Następny proszę! Fryzjer męski - Adam Szulc - ebook + książka

Następny proszę! Fryzjer męski ebook

Adam Szulc

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa książka najpopularniejszego barbera w Polsce

W pierwszej części znajdziemy w niej barwny życiorys autora – fryzjera i muzyka, perfekcyjnie władającego brzytwą i werblem. A dalej potężny rozdział o amerykańskich barber shopach - ich powstaniu, rozkwicie, przyczynach upadku i powolnym renesansie. Opowieść ma mocny rys historyczny. Dalej: życiorysy emerytowanych (choć często wciąż pracujących) fryzjerów męskich z dziewięciu krajów z całego świata - Polski, Stanów Zjednoczonych, Włoch, Niemiec, Turcji, Anglii i innych. Poruszające historie barberów o miłości do zawodu, o tym jak było, o tym co sprawia, że ta robota to całe życie, a całe życie to ta robota…. W tym rozmowa, jaką przeprowadził ze 108-letnim maestro Antonio Mancinellim, uznanym przez księgę Guinessa na najstarszego barbera.

Znakomity jest także rozdział o pop kulturze przenikającej się z fryzjerstwem męskim - polityka, filmy, idole.

A w drugiej części kolejna dawka kilkudziesięciu opisanych fryzur - ich historia, pochodzenie, zastosowanie - niektóre naprawdę zadziwiają!

Książka fascynująco ilustrowana. Fryzjerski komiks!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 420

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Szulc Następny proszę! Fryzjer męski ISBN Copyright © Adam Szulc 2020All rights reserved Redakcja Agnieszka Czapczyk Rysunki Paweł Garwol Zdjęcie na okładkę Maciej Bogaczyk Opracowanie graficzne i techniczne bloku oraz okładki książki Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Nie noś za dużych sandałów, Czub twój niechaj się nie jeży. Niech twą brodę oraz włosy Strzyże najlepszy z balwierzy. Owidiusz, Sztuka kochania

(ks. I, XII, w przekładzie Juliana Ejsmonda)

Tę książkę chciałbym zadedykować

zarówno emerytowanym barberom,

którzy z miłością oddali zawodowi

całe swoje życie,

jak i młodym adeptom tego fachu,

którzy stoją na początku swojej kariery.

W sztuce fryzjerskiej równie ważne są dwa elementy:

tradycja i nowoczesność.

Pielęgnujmy oba z szacunkiem.

Przedmowa

Wiosną 2018 roku Adam Szulc napisał do mnie maila, w którym zapytał o możliwość zwiedzenia National Barber Museum and The Hall of Fame w Canal Winchester, Ohio, którego jestem kustoszem.

Adam wraz ze swoją żoną i czwórką dzieci przyjechali do Canal Winchester 17 sierpnia 2018 roku. Prawdziwą przyjemnością było dla mnie móc ich ugościć i oprowadzić po naszym muzeum. Podczas tej wizyty dowiedziałem się, że Adam jest właścicielem barber shopu w Poznaniu oraz autorem książki o fryzjerstwie męskim. To wtedy też zdradził mi swoje plany napisania nowej książki i wyraził chęć skorzystania ze źródeł naukowych naszej biblioteki. To właśnie wtedy zaplanowaliśmy jego kolejny przyjazd, do którego doszło w listopadzie 2019 roku.

Od czasu tej pierwszej wizyty w roku 2018 Adam stał się moim przyjacielem, z którym mogę dzielić zainteresowanie rzemiosłem barberskim. Cieszę się, że zbiory naszej biblioteki pomogły mu w znalezieniu nowych inspiracji przy pisaniu tej książki. Podczas jego pobytu wymienialiśmy się wiedzą i uczyliśmy się od siebie tego, co bycie barberem oznacza w naszych kulturach i krajach.

Jestem zaszczycony tym, że Adam poprosił mnie o napisanie przedmowy do tej książki. Nie tylko dlatego, że stanowi on autorytet w swojej dziedzinie, ale również z tego powodu, że poprzez pisanie dzieli się swoją wiedzą z innymi.

Michael Ippoliti

kustosz National Barber Museum and The Hall of Fame

styczeń 2020 roku

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wstęp

Kiedy w połowie 2018 roku napisałem Fryzjera męskiego, wydawało mi się, że temat jest skończony. Z dumą, z przygryzionymi wargami i wypiekami na twarzy postawiłem ostatnią kropkę w ostatnim akapicie. W przypływach grzesznej pychy nawet przez chwilę chciałem nazywać tę książkę encyklopedią, choć być może po prostu określenie „rozszerzony elementarz” bardziej do niej pasowało.

Okazało się, że życie napisało swój scenariusz. Już po publikacji stałem się bogatszy o nowe doświadczenia. Warto spośród nich wymienić te najważniejsze, które miały na mnie największy wpływ, dały mi nowe inspiracje i spowodowały, że podjąłem decyzję o stworzeniu drugiej części.

Przede wszystkim zacząłem uczyć w szkole branżowej, w klasie, w której zdecydowano się na eksperyment pedagogiczny pod nazwą „fryzjer męski, barber”. Kiedy stanąłem na wprost uczniów, świadomość, którą po części miałem już wcześniej i która prowadziła mnie przez zawodowe życie, dała o sobie znać niezwykle intensywnie. Mógłbym wejść na dach szkoły i wykrzyczeć: SZKOLNICTWO ZAWODOWE JEST POTRZEBNE! Tak, wiele razy o tym mówiłem, ale dopóki nie zostałem wprzęgnięty w tryby edukacji, dopóty nie wiedziałem, że jest ono aż tak ważne i że tak ważna jest rola nauczyciela teorii zawodu. Zawsze popierałem istnienie szkół zawodowych, dając temu wielokrotnie wyraz czy to przez pogadanki dla szkół, czy przez pokazy, odwiedziny, konferencje prasowe, czy wreszcie przez akcje charytatywne wspierające nabory i podnoszące na duchu morale uczniów i nauczycieli. Kiedy jednak sam stałem się nauczycielem, zauważyłem, jak istotne jest dobre kształcenie, skupiające się nie tylko na praktyce, ale także zapewniające odpowiednią podbudowę teoretyczną, jak dużym autorytetem może cieszyć się dobry nauczyciel, jak wiele powinien on od siebie wymagać, ile ciężkiej pracy i przygotowań kosztuje każda lekcja. Przekazywanie wiedzy młodym adeptom sztuki barberskiej otworzyło mi oczy na to, że w mojej książce niektóre aspekty wiedzy teoretycznej potraktowałem troszkę po macoszemu, myśląc — w swej rutynie — że są jasne, przejrzyste i czytelne dla wszystkich, bo przecież ja to wiem! Dzięki spotkaniom z młodzieżą, ich pytaniom, konieczności wykładania wszystkiego po kolei i rozkładania każdego tematu na części pierwsze zrozumiałem, że takie uzupełnienie w postaci drugiej części książki jest potrzebne. Potraktujmy to jako kolejną wizytę w męskim zakładzie fryzjerskim. A przecież wiadomo, że do dobrego barbera chodzi się wielokrotnie…

Innym ważnym doświadczeniem, które zainspirowało mnie do napisania sequela, były wyjazdy służbowe i rodzinne. Podróże kształcą, to bezwzględna prawda, a kiedy jeszcze jedzie się w konkretne miejsce, by spotkać się w konkretnej sprawie z konkretnymi ludźmi, którzy również mają „fiksum-dyrdum” na punkcie fryzjerstwa męskiego, to z takiego miksu musi coś fajnego powstać. Przeprowadzone w różnych zakątkach świata rozmowy z fryzjerami w różnym wieku, z odmienną perspektywą, inną edukacją eksplodowały we mnie kolejnymi tematami.

A ponieważ moje subkulturowe i popkulturowe zainteresowanie fryzjerstwem musiało również znaleźć tutaj ujście, znajdziemy w tej książce życiorysy emerytowanych fryzjerów, opisy amerykańskich barber shopów czy analizę obecności naszego zawodu w filmach i polityce.

Sporo czytelników Fryzjera męskiego zwracało mi uwagę, że brakuje w nim informacji o mnie. Co prawda znalazły się tam słowa od wydawcy w żołnierskich słowach opisujące moje życie, ale dla wielu ludzi to było za mało. Dlatego też już w pierwszym rozdziale można poczytać, jaka była moja droga dojścia do tego momentu, w którym jestem teraz. Starałem się przede wszystkim nakreślić to, co motywowało mnie do kolejnych działań i kolejnych życiowych wyborów.

Co jeszcze znalazło się w tej książce? Następny proszę! to zdecydowanie kontynuacja Fryzjera męskiego, więc nie znając części pierwszej, trudno będzie wszystko zrozumieć. Niekiedy w części drugiej poszerzam też tematy sygnalizowane już w pierwszej. Choćby amerykańskie barber shopy, o których w pierwszej części jedynie wspomniałem, nie ukrywając fascynacji nimi, a które w drugim tomie zajmują sporo miejsca. Dlaczego? Kilka ostatnich lat spędziłem na podróżach do Ameryki i poznawaniu jej właśnie pod kątem zakładów fryzjerskich, ludzi je tworzących i ich historii. Spotkałem wspaniałe osoby, które opowiedziały mi niesamowite historie, co jeszcze bardziej rozpalało moją ciekawość. Odbyłem kilka wycieczek do National Barber Museum w Canal Winchester w stanie Ohio. Tam sporo czasu zajęła mi kwerenda w muzealnej bibliotece i słuchanie opowieści o amerykańskich fryzjerach męskich. Pojechałem też do podobnego muzeum w Nowym Jorku i miałem nadzieję uczestniczyć w tym mieście w wielkich branżowych targach — niestety, odwołanych w ostatniej chwili z powodu koronawirusa. Chciałem bardzo podzielić się moimi obserwacjami z tamtych miejsc, bo odkrywając Amerykę, zauważyłem, ile półprawd i niedomówień powstaje w naszych głowach po obejrzeniu filmów z Hollywood.

W części pierwszej książki znalazł się fragment poświęcony fryzurom dla dzieci. W tym tomie przeczytamy z kolei o propozycjach dla seniorów. Oprócz tego jest tu kilka ważnych spraw związanych z zawodową codziennością fryzjera męskiego oraz omówienie składników kosmetyków.

Temat z pewnością nie został przeze mnie wyczerpany, bo tak jak pisałem już wielokrotnie: fryzjerstwo męskie cały czas się rozwija — w czym nam, mężczyznom, pomagają także kobiety, zachęcające nas do dbania o siebie i do pełnej mobilizacji w dziedzinie pielęgnacji włosów i skóry twarzy. Oczywiście w parze z tym idzie dbanie o całokształt męskiego wyglądu, nad którym wszyscy mężczyźni muszą pracować.

„Następny proszę!”, kwestia wypowiadana setki, ba, tysiące razy w męskich zakładach fryzjerskich, utkwiła mi w pamięci. Będąc siedmio- czy ośmioletnim dzieckiem z poznańskich Rataj, nowo wybudowanej, prawobrzeżnej, blokowej dzielnicy mieszkaniowej, chodziłem na osiedle Jagiellońskie do bardzo nowoczesnego wtedy zakładu fryzjerskiego. Tam, czekając kilka godzin w kolejce (bez rodziców oczywiście, bo dostawało się tylko pieniądze i zadanie do wykonania, a na miejscu trzeba było sobie samemu poradzić), nieustannie zastanawiałem się, co powiedzieć, gdy mnie poproszą na fotel. Już wejście do poczekalni i zapytanie kolejkowiczów o to, kto jest ostatni, było ciężką przeprawą. Potem czas długiego oczekiwania, aż w końcu zestresowany i spocony reagowałem na słowa „Następny proszę!” i siadałem na fotelu po to, by usłyszeć mało empatyczne pytanie: „Co robimy?”, na które niezwykle trudno było odpowiedzieć. I potem już tylko strzyżenie…

Nie chciałbym, żeby to zdanie wypowiadane przez barbera było dla kogokolwiek traumą. Tylko od nas, fryzjerów, zależeć będzie, jak zacznie się spotkanie klienta z fryzjerem. Czy będzie miło i przyjacielsko, czy wręcz przeciwnie — samo zaproszenie zabrzmi tak, jakby ktoś do kogoś miał pretensje, że musiał przyjść do pracy. Bo jak mówi jeden z najstarszych amerykańskich fryzjerów męskich Angel Delgadillo z Arizony, barberzy powinni mieć najlepsze z możliwych relacje z klientami.

Uczmy się tego.

Zapraszam do lektury.

Następny proszę!

Adam Szulc

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Moja droga

„Mamo, będę fryzjerem i będę golić z mydłem” — te słowa wypowiedziałem podczas rodzinnego spotkania, kiedy miałem kilka lat. Oczywiście wywołałem śmiech zebranych, którzy na niewzruszoność mojego wyboru i powagę wypowiadanych słów zareagowali machnięciem ręki. „Zobaczymy, co będzie” — skwitowali mrzonki dziecka i wszystko rozeszło się po kościach. Choć byłem jeszcze w przedszkolu, czułem gdzieś podświadomie, że golenie z brzytwą i mydłem to jest coś, co będę chciał robić w przyszłości w życiu. Zaczęło się od ulubionych żołnierzyków, które smarowałem w wannie pianą z mydła do kąpieli i goliłem nożem. Na pewno był to jakiś wpływ mojego dziadka, ojca mamy, który w czasie okupacji niemieckiej w latach czterdziestych nauczył się fryzjerskiego fachu i który od początku wspierał mój wybór. Dziadek interesował się też historią, dużo czytał, objaśniał mi świat i zabierał na wycieczki. Krótko po wojnie był milicjantem, ale w latach pięćdziesiątych wstąpił do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego i pracował jako motorniczy tramwajowy w Poznaniu, więc kiedy miał zmianę, a ja już byłem trochę starszym chłopcem, mogłem stać z przodu przy korbie, kiedy prowadził wagon. Przeżycie do pochwalenia się w przedszkolu bezcenne! Temu dziadkowi zadedykowałem pierwszą część książki. Zmarł w 1999 roku.

Rodzina ze strony mojego taty to była tak zwana inteligencja pracująca, choć pradziadek i jego rodzina byli rzemieślnikami: kowalami i rzeźnikami. Jakież to bliskie fryzjerstwa męskiego! Miałem więc we krwi dobry fundament do rzemiosła.

Rodzina

Przeprowadzka do nowego mieszkania na Ratajach odbyła się dzięki zaangażowaniu i pomocy całej rodziny, zarówno od strony mamy, jak i taty. Wujek przewiózł tarpanem meble, a w drugim rzucie nas wszystkich na pace. Jedni pomagali z montażem meblościanki, inni zakładali lampy, a specjalna ekipa ze spółdzielni mieszkaniowej przyszła z tak zwanym „pistoletem” do wbijania kołków i wieszała obrazki na ścianach. Ciocie sprzątały, mama krzątała się w nowej kuchni i wszystko wtedy wyglądało jak w bajce.

Rodzice, dwóch braci i ja żyliśmy jak wszyscy w tamtym czasie. Szara rzeczywistość przeplatana spotkaniami z rodziną. Bardzo często się odwiedzaliśmy. Dziadkowie, ciocie i wujostwo. I oczywiście kuzynostwo. Spotkania w rodzinnym gronie odbywały się wtedy nie tylko w weekendy, ale też po prostu w tygodniu, bez wcześniejszego telefonu i umawiania. Był kontakt międzyludzki. Wspaniały i beztroski czas. Miałem świetne relacje ze wszystkimi z nich. Często spędzałem u rodziny weekendy albo krótkie wakacje. Wszystkim po równo zawdzięczam to, kim dziś jestem.

Ale od pewnego momentu coś się zaczęło psuć. W domu pojawił się alkohol. W roku 1984 rodzice wzięli rozwód. Było to dla mnie dość traumatyczne przeżycie. Chodziłem wtedy do szóstej klasy, rozwody nie były tak powszechne jak teraz. Nie czułem się jednak napiętnowany przez rówieśników. Nawet chyba niektórzy nie wiedzieli o tym. Ale jednak coś wtedy pękło w rodzinnym stadle… Mama starała się sobie jakoś ze wszystkim radzić, wychowując trzech dorastających synów. Ojciec przez pewien czas był na odwyku w Charcicach. Potem raz z nami mieszkał, raz nie. Zmarł w 1991 roku.

Z braćmi mieliśmy różne zdania na większość tematów. Starszy z nich zmarł w 2009 roku. Bezpośrednią przyczyną było zapalenie płuc.

Wielkim przełomem w moim życiu było spotkanie rodzinne, które odbyło się w czerwcu 1998 roku w Szamocinie koło Chodzieży. To stamtąd pochodzi rodzina mojego ojca. Organizatorem była kuzynka taty, siostra zakonna Boromea. To spotkanie z większością kompletnie nieznanych mi ludzi uświadomiło mi, jak ważne — także w obliczu pojawienia się na świecie mojej córki, które miało nastąpić wkrótce — jest sięgnięcie do korzeni. Nie miałem jeszcze wtedy na to czasu, ale już mi świtało w głowie, że dobrze byłoby dogłębnie zająć się drzewem genealogicznym.

Dwa miesiące później wzięliśmy z moją narzeczoną ślub. W marcu 1999 roku urodziła się nam Marcelina. W latach 2002, 2007 i 2011 na świecie pojawiło się trzech naszych synów.

Drzewo genealogiczne zacząłem opracowywać w 2007 roku, krótko po urodzeniu Adama. Zależało mi na tym, żeby na górze drzewa były nasze dzieci, żeby wiedziały, jakie jest ich pochodzenie. Sporo zjeździłem po parafiach, archiwach archidiecezjalnych, archiwach państwowych, archiwach wojskowych, urzędach stanu cywilnego, ambasadach, zakładach pracy i wszelkich miejscach w kraju i za granicą, gdzie nasi przodkowie mogli zostawić jakiś ślad. Wszystko trwało trzy lata, ale dotarłem od strony mojego nazwiska do 1710 roku, a od strony żony do początku XIX wieku.

Rodzina to najważniejsze i najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało. Tak naprawdę wszystko robię dla nich. Razem mieszkamy, spędzamy wolny czas, wyjeżdżamy na targi i pokazy, razem pracujemy. Staramy się z żoną wychowywać córkę i synów poprzez własny przykład. Dzieci widzą, jak się szanujemy, jak powoli dochodzimy do pewnych dóbr i jak ważna jest dla nas pokojowa koegzystencja wszystkich elementów, które składają się na rodzinę.

Osiedle

Urodziłem się 1 września 1971 roku w szpitalu położniczym na Polnej w Poznaniu. Do domu ze szpitala miałem blisko, bo mieszkaliśmy na ulicy Jackowskiego, nad zakładem fryzjerskim Chojnackich. Moi rodzice byli tam rok wcześniej czesani i fryzowani przed swoim ślubem. W wielopokoleniowym mieszkaniu babci i dziadka Szulców mieszkaliśmy do czasu, gdy skończyłem pięć lat. Z tego, co pamiętam, był to zawsze dom pełen ludzi, rodziny, przyjaciół i gości. Mieszkała tam część mojego kuzynostwa i przez lata potem odwiedzaliśmy ich tam.

Latem 1976 roku zamieszkałem z rodzicami i braćmi w nowym, wygodnym mieszkaniu typu M4. Było to pierwsze piętro albo wysoki parter, jak kto woli. Balkon. Okna na dwie strony. Łazienka z ciepłą wodą. Własny pokój. Jasna kuchnia. Winda. Zsyp na klatce. Na tamte czasy nowoczesność.

Osiedle Lecha w Poznaniu. Rataje. Nowe Miasto. Nowe bloki, nowe otwarcie, nowi, młodzi ludzie i mnóstwo dzieciaków. W trzypokojowym mieszkaniu było nam bardzo wygodnie. W moim bloku było sześć klatek po 77 mieszkań w każdej, czyli 462 mieszkania w jednym budynku. Licząc w co drugim co najmniej jedno dziecko, to razem na osiedlu były nas setki małolatów w podobnym wieku. Interakcje niesamowite! Mnóstwo zdarzeń i pomysłów na zabawy. Nasza klatka była oddana do użytku jako pierwsza, więc w pierwszym roku biegaliśmy jeszcze po rozstawionych na elewacji rusztowaniach. Wciąż wznoszone wokół kolejne bloki sprawiały, że bawiliśmy się na permanentnym placu budowy. Nie sposób było nas zatrzymać. Zresztą nie było jak. Gwar. Granie w piłkę. Zabawa w samoloty. W nasze autorskie zabawy. Zamieszanie. Bieganie i zabawa w chowanego po klatkach i piwnicach. Jeżdżenie windami z góry na dół. Włazy na dach były przez pewien czas otwarte, więc zdarzyło nam się biegać po dachu jedenastopiętrowej „deski”. Życie tętniło od czwartej rano, kiedy mleczarz zaczynał stukanie butelkami. W ciągu dnia harmider na boisku, a wszystko kończyło się wystawaniem przed klatkami i rozmowami do późnego wieczora. Trzepak, boisko, ogrodzony teren przedszkola, zagracone place zabaw, opuszczone sady i blok — to miejsca naszej codziennej aktywności.

Kiedy mieliśmy mniej więcej dziesięć lat, ktoś na trzepak przyniósł magnetofon marki Grundig i zaczął puszczać rockową muzykę. Po raz pierwszy usłyszałem Mniej niż zero, Autobiografię i Boskie Buenos. Szok! To zmieniło życie wielu z nas.

W początkach lat osiemdziesiątych przez nasze osiedle przeszła punkowa załoga. Nie wiem, skąd byli ani w jakim celu się pojawili. Wywołali sensację wśród lokalnej gawiedzi. Ich wygląd robił wrażenie: postawione włosy, czarne skóry, ćwieki, ciężkie buty i łańcuchy. Wow, to było coś! Podobało mi się to jak rzadko co.

Poznański punk, początek lat osiemdziesiątych

Ale poza tym życie na osiedlu przebiegało bez większych zdarzeń. Codzienne kłopoty i radości ludzi tam mieszkających najczęściej były związane z zaopatrzeniem. W kolejkach stało się każdego dnia i po wszystko. Ale ponieważ tak było wszędzie, nikomu z nas nie wydawało się to ani jakieś dziwne, ani specjalnie nadzwyczajne. Mój rekord padł w stanie wojennym zimą 1982 roku. Były ferie, jednak musiałem razem z mamą wstać przed świtem i o szóstej rano zostałem postawiony przed sklepem mięsnym na końcu długiego już o tej porze ogonka. Mama pojechała do pracy, a ja stałem do jej powrotu. Przyjechała o szesnastej, akurat byłem przy kasie. Dziesięć godzin w kolejce na mrozie!

Kumpli na osiedlu było tak wielu, że bez problemu mogliśmy się dopasować zgodnie z zainteresowaniami i wiekiem. Naszym głównym zajęciem była piłka nożna. Na boisku graliśmy jak się dało, byle była piłka i choćby dwóch zainteresowanych. Deszcz. Słońce. Mróz. Śnieg. Nie było złej pogody. Grało się cały czas. Wszystkich nas ekscytowały coroczne rozgrywki lokalnej, piłkarskiej Ligi Rataj. Jeden z meczów naszej drużyny Feniks z odwiecznym rywalem z sąsiedniego bloku Jowiszem przeszedł do historii rozgrywek i są ludzie, którzy do dziś go wspominają. Przegraliśmy wtedy cztery do pięciu. Wraz z dorastaniem muzyka i jej przekaz stawały się dla mnie ważniejsze niż futbol…

Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak poważne były wydarzenia, które następowały w kraju. Kiedy 13 grudnia 1981 roku wprowadzono stan wojenny, miałem dziesięć lat. Od poniedziałku mieliśmy już do końca roku wolne. Takie bonusowe wakacje pasowały nam wszystkim. Byliśmy za mali, żeby rozumieć wagę sytuacji. Jednak kiedy pięć lat później pod koniec kwietnia 1986 roku nastąpiła awaria reaktora jądrowego w Czarnobylu, byłem tym faktem mocno przejęty. Obrzydliwy płyn Lugola wypity w gabinecie higienistki miał smak całego szarego, smutnego kraju. Moja postawa zaczynała być coraz bardziej antysystemowa. Postawione włosy, szczurki na nogach i katana z ćwiekami wyrażały moje ówczesne abnegackie podejście do świata.

Niektóre przyjaźnie osiedlowo-blokowe przetrwały do dziś. Część dawnych kumpli wciąż się u mnie strzyże. Z niektórymi współpracujemy przy różnych projektach w moim zakładzie.

Z osiedla wyprowadziłem się w 1996 roku do mieszkania wynajętego z przyszłą żoną.

Muzyka

Sięgając pamięcią do czasów wczesnej młodości, konstatuję, że muzyka oddziaływała na mnie od małego, a fryzury muzyków — najbardziej barwnych postaci w tamtym czasie — budziły moje zainteresowanie. Zaczęło się od totalnie ekscentrycznego, jak mi się wtedy wydawało, występu mozambickiego wokalisty Africa Simone’a w 1977 roku w Sopocie. Miałem sześć lat i oniemiałem. Stałem z otwartą buzią przed czarno-białym telewizorem i byłem zachwycony jego luzem, tańcem, wyrazistością i przede wszystkim jego genialnym utworem Ramaya. Byłem dzieckiem, ale w moim ratajskim pokoju w naszym blokowym M4 wisiały dwa kolorowe plakaty: Afric Simone i The Beatles.

Ci drudzy to idole mojego ojca. Niewątpliwie to on zaraził mnie muzyką, którą było słychać w naszym domu. Program trzeci Polskiego Radia był u nas włączony prawie cały czas, a ponieważ UKF-y słabo odbierały, ciągle szukaliśmy fal. Tata grał wcześniej na gitarze w jeżyckich zespołach bigbeatowych i kochał „bitlesów”. O Johnie Lennonie i Paulu McCartneyu mógł opowiadać godzinami, ale szczerze mówiąc, ja ich nigdy do końca nie poczułem. Te ich przydługie włosy i smutne, wręcz grobowe miny jakoś do mnie nie przemawiały.

Afric Simone był wtedy moim idolem. Wszystko mi się w nim podobało, włącznie z małą kulą afro na głowie i rozpiętą koszulą, a czerwone, błyszczące spodnie z rozszerzanym dołem to był mój styl. Fascynacja tym artystą trwała jednak dość krótko. Pojawili się prawdziwi buntownicy, a ponieważ wchodziłem w okres dojrzewania, muzyka rebeliancka pobudziła czułe struny w moim sercu.

Afric Simone

Kuzyn Piotr, starszy ode mnie o dwanaście lat, mieszkał na Ratajach na osiedlu sąsiadującym z moim. Zawsze był dla mnie autorytetem. Mądry, oczytany, poukładany, z lekko rozwianym włosem i szafą pełną płyt. Lubiłem u niego przesiadywać, bo to był spokojny dom. To u niego poznałem większość klasyki muzyki rockowej: Black Sabbath, Scorpions, U.F.O., Iron Maiden, Deep Purple, Pink Floyd, Dire Straits czy Foreigner. Godzinami wpatrywałem się w okładki płyt i zdjęcia wewnątrz kopert. Ale Piotr miał też nowe, polskie, drapieżniejsze zespoły. I tak jak tamtych klasyków lubiłem, choć nie wszystko rozumiałem, tak w przypadku nowej fali polskiej muzyki rockowej uderzyło mnie od razu. Lady Pank, Maanam, Oddział Zamknięty, Kombi, Republika, TSA, Turbo, Perfect, Deef, Mr Zoob, Dezerter, Klincz. Śpiewali po polsku, wszystko było jasne, słownictwo nowoczesne, wygląd rebeliancki, a muzyka miała tempo, rytm i wigor. Większość wykonawców miała też dzikie fryzury.

Wtedy zacząłem słuchać regularnie Listy Przebojów Programu Trzeciego. Spisywałem, podsumowywałem i wysyłałem kartki pocztowe z głosami na ulubione utwory. A kiedy w marcu 1984 roku siadałem do odsłuchania setnego wydania, ręce mi się trzęsły, tak byłem podekscytowany. Najlepsi wykonawcy zawsze mieli dobrze zrobione włosy: Limahl, Nena, Sal Solo, Janusz Panasewicz, Krzysztof Jaryczewski, Nik Kershaw, Howard Jones czy Kora. Co prawda już jako młodego człowieka irytowały mnie alkoholowe popisy niektórych rodzimych gwiazd, ale nie było takiej powszechnej informacji jak teraz, więc niewiele przedostawało się do opinii publicznej.

Od połowy lat osiemdziesiątych mieliśmy ścisłą ekipę kilkunastu kolegów o tych samych zainteresowaniach. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu. Nasi rodzice pracowali w tych samych fabrykach i słuchaliśmy tej samej muzyki. We wczesnej młodości jeździliśmy na te same kolonie letnie do Trzcianki koło Piły albo do Michałowic na Dolnym Śląsku, no i chodziliśmy do tej samej podstawówki. Mniej więcej w tym samym czasie „spunkowacieliśmy”. Byliśmy w podobnym wieku. Ciut starsi na swoim pierwszym punkowym koncercie byli na Rock Arenie ’84, na Śmierci Klinicznej, ja dołączyłem rok później. Pierwszy dzień koncertów Rock Areny ’85 był punkowy. Zaczęła Moskwa. Szok. Umarłem pod sceną ze szczęścia. Guma był moim idolem. Wyszedł na scenę z fryzurą „na małpę”, w strażackich spodniach moro i krzyknął „To jedziemy z tym koksem”. I pojechali: Co dzień, Samowystarczalna jak automat, Światła atomowe, Powietrza i reszta hitów. Byłem zakochany w tej muzyce, w ich wyglądzie, we wszystkim. Poznałem wtedy poznańskich punków. Miałem niecałe czternaście lat i kilka miesięcy później szedłem do ósmej klasy. Po Moskwie grała Madame, Made in Poland, chyba Rendez Vous i na koniec The Meteors z Wielkiej Brytanii — wokalista i gitarzysta zarazem Paul Fenech ze starodawną gitarą z przetwornikiem i z przewróconym irokezem dał czadu. Byłem tak wkręcony w tę muzykę! By móc kupić wejściówkę w Orbisie na rogu Ratajczaka i Armii Czerwonej, sprzedawałem butelki i makulaturę w skupie surowców wtórnych, jakich wtedy było kilka na naszym osiedlu. Podczas koncertów w Arenie zobaczyłem Lombard, Kapitana Nemo, Aya RL i Marka Bilińskiego. Mam ciągle do tych wykonawców wielki sentyment. Miałem naście lat na początku rewolucji polskiej muzyki rockowej i te zespoły trafiły w punkt. W moją wrażliwość. W mój wiek. W mój czas. Bo mój okres dojrzewania biologicznego i życiowego łączy się bezpośrednio z muzyką tamtego czasu. Z muzyką, przy muzyce i wkoło muzyki kręciły się moje zainteresowania związane z włosami i fryzurami. To tamten czas odcisnął największy ślad w moich inspiracjach fryzjerskich.

Podczas tamtej pamiętnej Rock Areny zobaczyłem Azyl P. — mój numer jeden! Ten zespół z Szydłowca przemawiał do mnie wszystkim: muzyką, tekstami, ubiorem, fryzurami!

Ich słowa z singla z 1983 roku do utworu Twoje życie to jeden z najlepszych straightedge’owych tekstów. Były szare, smutne, opisujące polską rzeczywistość i pokazujące życie jako pasmo nieszczęść, a jedynym rozwiązaniem byłoby tylko się upić. Bardzo się z tym utożsamiałem w tym znaczeniu, że to wszystko było wkoło mnie na co dzień. Bez lukrowania. W tamtym czasie moja sytuacja rodzinno-domowa była trudna i alkohol był dużą częścią tych kłopotów. Będąc w młodym wieku, czułem, że nie tak powinno być, i przyrzekłem sobie, że w mojej przyszłej rodzinie nigdy nie będzie alkoholu, ale też, że ja sam nigdy go nie spróbuję. Do dziś słowa dotrzymałem. W Azyl P. były też fryzury — wszystkie „na małpę”, najlepszą uniseksową fryzurę z lat osiemdziesiątych noszoną przez punków, rockowców, Zdzisławę Sośnicką, piłkarzy, po prostu wszystkich.

W roku 1985, pół roku po „punkowej” Rock Arenie, zaliczyłem dwa ważne koncerty w poznańskich klubach Trops i Sęk. Grało tam mnóstwo dobrych kapel: Abaddon, Rejestracja, Bielizna Göringa, Karcer, Fort BS i Natasha. Nagrywałem te koncerty na swój magnetofon Kapral. To było jedno z nielicznych źródeł zdobywania muzyki. Nagrywało się samemu, potem wymieniło z kimś, kto w innym mieście nagrał coś u siebie. Do dziś lubię słuchać nagrań w wersji „live”. Są żywe, niepodrobione i mają tę energię, której nierzadko brakuje nagraniom studyjnym. Do tego dochodziły dwie audycje radiowe z punkową muzyką: autorskie programy Tomasza Ryłko w Rozgłośni Harcerskiej i Marka Wiernika w „Trójce”.

Kupowałem regularnie miesięcznik „Non Stop”. Pismo marnej jakości, jeśli chodzi o papier i druk, ale merytorycznie jedno z najlepszych, jakie kiedykolwiek czytałem. Było tam dużo rocka, punka, metalu, wywiadów, recenzji płyt i felietonów. Ta gazeta kształtowała. Miała jasną komunikację z czytelnikiem i mimo trudnych czasów i cenzury nie sprawiała wrażenia gadzinówki. Innymi do czytania był „Na Przełaj” czy „Świat Młodych”. Z kolei plakaty na ścianę brało się z „Razem”, „Zarzewia” czy „Dziennika Ludowego”. Zdobycie ich jednak graniczyło z cudem. Pojawiało się kilka sztuk w kiosku na całe osiedle i jeśli magazyn kupił ktoś, kogo nie interesował plakat, to można go było potem zdobyć „drogą kupna” i przyozdobić ścianę w pokoju.

Nie tylko słuchaliśmy muzyki, ale chcieliśmy też pokazać swoją wrażliwość poprzez próby grania. Wraz z młodszym o dwa lata bratem Tomkiem założyliśmy zespół.To był rok 1983. Dostaliśmy od kogoś gitarę klasyczną, miała być dla mnie. Ja jednak wolałem stukanie kredkami w kartony i garnki. Ten pierwotny rytm zawsze bardziej mnie nakręcał. Jednostajny beat był jakby nie patrzeć pierwszą muzyką ludzi, a ja wyobrażałem sobie siebie siedzącego przed ogniskiem i stukającego w tam-tamy. Krótko potem z osiedlowymi kumplami założyliśmy pierwszy poważny zespół, w którym oprócz muzyki i tekstów bardzo ważny był wygląd i fryzury. Zespół dostał nazwę Topór. Miał być nawiązaniem do puławskiej Siekiery. Ja stukałem w to, co było w domu. Jeden z nas miał zabawkową gitarę, inny prawdziwy bas podłączony do radia, a ten, który nie miał nic, musiał śpiewać. Tak — każdy grał na czymś nie dlatego, że bardzo chciał czy umiał, ale dlatego, że był posiadaczem jakiegoś instrumentu. Topór grał przez około dwa lata. Próby miał bardzo często, bo prawie codziennie w moim pokoju. Sami pisaliśmy teksty i muzykę i nawet nagraliśmy sporo prób na kasety. Również w moim pokoju zorganizowaliśmy kilka koncertów dla osiedlowców, dokonując wcześniej odpowiedniej aranżacji: wyłączone światło, dwa diaskopy (rzutniki przeźroczy z intensywnymi, punktowymi żarówkami w środku) oświetlające nas, muzyków, z postawionymi włosami, ekipa zgromadzona przy drzwiach w sile pięciu osób, tańcząca pogo. Ech! Muszę dodać, że oprócz efektu dźwiękowo-wizualnego podczas koncertów Topora rozpylaliśmy zapach obrzydliwej wody kolońskiej Attache kupionej w pobliskim kiosku. I wtedy był konkret! Wyglądaliśmy jak rockowcy, graliśmy jak rockowcy i pachnieliśmy jak rockowcy!

Woda kolońska Attache

Wkrótce zaczęły do mnie docierać fanziny (fan magazine) pisane i tworzone jako prasa drugiego obiegu dla fanów muzyki alternatywnej. W biednej, szarej, izolowanej i ocenzurowanej Polsce połowy lat osiemdziesiątych zwrot „prasa drugiego obiegu” miał dodatkowe znaczenie. Z nich dowiadywałem się o zespołach, o scenie w innych krajach, wzrokiem pochłaniałem zdjęcia załogantów i mimo że niewiele było widać na kiepskim papierze i jeszcze gorszym druku, to czułem, że dotykam jakiejś konspiracji. Czytałem głównie warszawskie „Qqryq” i „Azotox”, ale na koncertach kupowałem poznańskie gazetki tego typu. Dwa, trzy lata później odbijałem na ksero już swój fanzine „Aah!”, potem był „Dudek” i na początku kolejnej dekady jeszcze jeden, najbardziej z nich wszystkich znana „Mysha”. Największe wrażenie zrobił wtedy na mnie kalifornijski „Maximum Rockandroll”. To było coś niesamowitego. Ukazujący się od 1982 roku magazyn o tematyce punk i hardcore z przyległościami był miesięcznikiem i największym źródłem informacji o muzyce tego typu na świecie. Stamtąd brałem adresy, nazwy zespołów i płyt, których się potem szukało.

Kiedy we wrześniu 1986 roku rozpocząłem naukę w szkole zawodowej, nasz osiedlowy zespół w minimalnie zmienionym składzie zagrał swój pierwszy prawdziwy koncert na konkursie muzycznym „Śpiewać każdy może” w październiku tamtego roku w poznańskim klubie Nurt. Mieliśmy już nową nazwę Dead Division i wygląd jak z cyrku: podarte i popisane długopisami koszulki, dziurawe szczurki i dziwne fryzury. Na koncercie po raz pierwszy w życiu grałem i siedziałem za prawdziwą perkusją, pozostali po raz pierwszy byli podłączeni do wzmacniaczy. Wokalista pierwszy raz usłyszał swój głos (próby były bez mikrofonu) i się przeraził. Publiczność po usłyszeniu jednego kawałka Robotnicy oklaskiwała nas długo, bo czegoś tak zabawnego dawno nie widzieli. Najstarszy, czyli ja, miał piętnaście lat, dwóch — po czternaście, jeden — trzynaście. Szybko jednak kazano nam zejść ze sceny. Po występie zaproszono nas na krótki wywiad do mieszczącego się w tym samym budynku Radia Winogrady. Po raz pierwszy byłem w rozgłośni i odpowiadałem na pytania na żywo. Naszej ekscytacji nie było końca! Byliśmy sławni!

Mój Jarocin 1986–1993

Festiwal jarociński istniał od 1970 roku jako Wielkopolskie Rytmy Młodych. Później zmienił się w Ogólnopolski Festiwal Muzyki Młodej Generacji, aż do Festiwalu Muzyków Rockowych w 1994 roku. Po reaktywacji w XXI wieku festiwal jarociński był organizowany przez różne agencje koncertowe pod zmienianymi nazwami.

Mój pierwszy festiwal to był rok 1986. Nie miałem skończonych piętnastu lat, ale mama mnie puściła, bo jechało nas kilku takich desperatów. Samej podróży trochę się bałem, gazety i telewizja opowiadały o dantejskich scenach w pociągach. Nic złego się nie wydarzyło. Po przyjeździe zadzwoniłem z budki telefonicznej do rodzicielki, że żyję i że wszystko w porządku. Na rynku spotkałem mieszkańców zapraszających nas z namiotami do swoich ogródków. Nie brali od nas pieniędzy (mieszkaliśmy tam kilka razy z rzędu w kolejnych latach). Było super. Ogromne wrażenie wolności. Mnóstwo młodzieży słuchającej tak samo dziwnej muzyki. Towarzystwo było pokojowo nastawione, dało się wyczuć pewną antysystemową wspólnotę. Owszem, zdarzały się wypadki pobić czy kradzieży, ale nie widziałem nigdy specjalnej agresji. Jednego roku zdarzyło mi się jechać z kumplem motorem i spać w trakcie festiwalu na karimacie u jego znajomych w garażu. To było ciekawe doświadczenie, bo byliśmy mobilni i szybko się przemieszczaliśmy w różne zakątki miasta. Trzy razy byłem z całą ekipą u koleżanki z klasy, która uczyła się ze mną w technikum. Jej rodzice budowali dom i w tej niedokończonej willi spaliśmy, jedliśmy, odpoczywaliśmy i spędzaliśmy czas między koncertami. Brałem zawsze ze sobą komplet narzędzi fryzjerskich i strzygłem i modelowałem punkowe towarzystwo. Koleżanka zapewniała kosmetyki. Jej rodzice też pracowali w branży fryzjerskiej, więc irokezy sypały się jak z rękawa. Od rana do wczesnego popołudnia fryzowałem załogi, a potem szliśmy słuchać zespołów. To w Jarocinie poznałem pierwsze hardcorowe ekipy z kraju. Na pierwszy wyjazd zrobiłem sobie koszulkę z napisem „Straight Edge”. To było hasło i klucz zarazem. Kto wiedział, ten zaczepiał. Podczas tych festiwali widziałem dużo świetnych zespołów, takich jak The Corpse, Acid Drinkers, Stalin, Detonator BN, Ear Damage, WC, Dezerter, Wilczy Pająk, Pidżama Porno i wiele innych.

Fryzjerstwo było ciągle na pierwszym miejscu. Ale moje fryzjerstwo było inne. Mój szef był bardzo wyrozumiały i tolerancyjny, jeśli chodzi o moje fryzurowe i muzyczne wygłupy. W 1988 roku miałem praktyki we wtorki. Tego dnia w Rozgłośni Harcerskiej nadawali króciutkie popołudniowe audycje Tomka Ryłko. Pewnego razu puścił singiel No illusions zespołu State. Podekscytowany, zrobiłem głośniej radio. Niestety, panie z działu damskiego z wrzaskiem zareagowały na „wycie i rąbanie”. I znowu było miło i przyjemnie z programem pierwszym Polskiego Radia…

Początek kolejnej dekady to już na całego słuchanie, granie i obcinanie włosów ekipom poznańskich punków i hardcorowców. Mój kolejny zespół Hacesja powstał w 1990 roku. To było prawdziwe wycie i rąbanie. Próby w garażu, gitara i wokal podkręcone na full i podłączone pod radio, a bębny Polmuz ustawione tak, żeby grać jak najszybciej i najgłośniej. Jeśli coś można nazwać muzyką garażową, to bez wątpienia Hacesja taka była.

Rok później powstał mój najważniejszy zespół. Prekursor polskiego hard core straight edge Cymeon X. Dla tego zespołu mogłem zrobić wszystko. Miałem dwadzieścia lat, wielką potrzebę uzewnętrznienia moich poglądów i byłem totalnym hardcorowym freakiem. Cymeon X to była wielka przygoda. Przed każdym koncertem oglądaliśmy kasety z występami zespołów z Ameryki, potem obowiązkowe strzyżenie i spotkanie z wszystkimi dziwakami Poznania na naszym koncercie. Pierwszą płytę Free Your Mind Free Your Body nagrywaliśmy w studiu wokalistki Eleni w Poznaniu. To było ciekawe doświadczenie. Pierwszy raz zetknęliśmy się z prawdziwym nagrywaniem i realizacją utworów. Dowiedzieliśmy się, co to miks i mastering. Rodzina piosenkarki obserwowała nas z rozbawieniem, ale byli bardzo przyjaźni. Córka Afrodyta przynosiła nam soki. Pół roku później została zamordowana przez swojego byłego chłopaka. To był szok dla nas wszystkich.

Oprócz grania swoich kawałków kolekcjonowałem winyle i kasety i jeździłem na koncerty różnych kapel polskich, i nie tylko, po całym kraju. Pociągi i pekaesy to najlepsze towarzyskie miejsca, jakimi kiedykolwiek udało się podróżować. Tam czuć było wolność. Bilet? Kto się tym przejmował? Konduktor albo kierowca dostawali w łapę po parę groszy od nas wszystkich i się jechało.

X Respect X powstał na gruzach pierwszego Cymeon X. W 1994 roku graliśmy trasę po Polsce z dwiema bardzo ważnymi kapelami: 108 (USA) i Refused ze Szwecji. To było wielkie doświadczenie. Oba zespoły bardzo przyjacielskie i sympatyczne. Ostatniego dnia po koncercie w Poznaniu część chłopaków z Refused strzygła się u mnie w zakładzie na osiedlu Jagiellońskim. Nasze fryzury zmieniły się w porównaniu z tym, co było w CX. Wtedy strzyżenia były ostre, krótkie, czasami rozjaśnione, z długimi baczkami. Na początku w X Respect X chcieliśmy bardzo odróżniać się od cymeonowego wizerunku. Dużą wagę przykładaliśmy do wyglądu, higieny, rodzaju fryzur i używanych produktów do stylizacji. Cięcia były lekko militarne, ale z zaczeskami i nakładaniem kosmetyków. Głównym stylizatorem używanym wtedy przez nas był sprowadzany z Niemiec wosk kokosowy w dużych pojemnościach. Jego zapach i konsystencja nie miały sobie równych. Do dziś wielu z nas za nim tęskni…

Sporo wyjeżdżaliśmy za granicę. Przede wszystkim do Berlina, Saltzgitter i Pragi. Kontakty z tamtejszymi załogantami sprawiały, że nasiąkaliśmy tamtą kulturą i sposobem bycia. Polska wciąż była zaściankiem, a my byliśmy młodzi i chcieliśmy do świata!

Mój Berlin

To miasto to moja mekka. Pierwsze trzy razy byłem tam jeszcze przed upadkiem muru. Latem 1989 roku odebrałem paszport i z wycieczką autobusową z zakładu pracy mojej mamy wybrałem się w podróż. Autobus wyjeżdżał o godzinie 21.00 i był w Berlinie koło 8–9 rano następnego dnia. Kontrola na granicy była szczegółowa. To był czas rozkwitu drobnej, polskiej przedsiębiorczości i zalążków naszej klasy średniej. Większość w autobusie stanowili dorobkiewicze i handlarze. Wywozili papierosy, a w drodze powrotnej do Polski przywozili wszystko. Celnicy z groźnymi minami sprawdzali każdy centymetr autobusu. Ale nie to było najgorsze. Czekanie przed granicą w kilometrowych kolejkach. To był horror. Tłumy ludzi. Bez toalet. Bez gastronomii. Godziny stania w nocy. A potem wjazd do Niemiec i granica w Berlinie Wschodnim. Znowu kontrole i niegrzeczne odzywki dedeerowskich pograniczników. A potem RAJ!

Ja jeździłem chłonąć miasto. Zachód to było to. Towary na półkach. Kolorowo. Uśmiechnięci ludzie. Wszechobecna muzyka. Zwariowane fryzury. Miałem parędziesiąt marek, trochę znałem angielski i czułem się tam doskonale. Do dziś żadne inne miasto nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Berlin Zachodni końca lat osiemdziesiątych. Autobus wysadził nas na parkingu w centrum przy dworcu Zoo, zbiórkę wyznaczono za dwanaście godzin. Chodziłem po mieście. Piłem cocacolę. Siadałem w parkach i obserwowałem ludzi i ten niesamowity świat. Wtedy moim ulubionym miejscem były schody na placu na Ku’dammie przy spalonym kościele. I patrzyłem na ten kosmos ludzkich pejzaży. A ciągle nachodziła mnie tam ta konstatacja: dlaczego u nas nie jest tak samo?

Od tego czasu byłem w Berlinie wiele (dziesiątki? setki?) razy. Zawsze jadę tam z przyjemnością. Mam swoje ulubione miejsca, knajpy i sklepy. Jeżdżę na koncerty, zakupy, krótkie wypady, fryzjerskie sesje zdjęciowe, na pizzę albo pochodzić w weekend po ulicach. Zaraziłem Berlinem swoją rodzinę i często wpadamy tam wszyscy razem.

X Respect X istniał trzy czy cztery lata. Nagrał kilka sesji, które ukazały się na autorskich kasetach oraz na składankach. Pod koniec istnienia X Respect X z graniem znowu ruszył Cymeon X. Parę koncertów na koniec wieku zakończyło działalność na kilka dobrych lat. W 2006 roku zagraliśmy jednak pojedynczy koncert z okazji piętnastej rocznicy założenia zespołu. Specjalnie przyleciał na niego jeden z naszych gitarzystów, mieszkający już wtedy na stałe w Chicago. Świetny koncert, po którym zaczęliśmy się zastanawiać, czy może by nie wrócić na scenę. Czekaliśmy jednak cztery kolejne lata na dłuższą reaktywację. W 2010 roku Pasażer Records zaproponowało nam wydanie pierwszej płyty po raz pierwszy na winylu i jej reedycji na kompakcie. Doszliśmy jednak do wniosku, że jak wracać, to z przytupem, i jesienią 2011 roku ukazał się nasz nowy album Pokonać samego siebie. Na okładce zobaczyć można było rysunki różnych hobby czy zainteresowań członków zespołu, w  prawym dolnym rogu pojawiły się skrzyżowane brzytwy. Po premierze krążka wyruszyliśmy w trasę koncertową. Trzy lata później ukazały się nasze dwa kolejne wydawnictwa. Płyta Animal Friendly oraz split singiel z częstochowskim zespołem Regres. Oba nakładem wytwórni Refuse Records. Do 2016 roku zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów. Każdego roku odbywał się jeden lub dwa kilkudniowe cykle koncertowe. Każdy taki wyjazd miał nazwę, gadżety, koszulki i zestaw kilku zaprzyjaźnionych zespołów. Graliśmy na większości najważniejszych polskich festiwali muzyki niezależnej, żeby wymienić Ferment, Ultra Chaos, Rock Na Bagnie, Nacjonalizm Nie Dziękuję, Fuck Fascism, Refuse i inne. Jak na razie ostatni koncert odbył się w Berlinie z holenderskim Man Lifting Banner, jednym z naszych młodzieńczych idoli sceny straight edge. Te prawie siedem lat grania po reaktywacji dało nam wszystkim megakopa do dalszego życia. Utwierdziło nas też w naszych życiowych postanowieniach związanych ze straight edge i wegetarianizmem.

Winyle

Winyle zbieram od 1988 roku. Wtedy wymieniłem się z Jimem, basistą kilku angielskich hardcorowych zespołów, na najnowszy album z jego udziałem. To był Ripcord i płyta Poetic Justice. Muzyka to ogień i dym. Jeden z najlepszych longplayów z Wielkiej Brytanii. Te wymiany to w ogóle był fenomen tamtych czasów. Tak zwany „tape trading” i „record trading” to niezależna od sklepów muzycznych i państwa sieć wymiany muzyki hard core, punk, metal, alternatywa i podobnych, skalą porównywalna do dzisiejszego internetu. Światowy zasięg setek tysięcy maniaków na całym globie wysyłał do równie wkręconych fanów kasety magnetofonowe i płyty winylowe z muzyką ze swojego kraju, regionu i okolicy w zamian za to samo. Ja uzbierałem w ten sposób kilka tysięcy kaset i singli z muzyką, której nigdy sam bym nie zdobył. Dodatkowym elementem upiększania kasetowego nośnika było robienie okładek do kaset. Były to kolaże, rysunki, wycinanki, wklejanki, teksty w różnych językach. Wszystko twórcze i spersonalizowane. Korespondowałem z dziesiątkami ludzi na całym świecie. Trzeba było choć trochę znać angielski, mieć nagrania lokalsów w zamian i być uczciwym. Pisałem między innymi z Suicidal Tendencies, Exit Condition, Active Minds, Napalm Death, Electro Hippies, Jersey Beat, Sockeye, Jingo De Lunch, Sons Of Ishmael i mnóstwem polskich kapel oczywiście.

Od czasu pierwszej płyty z 1988 roku winyli uzbierało się na moich półkach kilka tysięcy. Kolekcja zawiera głównie muzykę hard core, punk, metal i straight edge, ale mam też sporo polskich zespołów rockowych z lat osiemdziesiątych, które wywarły na mnie wpływ w początkach mojej edukacji muzycznej.

Zawsze strzygłem subkulturowców. Przyjeżdżali nie tylko z Poznania, ale z innych polskich miast. Oni szukali kogoś, kto ich zrozumie, a ja w mig wiedziałem, czego im potrzeba. Byłem młody, zbuntowany i chciałem strzyc i układać włosy klientów po swojemu, po punkowemu i z pazurem.

Scena hard core, punk i straight edge zawsze słynęła z ogromnej różnorodności fryzur. Tak było od samego początku lat osiemdziesiątych, kiedy wszystkie trzy nurty przeplatały się, funkcjonowały razem i kiedy ludzie uczestniczący w tych ruchach spotykali się na koncertach, w parkach, pubach i innych miejscach wspólnych. Uwielbiałem i nadal uwielbiam scenę za ten kosmos postaci. Za to, że każdy w niej może być, kim chce, i wyrażać się między innymi za pomocą swoich włosów i zarostów. Bo tak było i jest, a pewnie też będzie, że w scenie hard core punk rodzaj strzyżenia, farbowania czy układania fryzur ma wpływ na to, jak się czujemy w grupie i jak wyrażamy siebie samego. Często wykorzystuje się różne elementy sprzed lat, dodając coś nowego lub używając nowszych kosmetyków. To jest cały czas rozwój fryzjerstwa męskiego, ponieważ często zdarza się tak, że to, co było niszowe i subkulturowe, po jakimś czasie trafia pod strzechy, na salony, a w konsekwencji do zakładów fryzjerskich. Będąc fryzjerem męskim, trzeba mieć więc uszy i oczy szeroko otwarte, interesować się światem i innymi nurtami niż tylko te oficjalne. Warto być pół kroku przed innymi i nie bać się wymyślania i kompilowania na głowach swoich klientów fryzur czy strzyżeń nielubianych w tym sezonie albo w ogóle nieznanych nikomu. Bo fryzjer męski to oprócz strzyżeń tradycyjnych przede wszystkim twórca. A mnie osobiście muzyka w tym bardzo pomaga.

Szkoły

Byłem świadkiem budowania się szkoły podstawowej na naszym osiedlu. Najpierw jednak moja edukacja miała początek w przedszkolu na Jeżycach. Tak zwane Ogródki Jordanowskie miały przedszkole, które bardzo lubiłem. Po przeprowadzce na Rataje przez dwa lata chodziłem jeszcze do „starszaków” i do „zerówki” do nowo otwartego przedszkola przed naszym blokiem. Od września 1978 roku nastąpiła era Szkoły Podstawowej imienia Bronisława Szwarca na osiedlu Lecha w Poznaniu. Byłem drugim rocznikiem, ponieważ szkołę otwarto w 1977 roku. Kiedy zaczynałem, w pierwszych klasach były oznaczenia od A do K, czyli jedenaście klas w roczniku, po prawie czterdzieści dzieciaków w każdej. W celu rozróżnienia takiej chmary młodzieży oznaczano każdą klasę kolorowymi chustami.

W roku 1986 poszedłem do zawodówki na ulicy Inżynierskiej w Poznaniu. Zwano ją „Oxfordem”. W społecznej świadomości nie miała dobrych notowań. Ale to nie była zła szkoła. Patrząc na to z perspektywy czasu, doceniam, że nauczyciele — mimo sporej ilości niesfornej młodzieży, jaka tam była — i tak sobie świetnie radzili. Matematyk Kijak czy polonistka Brejska byli bardzo dobrymi pedagogami, pochodzili z tak zwanej starej szkoły edukacyjnej. Trudno było się jednak z tą szkołą jakoś specjalnie wiązać, bo chodzenie na lekcje dwa czy trzy razy w tygodniu na przemian z praktykami sprawia, że młody człowiek nie ma swojego miejsca. Jest raz tu, a raz tam i nie może się tak naprawdę związać z niczym. Jednak jeśli chodzi o towarzystwo, było super. Mnóstwo młodych ludzi z różnymi pasjami, z różnych stron miasta i z okolicznych miejscowości. Wtedy dotarło do mnie, że nie wszyscy mieszkają w blokach i nie dla wszystkich ciepła woda w kranie i centralne ogrzewanie są standardem, jak u mnie w mieszkaniu. To była dobra szkoła życia. Konglomerat osobowości i tygiel kulturowy. Dzieci miejskie i wiejskie. Dzieci inteligentów i robotników. Szarzy i kolorowi. Cwaniacy i nieśmiali. Niesamowita mieszanka.

Dość szybko okazało się, że jeden kolega z klasy również interesuje się muzyką. Grał na gitarze i namówił mnie na wspólne muzykowanie. Zrobiliśmy kilka prób w mieszkaniach i zostaliśmy zaproszeni do kościelnego zespołu przy parafii Świętego Marcina. Tam graliśmy quasi-rockowe msze z żywą perkusją!

Technologii zawodowej uczył mnie śp. Stefan Siankowski — guru poznańskiego fryzjerstwa. Jego lekcje były genialne. Już wtedy był legendą zawodu. Był praktykiem, znał życie, umiał przekazać wiedzę i uwielbiał historię fryzjerstwa. To on zainteresował mnie postacią Antoine’a Cierplikowskiego i systematycznie powtarzał nam, że my też możemy osiągnąć sukces. Kolejnym nauczycielem tego przedmiotu była niesamowita Stefania Maćkowiak. Wspaniała kobieta. Również z zawodu była fryzjerką. Jej lekcje były bardzo lubiane, bo umiała rozmawiać z uczniami, a poza tym to była bardzo pogodna osoba. Miałem okazję spotkać się z nią w marcu 2019 roku podczas wspólnego sędziowania konkursu uczniowskiego imienia Stefana Siankowskiego.

Trzy lata zawodówki przeleciały szybko i po lecie przyszedł czas na Technikum Fryzjerskie, które przypadło na czasy początku przemian systemowych. To był rok 1989 i byliśmy już po słynnych czerwcowych wyborach. Weekendowe zmagania ze szkołą, która też miała swoje problemy, nie były łatwe. Praca od poniedziałku do soboty, a w sobotnie popołudnia i w niedziele szkoła. Udało się skończyć ten etap trzy lata później maturą i tytułem technika usług fryzjerskich. Pracę dyplomową pisałem u ówczesnego wykładowcy technologii, poznańskiego fryzjera męskiego i zarazem jednego z prezesów spółdzielni fryzjerskiej, z którą byłem związany od lat, śp. Zbigniewa Tesznera. Tytuł pracy brzmiał Starzenie się włosów i skóry na przestrzeni wieków. Pracę obroniłem z najwyższą notą.

Potem miałem krótki epizod zaocznego studiowania na Wydziale Prawa w Poznaniu. Chodziłem też wtedy latem na dodatkowe, płatne kursy historyczno-politologiczne organizowane przez UAM na poznańskim Szamarzewie. Cały czas też uczyłem się języka angielskiego. Oprócz samokształcenia, czyli czytania i słuchania, chodziłem na prywatne lekcje językowe lub spotykałem się z native speakerami. Jeszcze kilka lat temu miałem indywidualne lekcje w małej, lokalnej szkole językowej. Uważam, że w tych czasach należy znać język angielski przynajmniej w stopniu komunikatywnym. Zwłaszcza w zawodzie fryzjera. W zakładach fryzjerskich pojawia się coraz więcej obcojęzycznych klientów i warto mieć możliwość dogadania się z nimi choćby na poziomie podstawowym. Świat pędzi do przodu, a „english” to esperanto XXI wieku.

Historia zatoczyła koło i dziś sam jestem nauczycielem w Zespole Szkół Odzieżowych imienia Władysława Reymonta w Poznaniu. Jest tam świetna kadra, skorzy do nauki uczniowie i dyrekcja chętna do nowych wyzwań.

Fryzjerstwo

Jesienią 1985 roku w początkach ósmej klasy zostałem wezwany przez szkolną panią pedagog na rozmowę o tym, co będzie ze mną po szkole podstawowej i jak mi może pomóc. Ja nie miałem żadnych wątpliwości, wiedziałem od lat, co chcę robić w przyszłości, więc problemów ze mną nie było. Pedagog pomogła mi wypełnić druki do szkoły zawodowej, dała wszystkie namiary i życzyła powodzenia. Z mamą pojechaliśmy złożyć papiery do szkoły i spółdzielni pracy fryzjersko-kosmetycznej. Dokumenty przyjmował pan Roman Lisiecki i od razu kierował mnie na dział męski, sugerując, że męskich fryzjerów jest wciąż za mało. Podczas egzaminu rekrutującego do pierwszej klasy oprócz testu z wiedzy ogólnej odbył się mały test plastyczny. Każdy z nas dostał narysowaną na kartce łysą bezpłciową głowę z zadaniem dopasowania fryzury ołówkiem. Ja poprosiłem o dwie. Wrysowałem irokeza i krótką fryzurę z przedziałkiem. Dostałem się i 1 września 1986 roku rozpocząłem naukę jako uczeń fryzjer męski.

Pierwszą wodę kolońską dostałem od dziadka Władka na rozpoczęcie mojej nauki zawodu. Była to woda o nazwie Prastara. Pachniała nieziemsko. Butelka była elegancko lakowana, pieczętowana i przechowywana w koszyczku. Etykieta informowała, że woda ta powstała na podstawie receptury z 1682 roku. Czy to prawda, czy nie — robiło wrażenie. Producentem było krakowskie Miraculum. Trzymałem ją na specjalne okazje.

Za pierwszą wypłatę uczniowską kupiłem sobie wodę brzozową, pokrzywową i płyn ogórkowy po goleniu. Jak dostałem jakieś grosiwo za golenie lub strzyżenie po domach, to kupowałem w sklepach muzycznych kasety albo szedłem do jedynego sklepu fryzjerskiego w mieście, czyli Wenusa na ulicę Garbary, po jakieś akcesoria fryzjerskie. Resztę, którą dostawałem jako napiwki w pracy, po prostu przejadałem na mieście. Poznawałem jedzenie poza domem. Zupy, pyzy z myśliwskim, leniwe z cukrem, naleśniki, cukierki, lody, ciastka z kremem, oranżady, drożdżówki i wafelki. Bary mleczne, sklepy cukiernicze i małe kafejki. Lubiłem te miejsca. Czułem się tam dobrze, uczyłem się miasta, jeździłem komunikacją miejską i poznawałem ludzi.

Woda kolońska Prastara

Wróćmy jednak do fotela. Kiedy zaczynałem naukę w połowie lat osiemdziesiątych, terminowałem u starych mistrzów, którzy z kolei uczyli się w latach pięćdziesiątych od mistrzów przedwojennych. To sprawiło, że poznałem zawód tradycyjny, typowy barbering, w którym klient jest bardzo ważny, ale centralnym elementem całej układanki jest sam fryzjer — taki master chef, który ma charyzmę, którego ludzie szanują i który MUSI znać odpowiedź na każde pytanie, zadane czy to przez ucznia, czy przez klienta. Jesteśmy cały czas „na świeczniku”, co powoduje, że musimy nauczyć się żyć w krzyżowym ogniu spojrzeń i pytań znad gazety. Co więcej, rzadko kiedy mamy rozmowę jeden na jeden, zazwyczaj bywa tak, że włączają się kolejni i już po chwili dyskutuje cały zakład, włącznie z tymi, którzy siedzą w poczekalni. Częsty widok we wczesnych godzinach rannych to poczekalnia pełna facetów, którzy czytają świeże gazety, piją kawę i mądrują się jeden przez drugiego. Kiedyś usłyszałem najpiękniejszy komplement od jednej z żon klienta: „U pana w zakładzie to jest klimat jak we włoskiej knajpie”. No cóż, najważniejsze sprawy to chyba kobiety, polityka, narzekanie, piłka nożna, a u każdego poznaniaka jeszcze teorie o wyższości Wielkopolski i Poznania w szczególności nad resztą świata, a już zdecydowanie nad Warszawą. W te dni, kiedy Kolejorz gra z Legią, w mieście jest naprawdę gorąco, na samochodach biało-niebieskie chorągiewki, a u ludzi nastrój świąteczny, bo dzisiaj wreszcie damy warszawce popalić.

Większość klientów w zakładach fryzjerskich, w których pracowałem w tamtym czasie, to byli poznaniacy (czy jak się teraz mówi: poznańczycy), bardzo mocno akcentujący swoją odrębność od reszty Polski. W każdym domu powszechne było rozmawianie gwarą poznańską. Dopiero w szkole podstawowej dowiedziałem się, że nie wszyscy w Polsce mówią pyry, kejter, antrejka, szneka z glancem czy ryczka. Mój dziadek i ojciec gwarą posługiwali się na co dzień, ponadto w połowie lat osiemdziesiątych popularna była cotygodniowa audycja niedzielna w poznańskim radiu pt. Blubry starego Marycha, której słuchaliśmy wszyscy w domu. Poznaniak, w którego wcielał się aktor Marian Pogasz, zmagał się z trudami szarej peerelowskiej codzienności. A ponieważ mówił przy tym gwarą, pół miasta było przy odbiornikach! W czasach komuny dawało to jakieś poczucie małej autonomii i bycia lepszym od, jak wszyscy wkoło mówili, „warszawki”. Od dziecka każdy miał wbijane do głowy, że całe zło to Warszawa i że my tu, na miejscu, mamy porządek, jesteśmy pracowici, a tam to bałagan i lenistwo. My to zabór niemiecki — dryl i ordnung, a oni to rusieja, czyli nic dobrego. Od Konina Azja się zaczyna — to się wysysało z mlekiem matki. Może wskutek braku przepływu informacji i kłębienia się we własnym kotle, ale te opinie były dość powszechne. Pamiętam, że kiedy w czasie imprez rodzinnych temat schodził na politykę, to stolica jawiła się wręcz jako ciemiężyciel i okupant.

Teraz sytuacja w Poznaniu jest trochę inna niż wtedy, pojawia się coraz więcej przyjezdnych, obcokrajowców, studentów, więc kiedy używam słów gwarowych przy strzyżeniu, klient często pyta, co to znaczy. Od razu wiadomo, że to jakiś nie nasz, a w poczekalni poznańskie towarzystwo podśmiechuje się i z politowaniem kiwa głową, jak to świat zszedł na psy, że ludzie nie znają podstawowych zwrotów.

Moje zdanie na temat stolicy zmieniło się, kiedy pojechałem na Róbrege w roku 1986 i poznałem załogantów, zaznajomiłem się z ekipą warszawskich punków, a później zacząłem korespondować z tymi ludźmi. Zresztą ta pierwsza podróż do Warszawy, której się bardzo bałem, jawiła mi się jak wyprawa do siedziby Belzebuba. Tuż przed wjazdem na Dworzec Centralny legioniści poczynili niecenzuralny napis na murze, witający podróżnych z Krainy Kwitnącej Bulwy. To jeszcze wzmagało poczucie zagrożenia i potwierdzało wszystko to, o czym się mówiło w domu. Ale nikt mnie tam nie pobił i spotkałem samych życzliwych ludzi. Od tamtego czasu byłem w stolicy dziesiątki razy i mogę z całą świadomością stwierdzić, że Warszawa to miasto nowoczesne i przyjazne ludziom, w którym dobrze się czuję i które z przyjemnością odwiedzam.

Moim pierwszym zakładem pracy, do którego skierowano mnie na praktyki, był najzwyklejszy w świecie zakład fryzjerski na ulicy Wyspiańskiego w Poznaniu z wydzieloną częścią męską i damską. Szefował tam pan Emilian Łukasik, mój pierwszy mistrz i człowiek, który wprowadzał mnie w arkana sztuki fryzjerskiej. Fryzjer męski z prawie trzydziestoletnim doświadczeniem. Klimat panujący w zakładzie był niesamowity. Od rana golenia, w południe troszkę luzu, po południu tłumy. Pachniało fryzjerstwem. Palenie papierosów wewnątrz lokalu było dozwolone, a ludzie przychodzili posiedzieć i pogadać. W piątki i soboty odbywały się modelowania na weekend i poprawki goleń. Bardzo przyjazny personel. Wymagający mistrz. Świetne miejsce. Lubiłem je, bo dobrze się tam pracowało, a zatrudnieni fryzjerzy wykazywali się dużą inwencją twórczą w kreowaniu fryzur.

Rok 1986 był ciekawy również dlatego, że wtedy to wczesną wiosną władze spółdzielni fryzjerskiej wprowadziły możliwość zapisów klientów na dzień i godzinę. Kiedy ja zaczynałem praktyki we wrześniu, już tego udogodnienia nie było, bo jak wspominali zatrudnieni pracownicy, „to się nie sprawdziło”.

Niestety, po pół roku nie zdałem sprawdzianu z fal wyciskanych na mokro i przeniesiono mnie do innego zakładu. Jesienią 1987 roku zacząłem naukę na placu Waryńskiego na poznańskich Ogrodach. Tam spotkałem najważniejszego fryzjera męskiego w moim życiu, Grzegorza Szulca. Nauka u tego mistrza przebiegała zupełnie inaczej niż w poprzednim zakładzie. Pierwszego dnia zostałem od razu postawiony przy fotelu. Dostałem narzędzia i strzygłem klientów. To był początek drugiej klasy i przez kolejne pół roku nauczyłem się bardzo dużo. Jeździłem do pracy z radością, zastanawiałem się w tramwaju nad fryzurami. Byłem na tym punkcie zakręcony, kupowałem nowe grzebienie, pierwsze polskie żele do włosów i lakiery do utrwalania fryzur. Te dwa lata w zakładzie na Ogrodach to był bardzo produktywny i rozwojowy czas. Chciałem być takim fryzjerem i instruktorem zawodu jak Grzegorz Szulc. Pozwalał uczniom strzyc klientów, a poza tym był to mądry, opanowany, dobry człowiek, profesjonalista i mój wielki mentor.

Spółdzielnia pracy fryzjersko-kosmetyczna, czyli mój pracodawca, dawała wówczas uczniom możliwość dodatkowego rozwoju i dywersyfikacji pracy z różnymi klientami. Jedną z form była praca w posiadanym przez spółdzielnię zakładzie szkoleniowym na ulicy Kasprzaka w Poznaniu. To był naprawdę świetny patent. Dowodził doświadczony fryzjer, ale w zakładzie pracowali tylko uczniowie i wszystkie usługi były przez nich świadczone. Praca od 8.00 do 15.00, wydzielone działy męski i damski, kilka foteli na dziale, bardzo niskie ceny i mnóstwo, mnóstwo klientów. Prawdziwa szkoła życia. Prawdziwi klienci. Prawdziwe napiwki. To był świetny sposób na to, żeby uczniowie, których mistrzowie nie dopuszczali do strzyżenia u siebie w zakładach, mieli okazję popracować na własną odpowiedzialność. Praca w zakładzie należącym do spółdzielni była obowiązkowa i w każdym roku szkolnym trzeba było tam się pojawić, co dawało trzy razy przez cały okres terminowania. Drugi sposób był dla chętnych. Co jakiś czas byliśmy proszeni przez pracowników administracyjnych spółdzielni do strzyżenia w wojsku lub innych formach odrabiania służby, takich jak Ochotnicze Hufce Pracy. Miałem przyjemność być tam kilka razy. Raczej nie dostawało się żadnych pieniędzy, ale w zamian za to w ciągu dnia każdy mógł ostrzyc kilkanaście osób i ćwiczyć na żywych przypadkach.

Egzamin czeladniczy zdałem na ocenę bardzo dobrą. Dostałem tytuł fryzjera męskiego i pękałem z dumy. 15 czerwca 1989 roku rozpocząłem swoją pierwszą pracę w wymarzonym zakładzie fryzjerskim na poznańskim osiedlu Jagiellońskim pod numerem 120. Wymarzoną, bo będąc dzieckiem, strzygłem się tam i bardzo chciałem właśnie tam w przyszłości pracować. Zakład był spółdzielczy, więc cały czas miałem ciągłość zatrudnienia u jednego pracodawcy. Do pracy miałem dość blisko, a zakład był bardzo nowoczesny. Podzielony na dużą część damską i spory dział męski, zatrudniał po kilkunastu fryzjerów i kosmetyczek na jednej zmianie. Spora obsada w miarę młodych ludzi sprzyjała integracji.

Tam szlifowałem swoje umiejętności. Starałem się być kreatywnym fryzjerem, do którego będą przychodzili rówieśnicy po nowoczesne fryzury. Kolejka była stale. Obsiadali parapety, okna, krzesła i stali w poczekalni. Strzygłem normalsów i subkulturowców. W latach dziewięćdziesiątych robiłem fryzury depeszom na ich zloty. To było wyzwanie, bo nosili troszkę dłuższe kwadratowe jeże albo rozwichrzone loki. Pod koniec wieku szykowałem swój pierwszy duży pokaz, który miał się odbyć w jednej z poznańskich knajp. Miałem przygotowanych modeli i obmyślony cały plan działania. Tytuł pokazu — Fryzury dyktatorów — był nośny i intrygował. Knajpa jednak w ostatniej chwili zrezygnowała z tego przedsięwzięcia.

Przepracowałem na osiedlu Jagiellońskim jedenaście lat. W roku 2000 zostałem współwłaścicielem nowo otwieranego salonu fryzjerskiego Styl A&B na ratajskim osiedlu Orła Białego 26. Podszedłem do tematu poważnie. Został zatrudniony architekt wnętrz, który zajął się rozplanowaniem powierzchni, ale też wymyślił kilka logotypów. Lokal został bardzo nowocześnie urządzony, a tuż po otwarciu pojawiła się strona internetowa zakładu. Rozmach jak na tamten czas był bardzo przyzwoity. To była wczesna wiosna, a już w sierpniu robiliśmy pierwszą poważną sesję zdjęciową na swojego lookbooka. Była bardzo odważna, z wieloma modelami i sporym nakładem finansowym. Mieliśmy wynajęte studio fotograficzne i plastyka do zaaranżowania albumu.

W tym samym roku zorganizowaliśmy wypad do Berlina na mistrzostwa świata i największe fryzjerskie targi. Przywiozłem stamtąd mnóstwo inspiracji fryzurami, wyglądem barberów, nowymi kosmetykami i narzędziami. Wtedy na potęgę używało się żelu do włosów i różnego rodzaju gum. Nakupowałem tego pełno na targach i mój dział męski, mimo niewielkiego metrażu, rzeczywiście dobrze wyglądał i pokazywał nasze nowoczesne podejście do zawodu. Klientów było mnóstwo. Praca od rana do późnego wieczora i dużo satysfakcji z wykonywanych fryzur. W tamtym czasie duże eventy odbywały się w Poznaniu dwa razy do roku: na wiosnę na targach i potem w październiku w Arenie. Z każdej imprezy czerpałem sporo nowości, choć przyznam, że nie było to proste, bo wystawcy rzadko oferowali coś specjalnie dla działu męskiego. Nie było podczas tych imprez żadnych męskich pokazów, a na moje skromne pytanie, zawsze była jedna odpowiedź: „Dział męski nie jest interesujący dla klienta”. Koniec i kropka. Na szczęście dożyliśmy końca dekady i co nieco powoli zaczęło się zmieniać.

Fryzura wykonana do lookbooka w 2000 roku

Od początku kariery kupowałem lub zdobywałem katalogi z fryzurami lub czasopisma branżowe. W latach dziewięćdziesiątych najważniejszy był magazyn „Laurent”. Potem pojawił się „Świat Fryzjerstwa” i „Hair Club”. Prenumerowałem lub kupowałem każdy numer. Stamtąd brałem najświeższe informacje o pokazach, produktach i narzędziach. Bardzo inspirowało mnie wtedy kilkoro polskich fryzjerów: Jaga Hupało, Robert Grzempowski, Maciej Lewandowski, Andrzej Matracki i Lucjan Szajbel. Teraz każdego z nich znam osobiście, kumplujemy się i wymieniamy wiedzą. Jednak największym moim guru zawodowym był wtedy Zdzisław Gasperowicz „Laurent”. Zwany „poetą grzebienia”, ten były uczeń Alexandre’a miał indywidualne spojrzenie na fryzjerstwo i imponował mi tym, że szedł do przodu, nie oglądając się na innych. Zawsze pod prąd. Pomijając jego wszystkie zasługi, dla mnie był tym, który zrobił fryzurę do jednej z najlepszych okładek lat osiemdziesiątych. Mowa o albumie Aleja gwiazd Zdzisławy Sośnickiej z 1987 roku. To kwintesencja uniseksowego fryzjerstwa tamtych czasów. Takie fryzury nosili wszyscy: od punków z podziemnych zespołów, poprzez ulicę, sportowców i telewizyjne pańcie, aż do wielkich gwiazd estrady. „Laurent” idealnie złapał to w swoim uczesaniu Zdzichy.

W 2008 roku wziąłem udział w pokazie karnawałowym w Wielkopolskiej Izbie Rzemieślniczej. Wykonałem jedną fryzurę awangardową na scenie. Używałem mocnej pomady w sztyfcie i wyciąłem z tyłu głowy wielkie kocie oczy. Założyłem glany, wojskowe spodnie i koszulkę zespołu Ramallah. Szokowałem niektórych tym, że nie mam garnituru — jak inni poważniejsi fryzjerzy — i bardzo mi to odpowiadało. Już wtedy czułem, że jestem subkulturowcem fryzjerstwa, który idzie własną drogą. Miałem wielką tremę, ale wszystko wyszło super! Zawodowe wyjazdy w różne miejsca to jeden z najważniejszych filarów budowania tożsamości zawodowej. Poznawanie ludzi, podglądanie innych spojrzeń na zawód i rozmawianie z fryzjerami z różnych miast i krajów sprawia, że człowiek nie gnuśnieje, tylko cały czas myśli, co by tu jeszcze zmienić. Jeździłem wtedy głównie z uczniami, których wyszkoliłem w całej swojej karierze około trzydzieściorga. Byliśmy wielokrotnie w Sieradzu na festiwalu poświęconym pamięci Antoine’a, na targach w Poznaniu i na konkursach w izbach rzemieślniczych. Również rokrocznie wyjeżdżaliśmy do niemieckich przygranicznych miejscowości, takich jak Frankfurt czy Fürstenwalde. Często udawało się przywieźć jakieś skromne trofeum w postaci trzeciego czy czwartego miejsca. To bardzo cieszyło i pokazywało dobry kierunek rzetelnej pracy.

Najważniejszy zawodowo był dla mnie pierwszy wyjazd do Londynu jesienią 2010 roku na tygodniowe szkolenie w renomowanej Akademii Mahogany, organizowane przez włoską firmę fryzjersko-kosmetyczną Alfaparf. Mimo że były to tylko strzyżenia damskie, dużo mi dały rozmowy zarówno z fryzjerami z Polski, jak i z angielskimi szkoleniowcami. Wieczorami chodziłem na koncerty oraz odwiedzałem barber shopy, bo niektóre były czynne siedem dni w tygodniu przez całą dobę. To był szok. Przyglądałem się im przez szybę i konstatowałem, że wszystko, co robię u siebie, ma sens. Potwierdzało to moją teorię, że można być tylko sprofilowanym fryzjerem męskim i że nie trzeba ulegać modzie na stylistów i tak zwanych fryzjerów damsko-męskich.

W 2019 roku roku dostałem Złoty Medal za Zasługi dla Wielkopolskiego Rzemiosła, przyznawany przez poznański Cech Rzemiosł Różnych. Przez kilka lat byłem najpierw członkiem, a potem przewodniczącym jednej z komisji egzaminacyjnych przy tym cechu. Corocznie na przełomie lutego i marca cech organizował (i wciąż organizuje) konkurs uczniowski imienia Stefana Siankowskiego. Brałem w nim udział najpierw jako instruktor, członek jury, a potem także jako ojciec dzieci, które od małego brały tam udział w pokazach dzieci fryzjerów. To naprawdę świetna inicjatywa. Dzieciaki mogą strzyc i modelować główki szkoleniowe, wykazując dużą fantazję, bawiąc przy tym siebie i wszystkich oglądających.

W lutym 2014 roku pojechałem ponownie do Londynu, tym razem już w konkretnym celu. Chciałem przywieźć trochę sprzętu i kosmetyków oraz podejrzeć aktualną modę. Zwłaszcza że mówiło się wówczas tu i ówdzie o jakichś hipsterach, tylko nikt nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Londyn tamtego czasu mnie oszołomił i zachwycił. Prawie wszyscy mężczyźni mieli brody i zaczesane fryzury pod górę lub z przedziałkiem. Już na miejscu zacząłem zapuszczać brodę, a po powrocie zacząłem promować zarosty w kraju. Ponieważ nigdy nie wyrzekłem się golenia brzytwą, strzyżenia bród ani działu męskiego, było mi łatwo to wszystko propagować. Byłem wiarygodny przez swoją niezłomność, a zarazem ciągłą chęć rozwoju. W sierpniu, wrześniu i październiku robiłem pokazy i sesje dla nowo otwieranego Barberian Academy w Warszawie. Potem już poszło z górki. Co tydzień szkolenia w zakładach fryzjerskich, strzyżenia na koncertach, stylizacje bezdomnych, pokazy na scenach głównych, w szkołach, w galeriach handlowych, w domach dziecka, szkolenia typu Look & Learn na targach, sesje zdjęciowe, kręcenie filmów instruktażowych, jurorowanie pierwszym barberskim konkursom, organizowanie strzyżeń podczas targów i wiele, wiele innych imprez. Razem ze mną jeździły moje dzieci, Marcelina i Nikodem, oraz bratanek mojej żony Kuba. Rok później dołączyła Joanna Kaczmarek — pierwszy zewnętrzny filar budowanego w głowie przyszłego barber shopu. W 2014 roku spisałem swoją całą wiedzę zawodową i wydrukowałem kilka egzemplarzy w formie skoroszytowej. Spotkało się to z dużym zainteresowaniem obdarowanych osób. Wiedziałem, że muszę to wydać w formie książki. Cztery lata później Fryzjer męski ukazał się w poznańskim Wydawnictwie Zysk i S-ka. Pierwszy polski fundament o fryzjerstwie męskim stał się faktem.

Jama

Musiało do tego dojść. Pod koniec pracy w starym salonie nie dawałem już fizycznie rady z liczbą klientów. W kulminacyjnym momencie w pewną kwietniową sobotę czekało do mnie w poczekalni dwadzieścia sześć osób, a nowi wciąż dochodzili. Mimo pomocy ze strony uczniów ludzie czekali po kilka godzin w kolejce.

10 września 2016 roku urzeczywistniły się marzenia o moim zakładzie fryzjerskim tylko dla mężczyzn. To wtedy nastąpiło otwarcie miejsca oficjalnie zwanego Adam Szulc Barber Shop, a przez nas zwanego Jamą. Nazwa miała być od nazwiska, bo tak nazywali swoje zakłady amerykańscy barberzy w XIX wieku. Od razu wiadomo, kto za tym wszystkim stoi. W przeciwieństwie do bezdusznych, wymyślnych nazw kreatorów fryzur.

W stworzenie Jamy zaangażowała się cała rodzina, przyjaciele i uczniowie, którzy prawie wszyscy przeszli ze mną do nowego lokalu. Miało być po mojemu. Muzyka. Subkultury. Cymeon X. Straight edge. Hardcore. Własne plakaty w oknach i wystrój jak z Nautiliusa. Wyjazdy na pokazy i targi. Świętowanie rocznic, wigilii, organizowanie imprez, spotkań oraz koncertów. Zapraszanie barberów i tatuatorów do wspólnej pracy. Tak było od początku i tak jest do dziś. Ciągle jest dużo improwizacji w tym poukładanym świecie. I mimo że kalendarz od początku każdego roku pęka w szwach, jak trzeba, to i tak znajdziemy czas na fajny czy ciekawy event. Uporządkowana logistyka współgra z artystycznym zamieszaniem. To dobry konglomerat.

Bo fryzjerstwo musi być intrygujące. Musi wciągać. Musi być spersonalizowane. I wtedy jest ciekawe. Wtedy nie przychodzi się do pracy, tylko na spotkanie z przyjaciółmi. A zmęczenie jest wynagrodzone dobrze spędzonym czasem.

Książki

Mieliśmy w mieszkaniu telewizor. Czarno-biały. Nazywał się Lazuryt 106. Kanały były przełączane potencjometrem bezpośrednio na kaście. Najczęściej był zepsuty. Ciągle brakowało jakichś części i lamp. Często przychodzili różni panowie „złote rączki” i dumając, rozbierali całość na części pierwsze. Po ich kilkugodzinnych reanimacjach ekran troszkę mniej migotał albo pokazywał tylko jeden kanał. Zresztą w telewizji i tak niewiele było…

Czytałem więc książki. Uwielbiałem to. Zaczytywałem się we wszystkim, a w wieku sześciu lat napisałem bogato ilustrowane opowiadanie o życiu na osiedlu. Tata pracował w drukarni na ulicy Wawrzyniaka i nawet chciał to jakoś wydać, ale sprawa umarła gdzieś po drodze.

Z początku dużo czytała mi mama. Dość szybko sam poznałem litery i rodzice nawet planowali posłać mnie rok wcześniej do szkoły, bo czytałem sprawnie i ze zrozumieniem. Ostatecznie nic z tego nie wyszło i chyba dobrze. Na nowym osiedlu rodzice zapisali mnie do filii Biblioteki Raczyńskich. Oni sami na weekend brali po kilkanaście książek. Zresztą, jak wspomniałem, ojciec pracował w drukarni, więc książki w domu były. I ja tego bakcyla też połknąłem szybko.

Niziurskologia vs vernerologizm

Godziny otwarcia biblioteki znałem na pamięć i najczęściej już czekałem przed drzwiami, nasłuchując, kiedy usłyszę pobrzękiwanie kluczy i otwarcie zamka przez pracowniczki tego przybytku. Na początku brałem książki trochę na oślep. Wypożyczałem ich dużo i pojawiałem się tam nawet codziennie. Czytałem zachłannie, jakbym się bał, że mi czasu zabraknie albo zamkną piwniczną biblioteczkę. Powieści i opowiadania dla młodzieży. Komiksy. Formy krótkie i elaboraty. Nowelki i tomiszcza. Indianie i kowboje. Płaszcz i szpada. Wojny wszelakie. Leciałem po kolei i z wiekiem odkrywałem kolejnych autorów. Lubiłem teksty zarówno polskie, jak i zagraniczne. Autorów znanych z lektur oraz pisarzy tak zwanych młodzieżowych. Bahdaj, Szklarscy, Nienacki, May, Molnar, Gajdar, Curwood, Dumas, Orłoń, Rudnicka, Twain, Sienkiewicz, Łysiak, Conan Doyle, Rosiński, Centkiewiczowie, Prus, Kamiński, Fiedler, Ożogowska, Chmielewska, Christie, London i setki innych. Jednak dwóch z nich weszło mi w głowę jak nic innego. I pozostało moimi faworytami do dziś.

Polak Edmund Niziurski i Francuz Juliusz Verne. Ich książki przeczytałem chyba wszystkie. Nie wiem ile razy, bo wypożyczałem je wielokrotnie, otwierając na obojętnie jakiej stronie i czytając gdzie popadnie. Będąc już dorosły, skompletowałem do domowej biblioteczki wszystko, co spod pióra tych autorów wyszło.

Niziurski to mistrz powojennego słowa polskiego dla nastolatków. Słowotwórca i maestro polszczyzny młodzieżowej. Jego historie o chłopakach w wieku szkolnym były najbliższe temu, co działo się w moim życiu. Wyalienowani bohaterowie, którzy są zwykłymi chłopcami z podwórka i nie mają supermocy, ale na swojej ciernistej i lekko krętej drodze mimo wszystko kierują się prawdą i uczciwością. A jeśli w jakiejś sytuacji nawalają, to przez drugie pół książki próbują to odkręcić i naprawić. Utożsamiałem się z problemami Marka Piegusa, Cymeona Maksymalnego, Żaby, Bąbla czy Tomka Okista, syna okulisty Okista. Słówka i bon moty Nizurskiego, jak „tudzież”, „gogowie” czy „bomby”, to dla mnie klasyka gatunku. Uwielbiałem go za to, że rozumie duszę nastolatka jak nikt inny. Za dowcipny sposób podania opowieści, za poukładaną konstrukcję rodem z najlepszych kryminałów i za wiedzę o marzeniach, jakie ludzie w tym wieku mają. Te powieści uformowały mnie i pokazały, że możesz być sam jeden, możesz być buntownikiem, mieć swój pomysł i mimo przeciwności ludzi i losu przeć do przodu i realizować własny plan. Poza tym postać fryzjera Onduli z Odrzywołów i scena golenia brzytwą w Niewiarygodnych przygodach Marka Piegusa czy karne golenie w Lalu Koncewicz, broda i miłość to dla mnie majstersztyki. Kochałem pisanie Niziurskiego za nazwiska i imiona osób występujących w powieściach. Któż nie wiedział wtedy, kim był Wieńczysław Nieszczególny albo Chryzostom Cherlawy? Mój absolutny numer jeden powieści Niziurskiego to Siódme wtajemniczenie o dwóch zwalczających się obozach, niemogących pojąć, że można się do któregoś z nich nie zapisać i próbować żyć z boku szkolnej braci. Trzymam się tego do dziś.

Verne to z kolei klasyka dziewiętnastowiecznej literatury światowej. Jego powieści podróżnicze otwierały mi oczy na świat oraz na ludzką niesprawiedliwość i nauczyły mnie, że każdy — bez względu na to, kim jest — może być bohaterem. 20 000 mil podmorskiej żeglugi z kapitanem Nemo na pokładzie czytałem po stokroć. Dzieci kapitana Granta, Tajemniczą wyspę, Dwa lata wakacji czy Podróż do wnętrza ziemi