Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krótko po męsku to trzecia część trylogii Adama Szulca o fryzjerstwie męskim.
Pierwsza z nich odnosi się do szyldu nad zakładem fryzjerskim. „Fryzjer Męski”, bo o nim mowa
otwiera nam drzwi do kosmosu fryzjerskiego świata. Druga to „Następny Proszę!”- klient po
wejściu rozsiada się wygodnie w poczekalni i jest takimi słowami proszony przez barbera na fotel.
Trzecia „Krótko po Męsku” to już konkret- samo strzyżenie- najczęstsza prośba klienta siedzącego
na fotelu. Tak słyszymy od nich – proszę dziś krótko po męsku. „Krótko Po Męsku” to część trzecia
i ostatnia, która niejako ma zamykać rozpoczęte wątki zarazem prowadząc czytelnika przez
barwny świat tradycyjnego fryzjerstwa męskiego. Oprócz tego zwrot krótko po męsku może być
zwartym sygnałem, że treść znajdująca się w książce jest napisana w sposób konkretny i po
męsku. Tak jest w istocie. Ale oprócz zawodowych porad „jak ciąć”, i jaką fryzurę wybrać najlepiej
wydobywała naszą osobowość, w książce znajdziemy opowieści autora o jego ulubionych
miastach, muzyce, bo Adam Szulc jest nie tylko znakomitym barberem, ale także muzykiem,
pasjonatem historii i turystyki.
Rozdział „Historia brytyjskich barber shopów” to również nawigacja w stronę historii z
poprzedniego tomu o amerykańskich zakładach. Ten rozdział brytyjski jest bardzo dokładny,
bardzo nowatorski i osadzony w dziesiątkach angielskich źródeł, rozmów i spotkań. Jest w nim
specjalny dział o wpływie subkultur na rozwój fryzjerstwa męskiego w UK z opisem zespołów i
zdarzeń związanych na linii muzyka- fryzury. Ten temat nigdy nie był analizowany w takiej skali.
Ponadto w książce bardzo atrakcyjny rozdział „Ciekawostki” - to dziesiątki zabawnych albo
strasznych albo interesujących ciekawostek i anegdot związanych z włosami i zakładami
fryzjerskimi dla mężczyzn.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Rozterki brodacza Gdy męczy cię chaos na głowie i broda jest niesforna biegnij do barbera Nożyczki w sprawnej dłoni skrócą zamieszanie brzytwa ogoli przekorny zamęt Sławomir Krzyśka, gnieźnieński poeta z cyklu wierszy O barberze poznańskim (2021)
Muzyka daje przestrzeń.
Charles Baudelaire
Kiedy słyszę muzykę miasta, budzi się we mnie pragnienie podróży. Przemierzania miejsc, zaułków, zanurzania się w półmrok bram, które — jak pisał Tyrmand — strzegą „westchnień i wyznań, rozpaczy i zaklęć”. Zapisane w nich historie brzmią mnóstwem fraz i melodii, w które muszę się wsłuchać, by wyłowić je ze zgiełku codziennego życia. Snute delikatną pajęczyną brzasków, na której złote słońce gra pierwsze akordy dnia, albo szeptane srebrem zmierzchu, splatają się z grą świateł, zapachem bruku i rysunkiem pęknięć ścian i chodników. To mapa innego, ukrytego świata, który stanowi cel moich poszukiwań. Świat ten nie istnieje bez drugiego człowieka. Spontaniczność wymienianych słów i myśli, wspólne odczuwanie emocji i pragnień sprawia, że tajemnica miasta splata się z ludzką, bliską historią w jedną opowieść, a obszary dotychczas nieznane stają się miejscami zadomowienia.
Tego właśnie doświadczyłem w Jamie. Kiedy pierwszy raz przekroczyłem próg tej steampunkowej enklawy, poczułem, że codzienność ze swoimi troskami i niepokojem na chwilę została na zewnątrz, a klepsydra czasu przestała przesypywać ziarenka sekund. Usłyszałem niezwykłą muzykę, graną przez terkot maszynek, srebrzysty rytm nożyczek, szumy, szelesty i wielogłos rozmów. Urzekły mnie refleksy luster, grzbiety książek, galeria rzeźb i wspomnień, spoglądających zza szklanych witryn.
Kiedy poznałem Adama, zrozumiałem, dlaczego tak wielu ludzi bywa w Jamie niczym w przedwojennej kawiarni poetów. Moje wizyty zmieniły się w powroty. No bo jak tu nie wracać do takiego miejsca, w którym można zanurzyć się w alchemii dźwięków, aromatów i barw i wyjść — dosłownie i w przenośni — piękniejszym człowiekiem? Doświadczyć szczerej rozmowy, bezpośredniej i inspirującej, która zostawia mnóstwo myśli pod świeżo wypielęgnowanym „french cropem”czy „irokezem”?
Trzymacie w rękach kolejny tom historii wydobytych ze skarbca barberskiej kultury. Autor odsłania tajemne oblicze barberingu, prowadząc nas w mroczne zaułki osiemnastowiecznego Londynu, nowojorskie ulice czy nawet na pokład Titanica… I choć barbering to diabelnie poważna sprawa, w tej książce nie zabraknie anegdot. W niektórych miejscach uśmiejecie się do łez, w innych poczujecie na karku lodowaty podmuch strachu. Nic, tylko zabierać się do lektury. A kiedy już słowa pisane obudzą wyobraźnię i pragnienie podróży, o którym wspomniałem na początku — wstańcie z fotela, otwórzcie drzwi, poczujcie zapach miasta i odwiedźcie Jamę. Tam usłyszycie jeszcze więcej i ciekawiej od samego autora. Tylko nie zapomnijcie przybić piątki Eddiemu, który strzeże Jamowych wrót!
Patryk Piłasiewicz poznański dyrygent, kompozytor
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Omne trinum perfectum, czyli — jak mówi stara łacińska maksyma — wszystko, co potrójne, jest doskonałe. Trzy książki w ścisłej branżowej serii nie wyczerpują oczywiście obszernego tematu fryzjerstwa męskiego, ale sadowią zawodową dyskusję na stabilnych i solidnych fundamentach.
Liczba trzy symbolizuje także rozprawkę, moją ulubioną formę wypowiedzi. Rozprawka jest prosta, analityczna i ustawia cały wywód w odpowiednim porządku. Wstęp. Rozwinięcie. Zakończenie. Taka forma pozwala łatwiej zrozumieć całą argumentację.
Pisząc każdą z moich książek, dbałem o to, by przejrzystość szła w parze z merytoryką. Aby przekaz był jasny i czytelny. Uznałem, że forma rozprawkowa będzie najwygodniejsza dla obu stron. Dla mnie, bo poukładam sobie treść od początku do końca. Dla czytelnika również, bo łatwiej się czyta tekst, który jest w jakiś sposób uporządkowany: najpierw próbujemy poznać temat, potem go zgłębiamy, a na końcu podsumowujemy. Jakie to oczywiste.
Fryzjer męski, który ukazał się w 2018 roku, był wstępem do wiedzy o fryzjerstwie męskim. To wprowadzenie do tego świata, zawierające opis historii barberingu na przestrzeni wieków, jego chronologię, kategoryzację pojęć i szczegółowe opisy produktów, narzędzi, fryzur i zarostów. Uporządkowanie nazewnictwa okazało się niezwykle potrzebne, żebyśmy wiedzieli, w jakich wodach się poruszamy. Posegregowanie materiału musiałem rozpocząć od tych najbardziej oczywistych wiadomości. One pomogły wniknąć czytelnikowi do wnętrza tego świata.
Fryzjer męski powstał więc z pilnej potrzeby i braku takiego podręcznika na polskim rynku. Wydany dwa lata później Następny proszę! zrodził się natomiast z bezwarunkowej miłości do zawodu. Pisałem tamten tom z myślą o czytelnikach, ale też sam z każdą chwilą coraz bardziej zanurzałem się w tym barbersko-popkulturowym świecie. Materiału i tematów przybywało, a ja nie chciałem napisać książki, która miałaby osiemset stron. Wiadomo, że takie pozycje, opasłe tomy zwane cegłami, odstręczają czytelnika, niechętnie sięga się po nie ponownie, trudniej zgłębia się ich treść. Zatem już pisząc część drugą, wiedziałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie pomieszczenie całej wiedzy w formie trzech posegregowanych tomów, popularnie, ale i trochę z przymrużeniem oka nazywanych trylogią. Krótko, po męsku to zakończenie, którego bohaterem jest fryzjerstwo męskie. I to jest prawdziwy powód powstania cyklu. Zakończenie. Pisane ze spokojem, cierpliwością i pietyzmem. Niezwykle ważne było dla mnie poskładanie brakujących wątków i spięcie klamrą dwóch końców tej układanki: potrzeby i miłości. One spotykają się w trzeciej książce. Ale jest jeszcze jeden powód takiej kolejności. Czyż nie jest tak, że wchodzimy do zakładu, bo widzimy nad drzwiami neon z napisem: „Fryzjer męski”? Po wejściu fryzjer woła nas na fotel epickim: „Następny proszę!”, a my, siadając na fotelu, grzecznie rewanżujemy się prośbą: „Krótko, po męsku”…
Barbering na świecie okrzepł. Jego nowa fala, której bezkompromisowy szturm obserwowaliśmy przez ostatnie lata, była iskrą do dobrych zmian w branży. Zmieniło się oblicze fryzjerstwa i już wiemy, że nic nie jest dane nam raz na zawsze. Jestem w tym i wspieram od samego początku. Widzę dobre i złe aspekty działań oddolnych. Opisuję je w książkach i regularnych felietonach, starając się zawsze zwracać uwagę na fundamenty zawodu, którymi oprócz rzetelnej pracy niezmiennie pozostają pokora, pasja, rzemiosło, ambicja i konsekwencja. Miewam też różne wątpliwości, obserwując, w jakim kierunku branża podąża. Wciąż jednak fascynujące jest dla mnie to, ile fryzjerstwa jest wokół i jak różne spojrzenia różnych ludzi popychają nas na nieznane dotąd wody. Kiedy miewam chwile zwątpienia, nie wiem, co zrobić i jaki wykonać kolejny zawodowy ruch, spoglądam do tyłu, na fryzjerów sprzed lat. Czytam ich wypowiedzi, oglądam ich pracę i konstatuję, że nie my pierwsi mieliśmy wątpliwości i nie my pierwsi musieliśmy dbać o dobre imię zawodu oraz jego przetrwanie.
Dlatego w tym tomie podjąłem się próby opisania historii barberingu w Wielkiej Brytanii, patrząc na niego z pozycji zawodowego fryzjera, muzyka amatora i fana obu zjawisk. Brytyjskie zakłady to tygiel nowoczesności, a zarazem strażnica tradycji i starego świata, jaki widzimy tylko w muzeach. Tego świata Brytyjczycy zazdrośnie strzegą. Tu mamy więc uchylony rąbek, żeby nie powiedzieć rąb tajemnicy tamtego niezwykle ciekawego uniwersum.
Widzę też od dawna, że to od nas — fryzjerów — zależy, jak będziemy się rozwijać i jak będziemy postrzegani w społeczeństwie. Stąd w Krótko, po męsku rozdział o edukacji i inspiracji. Oprócz wywodów teoretycznych staram się podsumować w nim moją trzyletnią pracę w szkole branżowej w eksperymencie pedagogicznym „Fryzjer męski — Barber”. Efekty tego projektu zostaną z nami na lata. Bo tego teraz potrzebujemy: twardego podłoża w postaci edukacji, etyki, wizji i współpracy.
I tak jak potrzeba i miłość współpracują w tym tomie, tak i my wszyscy musimy nauczyć się współpracować ze sobą. To jest ponadczasowe i ponadbranżowe.
Mamy tutaj też ciąg dalszy opowieści o moim życiu w postaci rozdziału o ulubionych miejscach, które miały wpływ na mnie, na moje losy i moją pracę. Ciekawe tematy łączące ukryty krąg fryzjerstwa męskiego ze światem zewnętrznym są tym, co fascynuje mnie od dawna…
Wszystkim czytelnikom życzę dobrej lektury. Zawodowcom — inspiracji do kolejnych działań, a osobom niezwiązanym z branżą fryzjerską — większego poznania i zrozumienia naszego świata. Świata przez pryzmat włosów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Mam swoje ulubione w świecie miejsca, w których dobrze się czuję i do których lubię wracać. Sprawia mi przyjemność jeżdżenie w te same lokalizacje i obserwowanie zmian, które tam zachodzą, albo wręcz przeciwnie — przyglądanie się temu, że wciąż jest tam ten sam uspokajający constans. Ludzie pamiętający, że już wcześniej tam byłem, to dla mnie największa wartość.
No właśnie, ludzie… To największa wartość. Nauczyłem się tego w swojej pracy. Powściąganie złych emocji, nieobrażanie innych, a raczej wysłuchanie drugiej osoby z całym bagażem wszystkiego za i przeciw to chyba przejaw dorosłości. W ostatnich latach, gdzie każdy jest znawcą wszystkiego, od futbolu począwszy, poprzez politykę, a na szczepionkach kończąc, i nie przyjmuje argumentów strony przeciwnej, ja wciąż za jedyną rozsądną uznaję formułę rzetelnej rozmowy z uszanowaniem i wysłuchaniem interlokutora. Nie zawsze tak było. Lubię postawić na swoim i toczyć niekończące się ideologiczne dysputy z adwersarzami, przerzucając się argumentami jak niegdysiejsze wojska kartaczami z wyrzutni. Jednak po latach mimo wszystko przedkładam wartość pokojowej dyskusji ponad krzykliwe, choćby i najpiękniejsze tyrady przeciwko komuś. Nie znaczy to, że nie mam swoich poglądów. O, co to, to nie! Jednak w moim rodzinno-barberskim świecie nie chcę nikogo atakować za coś, co nie do końca być może rozumiem. Gdy spotykam się z kimś bardzo bliskim światopoglądowo, to lubię złapać wspólny front i ponieść się emocjom na fali bycia razem, co jednak nie znaczy, że to ma się potem skończyć wyjściem na ulicę z kijem. Bo podzielenie świata na Tutsi i Hutu nie odpowiada mi zupełnie. Dużo bliższa jest mi postawa Gustawa Cykorza z jednej z moich ulubionych powieści Siódme wtajemniczenie Edmunda Niziurskiego. Ten autsajder był zmuszony do wybierania między dwoma szkolnymi gangami Matusów i Blokerów, jednak nigdy naprawdę nie zdecydował się na żaden z nich, co nader mocno uprzykrzało mu życie. Bardzo odpowiadała mi też postawa mojego szefa Grzegorza Szulca z poznańskich Ogrodów. Działał w spółdzielnianej Solidarności. Miał w latach osiemdziesiątych klienta z wyższego piętra Komitetu Wojewódzkiego PZPR, który to Komitet znajdował się wtedy przy ulicy Armii Czerwonej (teraz Święty Marcin). Przekomarzali się w trakcie usługi, a dla mnie — niepełnoletniego jeszcze człowieka — słuchanie ich wywodów i argumentów było miodem na serce. Dwóch ludzi o skrajnie odmiennych poglądach i zupełnie innych wizjach Polski w sercach rozmawiało ze sobą, wymieniając się siłą słowa, a nie siłą pięści. Nigdy na siebie nie nakrzyczeli i zawsze rozstawali się uściskiem dłoni w rozsądnej pobłażliwości dla tego drugiego, który jeszcze nie przejrzał na oczy i nie zrozumiał wszystkich faktów, ale może już następnym razem uda się go przekonać. Przez kolejny miesiąc zbierali amunicję w postaci dodatkowych przeczytanych książek i artykułów ze statystykami, żeby rozłożyć przeciwnika na łopatki. Ja czekałem na to, jak teraz czeka się na kolejny odcinek serialu. Rozmowa, choćby najbardziej trudna i przykra, powinna się skończyć na słowie mówionym. Nie ukrywam, że przez lata to był dla mnie archetypiczny styl funkcjonowania fryzjerstwa męskiego. Prowokowałem (i robię to do dziś) rozmowy na dziwne i czasem absurdalne tematy, poddając je pod ogólnozakładową dyskusję, żeby wyciągnąć od siedzących w poczekalni ich opinię, ale też zachęcić do reakcji. Wszystko poniżej temperatury wrzenia ze sprawnym studzeniem w odpowiednim momencie i śmiechem, który odczarowuje rozhuśtane emocje. Bo też i po to przychodzi się do fryzjera.
Żałuję też, że mało czyta się obecnie na papierze. Może to staromodne, ale wzorzec inteligenta wrył mi się w pamięć z książką, a nie z czytnikiem, a już tym bardziej czytanie na telefonie jest dla mnie niezrozumiałe. Wszystko tam jakieś takie za małe. Te literki złośliwie rozbiegają się na wszystkie strony jak za sprawą chochlika drukarskiego i ciągle trzeba skrolować, żeby się znaleźć w odpowiednim miejscu. Do tego reklamy specjalnie spersonalizowane — a jakże! To z nich czasami dowiaduję się, kim jestem i czym się interesuję. A poza tym z ekranu telefonicznego niewygodnie czyta się przy jedzeniu, a to przy śniadaniu czytam najwięcej. Były czasy, gdy specjalnie wstawałem wcześniej, żeby poczytać i nadrobić zaległe lektury. Z nimi jednak jest jak z niekończącą się opowieścią — jedną przeczytasz, a trzy kolejne obserwują cię z półki, szepcząc kusząco: „Przeczytaj mnie”.
Podobno ludzie dzielą się na sowy i skowronki. Zdecydowanie jestem tym drugim. Nadal wstaję wcześnie i minimalny czas, jakiego potrzebuję dla siebie rano przed wyjściem do pracy, to godzina zegarowa. To mój najważniejszy czas z całego dnia. Tylko dla mnie. Moja głowa najlepiej wtedy pracuje i pojawiają się pomysły na kolejne działania lub rozwiązywanie problemów. Wtedy też dużo czytam. Mój umysł chłonie najlepiej, a poza tym przy czytaniu zawsze robię notatki, więc codzienny domowy harmider by nie pomagał. Jestem zawsze obłożony długopisami i ołówkami do zaznaczania na bieżąco w tekście interesujących mnie rzeczy i tylko ja potrafię się odnaleźć w systemie karteczek pieczołowicie wkładanych między strony książki.
W niedziele w porze letniej wstaję przed wszystkimi o czasami skandalicznie wczesnej porze jak na weekend i czytam na tarasie. Dopóki nie rozpocznie się poranna bieganina — mimo że leniwa, bo to niedziela — mam spokojnie dwie, a czasem trzy godziny błogiej ciszy z ptaszyskami w drzewach.
Ale miałem o miejscach… Wyczytane najpierw w papierowych lekturach, inspirują mnie i prowokują, bym je odwiedził fizycznie.
Z poniżej wymienionych miejsc tylko Las Koło Domu i okolice Dolnego Śląska są dla mnie rezerwuarami mojej aktywności w terenie zalesionym. Tak, lasy lubię. Ich naturalny nieład daje mi dużo… spokoju. W lesie lubię chodzić, wynajdywać nowe ścieżki, zgubić się i oglądać przyrodę w różnych porach roku w tych samych miejscach.
Jednak nic nie jest w stanie przebić BYCIA w mieście. Uwielbiam je bez względu na porę roku. Jestem miejskim typem, wyrosłym z jeżyckich podwórek i ratajskich osiedli, więc w mieście czuję się dobrze. Śledzę interakcje i oglądam świat z poziomu ulicznej knajpki. Nie muszę, a nawet nie chcę zwiedzać najważniejszych budowli. Spędzanie czasu w mieście, podglądanie mieszkańców i przyjezdnych z całym kosmosem ich codziennych zachowań, problemów i radości to naprawdę niesamowite przeżycie. Chodzenie bez celu po nieznanych ulicach, odnajdywanie zagubionych sklepików z „niewiadomoczym” i dziwnych podwórek z wrzeszczącymi dziećmi. Poranna krzątanina, kurierzy, piekarze, fryzjerzy czy sklepikarze otwierający swe kramy. Lubię być niewidocznym świadkiem tego ambarasu. I w te miejsca teraz zapraszam.
O Jarocinie pisałem w poprzedniej książce, jednak to miasto wywarło na mnie tak duży wpływ, że nie mogę nie wymienić go i tutaj, pośród moich ulubionych miejsc. Wspomnienia związane z festiwalem muzyki rockowej, punkowe fryzury czynione bywalcom tegoż festiwalu w zaimprowizowanym zakładzie wynajętego na ten czas domu czy późniejsze przyjazdy do zaprzyjaźnionych barberów sprawiły, że zawsze z przyjemnością tu wpadam. Co roku na rocznicę mojego barber shopu przyjeżdża też barber Mateusz „Jesse” Radziejewski ze swoją jarocińską ekipą. Kumplujemy się i supportujemy wzajemnie.
Od dawna chciałem pojechać do Jarocina do Spichlerza Polskiego Rocka, czyli czegoś, co jest rodzajem muzeum polskiego rocka i oczywiście festiwalu zarazem. Miejsce ma tę nazwę, ponieważ mieści się w byłym spichlerzu zbożowym w samym centrum miasta, więc starzy bywalcy festiwalu trafią tam bez problemu. Jarocin od Poznania jest niedaleko, więc pewnej niedzieli zapakowałem gawiedź do busa i ruszyliśmy jak za dawnych czasów do Jarocka. Tak się akurat składa, że w Spichlerzu wszystkie rodzaje polskiej muzyki rockowej są traktowane równorzędnie. Jest tam oczywiście również muzyka punkowa, a dla mnie — fana polskiej muzyki lat osiemdziesiątych — wiele rzeczy było ciekawych, wywołało wzruszenie, wspomnienie czegoś, o czym już zapomniałem. Wchodzimy do środka!
Przy wejściu kasa z gadżetami, potem wędrujemy na piętro, na zwiedzanie. Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Miejsca sporo, eksponatów dużo i lokal może aspirować do miana prawdziwego muzeum polskiego rocka. Wszystko zostało sensownie poukładane chronologicznie i każdy rodzaj muzyki ma tu swoje miejsce, zgodnie z zasadą naczelną, że to szeroko pojęta polska muzyka rockowa jest tu głównym bohaterem wszystkich wystaw. Opowieść zaczyna się od ojca chrzestnego polskiego rocka Franciszka Walickiego, końcówki lat pięćdziesiątych w Polsce, klubu Rudy Kot w Trójmieście i początków rock and rolla czy, jak to nazwał wyżej wymieniony Walicki, big-beatu w Polsce. Potem chronologicznie: Czerwone Gitary, Niebiesko-Czarni, Alarm i te wszystkie zespoły, troszkę naiwne, ale zaczynające rockandrollowe muzykowanie w naszym kraju. Zaraz po tym trafiamy na wystawę poświęconą paniom rockmankom o nazwie Rock kobiet. Mamy tu między innymi Małgorzatę Ostrowską, Wandę Kwietniewską, Korę, Katarzynę Nosowską i inne podobne gwiazdy w tych klimatach.
Pomnik Glana w Jarocinie
Szukałem Gertrudy z poznańskiej kapeli Zbombardowana Laleczka, ale chyba się nie załapała. Na tym piętrze jeszcze jest dział pod tytułem Underground, obejmujący kapele z lat sześćdziesiątych, które nie mieściły się w głównym, że tak powiem, „opolsko-sopockim” nurcie krajowej muzyki. Sporo miejsca poświęcono również tuzom, takim jak Czesław Niemen, Tadeusz Nalepa, Krzak, Kasa Chorych, RSC czy Mech. Zespoły te oczywiście grały tak zwanego rocka, ale udziwniały go a to skrzypcami, a to bluesem, a to keyboardami czy innymi syntezatoro-organami. Na tym poziomie najciekawsza dla mnie była salka o nazwie Punk. Niczym specjalnym mnie nie zaskoczyła i jest raczej powierzchowna, ale segreguje zespoły, ustawia początki ruchu i dla kogoś nieobeznanego w tych klimatach będzie ciekawą lekcją poglądową, od której można zacząć wchodzenie w kolejne etapy sceny niezależnej. Na ścianie głównej wisi duży ekran i cały czas można oglądać występy punkowych kapel podczas festiwalu w Jarocinie. Akurat gdy ja tam wszedłem, grała Siekiera z 1984 roku. To chyba najlepszy punkowy koncert zagrany przez polski zespół. Potem był Tilt i chyba Zielone Żabki. Boczne ścianki są całe w fotosach i plakatach zespołów: Dezerter, Nocne Szczury, Deuter, Siekiera, Brygada Kryzys, Armia, Śmierć Kliniczna czy Tzn Xenna. Salka jest przyjazna. Poza plakatami można pooglądać kasety, badziole i ten cały zgiełk sprzed lat. Są też ciekawe eksponaty w postaci na przykład dyplomu dla zespołu Siekiera wyróżnionego przez publiczność festiwalu czy kompletny ubiór punka (sic!). Wiszące glany dopełniają dość sztampowego wyglądu tego pomieszczenia, ale powtórzę: warto tam zajrzeć. Całość przypomina salkę na próby garażowego zespołu, więc wszystko jest w klimacie. Na zdjęciach dużo ciekawych, handmade’owych fryzur z epoki.
Muzeum jest poświęcone oczywiście przede wszystkim festiwalowi jarocińskiemu. Powstało po to właśnie, żeby o nim pamiętać. Wkraczamy na drugie piętro. Wchodzi się przez mostek stworzony na wzór tego, którym wchodziło się do miasta z dworca kolejowego — i jesteśmy letnią porą w Jarocinie! Muzyka jest wszechobecna, a plakaty z każdego festiwalu, począwszy od Wielkopolskich Rytmów Młodych, aż po późniejsze jego mutacje, wiszą dosłownie wszędzie. Jest minimiasteczko namiotowe i główna scena. Przenosimy się muzycznie w tamte czasy. Jest sporo ciekawych plakatów reklamujących festiwalowe imprezy wewnętrzne, filmy (jak pamiętna Fala czy Moja krew, twoja krew) czy wydarzenia propagandowo-zetesempowskie, jak te z Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników. Nie przepadałem za tym epizodem festiwalu, ale on miał wtedy miejsce, więc jest i teraz w muzeum. Wisi też mocny plakat autorstwa chyba Monaru: „Sprzedając słomę makową, sprzedajesz śmierć”, pokazujący jakiś wycinek problemu ówczesnej Polski.
Ciekawe jest też pomieszczenie wyłożone i wytapetowane okładkami płyt polskich kapel z informacjami statystycznymi, jaka płyta była pierwsza i ile się jej sprzedało. Możemy obejrzeć okładkę ostatniej płyty wytłoczonej przez Tonpress czy wzruszyć się na widok witrynek wypełnionych badziolami z początku lat osiemdziesiątych. Wielkie, kwadratowe, okrągłe, w kształcie żyletek, w kształcie gitary Kosmos, samoróbki albo ze sklepów komercyjnych za prawdziwe pieniądze. Cuda, które przypomniały mi, jak to wszystko kiedyś wyglądało…
Niektóre rodzaje muzyki, jak na przykład szeroko pojęty heavy metal, zostały potraktowane troszkę po macoszemu. Nie, żeby go w ogóle nie było, ale punk rocka czuć tu mocniej. Na temat nurtów hardcore i straight edge czy zespołu Cymeon X tym bardziej — ani widu, ani słychu.
Wychodząc, natrafiamy na salkę koncertową i knajpę. Warto śledzić harmonogram imprez tego miejsca i przyjechać w czasie, gdy jest zaplanowany jakiś event. Jarocin cały czas w akcji!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki