Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie pragnęłam sławy. Nie o tym marzyłam. Chciałam nagrywać płyty. To coś zupełnie innego niż dążenie do sławy. - Kate Bush.
Kate Bush jest jedną z najbardziej niezwykłych i enigmatycznych artystek naszych czasów, znaną z wyrafinowanych albumów oraz takich przebojów jak Running Up That Hill, Wuthering Heights czy Babooshka. Biografia Toma Doyle’a to składający się z 50 rozdziałów wielostronny portet tej wybitnej wokalistki, kompozytorki i tancerki. Książka zawiera obszerne fragmenty rozmów, które autor przeprowadził z Kate oraz ludźmi bliskimi jej osobiście i zawodowo, takimi jak jej brat John Calder Bush czy David Gilmour z Pink Floyd. Znajdziemy tu również opisy i analizy piosenek, albumów, koncertów, teledysków oraz wielu ważnych wydarzeń związanych z nieszablonową karierą Kate Bush, która dzięki serialowi Stranger Things podbiła serca kolejnego pokolenia słuchaczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Dla Karen i Eddy’ego
„Nie pragnęłam sławy, nie o tym marzyłam. Chciałam nagrywać płyty. To coś zupełnie innego niż dążenie do sławy”.
– Kate Bush
Samochód, który podjechał tuż przed wpół do jedenastej pewnego pogodnego jesiennego poranka, miał mnie zabrać spod mojego domu w północnym Londynie. Był czwartek 22 września 2005 roku. Wieziono mnie do nieznanego mi miejsca. Wiedziałem tylko, że mam trafić do domu Kate Bush, gdzieś w Berkshire.
Przez minione dwanaście lat Bush nie udzielała się publicznie. W końcu przerwała milczenie, zgadzając się na publikację obszernego materiału okładkowego w czasopiśmie „Mojo”. Mnie wyznaczono do przeprowadzenia wywiadu. Byłem zarówno podekscytowany, jak i onieśmielony.
Ekscytacja rosła z każdym tygodniem i dniem, który przybliżał mnie do tego spotkania. W zachodniolondyńskim biurze, a zarazem mieszkaniu ówczesnego menedżera artystki, Geoffa Jukesa, dane mi było trzykrotnie przesłuchać pierwszy album Bush od dwunastu lat – składający się z dwóch płyt, wielowymiarowy i niezwykle pomysłowy Aerial. Chłonąc dźwięki płynące z modnych audiofilskich głośników Jukesa, nieustannie coś notowałem. Po nieco rozczarowującym, nierównym albumie The Red Shoes z roku 1993 miałem pewność, że Bush wróciła do szczytowej formy twórczej.
Tymczasem ekipa wytwórni EMI, wydającej jej płyty od 1976 roku, była nieco podenerwowana. Niebawem dowiedziałem się, że to ich normalny stan, gdy robią cokolwiek ze swoją najbardziej nieuchwytną artystką. Ja też coraz bardziej emocjonowałem się nadciągającym wywiadem. Próbowałem sam siebie przekonać, że to tylko spotkanie i rozmowa dwojga ludzi.
Na poprzedni kontakt z prasą Bush zgodziła się cztery lata wcześniej, w roku 2001. Była to uprzejma, choć mało konkretna pogawędka w kawiarni w Harrodsie z dziennikarzem miesięcznika „Q”. Bush miała wtedy się pojawić w hotelu Park Lane na dorocznej uroczystości przyznania nagród przez to pismo – uhonorowano ją jako „autora klasycznych piosenek”. Osiem lat wcześniej, kiedy promowała płytę The Red Shoes, była bardziej otwarta na prasę i pojawiła się nawet na okładkach różnych czasopism. Przeżyła wtedy jednak przykrą, może nawet okropną konfrontację z przedstawicielem „Sunday Timesa”, który najwyraźniej jej nie lubił. Została zmuszona do odpierania pytań wnikających głęboko w jej życie prywatne. Krążyła opinia, że Bush po prostu nie znosi udzielać wywiadów.
W ostatnich latach uchodziła za osobę stroniącą od mediów – niemal za kogoś w rodzaju Grety Garbo – która wycofała się z realnego świata, ciesząc się nadal jego nabożnym szacunkiem za zachowanie pełnej kontroli nad własną twórczością, podobnie jak Stanley Kubrick. W realnym zaś świecie nad wyraz cierpliwi fani łapczywie wychwytywali każdy strzęp informacji na jej temat. Dochodziły do tego rozmaite plotki, które jedynie wzmacniały siłę mitycznego oddziaływania.
Wiadomość, że Kate Bush ma powrócić z nowym albumem, zaowocowała licznymi sensacyjnymi nagłówkami w gazetach:
„Kate Bush żyje!”
„Znowu jest z nami!”
„Powrót pustelniczki”
„Bushowe wzgórza”
„Wow! Bush wraca!”
Gdy zyski branży fonograficznej gwałtownie malały za sprawą takich serwisów wymiany plików jak Napster i LimeWire, wytwórnia EMI nie mogła się doczekać powrotu Kate Bush, a to dlatego, że jej fani byli skłonni kupować płyty. „W porównaniu z poprzednimi latami w naszej branży panuje duży optymizm – powiedział rzecznik wytwórni. – Planujemy publikację albumu Kate Bush, więc będzie to dla nas naprawdę dobry okres”.
Wcześniej zakładano, że mój wywiad odbędzie się w studio Abbey Road, ale dzień przed spotkaniem Bush nagle zmieniła zdanie i uznała, że lepiej przeprowadzić tę rozmowę w jej domu. Nie chciała jednak dać mi adresu, stąd cała ta tajemniczość. Gdy auto mknęło autostradą M4 w kierunku Reading, przekonałem się, że kierowca regularnie wozi Bush po okolicy.
„O, to pewnie o panu mówiła parę dni temu – zwrócił się do mnie. – Siedziała z tyłu i powiedziała do kogoś przez telefon: «Może powinniśmy mu zarzucić worek na głowę»”.
Nie podejrzewałem, że zostanę zakładnikiem, ale i tak to wszystko było nader intrygujące. Półtorej godziny później samochód zatrzymał się przed bramą, kierowca wyciągnął rękę przez okno i wcisnął guzik domofonu.
Oto, jak znika dwanaście lat, jeśli jest się Kate Bush.
Mamy rok 1993. Kate opublikowała właśnie płytę The Red Shoes, siódmy album w piętnastoletniej karierze, odznaczającej się wydawaniem coraz bardziej ambitnych płyt, coraz dłuższym czasem ich nagrywania i obsesyjnym przywiązaniem do najdrobniejszych nawet muzycznych detali. Wyczerpana emocjonalnie po śmierci swojej matki, Hannah, która zmarła rok wcześniej, wbrew radom niektórych przyjaciół rozpoczęła następnie prace scenariuszowe i reżyserskie nad The Line, the Cross and the Curve, filmem i zarazem długim wideoklipem. Mimo zalet, jakie posiadał, określiła go potem jako „stek bzdur”.
W roku 1996, po dwuletniej przerwie na podładowanie akumulatorów, ukończyła piosenkę, w której wyobraża sobie, że Elvis Presley nadal gdzieś żyje, i nadała jej tytuł King of the Mountain. Dwa lata później, kiedy była w ciąży, napisała utwór o nieprzewidywalnej naturze działalności twórczej, zatytułowany An Architect’s Dream. Po narodzinach w roku 1998 syna, Alberta (Bertiego), i ona, i jej partner życiowy, gitarzysta Danny McIntosh, byli „kompletnie wyżęci przez kilka lat”. Przeprowadziła się do innego domu i przekształciła garaż w studio nagraniowe. Mimo to, jako pełnoetatowa matka, która postanowiła nie zatrudniać niani czy gospodyni, nie znajdowała czasu na nagrywanie.
Z wolna pojawiały się wszakże kolejne pomysły i wokalistka doszła do wniosku, że przygotuje podwójny album. Tyle że teraz, jako mama, musiała dostosować metody pracy do obecnego trybu życia, czyli tworzyć w nielicznych wolnych chwilach, a nie jak kiedyś czternaście godzin dziennie. Gdy syn zaczął chodzić do szkoły, przybyło wolnego czasu. Po dwóch latach wzmożonej koncentracji i wysiłków nowy album był gotowy. Gdy Kate mogła wreszcie opuścić stół mikserski, mieliśmy już rok 2005.
Wkrótce potem, pewnego dnia pod koniec września, koło południa, piszący te słowa stanął w progu jej domu.
Sympatyczny Danny McIntosh przywitał mnie w holu i zaprowadził do salonu, gdzie kilka sekund później pojawiła się Kate, nieśmiało uśmiechnięta i chichocząca nerwowo. Gdy podaliśmy sobie dłonie, pomyślałem, że jest zaskakująco niska (161 centymetrów wzrostu). Miała na sobie brązową koszulę, dżinsy i czarno-białe buty sportowe. Włosy upięła w sposób wygodny dla osoby nieustannie zajętej i przez to wszystko nie wyglądała jak zwiewna tancerka z popularnych wyobrażeń, tylko bardziej jak ktoś, kim była w rzeczywistości: czterdziestosiedmioletnia matka siedmioletniego syna.
Również jej dom nie miał nic wspólnego z mitycznym, spowitym bluszczem domostwem, w którym żyła rzekomo w odosobnieniu, otoczona przez pajęczyny na podobieństwo panny Havisham z Wielkich nadziei Dickensa. Był to dość duży georgiański dom przy młynie, pełen wygodnych, przewiewnych, nieco staromodnie urządzonych pomieszczeń. W pobliżu, po drugiej stronie ogrodu, znajdowało się studio.
Było to wręcz rozbrajająco swojskie otoczenie jak na postać z panteonu sławy. Po salonie walały się przedmioty świadczące o prowadzeniu tam zwykłego rodzinnego życia, jak zabawki czy książki dla dzieci. Pod telewizorem Sony leżało pudełko na DVD z filmem Shackleton z 2002 roku, w którym główną rolę zagrał Kenneth Branagh. Dowodem na to, że przesłuchuje się tam również nagrania z jednego z najbardziej oczekiwanych albumów dekady, był stosik płyt CD-R na gzymsie kominka oraz stojące na podłodze czarne markowe głośniki.
Nad kominkiem wisiał obraz Rybacy i łódź Josepha Southalla, przedstawiający grupkę wilków morskich popychających łódź wiosłową. Już wkrótce miał trafić do książeczki towarzyszącej albumowi Aerial. Później Kate pokazała mi podpartą o ścianę w sąsiednim gabinecie replikę sanek z napisem „Różyczka” [Rosebud], które spłonęły w dramatycznym finale filmu Obywatel Kane. Sporządzono je na zamówienie do teledysku King of the Mountain, a potem sprezentowano siedmioletniemu Bertiemu.
Kate przysiadła na krawędzi piaskowej sofy i łyknęła herbaty, a ja zająłem antyczny fotel na lewo od niej. W salonie czuło się wyraźne napięcie. Oboje byliśmy trochę podenerwowani. Sama perspektywa udzielenia wywiadu musiała wprawiać ją w przerażenie. Jednak przez kilka kolejnych godzin – „To był najdłuższy wywiad w moim życiu”, stwierdziła później – jej początkowe obawy z wolna się ulotniły. Okazało się, że potrafi być wspaniałą rozmówczynią: zabawną, obdarzoną przenikliwym umysłem i, co zaskakuje, lubiącą przeklinać.
Wyszło na to, że Kate Bush wcale nie wycofała się z normalnego świata, wręcz przeciwnie: uciekła do normalnego świata, z dala od nierzeczywistości muzycznego gwiazdorstwa. Warto tu odnotować, że prawdopodobnie na żadnym innym zdjęciu promocyjnym nie wyglądała na równie uszczęśliwioną, jak na fotografii z roku 1978, gdzie zmywa naczynia w domu rodziców.
Jednocześnie Bush była i nadal jest kimś absolutnie wyjątkowym w świecie współczesnej muzyki. Zaczynała już w latach szkolnych jako niewiarygodnie płodna poetka, a potem stała się nagle niezwykłą, na swój sposób niepokojącą gwiazdą muzyki pop za sprawą piosenki Wuthering Heights. Od tego czasu wyrażała swoją indywidualność również w inne sposoby, niekoniecznie typowe dla tworzącej kobiety: jako nieustraszona poszukiwaczka nowych brzmień, bezkompromisowa obrończyni swojej twórczej niezależności, megagwiazda unikająca rozgłosu, a teraz najwyraźniej też jako pustelniczka, która ogranicza się do powolnego nagrywania płyt. Dochowując wierności swojemu artystycznemu „ja”, stworzyła muzykę należącą do najoryginalniejszych dokonań ostatnich czterech dekad i stała się bohaterką cichej legendy.
Czy zatem rozumie, skąd się biorą otaczające ją mity?
„Nie – odparła tonem, w którym pobrzmiewał lekki niepokój. – Nie rozumiem. Ufff… Ja tego naprawdę nie rozumiem”.
Powiedziałaś kiedyś: „Jest pewna postać, którą się adoruje, ale śmiem twierdzić, że tą postacią nie jestem ja”.
Cisza. Pytające spojrzenie.
Sama to powiedziała, zaznaczam.
„No, pewnie tak powiedziałam. W jakim kontekście to było?”
Mówiła wtedy o fanach, którzy tworzą jej wizerunek na podobieństwo jakiejś bogini.
„Tak, ale nie jestem boginią, prawda? – odparła z niejakim zdumieniem i niedowierzaniem. – Naprawdę uważam, że ludzie często mają tylko poczucie tego, kim jestem. Myślę i mam taką nadzieję, że ludzie czują w moich dokonaniach chęć stworzenia czegoś ciekawego od strony artystycznej. Nie chodzi o zarabianie pieniędzy. Gdyby mi na tym zależało, wydawałabym płytę co rok, dobrą albo gównianą. To chyba jasne, prawda? I odwalałabym całą robotę promocyjną, żeby te płyty się sprzedawały. Ale to mnie zupełnie nie interesuje”.
Mniej więcej po półgodzinie, najwyraźniej zadowolona z kierunku, jaki przybrała rozmowa, uśmiechnęła się szeroko i przyznała: „No to zaczynam się rozluźniać”. Chwilami niemal brakowało jej tchu, kiedy z wielkimi emocjami opowiadała o swojej nowej płycie. Często wybuchała entuzjastycznym śmiechem, choć momentami jakby się zawieszała i odnosiło się wrażenie, że myśli o trzech różnych rzeczach jednocześnie. Czasami mówiła elegancką angielszczyzną, a czasem cockneyem z czasów wojny. Właściwie nie przytaczała żadnych anegdotek, za to przywoływała z pamięci dawne odczucia (nierzadko pomniejszając swoją wartość) lub snuła rozmaite teorie (to już poważniejszym, pełnym namysłu tonem, nadużywając słów „myślę, że…”).
Momentami wpadała w dziecinny, rozchichotany zachwyt, kiedy mówiła o pewnych pomysłach z Aerial, takich jak śpiewanie cyfr po przecinku w liczbie π albo imitowanie śpiewu ptaków w utworze Aerial Tal i zamykającej płytę kompozycji tytułowej. Po chwili zaś przybierała świadomie afektowany, deklamacyjny ton, gdy obawiała się, że jej słowa zabrzmią pretensjonalnie.
Zdarzało się też, że była zdystansowana i niemal po królewsku wyniosła, zwłaszcza kiedy chwaliło się jej piosenki czy płyty. Mówiła wtedy tylko: „O, dziękuję” w sposób przećwiczony przez lata przyjmowania komplementów dotyczących jej pracy. Przyznała, że zazwyczaj nagrywa udzielane przez siebie wywiady, na wypadek gdyby ją błędnie zacytowano, co jej zdaniem zdarzało się w przeszłości. „Ale dzisiaj uznałam, że to niepotrzebne” – dodała tajemniczo.
Jako że przez poprzednie tygodnie przeczytałem ponad sto wywiadów, w których artystka wypowiadała się wymijająco lub enigmatycznie, postanowiłem dotrzeć do prawdziwej Kate. Do Kate, która przez całe lata musiała przebywać w studiach w nie zawsze przyjemnym towarzystwie muzyków płci męskiej. Tę stronę jej charakteru udało mi się wydobyć, kiedy komentowała pogłoski o tym, że jest niby kruchą istotką, która postanowiła ukrywać się przed światem. Takie plotki, mówiła, spływają po niej jak woda po kaczce.
„Nie rusza mnie to – powiedziała, lecz po chwili ożywiła się wyraźnie. – No, czasem mnie to irytuje. Myślę, że usunęłam się na bok, bo właśnie chciałam żyć jak normalny człowiek, więc męczy mnie, kiedy ludzie biorą mnie za zdziwaczałą samotniczkę, która stroni od świata”.
Sam ten temat sprawił, że nieco podniosła głos.
„Wiesz, jestem osobą silną i chyba właśnie dlatego wpadam we wściekłość, gdy czytam, że przeszłam załamanie nerwowe albo coś w stylu: «jest psychicznie niestabilna, to słaba i krucha istotka». Mam wtedy ochotę krzyknąć, żeby się ode mnie odpierdolili!”.
Być może w tym właśnie momencie ujawniła się prawdziwa Kate Bush.
Jeżeli cały świat się zastanawiał, czy Kate Bush kiedykolwiek ukończy swój od dawna oczekiwany album, to sama twórczyni również się nad tym zastanawiała.
„No tak. – Westchnęła. – Wiele razy postanawiałam sobie: «W tym roku na pewno dokończę tę płytę. W tym roku na pewno ją wydam». Trafiały się lata, gdy miałam wrażenie, że nigdy mi się to nie uda. Gdybym umiała szybciej nagrywać płyty, to pewnie zawsze byłabym na fali, prawda? Ale wszystko zajmuje mi dużo czasu. Nie wiem, czemu to trwa tak długo. Czas jakoś… wyparowuje”.
Kiedy przedłużały się prace nad Aerial, ludzie z EMI nie byli informowani o postępach w nagrywaniu. Bush podkreśliła, że nie ma żadnych zobowiązań wobec wytwórni, również finansowych, co gwarantuje jej pełną swobodę twórczą, którą wywalczyła sobie przez lata. Zaliczkę na poczet tantiem otrzyma dopiero po ukończeniu albumu.
„To chyba dobra metoda działania: nie mieć długów wobec wytwórni – stwierdziła. – To odpowiedni punkt wyjścia. W ten sposób nie biorę pieniędzy za coś, czego jeszcze nie dostarczyłam. Przy pierwszych płytach oczywiście wszystko szło bardzo szybko. Ale później, z każdym kolejnym albumem, prace bardzo się wydłużały. Myślę, że wytwórnia dość szybko zorientowała się, że nie mogą nic zrobić… No bo co by niby mogli mi zrobić? Nie będą mnie poganiać, bo to nic nie da. Zatem po prostu dają mi spokój i pozwalają ciągnąć to po swojemu. Pewnie ich to czasem frustruje. Staram się też nie zapowiadać, że skończę płytę w takim a takim terminie. Nic im nie mówię, póki płyta nie będzie gotowa. Bo zawsze zabiera mi to więcej czasu, niż przewidywałam. Nawet wtedy, gdy mi się wydaje, że już się zbliżam do końca – dodała ze śmiechem – wszystko i tak się jeszcze bardziej przeciąga”.
Krąży historia, że odwiedziło ją kiedyś kilka osób z EMI. Bush powiedziała wtedy: „No to przedstawię wam to, nad czym teraz pracuję”. I wyjęła ciastka z piekarnika.
„Nie, nieprawda! – rzuciła. – Ale w gruncie rzeczy to bardzo zabawne. Wychodzę w tej historyjce na domatorkę, co do mnie pasuje, może nie?”
Przyznała jednak, że z EMI pracowało się jej coraz gorzej, ponieważ wytwórnia przeistaczała się w bezduszną korporację. „Cały świat powoli taki się robi, no nie? Dla wielu osób to smutne zjawisko. Podobnie jest z osiedlowymi sklepikami, które przekształcają się w supermarkety”.
Spotkała się jednak oko w oko z ówczesnym dyrektorem EMI, Tonym Wadsworthem. „To ciekawy przypadek: człowiek naprawdę kreatywny na czele wytwórni płytowej. Przyjeżdżał do mnie, gadaliśmy trochę i znikał”.
Czyli nie puszczałaś mu nowych nagrań?
„[szorstko] Nie. Ale facet ma poczucie humoru. Mieliśmy z tego wszystkiego niezły ubaw”.
Sam Wadsworth powiedział mi: „Ona ma bardzo precyzyjną wizję swojej twórczości i dlatego nie pasuje do niej konwencjonalne podejście działu artystycznego wytwórni. A mnie bardzo, ale to bardzo zależało, żeby usłyszeć jej nowe utwory. Kto by o tym nie marzył? Z drugiej strony – roześmiał się znacząco – w pewnym momencie już wiadomo, że niczego się nie usłyszy. Chociaż i tak ją dalej prosiłem”.
Nie znaczy to jednak, że Bush nie czuła tremy przed pierwszą prezentacją Aerial w obecności decydentów z EMI.
„Tak, byłam podenerwowana” – przyznała z uśmiechem.
Czy podjęła ich u siebie w salonie, czy może puściła im nagrania w studiu?
„Po raz pierwszy wysłuchali ich w studiu. Z pierwszym odsłuchem jest ciężko. Tacy ludzie przede wszystkim czują ulgę, uświadamiając sobie, że nie wciska się im totalnej chały. Myślą sobie: «Dzięki Bogu, dobre i to». A kiedy ci goście z wytwórni słuchają tego po raz drugi, są już bardziej wyluzowani. Za drugim razem ich reakcja była bardzo serdeczna i miałam wrażenie, że szczera. Zresztą z ludźmi nigdy nie wiadomo, no nie?”
„Byliśmy oczarowani – potwierdził Wadsworth. – Oczywiście spodziewałem się rzeczy wybitnej, ale przede wszystkim czułem ulgę, że ta płyta jest wreszcie gotowa”.
Mimo to perspektywa ponownego znalezienia się w świetle jupiterów działała na Bush zniechęcająco. O ile ukończywszy Aerial, odetchnęła z ulgą, o tyle nadciągająca premiera płyty niosła ze sobą niepokój. Kilka tygodni wcześniej fotograf jednego z tabloidów przeleciał helikopterem nad jej posiadłością i pstryknął z góry kilka fotek. Nawet miejscowi pijacy, którzy wracali do domu z pubu, wciskali przycisk domofonu przy bramie, żeby bełkotać i rechotać do mikrofonu.
Wokalistka zastanawiała się nawet całkiem serio, czy w ogóle warto wydawać ten album, jeśli ma się z tym znowu wiązać naruszanie jej prywatności.
Czy naprawdę brała pod uwagę wycofanie się z publikacji Aerial?
„Mogłam tego nie wydać, bo to w końcu część mnie, lecz kilka razy powiedziałam wtedy Danny’emu: «Boże, czy ja powinnam to wydać»?”.
Tylko dlatego że w ten sposób wpuścisz do domu cały ten hałas z zewnątrz?
„Tak, to jest jak otwarcie drzwi, prawda? Dla mnie cisza i spokój są potrzebne do skupienia twórczego. Sława w tym bardzo przeszkadza. Sława to jedno wielkie [imituje odgłosy podnieconego tłumu] «łaaa!». Teraz jest nawet gorzej niż kiedyś, bo ludzie głupawo ekscytują się celebrytami. To jakaś obsesja. Ktoś występuje w telewizji – i co z tego? Kogo to powinno obchodzić? Ludzie naprawdę ważni to chirurdzy czy naukowcy, bo właśnie oni utrzymują nas przy życiu”.
Nie mogła wyjść ze zdziwienia, widząc, jak telewizja pokazuje celebrytów w dżungli, zmuszanych do jedzenia żywych robaków lub czołgających się w błocie, byle tylko nie zniknąć z pola widzenia.
„To coś w rodzaju rzymskich igrzysk, prawda?” – stwierdziła z nieskrywaną odrazą.
Niemniej jednak miała pełną świadomość, że kiedy wyda Aerial, ponownie zmierzy się z własną popularnością.
„Lata temu odbyłam bardzo ciekawą rozmowę z pewnym znajomym – mówiła. – Twierdził, że to niekonieczne, by prezentować innym swoją muzykę. Ale ja to widzę inaczej. Popatrzmy choćby na sztuki Szekspira. Nie istniałyby bez publiczności. Poza tym uważam, że w sztuce ważna jest nie sama sztuka, tylko relacja między sztuką a jej odbiorcą. Nie chcę, żeby to zabrzmiało strasznie pretensjonalnie – dodała ze śmiechem, zmieniając akcent na niby typowy dla klas wyższych – ale naprawdę chodzi o reakcję odbiorcy. Jeśli patrzymy na naszą planetę z zachwytem, to może jest to najlepsze z zajęć, jakim możemy się tu oddawać. To odbiorca ogląda sztukę Szekspira lub patrzy na piękny obraz… Bez niego ani jedno, ani drugie nie istnieje w pewien sposób. Jeśli więc tworzy się muzykę i nie daje się jej ludziom do słuchania, można powiedzieć, że ta muzyka w ogóle nie istnieje”.
Największy dylemat w życiu Kate Bush przedstawiał się zatem następująco: jak połączyć wielką potrzebę tworzenia z równie wielką potrzebą zachowania prywatności? Czy pogodzenie jednego z drugim jest trudne czy niemal niemożliwe?
„Przez ostatnie dwanaście lat nie miałam z tym problemu – odparła. – Dane mi było żyć bardzo normalnym życiem. A takie życie to ważna część mnie. Ważne jest dla mnie robienie prania czy odkurzanie. Nie odcinam się od takich zajęć. Moi znajomi z branży nie wiedzą, jak działa zmywarka. Przeraża mnie coś takiego. Ja wolę funkcjonować na co dzień jak zwykły człowiek”.
Czy kiedykolwiek miała poczucie, że byłaby szczęśliwsza, gdyby jako nastolatka nie została wielką gwiazdą, tylko stała się raczej artystką niszową?
„Nie mam pojęcia. Czy gdybanie ma sens? Nie ma. Można sobie w głowie odgrywać różne scenariusze życiowe, ale to się mija z celem, bo co się zdarzyło, to się zdarzyło, prawda? A mnie coś pchało, by robić to, co robiłam. Pod wieloma względami moja popularność jest chyba zaskakująca. Choćby dlatego że robię tak długie przerwy, prawda? Z drugiej strony to fascynujące. Bo po długiej przerwie, zwłaszcza tak długiej jak ostatnia, zastanawiam się, czy ludzie nie zapomnieli o moim istnieniu. Okazuje się jednak, że wręcz przeciwnie – że ludzi ekscytuje mój powrót. Szczerze mnie wzrusza atmosfera oczekiwania, którą wyczuwam. Myślałam, że nawet pięć czy sześć lat to przerwa dość ryzykowna. Czuję się więc wybrańcem losu, skoro tak długo się na mnie czeka”.
Ze zdziwieniem przyjęła wiadomość, że niektórzy, szczególnie personel EMI, autentycznie się jej boją.
„Ja tego tak nie odbieram – odparła ostrożnie. – Nie uważam się za osobę wzbudzającą obawy”.
Ale to fakt, zaznaczyłem. Wszyscy znani mi pracownicy EMI reagowali dość nerwowo, gdy padło w rozmowie jej nazwisko. Nie dziwi jej to?
„To raczej śmieszne”.
Ale czasem przydatne?
„Czasem tak” – przyznała z uśmiechem.
Na początku wywiadu zrobiłem coś, czego nigdy nie robię: dałem jej numer mojej komórki. Nie chciałem po prostu zakończyć spotkania i wyjść z nagraną rozmową, nie umożliwiając jej dorzucenia czegoś od siebie później. Chodziło mi też o to, by nie musiała się cenzurować. Zaznaczyłem, że nie zmienię natychmiast fragmentów, które uzna za wątpliwe, tylko dlatego, że mnie o to poprosi, ale przynajmniej będziemy mogli to przedyskutować.
Zadzwoniła po kilku dniach. Miała zastrzeżenia do paru bardzo drobnych, trywialnych rzeczy, na które sam nawet nie zwróciłbym uwagi.
„Nie pomyśl sobie, Tom, że chcę przejąć kontrolę nad tym wywiadem” – zażartowała.
„Nawet nie marz o czymś takim” – odrzekłem ze śmiechem.
Dzięki spotkaniu, tej i kilku kolejnych rozmowach telefonicznych mam poczucie, że rozmawiałem z „prawdziwą” Kate Bush.
Jej przesłodzony wizerunek jest tylko karykaturą prawdziwej Kate. W rzeczywistości mamy tu osobowość bardzo złożoną: nieugięcie dążącą do celu, subtelnie władczą, bezlitośnie samokrytyczną oraz skwapliwie przekłuwającą bańkę uwielbienia, która się wokół niej tworzy.
Dlatego też niniejsza książka przedstawia wielostronny portret Kate Bush. Ukazuje ją z pięćdziesięciu różnych perspektyw – jako dziewczynę, która żyje w świecie własnej wyobraźni, a potem właśnie dlatego staje się sławna, choć wcale o tym nie marzy, jako artystkę, która zmaga się z przeciwnościami, walczy i zwycięża, by stać się jednym z najbardziej oryginalnych i nowatorskich twórców naszych czasów.
Około dwudziestu pięciu kilometrów na wschód od sali zwanej dawniej Hammersmith Odeon, ponad dwadzieścia kilometrów od studia Abbey Road, niemal dwadzieścia kilometrów od dawnego studia tańca w Covent Garden i ogólnie z dala czy na uboczu od innych ważnych miejsc w karierze Kate Bush znajduje się farma East Wickham. Ta sielankowa oaza położona jest na przedmieściach Welling w londyńskiej metropolii (dawniej było to hrabstwo Kent). Zachowała się tam atmosfera wiejskiego spokoju, mimo że w otoczeniu mamy arterie wielkiego miasta.
Od ponad dwustu lat farma właściwie się nie zmieniła. Jej początki sięgają jednak wcześniejszych epok – dębowe belki pochodzą z okrętów, które prawdopodobnie pływały po morzach już w XVI wieku.
„Najstarsza część domu, w który mieszkaliśmy, pochodzi z XIV wieku – powiedział mi najstarszy brat Kate, John Carder Bush. – Gdy na początku lat 50. dom kupił mój ojciec, dokoła mieliśmy kryte strzechami stodoły, które zresztą stanowiły zagrożenie, więc trzeba było je zburzyć. Jako część pierwotnego założenia zachowały się zabudowania gospodarskie przy kuźni, warsztat kołodziejski, gdzie naprawiano furmanki i koła, pralnia z kamienną posadzką oraz centralnie położony komin, otoczony przez miedziane kadzie, w których robiono pranie. Dalej znajdowała się stodoła ze strychem, dokąd przez okrągłe okno wrzucano worki z ziarnem”.
Właśnie na tę dawną farmę – wiejską i miejską zarazem – przyniesiono Catherine Bush kilka dni po jej przyjściu na świat 30 lipca 1958 roku w szpitalu położniczym Bexley. Jej ojcem był lekarz rodzinny, Robert, matką pielęgniarka, Hannah, a braćmi John (znany też jako Jay) i Paddy, czternaście i sześć lat starsi od swojej siostrzyczki.
Atmosfera panująca w East Wickham miała wywrzeć ogromny wpływ na twórczość Kate Bush w późniejszych latach. W jej piosenkach bezpośrednie odniesienia do rodzinnego domu pojawią się dwukrotnie: w Warm and Soothing (1980) i A Coral Room (2005). W obu tych utworach otrzymujemy obraz wchodzenia tylnymi drzwiami do przytulnej kuchni właśnie w tym domu.
„Było to charakterystyczne dla naszego domu w okresie naszego dorastania – powiedziała mi Kate. – Wchodziliśmy tylnymi drzwiami do kuchni, która stanowiła serce całego domostwa. Wchodziliśmy tak codziennie”.
Goście zapamiętali ten dom jako drewniany, rozległy i otwarty dla innych. Dorastająca dziewczynka mogła tam ukryć się w tym czy innym kącie tego czy tamtego pokoju. Z tylnej części domu rozciągał się widok na polne kwiaty porastające liczący trzydzieści cztery hektary teren East Wickham, pokryty gruzami budynków zbombardowanych w czasie II wojny światowej. Na końcu tego terenu, za szosą Upper Wickham Lane, znajdował się cmentarz Plumstead, gdzie Bush z nastoletnimi koleżankami wygłupiały się w Halloween.
Okolica mogła pochwalić się tylko jedną legendą. W połowie XVIII wieku miejscowa oberżystka, Anne Muirhead z oberży White Horse, spiskowała wspólnie z osławionym dandysowatym rozbójnikiem Dickiem Turpinem. Nocami Anne – znana też jako Fanny – zapalała lampę, by powiadomić Turpina, że w pobliżu nie ma stróżów prawa. Upamiętniono ją później w nazwie pubu Fanny on the Hill, zburzonego w roku 1949. Tę samą nazwę nosił inny pub w pobliżu, aż w końcu, w roku 2014, przekształcono go w budynek mieszkalny.
Przez lata nowoczesne budynki podpełzały pod farmę East Wickham i otaczały ją z wolna, choć posiadłości udało się zachować bukoliczny charakter. Obecnie nadal istnieje łącznik z dawną zagrodą i pracującym w niej kołodziejem. Otóż Owen Bush, syn Johna Cardera Busha i tym samym bratanek Kate, prowadzi tam warsztat mieczniczy. Z kuźni dobiegają odgłosy maszyn i pobrzękiwanie metalu, wytwarza się tam bowiem miecze i noże do różnych produkcji telewizyjnych, między innymi do Gry o tron.
Tak czy inaczej, od lat 60. aż po 80. i później, East Wickham – leżąca przy zwykłej ulicy, lecz jakby odseparowana od wpływów świata zewnętrznego – całkowicie ukształtowała artystyczną osobowość Kate Bush. W ciągu kolejnych lat tamtejsza stodoła i pomieszczenia, które obecnie przekształcono w garaże, były świadkiem muzycznego rozwoju Kate – od pierwszych niezdarnych prób grania na fisharmonii aż po nagrywanie albumu Hounds of Love.
Po powrocie ze szkoły Cathy Bush przebierała się w różne stroje, czy miała na to nastrój, czy nie. I bez protestów brała udział w eksperymentach fotograficznych swojego brata, Johna Cardera Busha, mimo że na jego zdjęciach wyglądała czasem na zmęczoną albo naburmuszoną, albo jedno i drugie.
„Zawsze się zgadzała – wspominał brat. – Myślę, że zależało mi na uzyskaniu na tych zdjęciach atmosfery, która wyraża się lekkim smutkiem na jej twarzy. Ale nie było to świadome założenie. Otrzymywaliśmy taki efekt, bo po powrocie ze szkoły Cathy musiała od razu brać udział w sesji zdjęciowej z bratem, a rwała się już do czegoś innego. Chociaż nie była zniecierpliwiona. Okazywała chęć do pomocy i fajnie się z nią pracowało. Była spokojna, ale bynajmniej nie zamknięta w sobie. Nie narzucała się po prostu. Przyjemnie spędzało się z nią czas”.
Dwudziestodwuletni wówczas fotograf amator inspirował się prerafaelickimi ilustratorami książek dla dzieci oraz robionymi piórkiem i tuszem ilustracjami Arthura Rackhama do książek o przygodach Piotrusia Pana. Wyczarował w ten sposób świat pełen futer, mieczy i opasek na włosy – i umieścił w nim siostrę.
„Jeśli przyjrzeć się ilustracjom Rackhama do Piotrusia Pana – powiedział John Carder Bush – to zawsze czuje się obecność czegoś mrocznego w tle. Taki efekt chciałem uzyskać, nawiązując właśnie do tych ilustracji. Nie chodziło mi o coś pogodnego czy radosnego. Pragnąłem tylko uchwycić pewien klimat. Jest jedno zdjęcie zrobione na strychu, gdzie światło wpada przez okrągłe okienko. Coś takiego mogłoby się znaleźć na ilustracji Rackhama. Na innym Cathy siedzi na schodkach z kielichem, a do pasa ma przyczepiony na łańcuchu sztylet i skóry jakichś zwierząt. Właśnie na takich efektach mi zależało. Gdy jednak teraz na to patrzę, widzę, że ogromną rolę odegrało tu naturalne światło – łagodne światło letniego popołudnia”.
Te wczesne fotografie Kate Bush jako nieco sennej dziewczynki, które miały potem obiec świat, zostały zrobione specjalnym aparatem na kliszę 35 mm, pozwalającą wykonać dwa zdjęcia w każdej klatce, co oznaczało, że klisza z trzydziestoma sześcioma klatkami dawała siedemdziesiąt dwa zdjęcia. „Stosowałem ten aparat głównie dlatego, że był tani – przyznał John. – Potencjalna jakość końcowa jest mniejsza niż normalnie, a możliwości powiększenia też są ograniczone. Ale gdy teraz oglądam te fotografie, zaskakuje mnie, że udało się uzyskać zdumiewającą jakość za pomocą tak prymitywnego narzędzia”.
Na wielu z tych zdjęć – zrobionych między ósmym a dwunastym rokiem życia Kate Bush – uchwycono jej niejako wrodzoną inność. Na jednym wiruje na trawniku jak derwisz, na kolejnym ma na sobie poncho i wygina się jak tancerka. Na pozostałych widać hipisowskie wpływy starszych braci (szczególnie tam, gdzie ona i Paddy są ubrani w kaftany nawiązujące do wizerunku grupy The Incredible String Band). Na tych nielicznych fotografiach, do których pozowała uśmiechnięta, widzimy trochę niechlujną łobuziarę skłonną do psot. Na jednym z późniejszych zdjęć, wykonanym z góry i przez to nieukazującym jej twarzy, Cathy gra dwoma palcami na starej, wysłużonej fisharmonii rodzinnej.
John Carder Bush twierdził, że z początku „wcale nie wydawało się oczywiste”, że jego siostra odznacza się talentem muzycznym. „Z pewnością nie było to widoczne w okresie, gdy powstawały te zdjęcia. To, na którym siedzi przy fisharmonii, zostało zrobione, kiedy miała około jedenastu lat. Widać tam, że już wyłania się z niej późniejsza Kate. Ale na tym zdjęciu wykonanym z góry również gra dwoma palcami, co wskazuje, jaki poziom techniczny prezentowała w tamtym czasie”.
Tak czy inaczej, Cathy Bush potrzebowała koncentracji, żeby zostać muzykiem samoukiem, i pewnie dlatego otoczyła ją atmosfera spokoju i osobności.
„Przesadziłbym, twierdząc, że była szarą myszką – mówił jej brat. – Ale kiedy robiła coś w szkole, to po powrocie nie gadała o tym długo. Trzeba było wyciągać z niej informacje. Z pewnością nie była dzieckiem przedwcześnie dojrzałym czy rozwiniętym. Z drugiej strony, gdy ujawniła swój talent, można powiedzieć, że się wyróżniała”.
Zdjęcia Johna Cardera ukazały się po raz pierwszy w książce Cathy, wydanej w roku 1986. Rzecz wyszła nakładem autora w liczbie pięciuset egzemplarzy, a rozprowadzano ją w formie wysyłkowej. „To był eksperyment. Nie przewidziałem zainteresowania, z jakim spotka się ta publikacja. Wydałem więc książkę własnym sumptem i wraz z partnerką rozsyłałem ją nabywcom”.
Wydrukowane egzemplarze dotarły do Johna w „okropnym żółtym” futerale, który okazał się za ciasny. „Popełniliśmy błąd – przyznaje. – Kiedy dostaliśmy książki, mieliśmy już mało czasu. Gdyby do czegoś takiego doszło teraz, po prostu odesłałbym je do drukarni. Ale wtedy goniły nas terminy, więc daliśmy spokój. Wiem, że niektórzy nabywcy nie byli w stanie wyciągnąć książki z futerału”.
Album Cathy doczekał się wznowienia w roku 2014, niedługo po koncertach Before the Dawn. Cena pierwszego wydania sięgała już wtedy tysiąca funtów. „Zrobił się z tego niezły rarytas, płacono astronomiczne sumy, zdumiewająca sprawa [śmiech]. Pisano o tym w dziwnych miejscach. Jeden taki, zresztą dość mętny tekst ukazał się w «Wall Street Journal». Uznałem wtedy, że jeśli media tak bardzo zainteresowały się tematem, to pewnie wywołała to publiczność czy fani”.
Ciągłe pozowanie mogło co prawda męczyć młodziutką Cathy, ale przydało się w przyszłości, kiedy tworzyła własny wizerunek publiczny. Gdy Cathy przeistoczyła się w Kate, John Carder Bush fotografował ją na potrzeby okładek płytowych. Najsłynniejsze z tych zdjęć – z leżącą artystką – trafiło na pamiętną okładkę albumu Hounds of Love (inna jego fotografia przyozdobiła płytę Director’s Cut z roku 2011).
„Wielu ludzi mówi mi, że to czy tamto zdjęcie przypomina im okładkę, którą zrobiłem do Hounds of Love. Przygotowałem potem kilka okładek, przy których czułem się tak, jakbym znowu fotografował Cathy. To samo poczucie… może nie swobody, tylko luzu. Bo w końcu brat fotografował siostrę. Wtedy istnieje już więź. Jeśli fotograf nie zna tematu, to musi poświęcić trochę czasu na zapoznanie się z nim, a ja i Kate mieliśmy ten etap za sobą. Podobnie jak zdjęcia do albumu Cathy, wszystko, co robiłem, żeby pomóc w karierze Kate, odbywało się w warunkach domowych. Nigdy nie wynajmowaliśmy studia. Pracowaliśmy albo u niej, albo u mnie, gdziekolwiek to było na danym etapie. U mnie robiliśmy zdjęcia w salonie, z którego musiałem uprzątnąć zabawki moich dzieci, ustawić tam tło, światła i całą resztę. W ten sposób przekształcałem zwykły pokój do codziennego życia w studio fotograficzne. W razie potrzeby taka sesja trwała nawet trzy dni, bo nic nas nie poganiało. To bardzo ważne, bo dawało nam swobodę do eksperymentowania. Kate z kolei czuła się bezpiecznie, wiedząc, że efekty tych eksperymentów znajdują się pod moją opieką. Nie trafią do mediów czy w miejsca, w których wolałaby ich nie widzieć. Sądzę, że zaufanie do fotografa jest bardzo istotne”.
Patrząc w wizjer przez kolejne lata, John Carder na ogół widział w nim tę samą Cathy.
„Upływ czasu niczego nie zmienił – podkreślił. – Oczy są takie jak zawsze. Uśmiech ma taki sam jak kiedyś. Jak tylko spoglądam w wizjer aparatu, wraca dawna Cathy, obecna na wszystkich zdjęciach, które zrobiłem jej w ciągu tych lat”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Running up that Hill: 50 Visions of Kate Bush
Text copyright © Tom Doyle, 2022
Originally published in the English language in the UK by Nine Eight Books, an imprint of Bonnier Books UK Limited, London.
The moral rights of the Author have been asserted
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt okładki: Lora Findlay
Fotografia na okładce
© Lichfield Archive via Getty Images
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Sławomir Folkman
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Kate Bush w 50 odsłonach. Running Up That Hill, wyd. I, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-735-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer