Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu - Hampton Sides - ebook

Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu ebook

Hampton Sides

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 1846 roku Stany Zjednoczone, wiedzione ideą terytorialnego ekspansjonizmu, zwanego Boskim Przeznaczeniem, zaatakowały Meksyk, żeby zająć jego zachodnie terytoria; w konsekwencji rozpoczęły trwającą kilkadziesiąt lat walkę z plemieniem Nawahów, nieustraszonych władców rozległych górzystych pustkowi.

Hampton Sides z rozmachem i swadą opowiada imponującą historię podboju Dzikiego Zachodu. W centrum opowieści znajduje się Kit Carson, niepiśmienny człowiek gór, traper i żołnierz, który dzięki swoim niezwykłym przygodom i brawurowym dokonaniom jeszcze za życia stał się legendą. Carson szanował zachodnie plemiona i zapewne rozumiał je lepiej niż jakikolwiek inny Amerykanin, a jednak zgodził się wykonywać rozkazy, które doprowadziły do upadku dzielnych Nawahów.

"Pierwsza imperialna wojna Stanów Zjednoczonych toczona poza ich terytorium. Podbój Nowego Meksyku i Kalifornii, eksterminacja kultury Nawaho. Wszystkie te wątki łączy postać Kita Carsona. Był pierwszym człowiekiem Dzikiego Zachodu, który stał się bohaterem popkultury, a równocześnie przyczynił się do końca swego świata. Cała ta historia jest niczym przetransponowana na literaturę faktu powieść Cormaca McCarthy’ego." Rafał Księżyk „Playboy”

"Dziki Zachód Sidesa to nie mityczna kraina z filmów z Johnem Wayne’em czy Clintem Eastwoodem, nie przypomina Bonanzy, nie jest pełen saloonów, kowbojów i rewolwerowych pojedynków w samo południe […]. Krew i burza jest po prostu jeszcze bardziej ekscytująca." James L. Swanson, „USA Today”

"Sides wziął na warsztat długi okres burzliwej historii amerykańskiego Zachodu i w perfekcyjny sposób stworzył portret najciekawszych wydarzeń w dziejach Stanów Zjednoczonych." Jeffrey Lent, “The Washington Post”

"„Krew i burza” to niezwykła opowieść o jednym z najważniejszych momentów w amerykańskiej historii. Wciągająca, monumentalna i po mistrzowsku napisana książka." „The Washington Post Book World”

"Autor pieczołowicie odtwarza dźwięki, zapachy i obrazy z amerykańskich szlaków, wplatając w historię portrety najważniejszych bohaterów tego czasu." „San Antonio Express News”

"„Krew i burza” to niesamowita opowieść o podboju amerykańskiego Zachodu. Historia opisana przez Sidesa to jeden z najbardziej romantycznych i cenionych amerykańskich mitów o Dzikim Zachodzie." N. Scott Momaday „The New York Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 846

Oceny
4,6 (20 ocen)
13
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni.Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

HAMPTON SIDES

KREW I BURZA

Historia z Dzikiego Zachodu

Przełożył Tomasz Ulanowski

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Blood and Thunder: An Epic of the American West

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Buyenlarge / Getty Images

Copyright © 2006 by Hampton Sides

All Rights Reserved

This translation published by arrangement with Doubleday, an imprint of The Knopf Doubleday Publishing Group, division of Penguin Random House LLC.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016

Copyright © for the Polish translation by Tomasz Ulanowski, 2016

Copyright © for the maps by David Cain

Redakcja Małgorzata Pasicka / m&m manufaktura

Indeks Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl

Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl,

Katarzyna Rojek / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Sandra Trela / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-366-7

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I

Annie

Gnam za zapachem deszczu,

Przyciąga mnie ciemność burzy,

Gnam za błyskawicami,

Szukam miejsc, w które biją.

pieśń Indian Nawaho

Prolog

Tętent koni

Pewnego ranka w połowie sierpnia 1846 roku, tuż przed brzaskiem, kiedy było jeszcze w miarę chłodno, mieszkańcy nowomeksykańskiej osady Las Vegas wiercili się niespokojnie we śnie. Nadchodzili Americanos. W odległym Waszyngtonie, z powodów które dla zamieszkujących Las Vegas nie były jasne, prezydent Stanów Zjednoczonych wypowiedział wojnę Meksykowi. Zwiadowcy donosili, że najeźdźcza armia gringos znajduje się ledwie o kilka dni od osady i uparcie maszeruje na zachód. Miejscowi drżeli ze strachu. Ksiądz ich ostrzegał1. Amerykanie zakażą wiary rzymskokatolickiej, żołnierze będą gwałcić kobiety, a potem rozgrzanym do czerwoności żelazem wypalą im na policzkach litery U.S. Wieśniacy zastanawiali się nawet, czy nie byłoby lepiej, gdyby sami spalili swój kościół, żeby najeźdźcy nie mogli go zbezcześcić, zamieniając w stajnię albo koszary.

Las Vegas – czyli po hiszpańsku równiny – było bezładnym skupiskiem domków z suszonej cegły otoczonym przez szeleszczące pola kukurydzy, które nawadniała sieć mulistych kanałów irygacyjnych czerpiących wodę z rzeki Gallinas. Osada leżała u stóp Sangre de Cristo – gór „krwi Chrystusa” – których dumne szczyty stanowią południową granicę Gór Skalistych i wyrastają aż na cztery tysiące metrów ponad poziom morza. Była zarazem położona na wschodnich rubieżach hiszpańskiego terytorium. Można powiedzieć, że Las Vegas stanowiło przyczółek cywilizacji na tym dzikim lądzie. Żeby do niego dojechać wierzchem z Santa Fe, stolicy kolonii, trzeba było spędzić w siodle trzy dni. Jedyną drogą łączącą osadę ze światem zewnętrznym był Szlak Santa Fe biegnący tuż za jej granicami – to nim zresztą maszerowali teraz amerykańscy żołnierze. Gdybyś, Czytelniku, spojrzał na wschód, zobaczyłbyś ciągnące się aż po horyzont morze prerii. Dalej były już płaskowyż Llano Estacado i Teksas, jeszcze dalej pastwiska bizonów, a za nimi, gdybyś potrafił magicznie przenieść się w czasie i przestrzeni – ziemie zajęte przez amerykańskich diablos.

Myśliwi z Las Vegas, na których mówiono ciboleros, wyruszali na prerię, żeby polować na antylopy i bizony. Bywało też, że wyprawiali się aż do Santa Fe. Musieli gdzieś robić zakupy, a czasem rozmawiać z władzami wojskowymi albo kościelnymi. Zazwyczaj jednak siedzieli w domu, a ich jedyną rozrywką było wyjście do świątyni. Biedowali, ale byli pełni wiary – jak prawdziwi pionierzy, którzy bez wahania podejmują zmagania z przyrodą, ale godzą się z tym, nad czym nie mogą zapanować. Choć Las Vegas było dość młodą osadą, założoną po nadaniu gruntów ledwie pokolenie wcześniej, to większość z rodzin mieszkających na pograniczu stanowili potomkowie hiszpańskich kolonizatorów, którzy dotarli do Nowego Meksyku już w 1598 roku.

Jego mieszkańcy, szczególnie osiadli w takich miejscach jak Las Vegas, wiedli marne życie ludzi średniowiecza i trzymali się kurczowo swoich katolickich zwyczajów, skostniali w izolacji od świata. Płoty chroniły ich przed kojotami, a mury z błota przed ludźmi. Uprawiali paprykę i kukurydzę, fasolę i kabaczki, a także hodowali owce, tak samo jak ich przodkowie żyjący w cieniu tych prastarych gór.

Sierpień w tej części Nowego Meksyku jest zawsze przyjemny – z chłodnymi nocami i złotymi porankami. W ciągu dnia jest jednak gorąco i sucho. Nadciągające z zachodu burze urozmaicały mieszkańcom Las Vegas leniwe popołudnia. Dzięki deszczom monsunowym ogródki w osadzie pękały od owoców, a bujna trawa stanowiła świetną karmę dla stad pasących się u stóp zielonych wzgórz. Las Vegas wyglądało jak zawsze o tej ulubionej przez jego mieszkańców porze roku. Przeczuwali oni jednak, że wraz z przybyciem Amerykanów ich życie zmieni się dramatycznie.

12 sierpnia w senną ciszę poranka wdarł się tętent koni2. Zanim mieszkańcy Las Vegas zorientowali się, że nie wróży to nic dobrego, było za późno. Najeźdźcy przedarli się przez pola i rogatki osady. Ludzie byli zaskoczeni. Intruzami nie okazali się tak niespokojnie wyczekiwani przez nich Amerykanie. Las Vegas atakował wróg równie niebezpieczny, choć dużo lepiej znany – Indianie Nawaho.

Pomalowani w barwy wojenne jeźdźcy przybyli od strony gór3. Już w Las Vegas wydali ze swoich gardeł przeciągły okrzyk, który ledwo przebudzonym mieszkańcom przypominał pohukiwanie sowy.

– Ahuuuuuuuuuuu, ahuuuuuuuuuuu!

Wojownicy Nawahów dosiadali koni na oklep albo siedzieli w siodłach z owczej skóry. Powodowali swoimi wierzchowcami, używając wodzy ze splecionego w warkocz końskiego włosia. W rękach dzierżyli maczugi i tarcze sklejone z warstw jeleniej skóry, zdjętej z byczych bioder – w tym miejscu jest ona najgrubsza. Na podeszwach mokasynów mieli wymalowane węże – wierzyli, że to pozwoli im podkradać się do ofiar cicho i przebiegle. Stalowe groty strzał wojownicy maczali we krwi grzechotnika i miąższu owoców opuncji zmieszanym z węglem drzewnym pochodzącym z drzewa rozerwanego przez piorun. Wielu z nich nosiło na głowach dziwne, ciasno dopasowane hełmy wykonane ze skóry zdjętej z głowy pumy.

Zanim którykolwiek z zaatakowanych mieszkańców osady zdążył podnieść muszkiet, Nawahowie porwali setki, a może i tysiące kóz oraz owiec, zagonili konie, zabili jednego nastoletniego pasterza, a drugiego porwali.

Zniknęli równie szybko, jak się pojawili. W bladym świetle poranka gonili zagarnięte stada wąskimi ścieżkami, które łączyły się z szerszymi szlakami, a w końcu z zakurzonymi arteriami, gdzie trawa została doszczętnie wytarta przez kopyta przepędzanych zwierząt4. Tymi ówczesnymi złodziejskimi autostradami Nawahowie uwozili zrabowaną zdobycz na daleki Zachód, do swojej ojczyzny.

KSIĘGA PIERWSZA

Ludzie przyszłości

Moja igła długo się waha […] i w końcu pokazuje gdzieś między zachodem a południowym zachodem. Tam czeka na mnie przyszłość i z tamtej strony ziemia wydaje się niewyczerpana i bogata[1].

Henry David Thoreau

1

Skok w bok

W ciągu dwóch dekad, podczas których przemierzał krainy Zachodu, Christopher Carson żył pełnią życia. Kiedy miał ledwie trzydzieści sześć lat, wydawało się, że zrobił już wszystko to, co było do zrobienia na zachodnich pustkowiach – był wszędzie i poznał wszystkich. Jako traper łowiący zwierzęta futerkowe, przewodnik i eksplorator przebył tysiące kilometrów w Górach Skalistych, a także w leżącej za nimi Wielkiej Kotlinie i dalej w górach Sierra Nevada, Wind River, Teton i na górskim wybrzeżu Oregonu. Jako myśliwy przemierzył wzdłuż i wszerz Wielkie Równiny, podążając za wielkimi stadami bizonów. Dotarł do brzegów Oceanu Spokojnego, zawędrował w głąb Meksyku, a także eksplorował daleki Północny Zachód, który był wtedy we władaniu Brytyjczyków. Przeszedł kilka pustyń – Sonorę, Chihuahua oraz Mojave. Zajrzał do Wielkiego Kanionu, stanął na wymarłych brzegach Wielkiego Jeziora Słonego. Nigdy nie widział ani rzeki Hudson, ani Potomaku, ale odnalazł wszystkie ważne rzeki Zachodu – Kolorado, Platte, Sacramento, San Joaquin, Kolumbię, Green River, Arkansas, Gilę, Missouri, Powder, Bighorn, Snake, Salmon, ­Yellowstone i Rio Grande.

Wydaje się, jakby Carson był obecny u zarania dziejów. Był świadkiem narodzin amerykańskiego Dzikiego Zachodu, jego brutalności i żywotności. W swoich ciągłych podróżach poznał wszystkie najważniejsze plemiona indiańskie i wszystkich znaczących ludzi – a przynajmniej się o nich otarł. Zachód uformował go w stopniu danym tylko nielicznym białym.

Na pierwszy rzut oka Kit Carson nie robił wielkiego wrażenia, ale to były tylko pozory stanowiące część jego uroku. Nikczemna postura i dość prostacki sposób bycia zdawały się nie przystawać do ogromu przestrzeni, jaką przemierzył. Liczył sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, a proste brązowe włosy opadały mu na ramiona. Jego kwadratowe szczęki były zwykle mocno zaciśnięte, a szaroniebieskie oczy świdrowały rozmówców. Kąciki ust lekko mu opadały, co sprawiało, że ciągle wyglądał na lekko zniesmaczonego otaczającym go światem. Skóra między jego brwiami przypominała przeoraną ziemię, jakby zastygła w bruzdę od ciągłego mrużenia oczu. Czoło miał wysokie i zmarszczone, a włosy zaczesane gładko do tyłu. Przy lewym uchu miał bliznę, drugą na prawym barku – obie pozostawione przez kule. Wydaje się też, że długoletnie siedzenie w siodle pokrzywiło mu nogi. Chodził jak kaczka, niezgrabnie, tak jakby nie czuł się dość pewnie, stąpając po ziemi. Lekko i pewnie czuł się za to w siodle.

Carson miał też dziwne przyzwyczajenia i przesądy5. Nigdy nie strzelał drugi raz do zwierzęcia, które starał się upolować, jeśli za pierwszym razem chybił – to by przyniosło, jak sądził, pecha. Nigdy nie zaczynał też niczego w piątek. Ubierał się schludnie i skrupulatnie oprawiał wszystkie zabite przez siebie zwierzęta. Wierzył w  omeny. Kiedy miał złe przeczucia co do czegoś albo kogoś, poddawał się swoim instynktom. Trudne życie na szlaku nauczyło go ciągłej ostrożności. Był wyczulony na zagrożenia. Pewien dziennikarz, który towarzyszył Carsonowi podczas konnej wyprawy, z ciekawością obserwował jego wieczorne rytuały.

„Siodło, którego zawsze używał jako poduszki, służyło mu też za osłonę głowy. Na nim zostawiał odbezpieczone pistolety. A swój ulubiony karabin trzymał pod kocem, ułożony wzdłuż ciała, gotowy do natychmiastowego użycia. Nigdy też nie siadał i nie kładł się w pełnym świetle padającym od ogniska”6.

Podczas podróży, jak zauważył dziennikarz, Carson „prawie się nie odzywał”, a jego oczy „cały czas przeczesywały okolicę, jakby w poczuciu ciążącej na nim odpowiedzialności”.

A kiedy już się odezwał, mówił z nosową intonacją rodem z głębokiego Missouri – używając słów takich jak thar i har, ain’t i yonder, thataway i crick oraz Ireckonso[2]. Wydawało się oczywiste, że ten skończony człowiek Zachodu pochodził z Missouri, stanu matki i miejsca narodzin pogranicza rozciągającego się za rzeką Missisipi.

Na Zachodzie Carson nauczył się mówić biegle po hiszpańsku i francusku, umiał też dogadać się w językach Nawahów, Jutów, Komanczów, Czejenów, Arapaho, Wron, Czarnych Stóp, Szoszonów, Pajutów, a także innych plemion. Znał też indiański język migowy. Potrafił więc porozumieć się właściwie z każdym plemieniem Zachodu. Mimo tej biegłości językowej, Kit Carson był analfabetą.

Był człowiekiem gór, należał więc do bractwa znanego z zamiłowania do zabawy i braku strachu przed Bogiem. Carson odstawał jednak od tego towarzystwa, był „czysty niczym biały kieł”, jak ujął to jeden z jego koleżków. Lubił pograć w pokera i często ćmił fajeczkę, ale pił oszczędnie i nie uganiał się za panienkami. Ożenił się z latynoską dziewczyną z Taos, Josefą Jaramillo. Delikatna, o oliwkowej skórze i młodsza od Kita o osiemnaście lat Josefa „była piękna wyniosłą, łamiącą serca urodą”, jak opisał ją pewien zadurzony w niej dziennikarz z Ohio7. „Mrugnięcie jej oka wystarczało, by mężczyzna zaryzykował życie, otrzymując w nagrodę tylko jej uśmiech”. Kiedy wychodziła za Carsona, była odrobinę wyższą od niego piętnastolatką. Miała też ciemną skórę i błyszczące oczy, a jeden z jej krewnych określił ją jako „dobrze zbudowaną i w każdym calu pełną gracji”. Cristóbal, jak mówiła o mężu Josefa, był jej bez reszty oddany i żeby zadowolić jej rodzinę, przeszedł na katolicyzm.

Szczególnie jako mężczyzna żonaty Carson nie był skłonny do przechwałek typowych dla człowieka gór. „W  zachowaniu Kita nie było nic z maniery połykacza ognia – napisał jeden z jego apologetów. – Wręcz przeciwnie: zachowywał się całkowicie bezpretensjonalnie”.

– A więc to pan jest tym słynnym Kitem Carsonem, który pogonił kota tylu Indianom – powiedział kiedyś Carsonowi pewien oficer8.

– Tak, ale zazwyczaj to oni poganiali kota mnie – odpowiedział Kit.

Miał specyficzne i niedoceniane poczucie humoru. Kiedy żartował, zwykle ironicznie się uśmiechał, a oczy łobuzersko mu błyskały. Kiedy coś go ubawiło, wybuchał „krótkim, ostrym i szczekliwym śmiechem”9. Mówił cicho, używając krótkich, przemyślanych zdań, w sposób – według jednego z przekazów – „mocny, powolny oraz konkretny, z wykorzystaniem minimalnej liczby słów”.

– Klął tylko wtedy, kiedy to było konieczne – opowiadał o Carsonie jeden z jego przyjaciół.

O tak, Christopher Carson był uroczym człowiekiem. Prawie każdy to przyznawał. Był lojalny, uczciwy i miły. Wielokrotnie zachowywał się odważnie i elegancko. Wielokrotnie ratował innym życie, nie żądając za to ani uznania, ani zapłaty. Był ujmującym dobrym samarytaninem – bohaterem, można by rzec.

Był także urodzonym mordercą. Trudno pogodzić jego urocze usposobienie z dziką przemocą, której nadużywał. Carson był brutalny nawet jak na owe czasy i świat, w którym żył (ówczesny Zachód był tak dziki, że nie obowiązywało na nim pojęcie bezprawia – żadnego prawa tam bowiem nie było). Jego gwałtowny temperament ujawniał się bez ostrzeżenia. Jeśli ktoś Carsonowi podpadł, ten robił wszystko, żeby go dopaść. Oddawał się wendecie z taką pasją, jakby była ona dla niego najwyższą świętością. Był skoncentrowany na pościgu niczym pies gończy, niczym członek dzikiego plemienia – a jego szczepem było słynące z radosnego chowania urazy plemię szkocko-irlandzkie.

Kiedy czasem proszono go, żeby opisał swoje przygody – co czynił nader niechętnie – opowiadał o nich zimnym, pozbawionym emocji głosem, zachowując język zawodowego zabójcy. Swoje potyczki lubił nazywać „ładnymi”.

– To była najładniejsza walka, jaką kiedykolwiek widziałem – mówił10.

Pościg za wrogami nazywał „sportem”11. Po tym, jak wziął udział w prewencyjnym napadzie – który wielu nazwało masakrą – na indiańską wioskę położoną nad rzeką Sacramento w Kalifornii, opowiadał, że była to „perfekcyjna rzeź”12.

Makabryczna ekwilibrystyka słowna tamtych czasów sprawiała, że nikt nie nazywał go „zabójcą Indian”. O Carsonie mówiono, że „walczył z Indianami”. Choć może nie było to wtedy zajęcie szlachetne, to z pewnością cieszyło się szacunkiem. Trzeba jednak podkreślić, że Kitowi obca była nienawiść do Indian, w każdym razie na pewno nie odczuwał do nich jakiejś abstrakcyjnej rasowej niechęci. Nie był Custerem, Sheridanem ani Andrew Jacksonem[3]. To prawda, zabijał Indian, ale także przyjaźnił się z nimi, kochał ich, wyprawiał im pogrzeby, a nawet się z nimi żenił. Więcej życia przeżył po indiańsku niż na sposób białego człowieka. Większość jego indiańskich ofiar padła w walkach, które Carson uważał za uczciwe, a przynajmniej w takich, w których równie dobrze mógł zginąć on sam. To prawdziwy cud, że wyszedł z nich wszystkich żywy. Sam nie potrafił zliczyć sytuacji, kiedy śmierć prawie go dopadła.

Carson rzadko bywał bezpośrednio cytowany, więc trudno dziś powiedzieć, co naprawdę sądził o Indianach, o przemocy, której się oddawali on i jemu podobni, czy o czymkolwiek innym. Jego autobiografia, którą podyktował w połowie lat pięćdziesiątych XIX stulecia (i którą pewien „głuchy” pisarz, nazywany delikatnie „dupkiem”, zamienił w biografię), to zbiór suchych faktów, który nie jest zbyt pomocny w zrozumieniu, kim naprawdę był Kit Carson. Podobno potrafił opowiadać świetne historie przy ognisku, ale jego książka starannie unika pogłębionych opinii. Jego niechęć do perorowania jest z jednej strony odświeżająca – w końcu żył w złotych czasach wygadanych chwalipiętów – ale z drugiej strony jego powściągliwość na temat tych kilku wielkich wydarzeń w jego życiu jest niezwykła. Był i ciągle jest czymś w rodzaju sfinksa amerykańskiego Zachodu – widział wiele, wiedział swoje, ale trzymał język za zębami.

Christopher Houston Carson urodził się w drewnianej chacie w hrabstwie Madison w stanie Kentucky w wigilię Bożego Narodzenia 1809 roku – tego samego, w którym (również w Kentucky) urodził się Abraham Lincoln. Rok później rodzina Carsonów spakowała manatki i ruszyła na zachód, na pogranicze w Missouri. Mały Chris, na którego rodzice mówili Kit, siedział w siodle w ramionach matki. Carsonowie wybrali sobie kawałek ziemi w pobliżu rzeki Missouri, który wykroili z połaci nabytej przez synów Daniela Boone’a[4] od Hiszpanów jeszcze przed słynnym zakupem Luizjany[5]. Cały ten region nosił piętno ich nazwiska – mówiono nań Boone’s Lick[6], bo w okolicy znajdowały się pokłady soli, które przyciągały zwierzęta i które rodzina Boone’ów z sukcesem eksploatowała. Boone’owie i Carsonowie szybko się zaprzyjaźnili – pracowali razem, spędzali razem wolny czas, a także zawierali ze sobą małżeństwa.

Niebieskooki Kit był cichym i upartym dzieckiem, na którym można było polegać. Mimo delikatnej budowy ciała – prawdopodobnie dlatego że urodził się dwa miesiące przed czasem – był twardy, silny i miał duże zręczne dłonie. Jego pierwszą zabawką była drewniana strzelba wystrugana przez jednego z braci. Ojciec Kita Lindsey Carson, doceniając jego intelekt, marzył, że chłopak zostanie w przyszłości prawnikiem.

Sam Lindsey był farmerem pochodzącym z prezbiteriańskiej rodziny o szkocko-irlandzkich korzeniach. Większość młodości spędził w Karolinie Północnej. Podczas wojny o niepodległość walczył pod generałem Wade’em Hamptonem. Miał bardzo liczne potomstwo – pięcioro dzieci z pierwszą żoną i dziesięcioro z drugą, matką Kita Rebeccą Robinson. Z tej piętnastki Kit był dzieckiem jedenastym.

Booneslick, choć słabo zagospodarowane, było już jednak zasiedlone. Wśród zamieszkających je plemion indiańskich byli między innymi Winebagowie, Potawatomi i Kikapowie. Indianie ci żyli w dolinie rzeki Missouri od pokoleń i często odnosili się wrogo oraz agresywnie wobec bladych twarzy. Dlatego dla własnego bezpieczeństwa osadnicy mieszkali razem, stłoczeni w drewnianych chatach pobudowanych w pobliżu fortów, a mężczyznom wychodzącym w pole towarzyszyli uzbrojeni wartownicy patrolujący granicę lasu. Każdy zdrowy mężczyzna w Booneslick należał do lokalnej milicji. Większość domków została wyposażona w otwory strzelnicze – osadnicy mogli zabarykadować się w środku i bronić się przed atakiem Indian. Kit i jego rodzeństwo dorastali w ciągłym poczuciu zagrożenia porwaniem.

– Kiedy szliśmy do szkoły albo gdziekolwiek indziej daleko od domu – wspominała siostra Kita, Mary Carson Rubey13 – zabieraliśmy ze sobą skrawki czerwonego materiału. W razie porwania przez Indian mieliśmy rzucać je za siebie, żeby pościg mógł nas wytropić.

Według Mary jej brat Kit, nawet jeszcze jako mały chłopiec, był godnym zaufania nocnym wartownikiem.

– Myśmy spokojnie spali, bo na każdy hałas poza domem Kit natychmiast podnosił głowę i czujnie nastawiał ucha. Zawsze czułam się stuprocentowo bezpiecznie, kiedy on stał na warcie.

Pewnego razu, kiedy Kit miał cztery lata, Lindsey Carson wraz z kilkoma innymi mężczyznami wybrał się obmierzać działkę i został napadnięty przez Indian z plemion Sauków i Lisów. Ojciec Kita omal nie zginął. Odłupana wystrzałem kolba strzelby urwała mu dwa palce lewej dłoni. Jeden z mężczyzn, William McLane, poległ w walce. Według obrazowego opisu tego starcia Indianie wycięli z jego ciała serce i je zjedli.

Choć tego typu incydentów było sporo, to jednak wiele plemion mieszkających w okolicy – zapewne z powodów pragmatycznych – żyło w przyjaźni z białymi osadnikami. Mały Kit Carson bawił się z indiańskimi dziećmi. Saukowie i Lisy często odwiedzali osady w Booneslick, żeby pohandlować. Już jako dziecko Carson pojął jedną z najważniejszych nauk życia na pograniczu – nie było po prostu „Indian”, ale plemiona, które różniły się od siebie zasadniczo, a czasem były wrogo do siebie nastawione. Dlatego z każdą grupą Indian należało postępować inaczej.

Zanim osadnicy – jak Boone’owie czy Carsonowie – dotarli w okolice rzeki Missouri, porastała je, tak jak zresztą sporą część Ameryki Północnej, gęsta puszcza. Żeby wykarczować ziemię pod uprawy, pionierzy czasem zakładali drzewom „opaski” – usuwali korę naokoło pnia, a drzewo samo umierało. Ale najszybszym sposobem wykarczowania lasu było podpalenie go. Pewnego pięknego dnia 1818 roku Lindsey Carson wypalał las niedaleko swojego domu. Nagle z jednego z płonących drzew ułamał się gruby konar. Gałąź spadła i zabiła ojca Kita na miejscu.

Kit miał wtedy ledwie osiem lat. W jednej chwili jego życie dramatycznie się zmieniło. Choć część dzieci Lindseya Carsona już dorosła i wyprowadziła się z domu, samotnej Rebekce Carson została jeszcze cała dziesiątka do wykarmienia i wychowania. Carsonowie zaczęli żyć w upiornej nędzy. Kit przestał chodzić do szkoły, musiał poświęcić się pracy w polu, obowiązkom domowym i polowaniom, żeby zapewnić rodzinie mięso. Sam później opisał swoją ówczesną sytuację tak: „Złapałem za strzelbę i wyrzuciłem elementarz – tak to było”14.

Przez jakiś czas Kit pracował u sąsiadów. Ale w 1822 roku jego matka ponownie wyszła za mąż. Oporny chłopak, jakim był Kit, szybko zbuntował się przeciwko ojczymowi. Kiedy miał czternaście lat, matka i ojczym oddali go na naukę zawodu u Davida Workmana, znanego w okolicy rymarza, który mieszkał w małej osadzie Franklin w Missouri. Chłopak nienawidził żmudnej pracy w zamkniętym pomieszczeniu. Przez prawie dwa lata siadał codziennie na zydelku, reperował uprzęże i za pomocą narzędzi rymarskich formował kawałki skóry. Franklin ulokowano na wschodnim krańcu nowo otwartego Szlaku Santa Fe, więc zakład Workmana często odwiedzali traperzy i handlarze, wypełniając go podniecającymi opowieściami z dalekiego Dzikiego Zachodu. Umorusani podróżnicy w cuchnących piżmem skórzanych ubraniach i futrach musieli mocno imponować Kitowi. Możemy sobie wyobrazić, jak zaczęły się kręcić tryby jego wyobraźni. Siedział nieszczęśliwy w tym swoim „więzieniu”, otoczony przez nożyce, szydła i przebijaki, trawiony przez niezwykłe opowieści zasłyszane od dzikich ludzi Zachodu, i w końcu zaczął marzyć o Santa Fe. Te dwa słowa nie oznaczały dla niego konkretnego miejsca, ale nowe życie, otwarte przestrzenie i możliwość zobaczenia świata.

Szlak Santa Fe został otwarty ledwie dwa lata wcześniej. Młodym mieszkańcom Missouri, jeśli tylko mieli błysk ambicji i ochotę na włóczęgę, rozkwitający na prerii handel jawił się jako zajęcie pełne przygód. Na Zachodzie rodziły się nowe fortuny. Przez pokolenia Hiszpania nie godziła się na handel pomiędzy USA a Santa Fe, a amerykańscy podróżnicy schwytani w Nowym Meksyku byli rutynowo zatrzymywani i traktowani jak niebezpieczni szpiedzy. Ale kiedy w 1821 roku Meksyk wywalczył sobie niepodległość, amerykańskie towary i cła, którymi można je było obłożyć, stały się tam pożądane. Blokada została zniesiona, a mieszkańcy USA nagle stali się pożądanymi gośćmi. Długi szlak pomiędzy Santa Fe a zachodnimi siedliskami Amerykanów zaroił się od podróżnych. Szybko ukuto nowe określenie dla tych, którzy wyruszali w daleką drogę do Santa Fe – określenie niosące w sobie zapach nieznanego. O podróżnikach, którzy opuszczali znany świat ­Missouri, mówiło się, że „skoczyli w bok”.

Oczarowany historiami, które słyszał w zakładzie rymars­kim, i „ciekaw nowych krain”15, Kit postanowił zerwać kontrakt czeladniczy. Choć uważał swojego pracodawcę za „dobrego człowieka”, od samej pracy się dusił.

– Ta robota mi nie odpowiadała – opowiadał beznamiętnie. – Więc postanowiłem ją rzucić16.

Carson rozumiał, że gdyby został u Workmana, „musiałby spędzić życie na pracy, którą gardził”.

W sierpniu 1826 roku, w wieku szesnastu lat, Carson potajemnie zaciągnął się do pomocy przy wielkiej wyprawie handlowej, która ruszała do Santa Fe.

– To co ty właściwie potrafisz robić? – zapytał przywódca karawany, kiedy Kit ubiegał się o pracę17.

– Nic – odpowiedział Carson. – Ale potrafię dobrze strzelać.

Kit został więc chłopcem stajennym. Była to najniższa możliwa funkcja w karawanowej hierarchii. Jako chłopiec stajenny miał dbać o caballada, czyli stado zapasowych koni, mułów oraz wołów, które zawsze zabierano ze sobą w daleką podróż, żeby zastąpiły te, które osłabły albo padły. To była zwykła kowbojska robota – zaganianie, karmienie i dyscyplinowanie zwierząt – ale Kit ją uwielbiał. Cieszył się, że każdego dnia mógł siedzieć w siodle, zamiast je naprawiać.

A więc Kit wykonał „skok w bok”. Kiedy jechał już na Zachód, jego porzucony pryncypał z Franklin zamieścił ogłoszenie ­w „Missouri­ Intelligencer” – miejscowej gazecie. Mistrz rymarski David Workman oznajmiał światu, że jego czeladnik uciekł. To wtedy, po raz pierwszy w historii, nazwisko Kita Carsona ukazało się w druku.

Ogłasza się wszem i wobec, że CHRISTOPHERCARSON – chłopiec w wieku około szesnastu lat, niski jak na swój wiek, ale solidnej budowy, o jasnych włosach – uciekł od swojego mistrza, z którym od pierwszego albo około pierwszego września zeszłego roku wiązał go kontrakt zobowiązujący do nauki rzemiosła rymarskiego. Prawdopodobnie udał się do północnych rejonów stanu. Informuje się wszystkich, że chłopcu temu nie wolno – pod groźbą przewidzianej prawem kary – udzielać gościny, pomocy ani jakiejkolwiek asysty. Ktokolwiek przyprowadzi chłopaka z powrotem, otrzyma nagrodę w wysokości jednego centa18.

Prawo zobowiązywało Workmana do zgłoszenia nieobecności wychowanka. Niemniej między słowami jego anonsu można wyczytać, że nie był zbyt gorliwy w poszukiwaniach Kita. Być może nawet pomógł mu w ucieczce. Powyższe ogłoszenie ukazało się w druku aż miesiąc po tym, jak Carson zniknął. Czekając tak długo i podając fałszywą wskazówkę dotyczącą rzekomego kierunku ucieczki, no i oferując tak marną nagrodę, Workman najwyraźniej pochwalał decyzję Kita o wyjeździe na Zachód. Być może życzył mu nawet „szerokiej drogi”.

W autobiografii Carson wspomina tylko jedno zdarzenie ze swojej pierwszej wyprawy przez prerię. Pewnego dnia, kiedy karawana podróżowała wzdłuż wielkiego zakrętu rzeki Arkansas w dzisiejszym stanie Kansas, jeden z jej członków, niejaki Andrew Broadus, miał wypadek. Ponieważ konwój zaprzęgów wjechał już na obszar zamieszkiwany przez bizony, podróżnicy musieli zwracać uwagę na watahy wilków polujące na migrujące stada. Kiedy Broadus zobaczył wilka, chcąc chronić zwierzęta w karawanie, sięgnął po strzelbę. Ta jednak wystrzeliła za wcześnie i kula zraniła go w prawe ramię.

W ciągu kilku dni w ranę wdało się zakażenie, a potem gangrena. W karawanie nie było żadnego lekarza, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że tylko amputacja może ocalić życie Broadusowi. On sam cierpiał bardzo, krzyczał żałośnie z każdym podskokiem swojego powozu. Ale ciągle uparcie nie zgadzał się na nieuchronny zabieg. Mijały cenne dni, a zakażenie nieodwołalnie zdobywało nowe terytoria jego ręki.

W końcu członkowie wyprawy mieli dość krzyków Broadusa. Przytrzymali go, a jeden z nich przeciął chorą skórę brzytwą. Inny zabrał się za piłowanie kości ramienia, a jeszcze inny przypalał ­otwarte naczynia krwionośne za pomocą rygla wyjętego z powozu i rozgrzanego do czerwoności w ognisku. Broadus wił się z bólu, a Kit przyglądał się całej scenie jak zaczarowany, z szeroko otwartymi oczami. Próbował też pomóc, jak mógł. Według jednego z mało wiarygodnych opisów zgłosił się nawet na ochotnika do wykonania pierwszego cięcia. Jedno jest pewne. Męka, którą oglądał, uzmysłowiła szesnastoletniemu chłopakowi, że ludzie na prerii potrafią wymyślić całą serię drastycznych, acz pomysłowych środków zaradczych, jeśli sytuacja ich do tego zmusi.

Zabieg dobiegł końca i Broadus przestał krzyczeć. Mężczyźni zakleili mu ranę prowizorycznym opatrunkiem zrobionym ze smaru, który ściągnęli z osi jednego z powozów. Biorąc pod uwagę okropne warunki higieniczne podczas podróży, większość jej uczestników nie dawała operowanemu wielkich szans. A jednak jego rana szybko się zagoiła. Jak wspominał Carson, kiedy karawana wjechała do Nowego Meksyku, Andrew Broadus był „w wyśmienitej formie”19.

Kit Carson był zafascynowany życiem na szlaku. Z kolei samo miasto Santa Fe nie przypadło mu do gustu. Karawana wtoczyła się z jękiem do dawnej stolicy [hiszpańskiej kolonii] i wywołała zamieszanie wśród jej znudzonych mieszkańców. Ale Kit nie zagrzał tam miejsca. W autobiografii wyjątkowo rzadko wspomina to miasto. Tak szybko, jak mógł, wyruszył do Taos, górskiej osady zbudowanej z białej suszonej cegły, jakieś sto dziesięć kilometrów na północ od Santa Fe. Tamtejszy niewyszukany sposób życia bardziej przypadł mu do gustu. Taos stało się jego domem na całe życie – nawet gdy w nim nie mieszkał, żywił do niego sentyment.

Rozłożona na krzaczastej równinie u stóp oszałamiającego pasma poszarpanych gór Sangre de Cristo wioska Don Fernando de Taos była zagraconą osadą hiszpańską liczącą sobie kilka tysięcy dusz, wybudowaną obok prastarego miasta Indian Pueblo. Ci ostatni od wieków żyli w błotnej cytadeli złożonej z domów o płaskich dachach, ustawionych jeden na drugim na wysokość sześciu pięter. Miasto wzięło swoją nazwę od grubych wierzb, które ciasno porastały brzegi strumienia płynącego przez pueblo – taos w języku Tiwa oznacza „ludzi (spod) czerwonych wierzb”. Kilka kilometrów na zachód od osady rzeka Rio Grande wyżłobiła w ziemi głęboki wąwóz, w którym zimna woda pieniła się, płynąc dwieście metrów pod krawędzią kanionu.

Taos było w ówczesnym czasie stolicą handlu futrami na Południowym Zachodzie. Niezależni traperzy i ludzie gór związani z różnymi firmami – Kompanią Zatoki Hudsona, Amerykańską Kompanią Futrzarską czy Kompanią Futrzarską z Gór Skalistych – zjeżdżali do niego na zimę. Spędzali tam czas, reperując sidła i wydając zarobione latem pieniądze na szaleńcze imprezy – tańce, hazard, miłość i gorzałkę. Ich ulubioną trucizną był lokalny samogon o ładnej nazwie „Błyskawica z Taos”. Ta pszeniczna wódka stała się pewnego rodzaju walutą używaną w handlu przez traperów, Meksykanów i Indian. Traperzy tworzyli wyróżniający się tłumek w tej oddalonej od świata, prowincjonalnej osadzie. Miejscowi nie cierpieli tych nieokrzesanych obcokrajowców, ale jednocześnie zazdrościli im ich dalekich wędrówek i łatwości, z jaką podrywali squaw. Traperski styl życia daleko odbiegał od surowych norm moralnych zalecanych przez lokalnych katolickich padres.

Niezwykłe bractwo ludzi gór przyciągało Kita jak magnes. Oczarowało go ich poczucie wolności, fachowość i powiew obcego powietrza, który ze sobą wnosili. Przyrzekł sobie, że zostanie jednym z nich – jeśli tylko go zaakceptują. Następną zimę spędził u trapera i eksploratora Matthew Kinkeada, który był starym znajomym jego ojca jeszcze z Missouri. To ów doświadczony człowiek pogranicza nauczył Carsona, jak przeżyć w górach. Zimowe i śnieżne miesiące spędzane przy ognisku w zadymionej przez płonące sosnowe szczapy chacie Kinkeada sprzyjały nauce hiszpańskiego i dialektów indiańskich. Kit dowiedział się też, jak samemu uszyć skórzane ubranie i jak ze skóry bizona wypełnionej łupinami po kukurydzy złożyć wygodne posłanie. Z kolei podczas pierwszego polowania na bizony nauczył się suszyć paski mięsa, a potem mielić je na pemikan. Poznał też ceniony przez Indian smak ciepłej jeszcze bizoniej wątroby – pociętej na plasterki od razu po wyjęciu ze świeżo zabitego zwierzęcia i skropionej żółcią wyciśniętą z woreczka żółciowego20.

W 1828 roku, tuż po wzięciu udziału w wyprawie konwoju powozów do El Paso i innych robotach na Szlaku Santa Fe, Kit zaciągnął się jako kucharz do pracy u trapera Ewinga Younga. Otworzył on właśnie sklep w Taos, w którym oferował wyposażenie wypraw traperskich. Osiemnastoletni Kit okazał się dobrym kucharzem. Choć z drugiej strony brudni wędrowcy, przyzwyczajeni do tak dziwacznych dań podróżnej kuchni jak mięso pumy, psa, muła, niedźwiedzia czy surowe jaja – byli dość niewybredni. Ich kulinarne motto brzmiało „mięso to mięso”21. Mówiło się zresztą, że traperska dieta opływała w smalec i słoninę, stąd po ludziach gór „deszcz spływał jak po wydrze i byli oni wytrzymali na zimno jak niedźwiedzie polarne”22.

Wiosną 1828 roku Kit mówił już tak dobrze po hiszpańsku, że najął się do pracy jako tłumacz w karawanie kupieckiej jadącej do Chihuahua. Trasa podróży biegła przez przeszło półtora tysiąca kilometrów Camino Real [Szlaku Królewskiego]. Starożytne miasto, słynące z ozdobnej katedry, pięknego kamiennego akweduktu i kolonialnej architektury, zostało wzniesione dzięki fortunom brutalnie wyrwanym z lokalnych kopalni srebra. Chihuahua była najbardziej ekscytującym miastem, jakie Carson kiedykolwiek odwiedził. We wszystkich swoich wędrówkach nie zapuścił się też dalej na południe.

Po tej podróży Kit zaczął pracować jako woźnica w kopalniach miedzi w pobliżu miejscowości Santa Rita w południowo-zachodniej części Nowego Meksyku. Wiosną 1829 roku Ewing Young zaproponował mu udział w dalekiej wyprawie około czterdziestu traperów z Taos na ziemie Apaczów – dotąd jeszcze przez białych nieodwiedzane – do zlewni rzeki Gila. Tak spełniło się marzenie Carsona – choć był jeszcze żółtodziobem, mógł wyruszyć w swoją pierwszą prawdziwą traperską podróż. Traperką będzie się zajmował przez następnych kilkanaście lat.

Niezwykle trudno było w ten sposób zarobić na życie, ale Carsona to nie zniechęcało. Rejestr traperów, który na zlecenie Kongresu USA powstał w 1831 roku, tak opisywał ludzi gór:

Ich życie jest pełne ryzyka i niedostatku […] prowadzących do przedwczesnego wyczerpania organizmu i niepełnosprawności. Niewielu z zaangażowanych w tę profesję dożywa wieku dojrzałego. Wykonują wyniszczającą pracę, żyją ubogo, a Indianie słyną z nagłych i gwałtownych wybuchów gniewu, podczas których nie oszczędzają ani przyjaciół, ani wrogów23.

Choć Carson nie mógł o tym wiedzieć, na Wschodzie o traperach snuto pasjonujące historie. Stali się oni archetypem romantycznego dzikiego życia na wolności, o którym opowiadali tak znani pisarze jak Washington Irving i James Fenimore Cooper. Handel futrami wyniósł ku sławie wielu z traperów – choćby Jima Bridgera i Jedediaha Smitha. Niemniej dzięki dziwnym zbiegom okoliczności sława Kita Carsona miała przyćmić ich wszystkich.

Pierwsza wyprawa w góry, na której Carson zarobił, była szczególnie ambitna i ryzykowna. Oprócz zwykłych niebezpieczeństw – niedźwiedzi grizli, Indian, wyziębienia organizmu, a także głodu i pragnienia – jej uczestnikom groziły też sankcje ze strony meksykańskich władz – wyprawa była bowiem nielegalna. Większość traperów ruszało na północ, by szukać szczęścia w dzikich i bezludnych rejonach Gór Skalistych. Young zaplanował jednak wyprawę na zazdrośnie strzeżone, choć mocno nieszczelne granice Meksyku. Rząd w Santa Fe bardzo rzadko udzielał obcokrajowcom zezwoleń traperskich, więc aby zmylić władze, Ewing poprowadził swoją drużynę na północ, w góry, a potem zatoczył koło i podążył na południowy zachód przez kraj należący do Nawahów i Zuni, by dopiero stamtąd udać się w stronę rzeki Gila. Jej zlewisko było rzadko odwiedzane przez traperów. Ekipa Younga natrafiła więc na bogate zasoby bobra i innych zwierząt.

To od Younga i międzynarodowego towarzystwa biorącego udział w tej eskapadzie Carson zaczął przejmować tajniki zawodu trapera. Nauczył się czytać teren, w którym się znajdował, i przeszukiwać płynące nim strumyki. Dowiedział się, jak wyglądają rzeczne brzegi oczyszczone przez bobry z drzew, a także jak stawiać pułapki i za pomocą kastoreum, gęstej żółtej wydzieliny z gruczołów płciowych bobra, oznaczać je nęcącym śladem zapachowym. Nauczył się również wyprawiać i pakować futra oraz ukrywać je w ziemi tak, aby się nie zniszczyły lub nie zostały skradzione. Doświadczeni traperzy pokazali mu także, co zrobić, jeśli żadne zwierzę nie wpadnie w sidła – jak zniszczyć bobrowe tamy i dopaść zwierzęta w ich ciemnych, wilgotnych żeremiach.

Nowi towarzysze Carsona przekonali go też, że można delektować się bobrzym ogonem gotowanym tak długo, by osiągał niezwykłą delikatność – było to w końcu pokazowe danie trapera. Kit nauczył się również posługiwać popularnym wśród traperów karabinem Hawkena i słynnym traperskim nożem Green River do skórowania. Zaczął też chwytać dziwny język, którym posługiwali się ludzie gór – mieszaninę francuskiego, hiszpańskiego, angielskiego i dialektów indiańskich ubarwioną wyrażeniami wymyślonymi na poczekaniu. Wagh! było ich ulubionym przerywnikiem. Na futra i skóry [ang. pelts] mówili plews. Nie zwracali sobie głowy żadnymi zbędnymi „fafarałami” [fofurraws – wyrafinowanym ubiorem, zbytkiem], ale za to mścili się na zdeklarowanych wrogach. A kiedy jeden z nich zginął, mówili, że „stracili włosy” (skalp). Zadawali dziwaczne pytania w stylu: „Którędy płynie twój patyk?” (co wybierasz?) i raz do roku spotykali się na ogromnych imprezach na wolnym powietrzu, które nazywali rendezvous. Tańczyli na nich fandango i bez końca rżnęli w trzy karty, jukera albo grali w dziecięce gry w palce. Siedzieli też przy ogniskach do późna w nocy, ćmiąc gliniane fajeczki, i konkurowali na opowieści o swoich dalekich wyprawach na Zachód24. Opowiadali o górskiej dolinie w Wyoming, która była tak wielka, że echo potrzebowało aż ośmiu godzin, żeby odbić się od jej ścian i powrócić do krzyczącego człowieka. Dlatego wędrowiec mógł wieczorem wrzasnąć: „Pobudka!”, ułożyć się spokojnie do snu, a rano obudzić się, słysząc swój własny głos.

To od tych traperów Carson zaczął się uczyć postępowania z Indianami Dzikiego Zachodu. Dowiedział się, jak przejrzeć zasadzkę, kiedy walczyć, a kiedy wspomóc się blefem, kiedy brać nogi za pas, a kiedy negocjować. Wątpliwe, by jakakolwiek inna grupa dziewiętnastowiecznych Amerykanów miała szersze i bliższe kontakty z pierwszymi mieszkańcami kontynentu amerykańskiego. Ludzie gór żyli z Indianami, walczyli u ich boku i przeciwko nim, kochali ich, żenili się z nimi, grzebali ich, uprawiali z nimi hazard, a także palili fajki. Nauczyli się ubierać jak Indianie, nosili indiańskie fryzury i jedli to co oni. Przybierali indiańskie imiona. Zostawali ojcami dzieci z mieszanych związków. Mieszkali w tipi, ciągnęli włóki[7], prowadzili indiański handel wymienny i wykorzystywali tubylcze ziołolecznictwo. Wielu z nich było pół-Indianami – przez krew albo ducha.

Tak traperów Dzikiego Zachodu opisywał Washington Irving:

Z czystej próżności albo ambicji odrzucają wszystko, co nosi stempel cywilizacji, i przejmują maniery, gesty, a nawet chód Indian. Nie można sprawić traperowi większego komplementu niż przekonać go, że przez pomyłkę wzięło się go za indiańskiego zucha25.

Traperzy na własnej skórze poznali zaciekłą waleczność rdzennych Amerykanów. Niektóre plemiona – Czarne Stopy czy Komancze – wręcz z niej słynęli. Ludzie gór wiedzieli jednak, że walczyli oni inaczej niż wojujący po europejsku biali. Indian trudno było wciągnąć w otwartą walkę, ich styl opierał się na rajdach, ataku z zaskoczenia i odskoku, uderzaniu z ukrycia i znikaniu. Traperzy porównywali ich do wilków – jeśli zaczniesz uciekać, na pewno pobiegną za tobą; a jeśli zaczniesz je gonić, uciekną26.

Traperzy mordowali Indian w niezliczonych potyczkach na śmierć i życie. Niektórzy zaznaczali nawet na kolbach swoich strzelb każdego zabitego przez siebie tubylca. Prawdziwa rzeź była jednak mniej spektakularna. Przedstawiciele zachodniej cywilizacji korytami rzek i górskimi przełęczami wdzierający się w głąb Ameryki sprowadzili do krainy Indian ospę i tyfus. Przynieśli im broń palną, whisky i choroby weneryczne. Zaczarowali tubylców pieniędzmi i błyszczącą stalą. A dmuchając im w twarze cuchnącym od alkoholu oddechem, szeptali przerażające wieści o czarnych chmurach zbierających się na Wschodzie – o sile, która uparcie parła przez kontynent, zdobywając kolejne ziemie i łamiąc karki opornych.

Tej wiosny Carson i cała partia Ewinga Younga pracowała u brzegów rzek spływających do Gili, posuwając się w głąb krainy, która jeszcze nie widniała na mapie. Pewnego dnia ich obozowisko nad rzeką Salt odwiedzili Apacze. Ponieważ ich zamiary wydawały się wrogie, większość ludzi Younga schowała się pod siodłami, jukami i kocami, zachęcając „gości” do uderzenia na rzekomo łatwy cel. Jak wspomina Carson, „okoliczne wzgórza szybko zaroiły się od Indian”27. Kiedy Apacze zaatakowali, traperzy poderwali się na nogi i podnieśli strzelby. Także Carson wycelował i strzelił. Zabił tego dnia swojego pierwszego Indianina, pakując mu kulę – jak to opisał jeden z jego biografów – „prosto w sutek, w który celował, i prosto w bijące pod nim serce”28.

Carson nie wspomina o tym w swojej autobiografii, ale według jednego ze świadków wyciągnął z pochwy nóż, złapał martwego Apacza za włosy i oskalpował go. To był zresztą znany zwyczaj ludzi gór.

Carson miał wtedy dziewiętnaście lat.

2

Kraina światła

Mieszkańcy Nowego Meksyku żyli w stanie ciągłego napięcia w związku z napadami Nawahów. Osadnicy musieli być wiecznie czujni, ciągle nasłuchiwali i wpatrywali się w krzaki porastające okolicę, szukając podejrzanego ruchu. Każdy znał jakąś rodzinę, z której porwano dziecko albo kobietę. Pastwiska rozciągające się u stóp gór ozdabiały kopczyki udekorowane krzyżami lub kwiatami. Upamiętniały pasterzy, którzy padli w starciu z Indianami. Już w młodości mieszkańcy Nowego Meksyku uczyli się nienawiści i strachu wobec słowa „Nawaho”.

Także inne plemiona napadały na nowomeksykańskie osady. Na północy atakowali Jutowie, na wschodzie Indianie Kiowa i Komancze, a na południu Apacze. Ale Nawaho byli najsilniejsi, najbogatsi i najbardziej elastyczni ze wszystkich wrogich plemion. W tej prastarej krainie od dawna pełnili funkcję bicza bożego. To z powodu uporczywych najazdów Nawahów pierwsza stolica hiszpańskiej kolonii w Nowym Meksyku, osada nad rzeką Rio Grande nazywana San Gabriel, została w 1610 roku porzucona. Przeniesiono ją w bezpieczniejsze rejony dzisiejszego Santa Fe. Słowo Nawaho – w języku Indian Pueblo oznaczające „ludzi z wielkich pól uprawnych”29 – pojawiło się w hiszpańskich dokumentach w 1626 roku (sami Nawahowie mówili o sobie Diné, czyli po prostu „ludzie”). Na początku XVII wieku pewien hiszpański zakonnik raportował o Indianach „Nabahu, bardzo wojowniczym ludzie […], który okupuje nasze granice i nas otacza”30.

W 1659 roku ojciec Juan Ramirez nazywał Nawahów „bezbożnikami zabijającymi chrześcijan i biorącymi ludzi żywcem, żeby ich potem poddawać okrutnym mękom”31. Pół wieku później hiszpański gubernator Nowego Meksyku Francisco Cuervo y Valdez potępiał Nawahów za „ich zbrodnie, śmiałość i zuchwałe grabieże dokonywane w tym królestwie”32.

Przez pewien czas Hiszpanie próbowali nawrócić Diné na chrześcijaństwo. Według jednego z doniesień czasem nawet dosłownie przykuwali ich do kościelnych ławek. Ale Indianie nie tolerowali hiszpańskich misjonarzy. W 1672 roku grupa Nawahów wywlekła pewnego księdza z kościoła, zerwała z niego ubranie, a potem u stóp krzyża stojącego na zewnątrz rozbiła mu głowę kościelnym dzwonem. W połowie XVIII wieku Hiszpanie dali sobie wreszcie spokój z szerzeniem swojej wiary wśród indios barbaros33. W 1750 roku pewien ksiądz smętnie zanotował, że Nawahowie „nie mogą przyjąć chrześcijaństwa albo osiąść w jednym miejscu, bo są jak te jelenie”34.

Przez stulecia Hiszpanie organizowali więc odwetowe ataki, zapuszczając się w głąb kraju należącego do Diné. Próbowali odzyskać porwane zwierzęta gospodarskie i wziąć niewolników, ale ich ekspedycje wojskowe nie powstrzymały indiańskich najazdów. Ojczyzna Nawahów przypominała labirynt i była tak rozległa, że wszelkie łupy nie były warte wysiłku wkładanego w organizację wypraw. Podbicie tej krainy wydawało się równie beznadziejnie nieprawdopodobne jak nawrócenie jej mieszkańców na chrześcijaństwo. Kraina ta, jak w latach trzydziestych XVII wieku napisał pewien hiszpański kronikarz, „jest rozleglejsza od wszystkich innych […]. Przemierzając ją na zachód, nie da się dojechać do jej krańców”35.

Nawahowie mieszkali daleko, a jednak często pojawiali się w pobliżu – tak jakby ogromne odległości, które musieli pokonać w pustynnym terenie, nie były dla nich przeszkodą; tak jakby nie ograniczała ich geografia. To głównie ciągła groźba ataków ze strony Nawahów czyniła Nowy Meksyk krajem biednym i anemicznym, który nie był gotowy na odparcie nadchodzącej inwazji Amerykanów. Gubernator generał Manuel Armijo wyraził to najlepiej w swoim liście do przełożonych, który w 1846 roku wysłał do Mexico City. Jak napisał, „wojna przeciwko Nawahom powoli trawi nasz Departament, sprowadzając nań oczywistą nędzę”36.

To w sumie dziwne, że Diné tak mocno zagrażali nowomeksykańskim osadom, bo w całej Ameryce Północnej nie mieli oni reputacji wojowników szczególnie walecznych czy skutecznych. Rzadko wdawali się w duże bitwy i nie powstały u nich towarzystwa wojskowe typowe wśród plemion Wielkich Równin. Za wszelką cenę unikali też zabijania – głęboko w ich kulturę wpisany były strach przed śmiercią, która wydawała się im odpychająca. Nie lubili ani trupów, ani pogrzebów, a wszelka myśl o śmiertelności była im niemiła. Kiedy w domostwie Nawahów – owalnej, pozbawionej okien i przykrytej kopulastym dachem chacie z błota i patyków, zwanej hoganem – ktoś umarł, ciało było usuwane przez otwór specjalnie w tym celu wycięty w północnej ścianie. Potem chatę równano z ziemią. Skalania domu przez śmierć nie dało się bowiem zmyć. Jej obecność prowadziła do czarnej magii, zwabiała niechciane duchy i złe moce, w efekcie naruszając chwiejną równowagę sił rządzących światem.

Nawahowie nie znali jednak konceptu diabła występującego w mitologii judeochrześcijańskiej37. W ich pojęciu nie było jednego złego ducha, który prowadziłby walkę z dobrem. Wystarczały im duchy zmarłych, które potrafiły być złośliwe, dokuczliwe i niewyobrażalnie przerażające – a do tego wszechobecne. Potrafiły nawet nawiedzić człowieka w snach.

Nawahowie wierzyli też w istnienie czarownic, które nazywali „chodzącymi w skórach” i o których powiadano, że kryją się pod skórami wilków i rozkopują groby38. Widywano je nocą, jak łażą na czterech kończynach. Miały blade, białe twarze oraz błyszczące czerwienią oczy i recytowały święte pieśni wspak, wzywając w ten sposób złe siły. Bezcześciły groby, okradając je z biżuterii. Ze zmielonych ciał umarłych robiły truciznę nazywaną „trupim pyłem”. Kiedy dmuchnęły nim komuś w twarz, dusza takiej osoby zaczynała chorować. Wykorzystywały nawet skrawki paznokci czy włosy zmarłych, żeby wyczyniać swoje diabelstwa.

Lud tak wrażliwy na śmierć nie potrafił wychować wielkich wojowników. Poza tym struktura społeczna była u Nawahów nawet luźniejsza niż u innych indiańskich plemion. Nie mieli przywódców politycznych, stolicy ani głównego placu, na którym się zbierali. Byli lojalni wobec około sześćdziesięciu klanów i niezliczonych lokalnych grupek. Te cechy nie predestynowały Nawahów do wymyślania szeroko zakrojonych strategii militarnych.

Z drugiej strony byli oni niezrównanymi mistrzami najazdu. Walka w stylu partyzanckim wydawała się im odpowiadać. Zaskakiwali jak wiatr, stali się ekspertami od ataków wierzchem i złodziejskiego fachu, a ich bronią były błyskawiczne napady i ucieczki. Bandyckie rajdy zwykle przeprowadzali ambitni niedojrzali mężczyźni, głodni przygody i bogactwa. Żywiołowi młodzi wojownicy często wyruszali na wojenny szlak wbrew woli swoich ojców, wujów i innych starszych mężczyzn, którzy już swoje bogactwa zdobyli i żyli na tyle długo, żeby wiedzieć, że każda akcja zbrojna ma swoje niekoniecznie pozytywne konsekwencje.

Młodzież na wojennej ścieżce nie zawracała sobie głowy takimi myślami. Wojownicy przygotowywali się do walki, przez całe dnie siedząc w łaźni parowej i oczyszczając ciała oraz dusze. Śpiewali pieśni skierowane do Zabójcy Potworów, wielkiego boga wojny, w którego wierzyli: „Nasi wrogowie zginą! Kojoty, wrony i wilki rozwloką ich ciała na wszystkie strony świata!”.

Gromadzili też kamienne maczugi i ozdabiali swoje tarcze orlimi piórami. Tatuowali ciała. Czynili się niewidzialnymi dla wroga, obsypując pyłkiem kukurydzy swoje tarcze. Potem nakładali skórzane zbroje i wyruszali konno na wschód, w stronę hiszpańskich rancz.

Niepewni wyniku rajdu wojownicy Nawahów czasem sięgali po błogosławieństwo „trzęsących ręką”. Odwiedzali też „patrzących w gwiazdy”, którzy zasięgali dla nich rady w niebiosach, rozcierając pod powiekami miksturę, w skład której wchodziła między innymi zbierana z trudem wydzielina z oczu orła39. Żonom wojowników nie pozwalano opuszczać chat aż do szczęśliwego powrotu mężów z wojennej ścieżki – jak wierzono, kobieta, która podczas zagranicznej wyprawy swojego wojownika oddaliłaby się od domu, sprowadziłaby na niego nieszczęście. Jeśli drogę wojowników przeciął kojot, wracali do domu40. Jeśli nadepnęli na tropy niedźwiedzia albo zobaczyli węża zrzucającego skórę, jeśli przez pomyłkę jedli podczas zaćmienia bądź na swoją zgubę zauważyli, że jeden z nich założył na siebie koc tak, że jego pasy się krzyżowały – ekspedycja mogła zakończyć się marnie.

A gdy wszystko przebiegło zgodnie z planem i wojownicy dotarli bezpiecznie do celu, przyczajali się aż do świtu. Tuż przed wschodem słońca wychodzili z ukrycia i wydawali z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk. W ciągu kilkuminutowego ataku zagarniali konie, bydło, porywali kobiety i dzieci, a także wszystko to, co zdołali odnaleźć i zabrać w chmurze kurzu, którą wzbijali w niebo swą szarżą.

Czasem powodem wyprawy było odbicie brańca porwanego przez Meksykanów. Wyzwolenie niewolnika było dla Nawahów zawsze powodem do radości. Choć zdarzało się, że odbity Indianin, często sprzedany w niewolę jako dziecko i wychowany w kulturze hiszpańskiej, bywał przerażony wolnością zwracaną mu przez szarżujących jeźdźców. Wyzwalani niewolnicy bali się powrotu do plemiennego życia, które ledwie pamiętali.

Wojownicy wyprawiali się jednak głównie po owce i kozy. Nawahowie, co było rzadkością wśród Indian amerykańskiego Zachodu, byli ludem głównie pasterskim. Utrzymywali się z wypasu i strzyżenia owiec, pili kozie mleko i byli mistrzami w przędzeniu wełny. Wiedli powolny i czujny styl życia, który antropologowie nazywają transhumancją41 – byli metodycznymi półkoczownikami i w zależności od pory roku przepędzali swoje stada w poszukiwaniu pastwisk na tereny położone wyżej albo niżej nad poziomem morza. Taki prastary styl życia prowadziło zresztą wiele ludów na całym świecie, ale w Ameryce Północnej właściwie go nie znano. Pasterskie zwyczaje Nawahów zbliżały ich do starożytnych Greków, Żydów i Arabów, a oddalały od współczesnych im innych plemion indiańskich.

Ich słynne wełniane koce należały do najlepszych na świecie. Zdobiły je śmiałe, geometryczne rysunki zrobione czerwoną i czarną nicią. Nawahskie koce były też tak gęsto tkane, że – jak niosła wieść – można w nich było trzymać wodę. Na Szlaku Santa Fe koc, który wyszedł spod ręki Nawahów, był wart dziesięciu bizonich skór42.

Cały świat Diné obracał się wokół owiec. Rozmawiali ze swoimi stadami, karmili je z ręki pyłkiem kwiatów, a w zimowe noce śpiewali im kojące pieśni, które miały ochronić je przed chłodem.

– Owca jest twoją matką – mówili Nawahowie dzieciom. – Owca to życie.

Większość narzędzi i innych przedmiotów codziennego użytku wytwarzali ze skór, z kości oraz ścięgien owiec i kóz. Spali na owczych skórach. Podróżne sakwy szyli z wełnianych koców połączonych łodygami juki. Swoje zwierzęta zjadali prawie w całości – lubili ich płuca i wątroby, głowy i serca. Smakowała im nawet krew, którą gotowali i mieszali z miazgą kukurydzianą, przygotowując cienki, różowy kleik. Przysmakiem, którym Nawahowie uwielbiali się zajadać, były owcze jelita owinięte ciasno wokół kawałków słoniny i przypieczone bezpośrednio na węglach ogniska.

Kiedy w XVI wieku Hiszpanie zaczęli zasiedlać Amerykę, Nawahowie odkryli, że twarde i zwinne owce rasy churra, które konkwistadorzy przywieźli ze sobą, świetnie nadawały się do wypasu w skalistym terenie43. Przystosowane do życia w trudnym środowisku na wyżynach Półwyspu Iberyjskiego i poruszające się na szczudłowatych nogach owieczki jadły prawie wszystko, a duże odległości i ostre wzniesienia nie były im straszne. Miały też gęstą i szorstką wełnę, która nie zawierała za dużo wosku – włosie porastające inne rasy owiec były zwykle aż tłuste od lanoliny – więc nie trzeba jej było prać przed przędzeniem.

Konie, także przywiezione przez Hiszpanów, odmieniły życie Nawahów na zawsze. Dzięki nim zyskali szybkość i mobilność, które uczyniły z nich złodziei owiec pełną gębą. Wreszcie mogli bezkarnie okradać praktycznie bezbronne stada wypasane w długiej dolinie rzeki Rio Grande. Dzięki koniom rozwój ich pasterskiej kultury nabrał właściwej prędkości. W niecałe stulecie po przybyciu Hiszpanów owca stała się lokalną walutą Nawahów, oznaką ich statusu społeczno-ekonomicznego. Żywiła ich i ubierała, dawała im siłę i stała się najważniejszym obiektem w ich półkoczowniczym życiu – formą bogactwa na czterech nogach.

Ale Diné nie wiedli prostego życia rabusiów stad. Uprawiali pola i sady, prowadzili ożywiony handel, wypracowali skomplikowane rytuały i tworzyli epickie historie oraz pieśni charakteryzujące się złożoną tonalnością. Wydaje się, że zajmowali się wszystkim – końmi i innymi zwierzętami hodowlanymi, uprawą roli, polowaniem, zbieractwem i tkactwem. Zdarzało się nawet, że wyruszali na prerię, żeby zapolować na bizony, zupełnie jak Indianie Wielkich Równin. Byli pragmatykami o jasnym spojrzeniu na świat, a jednocześnie bujającymi w obłokach mistykami. Nie wiedli osiadłego trybu życia jak Indianie Pueblo, ale nie byli też czystymi nomadami jak Jutowie. Ich geniusz polegał na umiejętności zachowania równowagi pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Wymykali się jednoznacznej definicji: półnomadzi, ale przywiązani do swej ziemi; przenosili się z miejsca na miejsce zależnie od pory roku, wykorzystując surowe pustynne środowisko44.

Nawahowie, tak jak spokrewnieni z nimi językowo Apacze, należą do rodziny atapaskańskiej i przywędrowali na Południowy Zachód szlakami wiodącymi przez Góry Skaliste, wyruszywszy z pogranicza Kanady i Alaski. Wyobraźnia podpowiada, że być może po prostu zebrali się na opuszczonej przez Boga łasze śniegu pod szalejącą na niebie zorzą polarną i uradzili, że dosyć tego zimna! W rzeczywistości ich exodus do krain południowych nie był chyba jednak żadnym zaplanowanym ruchem. Była to raczej powolna i stopniowa wędrówka, podczas której wielokrotnie zawracali i poruszali się raczej chaotycznie.

Atapaskowie zaczęli zasiedlać Południowy Zachód około 1300 roku. Nawahowie przybyli w jednej z późniejszych fal migracji. Oddzielili się od Apaczów i z pierwotnej zbieracko-łowieckiej społeczności ewoluowali w chyba najbardziej prężny i zróżnicowany ze wszystkich ludów zamieszkujących nowe tereny. W ciągu ledwie kilku stuleci wypracowali – czerpiąc to, co najlepsze ze wszystkich kultur, z którymi się zetknęli – styl życia, który uczynił z nich odrębną wspólnotę.

Ich mit o stworzeniu świata, który nazywają „Pojawieniem się”45 i który do dziś sobie opowiadają, to, jak sądzą antropologowie, alegoria długiej wędrówki z Kanady46. „Pojawienie się”, opowiadane w wieczornych pieśniach i rytuałach odprawianych podczas zimowych miesięcy, ukazuje unikalne cechy kultury Nawahów – wczesną historię ich nieustannej ucieczki, kiedy byli wiecznymi outsiderami i wygnańcami z licznych krajów, których zmuszono do licznych wędrówek przez obce i ciemne lądy, aż dotarli do „Krainy światła”, jak nazywali swój obecny dom. Ilustruje także tendencję Nawahów do postrzegania samych siebie jako narodu wybranego Południowego Zachodu, przekonanego o swoich wyjątkowych relacjach z bogami i wierzącego w potęgę rytuałów. „Pojawienie się” opowiada też o plemieniu, które chętnie podchwytuje cudze idee i miesza się z innymi ludami. Mimo więc że plemienna duma Nawahów graniczyła z arogancją, to arogancję tę łagodziły niezwykła otwartość na obce tradycje i naturalna łatwość wprowadzania do swojej społeczności innych sposobów życia, a nawet innej krwi.

W tym sensie Nawahowie byli najbardziej amerykańskimi ze wszystkich amerykańskich Indian. Byli imigrantami, mistrzami improwizacji i mieszańcami. Byli ruchliwi, niespokojni, zajmowali rozległe tereny, gdzie mogli żyć z dala od siebie, ale zarazem w granicach tej samej, wspólnej krainy. Spijali esencje innych kultur, wybierając z nich to, co im się podobało, i adaptując do swojego własnego stylu życia.

Ponadto nigdy nie kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej roboty nie znosili wręcz organicznie – nieważne, czy chodziło o kosz czy koc, o pieśń czy opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie: ostateczne zakończenie odbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się na samą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne.

Nawet dzisiaj koce tkane przez Nawahów są lekko niedoskonałe, dzięki czemu oddychają i żyją. Taką celową „wadą” może być na przykład kolorowy pasek biegnący od środka koca aż do jego brzegu i czasem zakończony nieporządnie zwisającą pojedynczą nitką. Nawahowie trafnie nazywają go – i inne niedoskonałości wplecione w swoje wyroby – „ujściem dla ducha”47.

Nawet podczas swoich słynnych rajdów nie dopełniali rozpoczętej roboty. Żeby mieć co rabować następnym razem, z napadanych przez siebie hiszpańskich osad porywali tylko część stad. Zawsze zostawiali kilka sztuk owiec i baranów, dzięki czemu byli pewni, że kiedy przyjadą rok później, będzie na nich czekać kolejne stadko48.

3

Armia Zachodu

Ochotnicy ściągnęli z miasteczek i wiosek, z miejsc takich jak Independence, Liberty i Excelsior Springs, a także z wielu bezimiennych siedlisk rozsianych po dolinie rzeki Missouri. Zgłosiło się przeszło tysiąc sześciuset mężczyzn, synów farmerów i synów kaznodziejów, czeladników z zielonych wzgórz i zapadłych dziur. Patriotycznie pobudzeni opuścili swoje młyny i warsztaty kowalskie, a także swoje młode żony. Prezydent Polk[8] wzywał z Waszyngtonu ochotników na wojnę z Meksykiem, a kiedy wici dotarły do mężczyzn zamieszkujących tereny Missouri, i oni odpowiedzieli na wezwanie. Każdy chwycił za taką broń, jaką miał pod ręką, dosiadł konia i pognał do Fort Leavenworth, pogranicznej twierdzy we wschodnim Kansas, która była wówczas najdalszym posterunkiem amerykańskich sił lądowych.

Tam w maju 1846 roku podzielono ich na pułki i zakwaterowano w obozie rozłożonym na trawie nad brzegami rzeki Missouri. Pogwizdujące parowce mieliły jej mętne wody, tu i ówdzie wysadzając pasażerów. Co rano do obozowiska przyjeżdżali amerykańscy dragoni – wsadzeni na koń żołnierze piechoty będący prekursorami późniejszych kawalerzystów – którzy prowadzili wśród ochotników ćwiczenia mające uczynić z nich żołnierzy. Szkolili ich w wojowaniu zwartą formacją, w walce na szable i bagnety, uczyli ich maszerować i szarżować oraz celnie strzelać.

Dragonami dowodził Stephen Watts Kearny, twardy mężczyzna o królewskim wyglądzie, wtedy pułkownik, a wkrótce generał, który na zachodnich równinach stanie się legendą. Jego żołnierze porządnie wzięli się do musztrowania rekrutów, choć zadanie z pozoru wydawało się beznadziejne. „Stanowią oni dość dobry, surowy materiał na żołnierzy – zanotował nieco rozpaczliwie jeden z poruczników – ale fakt, jest to materiał bardzo surowy”49. A jednak w ciągu kilku tygodni tę zbieraninę udało się przekształcić w prawie porządne wojsko, które odtąd zaczęto nazywać Armią Zachodu.

W czerwcu, w przeddzień wymarszu, setki krewnych zgroma­dziły się na przedpolach Fort Leavenworth. Rodziny machały ochotnikom na pożegnanie, nie wiedząc, czy kiedyś jeszcze zobaczą swoich synów, braci i mężów. Panie z Missouri ze łzami przekazały wyruszającym w drogę wojskom amerykańskie sztandary, które miały poprowadzić je do zwycięstwa. Każdy z nich został mozolnie wydziergany ręcznie.

– Wolałybyśmy, żebyście padli w honorowym boju – powiedziała niejaka pani Cunningham z hrabstwa Clay, wręczając żołnierzom jeden ze sztandarów – niżbyście mieli powrócić zhańbieni tchórzostwem50.

Jeden po drugim dowódcy poszczególnych kompanii podchodzili, żeby odebrać swoje proporce i poprzysiąc, że ich podwładni spełnią swój obowiązek.

– Raczej śmierć niż hańba – zadeklarował jeden z nich. – Miłość do kraju jest jak miłość do Boga51.

Następnego ranka Armia Zachodu ruszyła w drogę. Kolumny ludzi i zwierząt rozciągnęły się na kilka kilometrów, wzbijając w górę chmury pyłu w marszu po nierównym trakcie. Jedni jechali konno, drudzy szli pieszo, a wszyscy razem zajmowali szeroki pas prerii. Woły zaprzęgnięto do wozów, na które załadowano amunicję, zapasy soli i wojskowe suchary. Z Fort Leavenworth wyruszyło też prawie piętnaście tysięcy sztuk bydła. Z wojskiem ciągnęły również juczne muły obładowane elementami górskich haubic i innych dział. Słońce świeciło w plecy mieszkańców ­Missouri, którzy maszerowali pod sztandarami głoszącymi, że E pluribus unum[9].

Osie skrzeczały pod podskakującymi na wozach beczkami melasy, bekonu i mąki. Woźnice strzelali batami, poganiając zaprzęgi wołów.

– Dalej, dalej, nie zostawać w tyle! – krzyczeli.

Szlak cuchnął spienionym zwierzęcym potem oraz świeżym nawozem i moczem – kwaśnym zapachem odchodzącej armii. Na dalekim przodzie kolumny od czasu do czasu słychać było wystrzał z pistoletu. To jeźdźcy z przedniej straży oczyszczali drogę z grzechotników, których było na prerii pełno.

Armia Kearny’ego podążała tą samą pełną kolein drogą, którą dwadzieścia lat wcześniej wyruszył Kit Carson – Szlakiem Santa Fe. Dwumiesięczna podróż miała być mozolna i bolesna, ale przynajmniej przebiegała pewnym traktem. Tym wijącym się przez prerię szlakiem podążali dotąd kupcy. Teraz zyskał on znaczenie wojskowe, a armia, która nim maszerowała, była wystarczająco potężna, żeby podbić ogromne połacie Zachodu.

Krótko za Fort Leavenworth skończyły się ostatnie pola kukurydzy i wioski będące przyczółkami amerykańskiej cywilizacji. Przed żołnierzami stanął otworem potężny kraj. Przez następne tysiąc dwieście kilometrów mieli oni nie ujrzeć żadnych domów i osad. Weszli na pustkowie często oznaczane na ówczesnych mapach jako Wielka Pustynia Amerykańska. Była to głusza na zachodnich krańcach USA, o której sądzono, że nie będzie z niej żadnego pożytku. Można było najwyżej wygnać do niej Indian – wśród plemion od dawna zasiedlających prerię pojawili się na przykład Czirokezi, przegnani ze Wschodu przez białych. Wielkich Równin nie uważano wtedy za pełnoprawną część Stanów Zjednoczonych. Były to dzikie tereny, oficjalnie nazywane Wiecznym Pograniczem Indiańskim.

Kiedy morze traw otoczyło mężczyzn z Missouri, dopadły ich samotność i poczucie wyobcowania – w końcu zostawiali za sobą całe dotychczasowe życie. Na Wschodnim Wybrzeżu większe miasta powoli łączono liniami telegraficznymi. Na prerii natomiast nie było żadnych przewodów, pociągów, ani nawet dyliżansów przewożących pocztę ekspresową. Żołnierze nie mieli więc możliwości napisania do domu.

Kiedy któryś z nich chorował i umierał, co zdarzało się dość często podczas długiego marszu do Nowego Meksyku, chowano go w płytkim grobie wykopanym w lessowej glebie przy drodze. Ciało zawijano najpierw w koc, a potem w amerykańską flagę52. Protokół pogranicza przewidywał też – choć trudno powiedzieć, skąd się wziął ten zwyczaj – że na grobie stawiano siodło zmarłego, a jego buty wkładano w strzemiona, z których zwisały do góry obcasami. Po honorowym salucie z trzech karabinów żołnierze przykrywali grób kamieniami, żeby ochronić go przed wilkami. Musieli jednak uważać, żeby kurhan nie był zbyt wysoki, bo takie przyciągały uwagę żyjących na prerii Indian, którzy czasem lubili cudze groby sprofanować.

Armia Zachodu maszerowała Szlakiem Santa Fe, a świat wokół niej stawał się pięknie surowy. Wśród łąk skakały koniki polne. Drzewa rosły coraz rzadziej, aż w ogóle przestały się pojawiać, a żołnierzy wchłonęły porastające prerię ogromne trawy i inne zielska – kwiaty wyglądające jak słoneczniki albo chryzantemy, a także kolorowo kwitnące zioła. Na brzegach wijących się strumyków wyrastały czasem krzaczaste wierzby. Zwykle jednak preria rozlewała się aż po horyzont niczym falujący ocean.

John T. Hughes, młody ochotnik z miejscowości Liberty ­w Missouri, w cywilu nauczyciel szkolny, był poruszony widokiem Armii Zachodu maszerującej po prerii. Jak zanotował, „bezkresne równiny, na których falowała zieleń, zdawały się łączyć z niebiosami na dalekim horyzoncie. Jak wzrok sięgał, przez pofałdowany teren ciągnęły kolumny kawalerii, nad nimi wesoło powiewały sztandary, a obok nich jechały powozy”53.

Szybko jednak Hughes wyzbył się romantycznych złudzeń. Po tygodniu podróży – jak pisał – marsz stał się „powolny i żmudny”. […] Muły i inne zwierzęta, nieprzyzwyczajone do takiego wysiłku, stały się oporne i uparte. Trawa rosła wysoko i gęsto, a ziemia była w wielu miejscach tak miękka, że obładowane wozy zapadały się w niej aż po osie”.

Stephen Watts Kearny zdawał się urodzonym dowódcą Armii Zachodu. Choć służbista, był jednocześnie dość ostrożnym pragmatykiem. Kiedy wyruszali, miał pięćdziesiąt dwa lata i pozostawał w stopniu pułkownika – dopiero na szlaku do Nowego Meksyku dotarła do niego wiadomość o promocji na generała brygady. Był też jednym z najlepszych i najbardziej inteligentnych oficerów służących w amerykańskich siłach lądowych. Na Wielkich Równinach spędził trzy męczące dekady swojego życia. Eksplorował i ochraniał porośnięte prerią pustkowia Terytorium Luizjany, które w 1803 roku prezydent USA Thomas Jefferson kupił od Napoleona.

Kearny doskonale znał trudy podróżowania po prerii, jej zmienną pogodę i surowy klimat, żyjące tam dzikie zwierzęta oraz przytłaczające podróżnika poczucie osamotnienia. W siodle albo statkiem przemierzył tysiące kilometrów Dzikiego Zachodu. Pływał po rzekach Missouri, Yellowstone, Arkansas i Red River. Po drodze budował forty, wypełniał białe plamy na mapach, podpisywał traktaty i szkolił wojska. Służył pod dowódcami, którzy zyskali sławę na pograniczu – pułkownikami Henry’m Dodge’em i Henry’m Leavenworthem[10]. Ożenił się z Mary Radford, pasierbicą słynnego eksploratora Williama Clarka[11].

Choć pochodził ze Wschodu i miał patrycjuszowskie podniebienie (uwielbiał wyborne wina), Kearny zakochał się w twardym życiu na pograniczu. Delektował się mięsem niedźwiedzia, borsuka i jelenia. Wyprawy przekraczające tysiąc kilometrów były dla niego pestką. W 1845 roku, tuż przed wymarszem Armii Zachodu, poprowadził niesłychanie żwawą ekspedycję z Fort Leavenworth do Przełęczy Południowej w Górach Skalistych[12] i z powrotem. Przeszło trzy i pół tysiąca kilometrów pokonał w ledwie dziewięćdziesiąt dziewięć dni, nie ponosząc przy tym żadnych strat w ludziach. Nie sprawiało mu też kłopotu spędzenie mroźnej zimy na jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi posterunku znajdującym się na końcu znanego świata. Z przyjemnością wspominał zimę 1840 roku w Fort Leavenworth. Opowiadał, jak atrament zamarzł mu w piórze podczas pisania listu54. Termometr pokazywał 23 stopnie [30,5°C] poniżej zera.

Wielokrotnie palił fajkę z Indianami. Nauczył się ich języków i rozumiał ich ubarwiony metaforami sposób mówienia. Kiedyś przypochlebił się jednemu z wodzów Dakotów, komplementując jego „sławę wzbijającą się w niebo niczym orzeł”55. Podczas narady z Indianami Oglala[13] delektował się miejscowymi przysmakami – gotowaną psiną i zabarwioną krwią wodą rzeczną nalewaną z bizoniego żwacza.