Księga zemsty dla miłośników zwierząt - Highsmith Patricia - ebook + książka

Księga zemsty dla miłośników zwierząt ebook

Highsmith Patricia

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zawarte w tej książce teksty łączy motyw przewodni: zbrodnie popełniane przez zwierzęta. Brzmi to zaskakująco, lecz w zwierciadle autorki nawet spokojne psy, koty czy chomiki przestają być zwykłymi stworzeniami w szczęśliwych domach i okazują siłę wystarczającą do zniszczenia świata ludzi. Nie oznacza to jednak, że autorka usiłuje demaskować fałsz i okrucieństwo zwierząt – wręcz przeciwnie, to ludzie swym postępowaniem doprowadzają zwierzęta do zbrodni, traktując je instrumentalnie, jako źródło dochodu lub rozrywki. Słoniowi i kozłowi trudno jest znieść bezdusznych opiekunów z parku rozrywki, a wieprz używany do szukania trufli nie musi się godzić ze zwyczajami gospodarza. Stary pies po śmierci pana widzi, że stał się monetą przetargową w rękach antypatycznego osobnika, podobnie młody kot szybciej od ludzi dostrzega prawdziwe oblicze kochanka swojej właścicielki. A co mówić o szczurze, na którego w Wenecji czyhają setki zagrożeń, kurach stłoczonych w klatkach supernowoczesnej fermy czy karaluchu, z odrazą obserwującym upadek hotelu i degrengoladę jego gości!

Ta książka wciąga jak narkotyk. Czytelnik poddaje się jej mrocznemu nastrojowi, pozornej ambiwalencji moralnej i szczególnemu poczuciu humoru autorki. Patricia Highsmith, opisując najzwyklejszą codzienność, nadaje jej cechy koszmaru. Budzi niepokój pytaniami o istotę człowieczeństwa i granice zbrodni. Nie bez powodu Graham Greene nazwał ją „poetką strachu”.

„Nikt nie może się równać z Patricią Highsmith w ujawnianiu zagrożeń, które czają się w dobrze nam znanym otoczeniu”

„Time”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
3,7 (6 ocen)
2
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Ani­mal-Lo­ver’s Book of Be­astly Mur­der
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: RE­NATA KUK
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed by Wil­liam He­ine­mann Lon­don 1975 Co­py­ri­ght © 2022 by Dio­ge­nes Ver­lag AG, Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-7392-862-6
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu ku­zy­nowiDa­nowi Co­ate­sowiz Box Ca­nyon Ranchw We­ather­ford w Tek­sa­sie

Ab­so­lut­nie ostatni wy­stęp Sta­tystki

Na­zy­wają mnie Sta­tystką – okrzyki „Sta­tystka!” roz­le­gają się, gdy staję i ko­ły­szę lewą nogą, po­tem prawą, i tak da­lej.

Choć wcze­śniej, może dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia lat temu, by­łam Jumbo Ju­nio­rem, naj­czę­ściej jed­nak Jumbo. Te­raz je­stem wy­łącz­nie Sta­tystką. Moje imię musi być na­pi­sane na drew­nia­nej de­seczce przed klatką ra­zem ze sło­wem „Afryka”, bo lu­dzie ga­pią się na de­skę, cza­sem mó­wią: „Afryka”, a po­tem wo­łają na mnie: „Sta­tystka! Hej, Sta­tystka!” Je­śli za­cznę ma­chać no­gami, można usły­szeć nie­gło­śny aplauz.

Żyję sama. Ni­gdy nie wi­dzia­łam in­nych po­dob­nych do mnie stwo­rzeń, w każ­dym ra­zie nie w tym miej­scu. Mam jed­nak żywo w pa­mięci, że kiedy by­łam mała, cho­dzi­łam wszę­dzie za matką i spo­ty­ka­łam wiele istot ta­kich jak ja, znacz­nie więk­szych, a kil­koro na­wet mniej­szych ode mnie. Pa­mię­tam, że po stro­mym drew­nia­nym tra­pie we­szłam za matką na sta­tek, który nie był zbyt sta­bilny. Matka, po­sztur­chi­wana i pro­wa­dzona siłą, wró­ciła po tym sa­mym tra­pie, a ja zo­sta­łam na po­kła­dzie. Chciała, że­bym się do niej przy­łą­czyła, więc wy­pro­sto­wała się i za­trą­biła. Zo­ba­czy­łam liny, które po­ja­wiły się wo­kół niej; dzie­się­ciu, może dwu­dzie­stu męż­czyzn cią­gnęło je, żeby utrzy­mać ją na miej­scu. Ktoś do niej strze­lił. Czy tra­fiła ją kula, czy na­bój z nar­ko­ty­kiem? Tego ni­gdy już się nie do­wiem. Róż­nią się za­pa­chem, ale tam­tego dnia wiatr nie wiał w moją stronę. Wi­dzia­łam je­dy­nie, jak matka upa­dła w chwilę po­tem. Sie­dzia­łam na po­kła­dzie i dar­łam się pi­skli­wie jak nie­mowlę. A po­tem tra­fił mnie na­bój ze środ­kiem usy­pia­ją­cym. Sta­tek osta­tecz­nie wy­pły­nął i po bar­dzo dłu­gim cza­sie, w któ­rym głów­nie spa­łam albo coś ja­dłam w pół­mroku skrzyni, do­tar­li­śmy do nie­zna­nego lądu, gdzie nie było żad­nych la­sów, żad­nej trawy. Wsa­dzili mnie do in­nej skrzyni, znowu zna­la­złam się w po­dróży i w ko­lej­nym miej­scu z ce­men­to­wym pod­ło­żem. Wszę­dzie ka­mie­nie, kraty, obrzy­dli­wie śmier­dzący lu­dzie. Co jed­nak naj­gor­sze, by­łam sama. Żad­nych ma­łych stwo­rzeń w moim wieku. Żad­nej matki, przy­ja­znego dziadka, ojca. Żad­nej za­bawy. Żad­nych ką­pieli w błot­ni­stej rzece. Sama wśród krat i be­tonu.

Z dru­giej strony, je­dze­nie cał­kiem mi sma­ko­wało i było go mnó­stwo. Opie­ko­wał się mną miły czło­wiek, męż­czy­zna imie­niem Steve. Trzy­mał w ustach fajkę, ale pra­wie ni­gdy jej nie za­pa­lał, po pro­stu miał ją mię­dzy zę­bami. Mimo to po­tra­fił mó­wić, a ja wkrótce za­czę­łam ro­zu­mieć, co po­wie­dział albo przy­naj­mniej o co mu cho­dziło.

„Klę­kaj, Jumbo!” i po­kle­pa­nie po ko­la­nach ozna­czało, że mam uklęk­nąć. Je­śli utrzy­my­wa­łam kor­pus w gó­rze, Steve kla­skał raz dłońmi, co miało ozna­czać po­chwałę, i wrzu­cał mi orzeszki ziemne albo małe jabłko do py­ska.

Lu­bi­łam, kiedy sia­dał mi okra­kiem na trą­bie; pod­no­si­łam się wtedy i wol­nym kro­kiem ob­cho­dzi­li­śmy klatkę. Lu­dzie, któ­rzy na to pa­trzyli, bili brawo, zwłasz­cza małe dzieci kla­skały.

Dzięki Steve’owi mu­chy nie miały la­tem do­stępu do mo­ich oczu, bo wie­szał mi wo­kół głowy sznu­rek z frędz­lami. Gu­mo­wym wę­żem po­le­wał wodą be­to­nową po­sadzkę w za­cie­nio­nym miej­scu, że­bym mo­gła się tam po­ło­żyć i ochło­dzić. Mnie też po­le­wał. Kiedy sta­łam się więk­sza, sia­dał mi na trą­bie, a ja uno­si­łam go w po­wie­trze, uwa­ża­jąc, żeby go nie zrzu­cić, bo nie miał się czego przy­trzy­mać z wy­jąt­kiem końca mo­jego nosa. Zimą Steve też bar­dzo o mnie dbał, upew­niał się, czy mam dość siana, a cza­sem, kiedy było bar­dzo zimno, okry­wał mnie ko­cami. Pew­nej szcze­gól­nie pa­skud­nej zimy przy­niósł mi nie­wiel­kie oka­blo­wane pu­dełko, z któ­rego le­ciało w moją stronę cie­płe po­wie­trze. Pie­lę­gno­wał mnie, gdy by­łam chora z po­wodu chło­dów.

Tu­tejsi lu­dzie no­szą wiel­kie ka­pe­lu­sze. Nie­któ­rzy męż­czyźni mają przy pa­sie broń krótką. Od czasu do czasu je­den z nich wy­ciąga pi­sto­let i strzela w po­wie­trze, pró­bu­jąc prze­stra­szyć mnie albo re­zy­du­jące obok ga­zele, które wi­duję przez kraty. Moje są­siadki re­agują bar­dzo gwał­tow­nie, ska­czą do góry, a po­tem gro­ma­dzą się ra­zem w od­le­głym ką­cie za­grody. Wi­dok godny po­ża­ło­wa­nia. Za­nim zjawi się Steve lub inny z do­zor­ców, czło­wiek, który strze­lił, chowa broń z po­wro­tem do ka­bury i wy­gląda jak wszy­scy inni męż­czyźni – ra­zem się śmieją i ni­gdy nie wskażą tego, który to zro­bił.

To przy­po­mina mi je­den z przy­jem­niej­szych mo­men­tów. Mniej wię­cej pięć lat wcze­śniej po­ja­wił się pe­wien fa­cet, tłu­ścioch czer­wony na twa­rzy, który przez dwie lub trzy nie­dziele strze­lał z grzmią­cej broni w po­wie­trze. Iry­to­wało mnie to, ale na­wet do głowy mi nie przy­szło, żeby oka­zać zde­ner­wo­wa­nie. Nie­mniej w trze­cią lub czwartą nie­dzielę, kiedy ten szcze­gólny gość znowu wy­pa­lił z pi­sto­letu, na­bra­łam ukrad­kiem do trąby wody z ko­ryta i z pełną siłą wy­dmuch­nę­łam ją na niego przez kraty. Stru­mień tra­fił go w pierś, fa­cet prze­wró­cił się na plecy i za­ma­chał no­gami w po­wie­trzu. Więk­szość ga­piów się śmiała. Kil­koro lu­dzi było jed­nak za­sko­czo­nych i złych. Nie­któ­rzy rzu­cili we mnie ka­mie­niami – ude­rze­nia wcale mnie nie za­bo­lały, na ogół jed­nak albo w ogóle pu­dło­wali, albo tra­fiali w kraty, od któ­rych ka­mie­nie się od­bi­jały i le­ciały w inną stronę. Po­tem nad­biegł Steve. Od razu się zo­rien­to­wa­łam, że po usły­sze­niu strzału wie­dział do­kład­nie, co się stało. Ro­ze­śmiał się, ale po­kle­pał mo­krego męż­czy­znę po ra­mie­niu i sta­rał się go uspo­koić. Fa­cet praw­do­po­dob­nie za­prze­czał, że to on strze­lał. Do­strze­głam jed­nak, że Steve ski­nął do mnie głową, co wzię­łam za po­chwałę. Ga­zele zbli­żyły się trwoż­li­wie i po­pa­try­wały przez kraty to na tłum, to na mnie. Wy­obra­ża­łam so­bie, że są za­do­wo­lone z mo­jej ak­cji, i tego dnia by­łam z sie­bie dumna. Śniło mi się na­wet, że chwy­tam w śmier­telny uścisk mo­krego męż­czy­znę albo ko­goś po­dob­nego, a póź­niej roz­dep­tuję jego mięk­kie ciało.

Gdy Steve był ze mną, co mu­siało trwać ja­kieś trzy­dzie­ści lat, prze­cha­dza­li­śmy się cza­sami po parku, a dzieci – nie­kiedy na­wet troje na­raz – jeź­dziły na moim grzbie­cie. To była co naj­mniej za­bawna, miła od­miana. Ale park w ni­czym nie przy­po­mina lasu. To tylko kilka drzew ro­sną­cych na prze­waż­nie twar­dej, su­chej ziemi. Pra­wie ni­gdy nie jest ona wil­gotna. Trawę ni­sko tu strzygą, a mnie nie wolno ze­rwać na­wet jed­nego źdźbła, nie że­bym miała na to ochotę. Steve zaj­mo­wał się wszyst­kim, kie­ro­wał mną i no­sił pejcz sple­ciony ze skó­rza­nych rze­mieni, któ­rym mnie sztur­chał, że­bym skrę­ciła w okre­ślo­nym kie­runku, klęk­nęła, wstała i – na ko­niec po­kazu – sta­nęła na tyl­nych no­gach. (Więk­szy aplauz). Steve nie po­trze­bo­wał pej­cza, ale ten re­kwi­zyt był czę­ścią przed­sta­wie­nia, po­dob­nie jak to, że ob­ra­ca­łam się bez sensu kilka razy, za­nim osta­tecz­nie sta­nę­łam na za­dnich no­gach. Je­śli Steve mnie po­pro­sił, sta­wa­łam rów­nież na przed­nich. Pa­mię­tam, że w tam­tych dniach mia­łam spo­koj­niej­sze uspo­so­bie­nie i Steve na­wet nie mu­siał mi mó­wić, że­bym omi­jała niż­sze ga­łę­zie drzew, które mo­gły strą­cić dzieci z mo­jego grzbietu. Gdy­bym miała taką oka­zję te­raz, nie je­stem pewna, czy na­dal za­cho­wy­wa­ła­bym po­dobną ostroż­ność. No bo co w grun­cie rze­czy do­sta­łam od lu­dzi? Na­wet jed­nej trawki pod no­gami. Na­wet to­wa­rzy­stwa dru­giego stwo­rze­nia ta­kiego jak ja.

Te­raz, kiedy je­stem star­sza, nogi mam cięż­sze i sta­łam się bar­dziej po­ryw­cza. Nie od­by­wają się już żadne prze­jażdżki dla dzieci, choć w nie­dzielne po­po­łu­dnia or­kie­stra na­dal gra Take Me Out to the Ball Game, a ostat­nio także Hello, Dolly! Cza­sami ża­łuję, że nie mogę już iść na spa­cer, jak kie­dyś ze Steve’em. Chcia­ła­bym znowu być młoda. Ale wła­ści­wie po co? Żeby prze­żyć do­dat­kowe lata w tym miej­scu? Dzi­siaj wię­cej czasu spę­dzam na le­że­niu niż na sta­niu. Kładę się w słońcu, które nie wy­daje się już tak go­rące jak kie­dyś. Ubra­nia lu­dzi tro­chę się zmie­niły, nie ma już tak wielu pi­sto­le­tów i bu­tów z cho­le­wami, ale męż­czyźni i nie­które ko­biety na­dal no­szą ka­pe­lu­sze z sze­ro­kim ron­dem. Tak samo rzu­cają mi orzeszki ziemne (nie za­wsze bez łu­pin), po które chęt­nie wy­cią­ga­łam trąbę przez kraty, gdy by­łam młod­sza i mia­łam lep­szy ape­tyt. Cią­gle też dają mi po­pcorn, zwy­kły i słodki, w me­la­sie. W so­boty i nie­dziele nie za­wsze mam ochotę się pod­nieść. To strasz­nie wku­rza Cliffa, mo­jego no­wego opie­kuna. Chce, że­bym ro­biła wszystko jak za daw­nych lat. Nie cho­dzi już na­wet o to, że je­stem stara i zmę­czona, po pro­stu nie lu­bię Cliffa.

Cliff jest wy­soki i młody, ma rude włosy. Uwiel­bia się po­pi­sy­wać, strzela z dłu­giego bi­cza. Wy­daje mu się, że okre­ślo­nymi sztur­chań­cami i ko­men­dami zmusi mnie do ro­bie­nia róż­nych rze­czy. Jego me­ta­lowa laga ma ostry ko­niec, co jest może de­ner­wu­jące, lecz w żad­nym ra­zie nie może prze­bić mi skóry. Steve trak­to­wał mnie tak, jak jedno stwo­rze­nie trak­tuje dru­gie – po­zna­wał się ze mną i ni­gdy nie za­kła­dał z góry, że stanę się taka, jak on by so­bie tego ży­czył. Dla­tego wła­śnie się do­ga­dy­wa­li­śmy. Clif­fowi w rze­czy­wi­sto­ści na mnie nie za­leży, nie robi na przy­kład nic, żeby la­tem mu­chy mi nie do­ku­czały.

Oczy­wi­ście kiedy Steve prze­szedł na eme­ry­turę, na­dal w so­boty i nie­dziele wo­zi­łam na grzbie­cie dzie­ciaki, cza­sem bra­łam na prze­jażdżkę ja­kie­goś do­ro­słego. Pe­wien męż­czy­zna (ko­lejny usi­łu­jący się po­pi­sy­wać) w jedną z nie­dziel za­czął kłuć mnie ostro­gami, pod­czas gdy szłam zgod­nie z wła­snym wol­nym ryt­mem. Nie omi­nę­łam wtedy ni­skiej ga­łęzi, tylko ce­lowo pod nią we­szłam. Dla niego było tam sta­now­czo za mało miej­sca i nie dał rady się sku­lić – zmio­tło go ślicz­niutko z mo­ich ple­ców, upadł na ko­lana i wył z bólu. Wy­wo­łało to ogromne za­mie­sza­nie, fa­cet sar­kał przez chwilę, ale gor­sze było to, że Cliff wziął jego stronę albo pró­bo­wał w ten spo­sób go udo­bru­chać, bo wrzesz­czał na mnie i po­sztur­chi­wał za­ostrzoną lagą. Roz­złosz­czona par­sk­nę­łam – na­grodą był mi wi­dok tłumu co­fa­ją­cego się z prze­ra­że­niem. Nie mia­łam żad­nej moż­li­wo­ści za­ata­ko­wa­nia ga­piów, co zro­bi­ła­bym z przy­jem­no­ścią, więc pod­da­łam się dźga­niu i za­wró­ci­łam do klatki. Cliff mam­ro­tał coś na mnie pod no­sem. Na­bra­łam wody w trąbę, a on to zo­ba­czył. Wy­co­fał się. Ale wró­cił, gdy za­padł zmierzch i bramy parku były już za­mknięte. Chło­stał mnie i pra­wił ka­za­nie. Chło­sta wcale mnie nie bo­lała, ale mu­siała zmę­czyć Cliffa, bo kiedy skoń­czył, le­dwo trzy­mał się na no­gach.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki