią się dwu­krot­nie: w Warm and Soothing (1980) i A Coral Room (2005). W obu tych utwo­rach otrzy­mu­jemy obraz wcho­dze­nia tyl­nymi drzwiami do przy­tul­nej kuchni wła­śnie w tym domu.

„Było to cha­rak­te­ry­styczne dla naszego domu w okre­sie naszego dora­sta­nia – powie­działa mi Kate. – Wcho­dzi­li­śmy tyl­nymi drzwiami do kuchni, która sta­no­wiła serce całego domo­stwa. Wcho­dzi­li­śmy tak codzien­nie”.

Goście zapa­mię­tali ten dom jako drew­niany, roz­le­gły i otwarty dla innych. Dora­sta­jąca dziew­czynka mogła tam ukryć się w tym czy innym kącie tego czy tam­tego pokoju. Z tyl­nej czę­ści domu roz­cią­gał się widok na polne kwiaty pora­sta­jące liczący trzy­dzie­ści cztery hek­tary teren East Wic­kham, pokryty gru­zami budyn­ków zbom­bar­do­wa­nych w cza­sie II wojny świa­to­wej. Na końcu tego terenu, za szosą Upper Wic­kham Lane, znaj­do­wał się cmen­tarz Plum­stead, gdzie Bush z nasto­let­nimi kole­żan­kami wygłu­piały się w Hal­lo­ween.

Oko­lica mogła pochwa­lić się tylko jedną legendą. W poło­wie XVIII wieku miej­scowa obe­rżystka, Anne Muir­head z obe­rży White Horse, spi­sko­wała wspól­nie z osła­wio­nym dan­dy­so­wa­tym roz­bój­ni­kiem Dic­kiem Tur­pi­nem. Nocami Anne – znana też jako Fanny – zapa­lała lampę, by powia­do­mić Tur­pina, że w pobliżu nie ma stró­żów prawa. Upa­mięt­niono ją póź­niej w nazwie pubu Fanny on the Hill, zbu­rzo­nego w roku 1949. Tę samą nazwę nosił inny pub w pobliżu, aż w końcu, w roku 2014, prze­kształ­cono go w budy­nek miesz­kalny.

Przez lata nowo­cze­sne budynki pod­peł­zały pod farmę East Wic­kham i ota­czały ją z wolna, choć posia­dło­ści udało się zacho­wać buko­liczny cha­rak­ter. Obec­nie na­dal ist­nieje łącz­nik z dawną zagrodą i pra­cu­ją­cym w niej koło­dzie­jem. Otóż Owen Bush, syn Johna Car­dera Busha i tym samym bra­ta­nek Kate, pro­wa­dzi tam warsz­tat miecz­ni­czy. Z kuźni dobie­gają odgłosy maszyn i pobrzę­ki­wa­nie metalu, wytwa­rza się tam bowiem mie­cze i noże do róż­nych pro­duk­cji tele­wi­zyj­nych, mię­dzy innymi do Gry o tron.

Tak czy ina­czej, od lat 60. aż po 80. i póź­niej, East Wic­kham – leżąca przy zwy­kłej ulicy, lecz jakby odse­pa­ro­wana od wpły­wów świata zewnętrz­nego – cał­ko­wi­cie ukształ­to­wała arty­styczną oso­bo­wość Kate Bush. W ciągu kolej­nych lat tam­tej­sza sto­doła i pomiesz­cze­nia, które obec­nie prze­kształ­cono w garaże, były świad­kiem muzycz­nego roz­woju Kate – od pierw­szych nie­zdar­nych prób gra­nia na fis­har­mo­nii aż po nagry­wa­nie albumu Hounds of Love.

3

Siostra na zdjęciach

Cathy i Kate w obiektywie, 1966–2014

Po powro­cie ze szkoły Cathy Bush prze­bie­rała się w różne stroje, czy miała na to nastrój, czy nie. I bez pro­te­stów brała udział w eks­pe­ry­men­tach foto­gra­ficz­nych swo­jego brata, Johna Car­dera Busha, mimo że na jego zdję­ciach wyglą­dała cza­sem na zmę­czoną albo nabur­mu­szoną, albo jedno i dru­gie.

„Zawsze się zga­dzała – wspo­mi­nał brat. – Myślę, że zale­żało mi na uzy­ska­niu na tych zdję­ciach atmos­fery, która wyraża się lek­kim smut­kiem na jej twa­rzy. Ale nie było to świa­dome zało­że­nie. Otrzy­my­wa­li­śmy taki efekt, bo po powro­cie ze szkoły Cathy musiała od razu brać udział w sesji zdję­cio­wej z bra­tem, a rwała się już do cze­goś innego. Cho­ciaż nie była znie­cier­pli­wiona. Oka­zy­wała chęć do pomocy i faj­nie się z nią pra­co­wało. Była spo­kojna, ale by­naj­mniej nie zamknięta w sobie. Nie narzu­cała się po pro­stu. Przy­jem­nie spę­dzało się z nią czas”.

Dwu­dzie­sto­dwu­letni wów­czas foto­graf ama­tor inspi­ro­wał się pre­ra­fa­elic­kimi ilu­stra­to­rami ksią­żek dla dzieci oraz robio­nymi piór­kiem i tuszem ilu­stra­cjami Arthura Rac­khama do ksią­żek o przy­go­dach Pio­tru­sia Pana. Wycza­ro­wał w ten spo­sób świat pełen futer, mie­czy i opa­sek na włosy – i umie­ścił w nim sio­strę.

„Jeśli przyj­rzeć się ilu­stra­cjom Rac­khama do Pio­tru­sia Pana – powie­dział John Car­der Bush – to zawsze czuje się obec­ność cze­goś mrocz­nego w tle. Taki efekt chcia­łem uzy­skać, nawią­zu­jąc wła­śnie do tych ilu­stra­cji. Nie cho­dziło mi o coś pogod­nego czy rado­snego. Pra­gną­łem tylko uchwy­cić pewien kli­mat. Jest jedno zdję­cie zro­bione na stry­chu, gdzie świa­tło wpada przez okrą­głe okienko. Coś takiego mogłoby się zna­leźć na ilu­stra­cji Rac­khama. Na innym Cathy sie­dzi na schod­kach z kie­li­chem, a do pasa ma przy­cze­piony na łań­cu­chu szty­let i skóry jakichś zwie­rząt. Wła­śnie na takich efek­tach mi zale­żało. Gdy jed­nak teraz na to patrzę, widzę, że ogromną rolę ode­grało tu natu­ralne świa­tło – łagodne świa­tło let­niego popo­łu­dnia”.

Te wcze­sne foto­gra­fie Kate Bush jako nieco sen­nej dziew­czynki, które miały potem obiec świat, zostały zro­bione spe­cjal­nym apa­ra­tem na kli­szę 35 mm, pozwa­la­jącą wyko­nać dwa zdję­cia w każ­dej klatce, co ozna­czało, że kli­sza z trzy­dzie­stoma sze­ścioma klat­kami dawała sie­dem­dzie­siąt dwa zdję­cia. „Sto­so­wa­łem ten apa­rat głów­nie dla­tego, że był tani – przy­znał John. – Poten­cjalna jakość koń­cowa jest mniej­sza niż nor­mal­nie, a moż­li­wo­ści powięk­sze­nia też są ogra­ni­czone. Ale gdy teraz oglą­dam te foto­gra­fie, zaska­kuje mnie, że udało się uzy­skać zdu­mie­wa­jącą jakość za pomocą tak pry­mi­tyw­nego narzę­dzia”.

Na wielu z tych zdjęć – zro­bio­nych mię­dzy ósmym a dwu­na­stym rokiem życia Kate Bush – uchwy­cono jej nie­jako wro­dzoną inność. Na jed­nym wiruje na traw­niku jak der­wisz, na kolej­nym ma na sobie pon­cho i wygina się jak tan­cerka. Na pozo­sta­łych widać hipi­sow­skie wpływy star­szych braci (szcze­gól­nie tam, gdzie ona i Paddy są ubrani w kaftany nawią­zu­jące do wize­runku grupy The Incre­di­ble String Band). Na tych nie­licz­nych foto­gra­fiach, do któ­rych pozo­wała uśmiech­nięta, widzimy tro­chę nie­chlujną łobu­ziarę skłonną do psot. Na jed­nym z póź­niej­szych zdjęć, wyko­na­nym z góry i przez to nie­uka­zu­ją­cym jej twa­rzy, Cathy gra dwoma pal­cami na sta­rej, wysłu­żo­nej fis­har­mo­nii rodzin­nej.

John Car­der Bush twier­dził, że z początku „wcale nie wyda­wało się oczy­wi­ste”, że jego sio­stra odzna­cza się talen­tem muzycz­nym. „Z pew­no­ścią nie było to widoczne w okre­sie, gdy powsta­wały te zdję­cia. To, na któ­rym sie­dzi przy fis­har­mo­nii, zostało zro­bione, kiedy miała około jede­na­stu lat. Widać tam, że już wyła­nia się z niej póź­niej­sza Kate. Ale na tym zdję­ciu wyko­na­nym z góry rów­nież gra dwoma pal­cami, co wska­zuje, jaki poziom tech­niczny pre­zen­to­wała w tam­tym cza­sie”.

Tak czy ina­czej, Cathy Bush potrze­bo­wała kon­cen­tra­cji, żeby zostać muzy­kiem samo­ukiem, i pew­nie dla­tego oto­czyła ją atmos­fera spo­koju i osob­no­ści.

„Prze­sa­dził­bym, twier­dząc, że była szarą myszką – mówił jej brat. – Ale kiedy robiła coś w szkole, to po powro­cie nie gadała o tym długo. Trzeba było wycią­gać z niej infor­ma­cje. Z pew­no­ścią nie była dziec­kiem przed­wcze­śnie doj­rza­łym czy roz­wi­nię­tym. Z dru­giej strony, gdy ujaw­niła swój talent, można powie­dzieć, że się wyróż­niała”.

Zdję­cia Johna Car­dera uka­zały się po raz pierw­szy w książce Cathy, wyda­nej w roku 1986. Rzecz wyszła nakła­dem autora w licz­bie pię­ciu­set egzem­pla­rzy, a roz­pro­wa­dzano ją w for­mie wysył­ko­wej. „To był eks­pe­ry­ment. Nie prze­wi­dzia­łem zain­te­re­so­wa­nia, z jakim spo­tka się ta publi­ka­cja. Wyda­łem więc książkę wła­snym sump­tem i wraz z part­nerką roz­sy­ła­łem ją nabyw­com”.

Wydru­ko­wane egzem­pla­rze dotarły do Johna w „okrop­nym żół­tym” fute­rale, który oka­zał się za cia­sny. „Popeł­ni­li­śmy błąd – przy­znaje. – Kiedy dosta­li­śmy książki, mie­li­śmy już mało czasu. Gdyby do cze­goś takiego doszło teraz, po pro­stu ode­słał­bym je do dru­karni. Ale wtedy goniły nas ter­miny, więc dali­śmy spo­kój. Wiem, że nie­któ­rzy nabywcy nie byli w sta­nie wycią­gnąć książki z fute­rału”.

Album Cathy docze­kał się wzno­wie­nia w roku 2014, nie­długo po kon­cer­tach Before the Dawn. Cena pierw­szego wyda­nia się­gała już wtedy tysiąca fun­tów. „Zro­bił się z tego nie­zły rary­tas, pła­cono astro­no­miczne sumy, zdu­mie­wa­jąca sprawa [śmiech]. Pisano o tym w dziw­nych miej­scach. Jeden taki, zresztą dość mętny tekst uka­zał się w «Wall Street Jour­nal». Uzna­łem wtedy, że jeśli media tak bar­dzo zain­te­re­so­wały się tema­tem, to pew­nie wywo­łała to publicz­ność czy fani”.

Cią­głe pozo­wa­nie mogło co prawda męczyć mło­dziutką Cathy, ale przy­dało się w przy­szło­ści, kiedy two­rzyła wła­sny wize­ru­nek publiczny. Gdy Cathy prze­isto­czyła się w Kate, John Car­der Bush foto­gra­fo­wał ją na potrzeby okła­dek pły­to­wych. Naj­słyn­niej­sze z tych zdjęć – z leżącą artystką – tra­fiło na pamiętną okładkę albumu Hounds of Love (inna jego foto­gra­fia przy­ozdo­biła płytę Direc­tor’s Cut z roku 2011).

„Wielu ludzi mówi mi, że to czy tamto zdję­cie przy­po­mina im okładkę, którą zro­bi­łem do Hounds of Love. Przy­go­to­wa­łem potem kilka okła­dek, przy któ­rych czu­łem się tak, jak­bym znowu foto­gra­fo­wał Cathy. To samo poczu­cie… może nie swo­body, tylko luzu. Bo w końcu brat foto­gra­fo­wał sio­strę. Wtedy ist­nieje już więź. Jeśli foto­graf nie zna tematu, to musi poświę­cić tro­chę czasu na zapo­zna­nie się z nim, a ja i Kate mie­li­śmy ten etap za sobą. Podob­nie jak zdję­cia do albumu Cathy, wszystko, co robi­łem, żeby pomóc w karie­rze Kate, odby­wało się w warun­kach domo­wych. Ni­gdy nie wynaj­mo­wa­li­śmy stu­dia. Pra­co­wa­li­śmy albo u niej, albo u mnie, gdzie­kol­wiek to było na danym eta­pie. U mnie robi­li­śmy zdję­cia w salo­nie, z któ­rego musia­łem uprząt­nąć zabawki moich dzieci, usta­wić tam tło, świa­tła i całą resztę. W ten spo­sób prze­kształ­ca­łem zwy­kły pokój do codzien­nego życia w stu­dio foto­gra­ficzne. W razie potrzeby taka sesja trwała nawet trzy dni, bo nic nas nie poga­niało. To bar­dzo ważne, bo dawało nam swo­bodę do eks­pe­ry­men­to­wa­nia. Kate z kolei czuła się bez­piecz­nie, wie­dząc, że efekty tych eks­pe­ry­men­tów znaj­dują się pod moją opieką. Nie tra­fią do mediów czy w miej­sca, w któ­rych wola­łaby ich nie widzieć. Sądzę, że zaufa­nie do foto­grafa jest bar­dzo istotne”.

Patrząc w wizjer przez kolejne lata, John Car­der na ogół widział w nim tę samą Cathy.

„Upływ czasu niczego nie zmie­nił – pod­kre­ślił. – Oczy są takie jak zawsze. Uśmiech ma taki sam jak kie­dyś. Jak tylko spo­glą­dam w wizjer apa­ratu, wraca dawna Cathy, obecna na wszyst­kich zdję­ciach, które zro­bi­łem jej w ciągu tych lat”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Run­ning up that Hill: 50 Visions of Kate Bush

Text copy­ri­ght © Tom Doyle, 2022

Ori­gi­nally publi­shed in the English lan­gu­age in the UK by Nine Eight Books, an imprint of Bon­nier Books UK Limi­ted, Lon­don.

The moral rights of the Author have been asser­ted

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt okładki: Lora Fin­dlay

Foto­gra­fia na okładce

© Lich­field Archive via Getty Ima­ges

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kate Bush w 50 odsło­nach. Run­ning Up That Hill, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-735-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer