Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zawarte w tej książce teksty łączy motyw przewodni: zbrodnie popełniane przez zwierzęta. Brzmi to zaskakująco, lecz w zwierciadle autorki nawet spokojne psy, koty czy chomiki przestają być zwykłymi stworzeniami w szczęśliwych domach i okazują siłę wystarczającą do zniszczenia świata ludzi. Nie oznacza to jednak, że autorka usiłuje demaskować fałsz i okrucieństwo zwierząt – wręcz przeciwnie, to ludzie swym postępowaniem doprowadzają zwierzęta do zbrodni, traktując je instrumentalnie, jako źródło dochodu lub rozrywki. Słoniowi i kozłowi trudno jest znieść bezdusznych opiekunów z parku rozrywki, a wieprz używany do szukania trufli nie musi się godzić ze zwyczajami gospodarza. Stary pies po śmierci pana widzi, że stał się monetą przetargową w rękach antypatycznego osobnika, podobnie młody kot szybciej od ludzi dostrzega prawdziwe oblicze kochanka swojej właścicielki. A co mówić o szczurze, na którego w Wenecji czyhają setki zagrożeń, kurach stłoczonych w klatkach supernowoczesnej fermy czy karaluchu, z odrazą obserwującym upadek hotelu i degrengoladę jego gości!
Ta książka wciąga jak narkotyk. Czytelnik poddaje się jej mrocznemu nastrojowi, pozornej ambiwalencji moralnej i szczególnemu poczuciu humoru autorki. Patricia Highsmith, opisując najzwyklejszą codzienność, nadaje jej cechy koszmaru. Budzi niepokój pytaniami o istotę człowieczeństwa i granice zbrodni. Nie bez powodu Graham Greene nazwał ją „poetką strachu”.
„Nikt nie może się równać z Patricią Highsmith w ujawnianiu zagrożeń, które czają się w dobrze nam znanym otoczeniu”
„Time”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Mojemu kuzynowiDanowi Coatesowiz Box Canyon Ranchw Weatherford w Teksasie
Absolutnie ostatni występ Statystki
Nazywają mnie Statystką – okrzyki „Statystka!” rozlegają się, gdy staję i kołyszę lewą nogą, potem prawą, i tak dalej.
Choć wcześniej, może dziesięć, może dwadzieścia lat temu, byłam Jumbo Juniorem, najczęściej jednak Jumbo. Teraz jestem wyłącznie Statystką. Moje imię musi być napisane na drewnianej deseczce przed klatką razem ze słowem „Afryka”, bo ludzie gapią się na deskę, czasem mówią: „Afryka”, a potem wołają na mnie: „Statystka! Hej, Statystka!” Jeśli zacznę machać nogami, można usłyszeć niegłośny aplauz.
Żyję sama. Nigdy nie widziałam innych podobnych do mnie stworzeń, w każdym razie nie w tym miejscu. Mam jednak żywo w pamięci, że kiedy byłam mała, chodziłam wszędzie za matką i spotykałam wiele istot takich jak ja, znacznie większych, a kilkoro nawet mniejszych ode mnie. Pamiętam, że po stromym drewnianym trapie weszłam za matką na statek, który nie był zbyt stabilny. Matka, poszturchiwana i prowadzona siłą, wróciła po tym samym trapie, a ja zostałam na pokładzie. Chciała, żebym się do niej przyłączyła, więc wyprostowała się i zatrąbiła. Zobaczyłam liny, które pojawiły się wokół niej; dziesięciu, może dwudziestu mężczyzn ciągnęło je, żeby utrzymać ją na miejscu. Ktoś do niej strzelił. Czy trafiła ją kula, czy nabój z narkotykiem? Tego nigdy już się nie dowiem. Różnią się zapachem, ale tamtego dnia wiatr nie wiał w moją stronę. Widziałam jedynie, jak matka upadła w chwilę potem. Siedziałam na pokładzie i darłam się piskliwie jak niemowlę. A potem trafił mnie nabój ze środkiem usypiającym. Statek ostatecznie wypłynął i po bardzo długim czasie, w którym głównie spałam albo coś jadłam w półmroku skrzyni, dotarliśmy do nieznanego lądu, gdzie nie było żadnych lasów, żadnej trawy. Wsadzili mnie do innej skrzyni, znowu znalazłam się w podróży i w kolejnym miejscu z cementowym podłożem. Wszędzie kamienie, kraty, obrzydliwie śmierdzący ludzie. Co jednak najgorsze, byłam sama. Żadnych małych stworzeń w moim wieku. Żadnej matki, przyjaznego dziadka, ojca. Żadnej zabawy. Żadnych kąpieli w błotnistej rzece. Sama wśród krat i betonu.
Z drugiej strony, jedzenie całkiem mi smakowało i było go mnóstwo. Opiekował się mną miły człowiek, mężczyzna imieniem Steve. Trzymał w ustach fajkę, ale prawie nigdy jej nie zapalał, po prostu miał ją między zębami. Mimo to potrafił mówić, a ja wkrótce zaczęłam rozumieć, co powiedział albo przynajmniej o co mu chodziło.
„Klękaj, Jumbo!” i poklepanie po kolanach oznaczało, że mam uklęknąć. Jeśli utrzymywałam korpus w górze, Steve klaskał raz dłońmi, co miało oznaczać pochwałę, i wrzucał mi orzeszki ziemne albo małe jabłko do pyska.
Lubiłam, kiedy siadał mi okrakiem na trąbie; podnosiłam się wtedy i wolnym krokiem obchodziliśmy klatkę. Ludzie, którzy na to patrzyli, bili brawo, zwłaszcza małe dzieci klaskały.
Dzięki Steve’owi muchy nie miały latem dostępu do moich oczu, bo wieszał mi wokół głowy sznurek z frędzlami. Gumowym wężem polewał wodą betonową posadzkę w zacienionym miejscu, żebym mogła się tam położyć i ochłodzić. Mnie też polewał. Kiedy stałam się większa, siadał mi na trąbie, a ja unosiłam go w powietrze, uważając, żeby go nie zrzucić, bo nie miał się czego przytrzymać z wyjątkiem końca mojego nosa. Zimą Steve też bardzo o mnie dbał, upewniał się, czy mam dość siana, a czasem, kiedy było bardzo zimno, okrywał mnie kocami. Pewnej szczególnie paskudnej zimy przyniósł mi niewielkie okablowane pudełko, z którego leciało w moją stronę ciepłe powietrze. Pielęgnował mnie, gdy byłam chora z powodu chłodów.
Tutejsi ludzie noszą wielkie kapelusze. Niektórzy mężczyźni mają przy pasie broń krótką. Od czasu do czasu jeden z nich wyciąga pistolet i strzela w powietrze, próbując przestraszyć mnie albo rezydujące obok gazele, które widuję przez kraty. Moje sąsiadki reagują bardzo gwałtownie, skaczą do góry, a potem gromadzą się razem w odległym kącie zagrody. Widok godny pożałowania. Zanim zjawi się Steve lub inny z dozorców, człowiek, który strzelił, chowa broń z powrotem do kabury i wygląda jak wszyscy inni mężczyźni – razem się śmieją i nigdy nie wskażą tego, który to zrobił.
To przypomina mi jeden z przyjemniejszych momentów. Mniej więcej pięć lat wcześniej pojawił się pewien facet, tłuścioch czerwony na twarzy, który przez dwie lub trzy niedziele strzelał z grzmiącej broni w powietrze. Irytowało mnie to, ale nawet do głowy mi nie przyszło, żeby okazać zdenerwowanie. Niemniej w trzecią lub czwartą niedzielę, kiedy ten szczególny gość znowu wypalił z pistoletu, nabrałam ukradkiem do trąby wody z koryta i z pełną siłą wydmuchnęłam ją na niego przez kraty. Strumień trafił go w pierś, facet przewrócił się na plecy i zamachał nogami w powietrzu. Większość gapiów się śmiała. Kilkoro ludzi było jednak zaskoczonych i złych. Niektórzy rzucili we mnie kamieniami – uderzenia wcale mnie nie zabolały, na ogół jednak albo w ogóle pudłowali, albo trafiali w kraty, od których kamienie się odbijały i leciały w inną stronę. Potem nadbiegł Steve. Od razu się zorientowałam, że po usłyszeniu strzału wiedział dokładnie, co się stało. Roześmiał się, ale poklepał mokrego mężczyznę po ramieniu i starał się go uspokoić. Facet prawdopodobnie zaprzeczał, że to on strzelał. Dostrzegłam jednak, że Steve skinął do mnie głową, co wzięłam za pochwałę. Gazele zbliżyły się trwożliwie i popatrywały przez kraty to na tłum, to na mnie. Wyobrażałam sobie, że są zadowolone z mojej akcji, i tego dnia byłam z siebie dumna. Śniło mi się nawet, że chwytam w śmiertelny uścisk mokrego mężczyznę albo kogoś podobnego, a później rozdeptuję jego miękkie ciało.
Gdy Steve był ze mną, co musiało trwać jakieś trzydzieści lat, przechadzaliśmy się czasami po parku, a dzieci – niekiedy nawet troje naraz – jeździły na moim grzbiecie. To była co najmniej zabawna, miła odmiana. Ale park w niczym nie przypomina lasu. To tylko kilka drzew rosnących na przeważnie twardej, suchej ziemi. Prawie nigdy nie jest ona wilgotna. Trawę nisko tu strzygą, a mnie nie wolno zerwać nawet jednego źdźbła, nie żebym miała na to ochotę. Steve zajmował się wszystkim, kierował mną i nosił pejcz spleciony ze skórzanych rzemieni, którym mnie szturchał, żebym skręciła w określonym kierunku, klęknęła, wstała i – na koniec pokazu – stanęła na tylnych nogach. (Większy aplauz). Steve nie potrzebował pejcza, ale ten rekwizyt był częścią przedstawienia, podobnie jak to, że obracałam się bez sensu kilka razy, zanim ostatecznie stanęłam na zadnich nogach. Jeśli Steve mnie poprosił, stawałam również na przednich. Pamiętam, że w tamtych dniach miałam spokojniejsze usposobienie i Steve nawet nie musiał mi mówić, żebym omijała niższe gałęzie drzew, które mogły strącić dzieci z mojego grzbietu. Gdybym miała taką okazję teraz, nie jestem pewna, czy nadal zachowywałabym podobną ostrożność. No bo co w gruncie rzeczy dostałam od ludzi? Nawet jednej trawki pod nogami. Nawet towarzystwa drugiego stworzenia takiego jak ja.
Teraz, kiedy jestem starsza, nogi mam cięższe i stałam się bardziej porywcza. Nie odbywają się już żadne przejażdżki dla dzieci, choć w niedzielne popołudnia orkiestra nadal gra Take Me Out to the Ball Game, a ostatnio także Hello, Dolly! Czasami żałuję, że nie mogę już iść na spacer, jak kiedyś ze Steve’em. Chciałabym znowu być młoda. Ale właściwie po co? Żeby przeżyć dodatkowe lata w tym miejscu? Dzisiaj więcej czasu spędzam na leżeniu niż na staniu. Kładę się w słońcu, które nie wydaje się już tak gorące jak kiedyś. Ubrania ludzi trochę się zmieniły, nie ma już tak wielu pistoletów i butów z cholewami, ale mężczyźni i niektóre kobiety nadal noszą kapelusze z szerokim rondem. Tak samo rzucają mi orzeszki ziemne (nie zawsze bez łupin), po które chętnie wyciągałam trąbę przez kraty, gdy byłam młodsza i miałam lepszy apetyt. Ciągle też dają mi popcorn, zwykły i słodki, w melasie. W soboty i niedziele nie zawsze mam ochotę się podnieść. To strasznie wkurza Cliffa, mojego nowego opiekuna. Chce, żebym robiła wszystko jak za dawnych lat. Nie chodzi już nawet o to, że jestem stara i zmęczona, po prostu nie lubię Cliffa.
Cliff jest wysoki i młody, ma rude włosy. Uwielbia się popisywać, strzela z długiego bicza. Wydaje mu się, że określonymi szturchańcami i komendami zmusi mnie do robienia różnych rzeczy. Jego metalowa laga ma ostry koniec, co jest może denerwujące, lecz w żadnym razie nie może przebić mi skóry. Steve traktował mnie tak, jak jedno stworzenie traktuje drugie – poznawał się ze mną i nigdy nie zakładał z góry, że stanę się taka, jak on by sobie tego życzył. Dlatego właśnie się dogadywaliśmy. Cliffowi w rzeczywistości na mnie nie zależy, nie robi na przykład nic, żeby latem muchy mi nie dokuczały.
Oczywiście kiedy Steve przeszedł na emeryturę, nadal w soboty i niedziele woziłam na grzbiecie dzieciaki, czasem brałam na przejażdżkę jakiegoś dorosłego. Pewien mężczyzna (kolejny usiłujący się popisywać) w jedną z niedziel zaczął kłuć mnie ostrogami, podczas gdy szłam zgodnie z własnym wolnym rytmem. Nie ominęłam wtedy niskiej gałęzi, tylko celowo pod nią weszłam. Dla niego było tam stanowczo za mało miejsca i nie dał rady się skulić – zmiotło go śliczniutko z moich pleców, upadł na kolana i wył z bólu. Wywołało to ogromne zamieszanie, facet sarkał przez chwilę, ale gorsze było to, że Cliff wziął jego stronę albo próbował w ten sposób go udobruchać, bo wrzeszczał na mnie i poszturchiwał zaostrzoną lagą. Rozzłoszczona parsknęłam – nagrodą był mi widok tłumu cofającego się z przerażeniem. Nie miałam żadnej możliwości zaatakowania gapiów, co zrobiłabym z przyjemnością, więc poddałam się dźganiu i zawróciłam do klatki. Cliff mamrotał coś na mnie pod nosem. Nabrałam wody w trąbę, a on to zobaczył. Wycofał się. Ale wrócił, gdy zapadł zmierzch i bramy parku były już zamknięte. Chłostał mnie i prawił kazanie. Chłosta wcale mnie nie bolała, ale musiała zmęczyć Cliffa, bo kiedy skończył, ledwo trzymał się na nogach.