Koń na wzgórzu i inne opowiadania - Eugeniusz Małaczewski - ebook

Koń na wzgórzu i inne opowiadania ebook

Eugeniusz Małaczewski

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszający zbiór opowieści, opisujący przeżycia Eugeniusza Małaczewskiego podczas wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku. Publikacja zawiera krótkie utwory prozatorskie autora, które mimo upływu czasu nie straciły na aktualności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 322

Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katarzynakrzesinska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca, przenika serce i duszę.
00

Popularność




Eugeniusz Małaczewski

Koń na wzgórzu i inne opowiadania

Warszawa 2017

WIELKA BITWA NARODÓW

Humoreska

„Wielka bitwa narodów”, zanim szerszą znalazła arenę, rozpoczęła się na pięterku jednej z knajp w pewnym portowym mieście moskiewskim, skąd do kola podbiegunowego tak niedaleko, że – po pijanemu i przy odrobinie fantazji – tylko sięgnąć ręką, a jest na czym się oprzeć, by nie upaść. Owa instytucja publiczna, po wieczne czasy tą bitwą wsławiona, wyglądała tak: nad wejściem znajdował się szyld z szafirowej blachy, a na nim – wymalowana żółtą farbą ryba podobna do śledzia oraz napis w języku rosyjskim:

Pod dochłoj trieskoj. Raspiwoczno i na wynos. Wewnątrz lokal składał się z dwóch izb, jednej na dole, drugiej na piętrze, dokąd pielgrzymowało się po wątłych, kręconych schodach, niewiele różniących się od zwykłej drabiny i opatrzonych rozchybotaną poręczą. Na górze i na dole stały pod ścianą bufety z przekąskami i beczki z pompą do piwa. Stoły zasłane lepką ceratą i zasiedziane stołki sosnowe dokoła nich dopełniały umeblowania.

Pamiętnego wieczora zebranie było liczne, jak zwykle. Obie izby do ostatniego stolika zajęli żołnierze oddziałów, w Rosji Północnej działających przeciw bolszewikom. Drobni Francuzi, o roześmianych zawsze oczach, w mundurze barwy niebieskiej; szczudłowaci Anglicy z końską wygoloną szczęką, o łokciach i kolanach wystających przez zielony, jak trawa, ubiór; Amerykanie, bezceremonialni w obejściu, tędzy chłopcy w żółto-zielonych khaki – wszyscy rozprawiali, usiłując przekrzyczeć jeden drugiego, i rżeli donośnym śmiechem ludzi, którzy są bez troski, bo dziś żyją, a jutro z nich łopian wyrośnie. Nawzajem klepano się przyjaźnie po ramionach i lędźwiach, wychylano zdrowie żywych, pito za poległych gorzkie, jak piołun, piwo i siwuchę, którą gospodarz knajpy, z obawy przed milicją, podawał w butelkach od lemoniady. Handel szedł na cały regulator. Kelnerki, młode dziewczyny ubrane niedbale, z rozwianym od pośpiechu włosem, ledwo mogły nadążyć na wołania gości. Widać było, że kobiety te czują się w swoim żywiole: wszystkich bez różnicy wojowników darzyły jednakowo przymilnym uśmiechem, a Francuzów nie umiejących się z nimi dogadać jak inni, dlatego tym zabawniejszych w swej niemej przedsiębiorczości, do trzymania rąk przy sobie nie zmuszały.

Ten gwar, w którym mieszały się: wielojęzyczna mowa ludzka, wytryski śmiechu, pisk kelnerek, podskubywanych anonimowo i znienacka, obfity dym z papierosów i fajek, sinymi welonami snujący się po izbie – ów całokształt hałaśliwego obcowania z sobą ludzi, przygodnie zebranych razem – sprawiał wrażenie, jakie na przykład na kolei wywiera zatłoczona sala trzeciej klasy w chwili nadejścia czterech naraz pociągów.

Mniej więcej około godziny dziewiątej, bo było już po apelu wieczornym, otworzyły się drzwi i w kłębach pary, wytworzonej od zetknięcia się 30-stopniowego mrozu z dusznym powietrzem izby, weszli dwaj żołnierze. Byli co prawda w płaszczach angielskich, lecz odlany z ołowiu orzełek na maciejówce oraz amarantowe patki na kołnierzu wskazywały, że żołnierze ci nie w angielskiej służą armii.

Byli to: kapral Maciej Hałaburda, rodem spod Kutna, i starszy żołnierz Jan Śmigło, Poznańczyk – obaj z batalionu wojsk polskich.

Sądząc z tego, jak powitał ich gospodarz szynku, i ze sposobu, w jaki dokoła odpowiadano na ich ukłon wojskowy, należeli widocznie do gości honorowych, w sferach zaś wojskowych znano ich szeroko i ceniono bardzo. Nowoprzybyli, którzy salutowali obecnym starannie, jednak z odcieniem pewnej wyższości, nie widząc dla siebie miejsca w izbie dolnej, weszli na piętro, idąc jak ludzie znający swą wartość i przez to uważający na każdy swój krok.

Na górze ich pojawienie się zrobiło na zebranych to samo wrażenie. I zaraz jeden z Anglików, widocznie znajomy, bo się bardzo na ich widok ucieszył, zaprosił ich do swego stołu, przy którym znalazło się jeszcze miejsce. Oprócz niego siedział tam młodzieniec z rudą czupryną i białymi rzęsami, kościsty i kostropaty.

Młodzieniec dość ponuro uścisnął rękę Hałaburdy, a kiedy usiedli, zaczął mu się przyglądać ze zdecydowaną niechęcią.

Ponieważ zasób wspólnie znanych angielsko-niemiecko-rosyjskich wyrazów i zwrotów wkrótce się wyczerpał i konwersacja utknęła, pozostało świadczenie sobie grzeczności i wzajemny poczęstunek. Uczciwie więc przykładali się do kieliszka, zaglądając jeden drugiemu tkliwie w oczy; Halaburda – swemu znajomemu Williamowi, tak się bowiem do niego zwracał, a Śmigło – rudemu młodzieńcowi, którego nazywał Dżekiem. Nie mogąc wylać serca w pogawędce, powtarzali z rozrzewnieniem za każdą kolejką: Polacy – „Englisz wery gud!”, Anglicy zaś – „Polish dobra!” I chociaż po pewnym czasie kurzyło się im ze łbów, rozeszliby się spokojnie, gdyby nie weszła w rachubę – kobieta.

Helena trojańska wielkiej podbiegunowej waśni synów wojny znajdowała się – a raczej fruwała – tuż obok, roznosząc na tacy piwo. Fruwała, mówię, lecz fruwaniem nie tyle przypominała motyla lub błękit – noskrzydłą łątkę, czy innego jakiegoś owada, trzęsącego skrzydłem nad łąką poezji, co raczej do upasionego pod jesień jarząbka. Zresztą nie można jej było odmówić pewnego wdzięku. Owszem, wydawała się nawet bardzo ponętną. Zwłaszcza, że w mieście, gdzie kwaterował liczny garnizon, jedna młoda kobieta wypadała na dziesięciu mężczyzn. Toteż fruwający z tacą powód waśni mężów zbrojnych ich oczom wydawał się dziesięciokroć ponętniejszy, niż był w rzeczywistości.

Kelnerka, skoro dostrzegła amarantowe patki legionistów, stała już przy Hałaburdzie i, krygując się z niewymowną zalotnością, zapytała współbiesiadników, czy im czego nie braknie.

– Jak się masz, Anisja? – rzekł Hałaburda.

– Dziękuję, Macieju Bartłomiejowiczu. Waszymi modlitwami! – odpowiedziała, składając ukarminowane usta w ciup. – A dlaczego pan o nas zapomina? Wczoraj pana znów nie widziałam...

– Miałem służbę.

– A nieprawda. Bo służbę miał pan w „Polarnej Gwieździe” z Olą Morżową. A ona, podła, wszystko mi opowiedziała, żeby mnie zmartwić. Widzi pan!...

„Gwiazda Polarna” był to kinematograf, w którym Hałaburda poprzedniego wieczora ciemność, panującą na sali podczas puszczania filmu, wyzyskał dla łatwiejszego zdobycia serca przyjaciółki Anisji. Rozmyślał teraz nad przewrotnością kobiet i nie wiedział, co odpowiedzieć. Z zakłopotania wybawiła go Anisja:

– Ale dziś odprowadzi mnie pan do domu. Prawda?

Tymczasem rudy Dżek ujął rękę dziewczyny obiema dłońmi i pociągając ją delikatnie ku sobie, pieszczotliwie powtarzał: „Miss... Miss!”. O czym rozmawiają z Hałaburdą, nie rozumiał. Ale serdeczne brzmienie głosu Anisji tłumaczył dla siebie niepomyślnie. Był w niej trochę zakochany. Jako syn narodu pozytywistów, starał się swój ideał pozyskać środkami pozytywnymi i składał mu w ofierze cały „jam”, czekoladę i półporcje z galetów pszennych, jakie dostawał na dzienne wyżywienie. Ograniczał się i w paleniu, bo „Miss” żądała również papierosów. Co do papierosów – podejrzewał, że robi to z namowy Hałaburdy, który je wypala. I miał rację, ale większą, niż przypuszczał. Bo niegodziwy „Polish”, przyzwyczajony mieć za darmo to, za co się płaci, i w dodatku korzystać z drobnych przyjemności, nie tylko puszczał z dymem papierosy Dżeka, lecz zjadał i ów „jam”, i czekoladę. Stąd wzięła się u Dżeka niechęć do Hałaburdy. A że nie potrafił w tak skomplikowanej materii powiedzieć mu, co czuje (raz nagadał mu wprawdzie dużo gorzkich prawd po angielsku, ale Hałaburda słuchał do czasu, potem poklepał go po ramieniu i śmiejąc się, pokiwał nad nim głową), więc piorunował go spojrzeniami pełnymi nienawiści.

Tak też patrzył teraz na Hałaburdę. Mrugał raz po raz białymi jak prosięca szczecina rzęsami, czując, że zazdrość chwyta go za grdykę, bo Anisja ręki z jego dłoni nie wysuwała, ale i twarzą, i całą postawą zwracała się do Hałaburdy i w szeleszczącym jak szept ostrych liści, obcym języku, mówiła do niego słowa, które brzmiały inaczej niż te przeznaczone dla innych.

I ten moment jeszcze nie stanowił o niełasce. Zrobiła to dopiero czyniona w najlepszych zamiarach polityka niewieścia, która – jak to wiemy z historii – potrafi powikłać współżycie narodów.

Anisja przeczuwała, co się dzieje z Dżekiem, i żywiła obawę, że ten zazdrośnik za ich idyllę zemści się na nich obojgu środkiem prostym, jak angielska logika: ogłosi z desperacji blokadę i zaprzestanie w końcu prowiantować słodkimi darami i paliwem dla Hałaburdy. Postanowiła więc pojednać rywali. I z takim wdziękiem, na jaki ją było stać, postawiła przed obydwoma po piwie, sama wzięła trzecią szklankę i uśmiechem, kiwaniem roztrzepanej główki i gestami ręki zachęcała, by stuknęli szkłem na zgodę. Hałaburda, chłop w myśleniu lotny, zrozumiał politykę dziewczyny, pochwalił rzecz porozumiewawczym mrugnięciem i rękę z piwem wyciągnął do Dżeka.

Anglik jeszcze prędzej zamrugał prosięcymi rzęsami, wydał nosem dźwięk, jaki wydaje niezadowolone cielę, i zastanowił się. Wreszcie zrobił dłonią ruch odpychający i krótko rzekł:

– No. Przy stole zapanowała konsternacja. Hałaburda powoli, powoli podniósł się i przechylił przez stół. Twarz Anisji rozbłysła nagłym wewnętrznym blaskiem i zgasła. Zmalałymi naraz źrenicami, które przybrały wyraz jakiś inny, jakby nieludzki, obserwowała obu uważnie.

William coś perswadował Dżekowi. Ten nie zgadzał się, co chwila wskazując oczyma na przechylonego groźnie przez stół Halaburdę. Sprzeczali się dość długo. Powolne tempo angielskiej mowy, jej słowa, wypowiadane jakby z wysiłkiem, dały Śmigle sposobność do uwagi:

– Maciuś, napchnij pełniuśką gębę gorącą pyrką, obracaj ozorem, jak te heretyki, to se fajnie z nimi dogodosz...

Maciuś błysnął gniewnie okiem i, w szewskiej pasji, wykrztusił ogłuchłym głosem do Dżeka po polsku:

– Te, Anglik... mówię ci, ruda małpo, napij się ze mną po dobroci, pokiel czas... bo jak nie – to zdzielę!

Śmigło śmiechem parsknął z wielkiej uciechy. Dżek zaś i w tym parsknięciu, i w słowach obcej mowy zrozumiał jakąś obelgę straszną i, nie panując nad sobą, wyciągniętą ku niemu rękę z pełną szklanką – odtrącił. Piwo bluznęło na ceratę i ciurkiem poczęło z niej skapywać. Halaburda wyprostował się i przymrużył powieki.

– Loboga, Maciuś! – krzyknął Śmigło – Ratuj polski hunor! Wyrżnij w ten zakuty jangielski łeb!

Hałaburda spojrzał na Śmigłę, spojrzał na Dżeka, stęknął, jakby miał cepem uderzyć, i – wyrżnął.

Anisja wrzasnęła „Ajaj!” i rozpoczęła się wielka bitwa narodów.

Obaj Anglicy zdębieli. Koledzy ich, znajdujący się na sali, przewracając stołki, spieszyli już ku nim bez słowa, lecz z zamiarem wyraźnie wypisanym na twarzy. Amerykanie dołożyli tytoniu do fajek i pozostali na miejscach, czekając na rozwój wypadków. Anisja, oparta o ścianę, spoglądała na to wszystko nieco blada, z nozdrzami rozdętymi od wzruszenia.

Nigdy sprawa polska nie wyglądała marniej. Przeciw Maciusiowi Śmigle sunęło dwudziestu dwóch Williamów i Dżeków, zakasując do boksu żylaste ręce. Nagła cisza na piętrze uderzyła hałasujących na dole. Zamilkła cała knajpa, tak że zaczął z ulicy dolatywać aż tu melodyjny dźwięk „bubienczyków” od sanek i pogwar miasta.

Maciuś ponuro obejrzał sunących na niego murem synów Albionu, wytrawnym okiem oszacował sytuację i, jako że od Śmigły był starszy stopniem, wydał mu rozkaz:

– Łam stołek!

W okamgnieniu ze stojącego obok sprzętu wyłamał każdy po kanciastej nodze i przybrał postawę do ataku. I znów padła komenda Maciusiowa:

– Naprzód!

A potem – nieludzki zgoła wrzask obu:

– Bij takich synów!...

I, dodawszy sobie serca tym okrzykiem, do zwycięstw prowadzącym armie polskie od grunwaldzkiej potrzeby aż do dziś – runęli na żywy mur ludzki ze wzniesionymi do ciosu maczugami, ignorując w ten sposób i europejski boks, i uświęcone wiekami istnienia Wielkiej Brytanii kunsztu tego tradycje.

Zakotłowało się na sali od tupotu podbitych gwoździami ciężkich butów, zaśmigało od razów. Nie wiadomo jednak, jaki by sprawa przyjęła obrót. Czyby nasi chłopcy zwyciężyli, czy też padli z honorem – jeśliby w grę nie weszły „czynniki nieprzewidziane”. Jakkolwiek inicjatywę walki chwyta w swoje ręce ten, który natrze pierwszy, jednakże w danym wypadku ta przewaga zdała się nie na wiele. Zaatakowane indywidua były zaprawione do walki wręcz, stosunek zaś dwóch do dwudziestu dwóch wojowniczego krzepił w nich ducha.

I tu właśnie wielka dusza „starszej siostrzycy naszej Francji” ujawniła się w całej wspaniałości.

„Czynniki nieprzewidziane”, czyli pięciu drobnych wzrostem szaserów francuskich, przyglądały się zza pleców Maciusia tej całej awanturze.

Z początku nieśpieszno im było do wkładania palców między cudze drzwi. Zrazu bowiem obleciało ich uczucie, które przez kurtuazję dla zaprzyjaźnionej z nami Republiki nazwę oględniejszym mianem rozwagi, też bardzo cennej cnoty wojskowej.

Gdy jednak ujrzeli tak bohaterskie natarcie, zagrał w nich temperament południowców (pochodzili wszyscy z Marsylii, ojczyzny płomiennej Marsylianki). Poza tym przypomnieli sobie, jak z tymi dwoma zwariowanymi polonezami pili przedwczoraj aż do utraty pamięci, by uczcić „marechala” Poniatowskiego, poległego za Francję. Ale najbardziej do udziału w batalii sprowokowała ich owa dziedziczna niechęć do Anglików, dymiąca ze stosu Joanny d’Arc i przez waterlooskie pole ścieląca się aż na słynną w tej wojnie „linię Hindenburga”, gdzie Francuzi ginęli w atakach zaplanowanych wspólnie z Anglikami, gdy ci ostatni skrobali się brzytwą pod nosem, bo nie było im pilno. Zmiarkowali to wszystko i razem, jak na komendę, wielkim głosem, niby pięć galijskich kogutów do chóru, gdaknęli:

– En avant!!!

Anglicy zdębieli po raz drugi, tym razem wszyscy. I ta jedna chwila zdębienia skutki miała fatalne. Wspólnie nacierający Polacy i Francuzi dwoili się, troili wprost w czynie walecznym. Tumult stał się jeszcze większy, bo dotychczas siepano się milczkiem, postękując jeno, jak przy rzetelnej młocce, a teraz chóralnie a wniebogłośnie rozlegało się na przemian francuskie „Vive la Pologne!” i polskie: „Wiwlafrans!”. Po rycersku sobie poczynali, więc i byli względem siebie rycerscy.

I stała się rzecz niewytłumaczona – przynajmniej dla tych, którzy gromadzili się przy owych kręconych schodach na dole i z najwyższym zajęciem słuchali hałasów, dochodzących z góry. Oto nagle zbiegł stamtąd czerwony, spotniały Anglik bez czapki, z odpiętymi naramiennikami, podobnymi przez to do podrygujących skrzydełek. Upadł przed gapiami na kolana, porwał się z klęczek; na pytanie, co jest, machnął beznadziejnie ręką i uciekł na ulicę. Za nim – drugi, trzeci, czwarty, aż do ostatniego. Niektórzy zjeżdżali głową na dół, piersią po schodach, a ich łokcie i kolana, zaczepiając się po kolei o 47 deszczułkowych stopni, wybębniały na nich jakby długą gamę, składającą się z jednostajnego trylu. Inni podróżowali siedząc; ci mieli zapewne złudzenie, iż zażywają jazdy w jakimś Luna Parku po „diabelskiej” drabinie kołującej. Wyraz oblicza wojowników staczających się bez żadnej przerwy, jeden po drugim, był dostatecznie ogłupiały, a czasem do takiego stopnia wprost głupi, iż zebrani koło schodów każdego witali szalonym wybuchem śmiechu. Ostatni zsunął się rudy Dżek, a raczej zleciał, koziołkując przez miedzianowłosą głowę, z paszczą rozwartą na podobieństwo ryby, wyrzuconej na brzeg. A skoro znalazł się na dole – jednym susem wyskoczył na ulicę. Bo też i nie miał czasu do stracenia. Deptali mu po piętach zbrojni nogami od stołków Maciuś ze Śmigłą i pięciu niebieskich Francuzów, wszyscy w natchnionym rozwichrzeniu głów, w wiatrakowym rozlataniu rąk, zlani potem, ochrypli, ale ryczący głosem strasznym: „Naprzód!” i „En avant!”. I wytoczyli się na ulicę, jak burza, w pościgu za uciekającymi.

Tam Anglicy już na nich czekali. Jedni formowali tyralierę. Rozważniejsi zbroili się, łamiąc gwałtownie pobliskie sztachety, gdyż przekonali się na własnej obitej skórze, jak decydującym czynnikiem w wojnie jest przede wszystkim techniczna jej strona: broń lepsza lub gorsza od broni nieprzyjaciela. Hałaburda swoją armię również uszykował do boju i chciano się już prać w dalszym ciągu.

Jaki by to wszystko miało koniec, trudno odgadnąć – homerowska nawet wyobraźnia powiedziałaby: pas – gdyby znowu nie coś zupełnie nieprzewidzianego. Oto w zaśnieżonej po okna domów ulicy zaczerniał patrol, złożony z mniej więcej dwudziestu ludzi ubranych po marynarsku, uzbrojonych w karabinki bez bagnetów. Podeszli bliżej i przywódca ich zawołał:

– Ej tam, smirrrnaaa! Katoryje tut palaki – wychadi!...

Był to patrolujący miasto oddział marynarzy moskiewskich, którzy, zdradziwszy ogłodzonych bolszewików, wysługiwali się nowopowstałemu Rządowi Rosji Północnej za angielski żołd i nieodzowny „jam”. Gospodarz knajpy doniósł im o awanturze, a że komendant patrolu miał z Hałaburdą o tę samą Anisję porachunki, więc przymaszerowali pośpiesznie.

„Palaki” nie mieli wygodnej racji przyznawać się do obecności; wskutek tego marynarz zawołał ponownie:

– Katoryj tut Gałaburda? Skazano tiebie – wychadi. Isz ty jewo – złowriednyj lach...

W pewnej chwili zdało mu się, że „złowriednyj lach” jest tuż koło niego. Pomyłki winien był pewien Anglik, z tęgiej figury i sposobu noszenia się podobny do Maciusia. Mundur na obu jednakowy czynił po nocy podobieństwo w pierwszej chwili nie do odróżnienia. Uradowany Moskal chwycił ofiarę swej pomyłki za kołnierz i, by dokładniej przekonać się o tożsamości osoby, pociągnął ją, pomimo oporu, pod gazową latarnię.

Jak się rzekło wyżej, Hałaburda był to w myśleniu chłop lotny. W lot więc rozważył nową sytuację i zrozumiał jedno: wobec obrazy Anglika, należy wplątać wszystkich do bójki z Moskalami. Jak się dobrze uda, to za jednym zamachem da się nauczkę i Moskalom, a „jak będzie z tego guzik (myślał Maciuś) no... to się przezpiecznie da nura, a durnie niech sobie potem łby porozwalają”. I w nagłym natchnieniu rzucił się naprzód (zbytnio się jednak nie zapałaszowując) i krzyknął głosem okropnym:

– England forward!!!

Aż się przeraził skutku, jaki tym wywołał. Anglicy, powtórzywszy okrzyk, zwartą masą wpadli na patrol, jak jeden mąż. Francuzi, z właściwą sobie rozwagą nie ufając swej dotychczasowej broni, wyłamali dla pewności po sztachecie i ruszyli również. Zaś Halaburda (który nagle zmienił pierwotny zamiar wycofania się cichaczem) objął nad całą koalicją dowództwo naczelne. „Fosz sobie, a ja sobie” – przewinęło się mu przez myśl.

Prócz Polaków nikt nie zrozumiał, czego żąda komendant patrolu. Widziano tylko fakt: Moskal chwycił za kark żołnierza Wielkiej Brytanii! Odważył się na coś tak potwornie zuchwałego. Wprawdzie i on był sojusznikiem, ale właściwie to nie bardzo go odróżniano od bolszewika, przeciw któremu wespół z nimi, Anglikami, walczył. Dla nich bowiem każdy Moskal należał do innej, jak gdyby nie białej rasy. I zadraśnięta do żywego ambicja zdobywców świata, ludzi wielkiej białej rasy, pogodziła ich z niedawnym wrogiem i wszystkich razem popchnęła żywiołowo przeciw wspólnemu niebezpieczeństwu, grożącemu od rasy niższej.

I zanim Moskale, którzy bynajmniej nie chcieli zwady z nikim innym, tylko z Polakami, zdążyli połapać się, co zaszło, byli już złomotani po łbach „na fest” (jak opowiadał potem Śmigło). Napad był o tyleż furiacki, o ile niespodziewany. Tego było za wiele dla dzielnych niegdyś pionierów rewolucji i poszli w bezwładną rozsypkę, dodając sil do ucieczki starym jak Matuszka-Rosja, a w chwili niebezpiecznej wprost niezastąpionym hasłem: „Bratcy, spasajś, kto możet!”.

Po chwili zostali na ulicy jedynie zwycięzcy oraz dwie czarne figury, pośród porozrzucanych karabinów skulone na śniegu i nieco farbujące krwią jego dziewiczą białość. Zostawieni na placu walki skowyczeli z bólu, wydając od czasu do czasu krzyk przeciągły jak wycie:

– Towariszczi, pomogiiitie!

Zwycięzcy dobrze sobie sprawy nie zdawali, co się stało i jak. Wiedzieli tylko, że byli narażeni na niesłychaną uzurpację nietykalności i honoru od tubylców kraju przez się podbitego. I z tej opresji uratował ich ów szalony „Polish”, dla którego teraz mieli za to wdzięczność i podziw oraz podświadomy szacunek, płynący stąd, że i ich samych przedtem tak dzielnie ogrzmocił.

Naradzili się z sobą i po naradzie rudy Dżek podszedł do Hałaburdy, zasalutował, jak się patrzy, i, uprzejmie wskazawszy na drzwi knajpy, rzekł po niemiecku:

– Bruderschaft!

Halaburda, jako człek polityczny, nie od razu zechciał zrozumieć, o co chodzi. Dopiero, gdy kamraci Dżeka otoczyli tych dwóch i, popychając ich ku sobie, chórem poczęli wołać: „Bruderschaft” – odsalutował z godnością i rzucił Śmigle:

– Chodź i ty, bracie. Widzi mi się, że będzie tera okruteczna wstawa i to na ich rachunek.

Triumfalnie poprowadzono pod ręce obu pogodzonych rywali na znane już nam pięterko. Tu rozegrała się scena romantyczna. Anisja, widząc obu swych pretendentów mniej więcej całych i już pogodzonych, rzuciła się z piskiem najpierw na szyję Hałaburdzie, a potem chciała zawisnąć i na Dżeku. Ale ten, nową przyjaźnią wyleczony ze starej miłości, zagrodził się dłonią od dziewczyny, jak przedtem od szklanki z piwem, i rzekł dobitnie:

– No. Potem zsunięto kilka stołów, aby utworzyć jeden duży stół, i pogodzona koalicja w świetnym humorze zasiadła, żeby sprawę, oblaną krwią, oblać spirytusem.

Przy pierwszym kieliszku zmuszono Dżeka i Maciusia do kilkakrotnego ucałowania się, po którym nasz bohater, niegdyś krechowiecki ułan, nieznacznie otarł się rękawem i powiedział Śmigle:

– Niech go nie znam. Oślinił mię, jakbym swoją nieboszczkę kobyłę całował.

Przy którejś kolejce Dżek powstał z kieliszkiem w ręku i wygłosił do Hałaburdy po angielsku długą przemowę, którą w pauzach, niekrótkich i bardzo częstych, towarzystwo aprobowało jednogłośnym: „O yes!”. Halaburda, świadomy obyczajów wielkiego świata, słuchał gadaniny stojąc, a w momencie uroczystego podniesienia głosu kiwał głową potakująco i ze zrozumieniem, po skończonej zaś oracji rzekł:

– Aj not kombinejszen.

Krasomówca pomyślał dobrze, jak tu wyklarować rzecz lepiej, naradził się z kolegami, w końcu wzniósł ręce uroczyście, jak pastor, i objaśnił:

– Polish dobra!

Po czym w wielkim zadowoleniu pożegnali się i rozeszli szybciej, niż się im zdawało, bali się bowiem, że zajście z patrolem moskiewskim ściągnie do knajpy inne jakieś, wyższej rasy wojsko, które trzeba będzie uszanować, gdyż – wobec ważności misji – może nim dowodzić oficer.

Maciuś ze Śmigłą szli do koszar w milczeniu, pełni wrażeń. Północne czarne niebo ziało przepaścistością i przejmującym do szpiku kości chłodem. Gwiazdy wyiskrzyły się od pierwszej do ostatniej, mrugając i lśniąc wskutek mrozu najbardziej nieoczekiwanymi barwami. Na czarnym niebie wyglądały one jak bisior, rozsypany garściami po żałobnym aksamicie. Z północnego horyzontu wstawała fosforyczna, chwiejąca się luna: zapowiedź zorzy borealnej. Miasto już spało. I tym donośniej pod stopami żołnierzy skrzypiał śnieg, suchy i zbity jak krochmal. A śniegu tego wszędzie było istne zatrzęsienie: pieniły się nim wszystkie dachy, z których krawędzi zwisał płachtami jakby piany skamieniałej, okapturzał latarnie i słupki przy chodnikach, i nawarstwiony na gałęziach drzew, wyglądał jak pasma najbielszej waty. Gdy się na to patrzyło, wydawało się, że nigdzie nie ma lata, nie ma zieleni, a cała ziemia od bieguna do bieguna jest białą pustynią i zaśnieżonym powyżej okien miastem.

Patrzyli na tę wspaniałą zimę polarną Hałaburda ze Śmigłą i ździebko się w sobie rozmarzyli.

Rozmarzenie zmącił Maciuś:

– Te, Śmigło... coś się tak zafrasował? Nie bój się, koza nas nie ominie. Jutro, brachu, do karnego raportu... Obaczysz.

A po chwili dodał:

– Ale pokazaliśmy światu, co jest wart Polak, to pokazali!

– Ja nie o tym – odrzekł Śmigło – Ino tak miarkuje se, miarkuje i wymiarkować nie mogę: niby on i janglik; fabrykuje toto dżem i wiskę; jeździ po wszystkich morzach i nie zabłądzi; water-klojzet, psiojucha, wymyślił a nijakiego nima ambitu... Kiejby mnie kto gębę tak sproł, jak ty jemu, do skonaniabym takiemu popamiętał. A on: polisz dobra... Aż dziw!

– E, wiadomo: Europejczyki heretyckie. Ale czasami to i poczciwy chłop między nimi się zdarzy. Ot ten...

– Hale! Nic poczciwego nam się tu nie zdarzy – narzekał dalej Śmigło i wskazawszy na zorzę, szeregiem kolosalnych fal seledynowych zalewającą niebo, rzekł: – Ot, to licho, na przykład. Gdzie indziej jest jak u ludzi, a tu – Bóg wi co. Niby to ma świcie, ale ani świci, ani grzeje, ino psy na tę pierońską jasność wyją. Haj, haj, czas nam już do tej Polski, na Kujawy...

– Sprawiedliwie. Czas bo czas. My tu, za przeproszeniem, kiej nieboskie stworzenia, w błocie wyżej uszu, bijemy się za naszą Polskę kochaną, a te psiekrwie, co siedzą w domu, pańskie gronta podzielą se bez nas...

– Fajnie, Maciuś, godosz – odrzekł Śmigło, kładąc rękę na klamce furtki, prowadzącej do koszar.

Z samego rana istotnie wezwano ich obu do raportu. Moskale sprawę wywlekli przed Naczelne Dowództwo, spoczywające w rękach angielskich. Ono zaś wystosowało do baonu polskiego odpowiedni papier, prosząc o zbadanie i ewentualne ukaranie sprawców wczorajszej awantury.

Dowódca, kapitan Dryl, przy raporcie karnym wjechał naszym bohaterom, jak to się mówi, „na twarz”. Zbeształ, zagroził sądem wojennym i skazał na kozę do odwołania.

W pół godziny po raporcie Hałaburda i Śmigło siedzieli w areszcie, nadrabiając wprawdzie miną, ale w duszy czuli wielki niepokój. Nawet przy najlepszym obrocie sprawy mogli utracić zdobyte niełatwo stopnie wojskowe. Już to jedno byłoby ciosem nie do zniesienia: dobry żołnierz zarżnie za awans rodzonego ojca. W ogóle w oświetleniu dziennym sława z wczorajszego wieczora wydała się im dziwnie marną.

Dumali więc niewesoło i zmartwienie gryzło ich coraz mocniej. Naraz otworzyły się drzwi i wartownik skomenderował baczność. Wszedł kapitan Dryl i srogo spojrzał na wyprostowanych jak struna więźniów.

– Co ja z wami mam zrobić? – odezwał się po chwili – Powiedzcie mi. No!

– Nie wiemy, panie kapitanie – gruchnęli jak najpotulniej.

– Ja się was o to nie pytam, awanturniki! Czy wiecie, że teraz muszę oczyma świecić za was przed Anglikami?!

Winowajcy tym razem przezornie milczeli.

Kapitan Dryl, jak każdy groźny w słowach człowiek, miał jednak w sobie dużo dobroci i, skoro się z gniewu jako tako wysapał, szybko miękł i zaczynał z innego tonu.

Toteż Hałaburdzie rozkazał:

– Opowiedz, jak to było. Ten skromnie zameldował o swych wczorajszych przewagach. Przez naiwne wyrachowanie przemilczał jednak o najświetniejszych epizodach walki.

Gdy skończył, kapitan zmiękł ostatecznie i łaskawszym już głosem burknął:

– Niech was kule biją. Dzielnieście się spisali, nie ma co! Tylko – tu z namaszczeniem podniósł wskazujący palec – drugim razem nie zhańbić mi imienia polskiego, bo...!

I wyszedł, poleciwszy naczelnikowi warty, aby następnego dnia więźniów uwolnił.

– Rrrozkaz, panie kapitanie! – wrzasnęli Maciuś i Śmigło. – I drugim razem nie pohańbimy!

I z wielkiego uradowania, że się wszystko tak dobrze skończyło, ryknął z całej piersi:

„Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród!...”

Aż zaniepokojony tym wartownik zaczął walić we drzwi kaźni kolbą na przestrogę.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.