Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohater powieści "Znajomi z pociągu", młody obiecujący architekt, spotyka w podróży mężczyznę, który składa mu zaskakującą propozycję: w zamian za inną przysługę uwolni go od kłopotliwej żony. Plan wydaje się doskonały, bowiem nikt nie domyśli się motywów ich działania. Od tej chwili Guy Haines, człowiek spokojny, uczciwy, budzący sympatię, zostaje wciągnięty w tryby skomplikowanej intrygi; nie może wyzbyć się dręczącego poczucia winy, a jego życie zaczyna podlegać nieodwracalnym zmianom.
Na podstawie książki Alfred Hitchcock wyreżyserował w 1951 roku film, znany polskiej publiczności pod tytułem "Nieznajomi z pociągu". Uchodzi za jedno z najwybitniejszych dzieł tego gatunku.
"Znajomi z pociągu" to debiut literacki mistrzyni psychologicznego thrillera Patricii Highsmith.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Rozdział I
Pociąg wystukiwał na szynach nieregularny rytm. Gdy musiał zatrzymywać się na coraz mniejszych i coraz gęściej rozmieszczonych stacjach, czekał niecierpliwie przez chwilę, a potem znowu ruszał w prerię. Trudno jednak było dostrzec, że posuwa się naprzód, bo wciąż ta sama preria falowała za oknami niby ogromna różowopłowa płachta potrząsana od niechcenia. Im szybciej mknął pociąg, tym bardziej rozkołysane i szydercze zdawało się to falowanie.
Guy odwrócił wzrok od okna i rozsiadł się wygodniej. „W najlepszym wypadku – myślał – Miriam odwlecze rozwód. A może chce tylko pieniędzy. Czy uda się kiedykolwiek uzyskać jej zgodę na rozwód?”
Nienawiść odebrała mu już jasność rozumowania; uświadomił sobie, że myśli jego umykają w ślepe zaułki, zamiast biec drogą, którą wytyczyła logika, gdy zastanawiał się nad tą sprawą w Nowym Jorku. Wizja Miriam, do której zbliżał się z każdą chwilą, różowej i piegowatej od słońca, promieniowała chorobliwym żarem tak samo jak preria za oknami.
Odruchowo sięgnął po papierosa i przypomniał sobie po raz dziesiąty, że w wagonie pulmanowskim nie wolno palić. Mimo wszystko wyjął z paczki papierosa; stukając nim o szkiełko zegarka, stwierdził, że jest dwanaście po piątej, jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie tego dnia. Wetknął papierosa w kąt warg i schylił głowę nad osłoniętą dłonią zapałką. Potem tak samo osłonił papierosa i powoli, głęboko zaciągnął się dymem. Fascynujący w swej monotonii widok za oknem co chwila kusił jego oczy. Miękki kołnierzyk koszuli podjeżdżał mu do góry. Zmierzch już zamieniał szybę w lustro i Guy widział swoje odbicie: biały rąbek pod brodą przypominał dziewiętnastowieczną modę, podobnie jak czarne włosy, puszyste, wysoko zaczesane nad czołem, a z tyłu przylizane. To uczesanie i linia długiego nosa nadawały mu wyraz skupienia i jak gdyby rozpędu, lecz bujne poziome brwi i wykrój ust robiły wrażenie spokoju i powściągliwości. Ubrany był we flanelowe spodnie – którym przydałoby się odprasowanie – i w ciemną marynarkę, za obszerną na szczupłym torsie, z fioletową nitką widoczną w przebłyskach światła, i miał wełniany, luźno zawiązany krawat, pomidorowego koloru.
Nie przypuszczał, żeby Miriam mogła mieć dziecko, gdyby tego nie chciała. Widocznie kochanek gotów jest się z nią ożenić. Ale dlaczego wzywa męża? Rozwód dostałaby i bez niego. I dlaczego on sam wciąż przeżuwa w kółko te pytania od czterech dni, odkąd dostał jej list? Zaledwie kilka linijek krągłego pisma z zawiadomieniem, że jest w ciąży i chce się z nim koniecznie zobaczyć. Ciąża zapewnia uzyskanie rozwodu, nie powinien więc tak się denerwować. Nade wszystko dręczyło go podejrzenie, czy gdzieś w głębi jego duszy nie tkwi odrobina zazdrości, że Miriam urodzi dziecko innego mężczyzny, chociaż pozbyła się płodu poczętego kiedyś z nim. Ale nie – mówił sobie – to tylko wstyd, że mógł niegdyś kochać taką istotę jak Miriam. Zdusił papierosa na siatce okrywającej grzejnik. Ogarek potoczył się do jego stóp, więc Guy kopnął go w kąt.
Teraz otwiera się przed nim szeroka perspektywa: rozwód, nowa praca na Florydzie – był prawie pewny, że dyrekcja zatwierdzi jego projekt i że decyzja zapadnie już w najbliższym tygodniu – i Anna. Nareszcie będą mogli zaplanować z Anną wspólną przyszłość. Od roku czekał gorączkowo na jakąś zmianę sytuacji, na wydarzenie, które przywróci mu wolność. Poczuł się bliski wyzwolenia i ogarnęła go gwałtowna radość. Odetchnął z ulgą, zapadając głębiej w obite pluszem siedzenie. Ostatnie trzy lata czekał w napięciu na taki właśnie zwrot w życiu. Oczywiście mógł wcześniej kupić sobie wolność, ale nigdy nie udało mu się odłożyć dość pieniędzy na ten cel. Początki kariery samodzielnego architekta, niezwiązanego z żadną renomowaną firmą, nie były łatwe. Wciąż jeszcze borykał się z trudnościami. Miriam nie żądała, żeby dawał jej na utrzymanie, ale nękała go w inny sposób, mówiąc o nim w Metcalf tak, jakby w dalszym ciągu byli w najlepszej zgodzie; opowiadała, że Guy pojechał do Nowego Jorku, żeby się tam urządzić, i że ją zabierze. Od czasu do czasu pisała z prośbą o jakieś pieniądze, zresztą skromne, jego to jednak zawsze irytowało. Spełniał te jej prośby, bojąc się, że rozpęta przeciw niemu kampanię w Metcalf, gdzie mieszkała jego matka.
Wysoki, młody blondyn w rdzawym ubraniu usiadł na pustym miejscu naprzeciw niego i z niewyraźnym uśmieszkiem wsunął się w kąt przedziału. Guy zerknął na bladą, za małą twarz nowego pasażera. Ogromny pryszcz sterczał mu dokładnie pośrodku czoła. Guy prędko odwrócił się ku oknu.
Można by myśleć, że jasnowłosy młodzieniec waha się, czy nawiązać rozmowę, czy też pozwolić sobie na drzemkę. Jego łokieć ustawicznie ześlizgiwał się z parapetu okna, a ilekroć krótkie, gęste włosy się rozdzielały, ten sam niewyraźny uśmiech pojawiał się na ustach. Chłopak prawdopodobnie był z lekka pijany. Guy otworzył książkę, ale po przeczytaniu połowy stronicy nie mógł dłużej skupić uwagi na lekturze. Podniósł wzrok do sufitu, gdzie migotał rząd białych fluoryzujących świateł, przesunął spojrzenie na niezapalone cygaro kołyszące się w kościstych palcach niewidocznego za oparciem fotela pasażera, a potem na monogram drgający na cienkim złotym łańcuszku, który przekreślał w poprzek krawat siedzącego naprzeciwko młodzieńca. Monogram składał się z trzech liter: C.A.B., a zielony jedwabny krawat zdobiły ręcznie malowane jaskrawopomarańczowe palmy. Wysoka postać w rdzawym garniturze była teraz bezwładnie rozwalona na fotelu, z głową odchyloną na poręcz, tak że ogromny pryszcz czy wrzód na czole wyglądał niby krater wulkanu, który lada chwila wybuchnie. Guy nie umiałby wyjaśnić, dlaczego twarz młodzieńca wydała mu się interesująca. Nie była ani stara, ani młoda, ani inteligentna, ani zdecydowanie głupia. Pomiędzy wąskim, wypukłym czołem a wydatną dolną szczęką jej linia cofała się ku cienkim, zaklęsłym wargom, a siny cień pod głęboko osadzonymi oczyma podkreślał małe powieki. Chłopak miał cerę gładką, niemal dziewczęcą, białą, jak gdyby wielki, nabrzmiały pryszcz na czole wyssał z niej wszystkie nieczystości.
Przez chwilę Guy znowu próbował czytać. Z początku sens słów docierał do jego świadomości i działał uspokajająco na rozdrażnione nerwy. Wkrótce jednak wewnętrzny głos podszepnął mu pytanie: co ci pomoże Platon w rozprawie z Miriam? To pytanie dręczyło go już przedtem w Nowym Jorku, ale i tak zabrał z sobą książkę – dawną lekturę z filozofii jeszcze ze szkoły średniej – jakby chcąc czymś osłodzić przykrość tej podróży. Spojrzał w okno i widząc swoje odbicie, poprawił zmięty kołnierzyk. Zwykle robiła to Anna. Nagle poczuł się bez niej bardzo bezradny. Poruszył się i niechcący trącił wyciągniętą stopą śpiącego blondyna. Zafascynowany śledził jego rzęsy, które zatrzepotały i odsłoniły przekrwione oczy; miał wrażenie, że te oczy przez cały czas były w niego wpatrzone poprzez zamknięte powieki.
– Przepraszam – szepnął.
– Nic nie szkodzi – odparł młody człowiek. Wyprostował się, potrząsnął energicznie głową. – Gdzie jesteśmy?
– Już w Teksasie.
Blondyn wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaską złotą butelkę, otworzył ją i podał grzecznie towarzyszowi podróży.
– Nie, dziękuję – powiedział Guy. Kobieta siedząca po drugiej stronie przedziału i od wyruszenia z dworca w St. Louis niepodnosząca wzroku znad włóczkowej roboty zerknęła ku nim, słysząc metaliczne pluśnięcie, w chwili gdy blondyn przechylał butelkę.
– Dokąd pan jedzie? – Uśmiech blondyna przypominał teraz wąski sierp księżyca.
– Do Metcalf – odparł Guy.
– Aha. Przyjemne miasto. Pan jedzie tam w interesach? – Zmrużył przymilnie przekrwione oczy.
– Tak.
– A co to za interesy?
Guy niechętnie oderwał wzrok od książki.
– Z zawodu jestem architektem – wyjaśnił.
– O! – Młodzieniec przyjął tę informację z zaciekawieniem. – Buduje pan domy i tak dalej? Chyba jeszcze się panu nie przedstawiłem... – Podniósł się nieco. – Bruno. Charles Anthony Bruno.
Uścisnęli sobie ręce.
– Guy Haines.
– Miło mi pana poznać. Pan mieszka w Nowym Jorku? – Ochrypły baryton brzmiał fałszywie, jak gdyby młodzieniec gadał tylko po to, żeby się rozbudzić.
– Tak.
– A ja mieszkam na Long Island. Jadę do Santa Fe, żeby się trochę zabawić. Zna pan Santa Fe?
Guy przecząco potrząsnął głową.
– W tym mieście można się wspaniale zabawić. – W uśmiechu pokazał brzydkie zęby. – Co do architektury, to przeważa indiańska.
W przejściu zatrzymał się konduktor sprawdzający bilety.
– To pańskie miejsce? – zwrócił się do Bruna.
Blondyn z miną prawowitego właściciela rozparł się w kącie.
– Salonka w następnym wagonie.
– Numer trzeci?
– O ile pamiętam, tak.
Konduktor poszedł dalej.
– Co za typy – westchnął Bruno, spoglądając w okno.
Guy wrócił do Platona, ale wścibstwo znudzonego towarzysza podróży, wrażenie, że tamten lada chwila znów go zagadnie, przeszkadzały mu skupić uwagę. Zastanawiał się, czyby nie przejść do wagonu restauracyjnego, lecz z jakichś niejasnych powodów wciąż tkwił na swoim miejscu. Pociąg zwalniał właśnie. Bruno już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy Guy wstał, przeszedł do następnego wagonu i nim pociąg zatrzymał się na dobre, zeskoczył na ziemię.
Bardziej naturalne, gęste od mroku powietrze odczuł jak duszącą, miękką poduszkę na twarzy. Owionął go zapach kurzu, rozgrzanego żwiru, smarów i gorącego metalu. Był głodny, nie wszedł jednak od razu do wagonu restauracyjnego; przechadzał się wzdłuż niego z wolna przez chwilę tam i z powrotem, z rękoma w kieszeniach, chłonąc powietrze, chociaż wydawało mu się nieprzyjemne. Na południu konstelacja czerwonych, zielonych i białych świateł migotała na niebie. Pomyślał, że Anna zapewne tą samą trasą jechała poprzedniego dnia do Meksyku. Mógł był jej towarzyszyć. Namawiała go na wspólną podróż, przynajmniej do Metcalf. Może by się zatrzymała na jeden dzień i poznała jego matkę... Tak, zaproponowałby jej to, gdyby nie Miriam. A może nie zważałby na Miriam, gdyby sam był inny, gdyby umiał lżej traktować tę sprawę. Oczywiście opowiedział Annie o swoim małżeństwie z Miriam, wtajemniczył ją prawie we wszystko, nie ścierpiałby jednak konfrontacji tych dwóch kobiet. Chciał mieć kilka godzin samotności w pociągu, żeby zebrać myśli. Jak dotąd niezbyt mu się to udało. Ale cóż pomoże myślenie i logika, gdy w grę wchodzi Miriam?
Konduktor krzyknął ostrzegawczo, lecz Guy czekał do ostatniej chwili, nim wreszcie wskoczył do wagonu tuż za restauracyjnym.
Zdążył zamówić kolację u kelnera, gdy w drzwiach wagonu ukazał się młody blondyn; niepewnie trzymał się na nogach, a jego twarz, z wetkniętym w kąt warg niedopałkiem papierosa, miała wyraz trochę gniewny. Guy od opuszczenia przedziału nie myślał o nim i teraz ta wysoka postać w rdzawym ubraniu pojawiła się jak niemiłe wspomnienie. Tamten spostrzegł go i uśmiechnął się nagle.
– Bałem się, że pan został na peronie – powiedział wesoło, odsuwając krzesło po drugiej stronie stolika.
– Proszę mi wybaczyć – odparł Guy – ale chciałbym być chwilę sam. Mam różne sprawy do przemyślenia.
Bruno zgasił niedopałek, który już mu parzył palce, i spojrzał półprzytomnie na nowego znajomego. Był bardziej pijany niż przed kilku minutami. Kontur jego twarzy wydawał się zamazany, nieostry.
– Moglibyśmy posiedzieć spokojnie w mojej salonce. Zjedlibyśmy tam sobie kolację. Co pan na to?
– Dziękuję, wolę zostać tutaj.
– Nie, nie ustąpię tak łatwo. Kelner! – Bruno klasnął. – Proszę przynieść kolację tego pana do salonki numer trzy. Dla mnie rumsztyk, średnio wysmażony, frytki i szarlotka. I dwie szkockie whisky z wodą, możliwie jak najprędzej. – Spojrzał na współpasażera z kokieteryjnym uśmiechem. – Zgoda?
Po krótkim wahaniu Guy wstał i poszedł za nim. Ostatecznie wszystko jedno, własne towarzystwo już mu obrzydło.
Okazało się, że Bruno zamówił whisky tylko po to, by dostać szklanki i lód, bo w jego salonce na walizce z krokodylowej skóry stały rządkiem cztery butelki z żółtymi etykietami. Ten równy rząd butelek był jedynym elementem porządku w ogólnym chaosie. Wszędzie stały walizy i kufry, zagradzając przejście i pozostawiając tylko mały labirynt na środku przedziału; dokoła porozrzucane były części sportowej garderoby i sprzętu: rakiety tenisowe, worek z kijami do golfa, dwa aparaty fotograficzne, wiklinowy koszyk z owocami i winem, wyścielony bibułką. Na siedzeniu przy oknie poniewierały się pisma ilustrowane, komiksy i powieści. Obok leżało pudło czekoladek, przewiązane czerwoną wstążeczką.
– Bałagan – powiedział Bruno tonem usprawiedliwienia.
– Nie szkodzi – uśmiechnął się Guy. Miejsce wydawało się zabawne i odosobnione, co mu w tej chwili odpowiadało. Uśmiech, który rozpogodził mu czoło, przeobraził całą twarz. Oczy znów obserwowały otaczający go świat. Zręcznie przemykał między walizami, przyglądając się wszystkiemu niby zaciekawiony kot.
– Nowiuteńka. Jeszcze nigdy nie zetknęła się z piłką – wyjaśnił Bruno, pokazując mu rakietę i zachęcając, żeby spróbował strun. – Matka zasypuje mnie tymi rzeczami w nadziei, że odciągną mnie od knajp. Bardzo dobrze, będzie co opylić, w razie gdyby skończyła się gotówka. W podróży lubię popijać, człowiek na gazie intensywniej odbiera wrażenia, pan to chyba zauważył?
Kelner przyniósł dwie szklanki whisky, a Bruno natychmiast dopełnił je z własnych zapasów. – Proszę, niech pan siada i zdejmie marynarkę.
Obaj jednak stali i nie spieszyli się ze zrzuceniem marynarek. Przez kilka kłopotliwych minut nie wiedzieli, o czym rozmawiać. Guy pociągnął ze swojej szklanki łyk czystej – jak mu się wydało – whisky i spuścił wzrok na zaśmieconą podłogę. „Ten Bruno ma dziwne stopy – pomyślał – a może tylko dziwaczne półbuciki, wąskie, z jasnobrązowej skóry, z gładkimi wydłużonymi noskami tego samego kształtu co dolna szczęka ich właściciela. Trochę jakby staroświeckie. A poza tym facet nie jest taki szczupły, jak się zdawało w pierwszej chwili. Długie nogi mocno umięśnione, w ogóle przy kości”.
– Pan, mam nadzieję, nie pogniewał się, że przyszedłem za panem do wagonu restauracyjnego? – spytał niespokojnie Bruno.
– Nie, skąd.
– Wie pan, czułem się okropnie samotny.
Guy mruknął, że to nic dziwnego, skoro podróżuje się salonką, i nagle o mało się nie przewrócił, zaplątawszy nogę w rzemyk aparatu marki Rolleiflex. Na skórzanym futerale bielała świeża, głęboka rysa. Poczuł na sobie nieśmiałe spojrzenie Bruna. Oczywiście czeka go tu straszna nuda. Dlaczego zgodził się przyjść? Wewnętrzny głos radził mu wrócić natychmiast do wagonu restauracyjnego. W tej samej jednak chwili kelner przyniósł kolację na osłoniętej metalową pokrywą tacy i rozłożył składany stolik. Zapach przypieczonego mięsa poprawił od razu nastrój. Bruno tak upierał się, by uregulować rachunek, że Guy w końcu ustąpił. Bruno dostał ogromny, posypany pieczarkami rumsztyk, a Guy – hamburgera.
– Co pan buduje w Metcalf?
– Nic. Moja matka tam mieszka.
– O! – zainteresował się Bruno. – Jedzie pan do matki? To pańskie rodzinne miasto?
– Tak. Urodziłem się w Metcalf.
– Nie wygląda pan na Teksańczyka. – Bruno chlapnął ketchupem na rumsztyk i frytki, delikatnie wyciągnął na widelcu źdźbło pietruszki i trzymał je w powietrzu. – Od dawna nie był pan w domu?
– Mniej więcej od dwóch lat.
– Pana ojciec też tam mieszka?
– Ojciec nie żyje.
– O! A z matką jest pan w dobrych stosunkach?
Guy skinął głową. Nie przepadał za alkoholem, ale smak szkockiej przypomniał mu Annę, która, jeśli w ogóle coś piła, to właśnie whisky. Ten trunek pasował do niej; był tak samo złoty, świetlisty, wytworny jak ona.
– A pan gdzie mieszka na Long Island?
– W Great Neck.
Anna mieszkała też na Long Island, ale w dalszej części wyspy.
– W domu, który nazywam Psią Budą – dodał Bruno. – Każdy z nas, łącznie z szoferem, czuje się tam pod psem. – Zaśmiał się nieoczekiwanie z satysfakcją, po czym schylił się nad talerzem.
Guy widział teraz tylko czubek wąskiej głowy porośniętej rzadkimi włosami i sterczący pryszcz. Zapomniał o tym pryszczu, od chwili gdy dostrzegł go na czole uśpionego Bruna; teraz znów zwrócił na niego uwagę i przez moment nie widział nic prócz tej potwornej, odrażającej narośli.
– Dlaczego? – spytał.
– Przez ojca. To skończony łajdak. Z matką żyjemy w zgodzie. Matka przyjedzie do mnie za kilka dni do Santa Fe.
– To świetnie.
– A świetnie – odparł Bruno takim tonem, jakby Guy był innego zdania. – Lubimy te same rozrywki, chodzimy razem po lokalach, gramy w golfa, nawet bywamy razem na różnych przyjęciach. – Roześmiał się, trochę dumny, trochę zawstydzony, i nagle wydał się bardzo młody i niepewny siebie. – Pana to dziwi?
– Nie.
– Szkoda tylko, że nie mam własnej forsy. Mieli mi od tego roku wypłacać do rąk własnych to, co mi się należy, ale ojciec się nie zgodził i całe pieniądze idą na jego konto. Nie uwierzy pan, ale mam teraz nie większą pensję niż wtedy, kiedy byłem w szkole, gdzie wszystko było opłacone. Muszę o każde sto dolarów prosić matkę – wyznał, nadrabiając miną.
– Szkoda, że pan nie pozwolił mi zapłacić za kolację.
– Och, nie! – gorąco zaprzeczył Bruno. – Chciałem tylko wytłumaczyć panu, jaka to podła sytuacja, kiedy rodzony ojciec człowieka okrada. W dodatku to nie są jego pieniądze, należą mi się po rodzicach matki.
Czekał wyraźnie na jakiś komentarz.
– Matka nie ma głosu w tych sprawach?
– Ojciec wszystko przepisał na siebie, gdy byłem jeszcze mały! – wykrzyknął Bruno ochryple.
– Aha. – Guy zastanawiał się, ilu osobom Bruno opowiadał już tę historyjkę o swoim ojcu, zapłaciwszy przedtem za wspólną kolację. – Dlaczego to zrobił?
Bruno wzruszył ramionami i bezradnym gestem podniósł ręce, ale zaraz schował je znów szybko do kieszeni.
– Jak już mówiłem, to jest skończony łajdak. Okradłby każdego. Mówi, że nie może mi dawać pieniędzy, ponieważ nie chcę pracować, ale to łgarstwo. Uważa, że oboje z matką i tak mamy aż za wiele przyjemności. Bez przerwy wtrąca się do naszych spraw.
Guy wyobrażał sobie tę matkę, niestarą jeszcze, światową damę z Long Island, z trochę zbyt mocnym makijażem, lubiącą, podobnie jak jej syn, mocne wrażenia.
– Gdzie pan studiował?
– W Harvardzie. Wyleli mnie z drugiego roku za pijaństwo i hazard. – Wzruszył znów wąskimi ramionami, jakby się wił. – Nie jestem taki solidny jak pan, trudno. Przypuśćmy, że jestem pasożytem, no i co z tego? – Dolał whisky do obu szklanek.
– Kto mówi, że pan jest pasożytem?
– Ojciec. Żeby miał takiego grzecznego, spokojnego syna jak na przykład pan, wszyscy żylibyśmy szczęśliwie.
– Skąd pan wie, że ja jestem grzeczny i spokojny?
– No, poważny gość, po studiach, fachowiec, architekt. Ja tam nie palę się do roboty. Nie muszę przecież pracować. Nie mam talentu do malarstwa, muzyki czy pisania. Dlaczego człowiek miałby pracować, jeżeli nie musi? Wolę dorobić się wrzodu żołądka przyjemniejszym sposobem niż z przepracowania. Ojciec już ma chorobę wrzodową. Cha, cha! Nie traci nadziei, że w końcu wyląduję w jego firmie. A ja mu tłumaczę, że każdy biznes to po prostu zalegalizowana grabież, tak samo jak każde małżeństwo jest zalegalizowaną rozpustą. Mam rację czy nie?
Guy popatrzył na niego krzywo i posolił frytkę nadzianą na widelec. Jadł powoli, smakowało mu jedzenie, nawet Bruno podobał mu się tak, jakby patrzył na komedię graną na jakiejś odległej scenie. Myślał o Annie. Nikła wizja Anny majacząca mu nieustannie przed oczyma wydawała się bardziej rzeczywista niż świat, z którego do jego świadomości docierały tylko najwyrazistsze fragmenty, poszczególne obrazy, jak na przykład biała rysa na futerale aparatu, długi papieros, który Bruno zatopił w krążku masła, stłuczone szkło fotografii ojca, którą Bruno – jak właśnie opowiadał – cisnął kiedyś w hallu na podłogę. Przyszło mu do głowy, że zdążyłby spotkać się z Anną w Meksyku pomiędzy rozmową z Miriam a wyjazdem na Florydę. Jeżeli uda się załatwić sprawę z Miriam dość prędko, mógłby polecieć do Meksyku i stamtąd na Florydę. Nie wpadł mu ten pomysł wcześniej, bo nie stać go było na podróże samolotem. Ale mógłby sobie pozwolić na taki wydatek, jeżeli dostanie to zlecenie na budowę w Palm Beach.
– To przecież szczyt bezczelności! Zamknąć garaż, w którym stoi mój własny wóz! – Głos Bruna załamał się na wysokiej piskliwej nucie.
– A dlaczego to zrobił? – spytał Guy.
– Bo wiedział, że tego wieczoru wóz będzie mi koniecznie potrzebny. W końcu przyjaciele mnie podwieźli, więc na nic się zdała ta jego złośliwość.
Guy nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
– To ojciec ma klucze od pana garażu?
– Wziął moje klucze. Ukradł je z mojego pokoju. Dlatego potem się mnie bał. Tak się bał, że wolał tego wieczoru zwiać z domu. – Bruno aż skręcał się w fotelu, dysząc głośno i obgryzając paznokcie. Kosmyki włosów, ściemniałe od potu, pełzały niby macki po jego czole. – Matki wtedy nie było, ona by nigdy do takiego skandalu nie dopuściła oczywiście.
– Oczywiście – powtórzył mimo woli Guy. Domyślał się, że cała dotychczasowa rozmowa stanowiła wstęp do tej opowieści i że usłyszał dopiero jej połowę. A więc na dnie tych przekrwionych oczu, które otworzyły się przed nim w wagonie pulmanowskim, na dnie tego rzewnego uśmiechu kryje się historia jeszcze jednej nienawiści i krzywdy.
– I dlatego pan cisnął jego fotografię na podłogę w hallu? – spytał bez żadnej intencji.
– Wyrzuciłem tę fotografię z sypialni matki – odparł Bruno, wymawiając z emfazą dwa ostatnie słowa. – Ojciec sam postawił tam swoją podobiznę. Matka wcale nie lubi Kapitana bardziej niż ja. Kapitan! Ja bym go inaczej nazwał, bracie!
– Czego ojciec chce właściwie od pana?
– Ode mnie i od matki. Po prostu jest inny niż my, niż wszyscy ludzie. Nikogo nie lubi. Nic nie lubi, prócz pieniędzy. Tylu ludzi obłupił ze skóry, że zbił kupę forsy. Do interesów ma głowę, przyznaję. Ale teraz sumienie go gryzie, to pewne. Dlatego chciałby, żebym ja pracował w jego firmie, żebym tak samo łupił ludzi ze skóry i żebym czuł się tak samo podle jak on. – Bruno zacisnął dłoń, a potem także wargi i oczy.
Guy miał wrażenie, że chłopak zaraz się rozpłacze, ale opuchnięte powieki znów się podniosły, a na usta wrócił niepewny uśmieszek.
– Nudzę pana, co? Chciałem tylko wyjaśnić, dlaczego wyjechałem, nie czekając na matkę. Na ogół jestem chłopak wesoły, słowo daję.
– Nie może pan wynieść się z domu, jeśli pan ma tego dość?
Bruno w pierwszej chwili jak gdyby nie zrozumiał pytania, potem odpowiedział spokojnie:
– Mógłbym, ale nie chcę rozstawać się z matką.
„A matka nie chce rozstawać się z pieniędzmi” – pomyślał Guy.
– Zapali pan? – zaproponował głośno.
Bruno przyjął papierosa z uśmiechem.
– Wie pan, tego dnia, kiedy zwiał przede mną, pierwszy raz od dziesięciu lat spędził wieczór poza domem. Nie mam pojęcia, gdzie mógł pojechać. Taki byłem wściekły, że mógłbym go zabić. On to wyczuł. Miał pan kiedy ochotę zabić kogoś?
– Nie.
– A mnie to się zdarza. Są takie chwile, że mógłbym zamordować ojca. – Spuścił wzrok i uśmiechnął się trochę nieprzytomnie. – Wie pan, jakie mój ojciec ma hobby? No, niech pan spróbuje zgadnąć!
Guy nie miał ochoty zgadywać. Nagle ogarnęło go znudzenie, zapragnął znów być sam.
– Zbiera foremki do wykrawania kruchych ciasteczek! – wykrzyknął Bruno z szyderczym uśmiechem. – Słowo daję! Foremki! Ma całą kolekcję, pensylwańskie, holenderskie, bawarskie, angielskie, francuskie, mnóstwo węgierskich, pełno jest tego w jego pokoju. Nad biurkiem wiszą oprawione w ramki foremki do krakersów w kształcie różnych zwierzaków, wie pan, takich, co to dla dzieci ludzie kupują w pudełkach. Napisał do dyrektora firmy i przysłali mu cały komplet. W erze maszyn! – Bruno zaśmiał się i potrząsnął głową.
Guy patrzył na niego ze zdumieniem. Bruno wydawał mu się sam znacznie zabawniejszy niż jego opowiastki.
– Używa ich czasem?
– Jak to?
– No, pytam, czy piecze kruche ciasteczka?
Bruno ryknął śmiechem. Wijąc się, ściągnął marynarkę i rzucił ją na jedną z kilku waliz. Przez chwilę tak był podniecony, że nie mógł wykrztusić ani słowa, potem nagle uspokoił się i powiedział:
– Matka zawsze odsyła go do jego ulubionych foremek. – Pot pokrywał mu gładką twarz niby cienka warstewka oliwy. Wychylił się nad stołem z uprzejmym uśmiechem: – Smakowała panu kolacja?
– Nawet bardzo – szczerze wyznał Guy.
– Słyszał pan kiedy o spółce Bruno z Long Island? Produkuje rozmaite urządzenia na prąd zmienny i stały.
– Nie, chyba nie.
– No tak, skąd miałby pan słyszeć... Ale firma przynosi sporo forsy. Pana nie interesuje zbijanie forsy?
– Nie bardzo.
– Wolno zapytać, ile pan ma lat?
– Dwadzieścia dziewięć.
– Ach, tak? Na oko dałbym panu więcej. A na ile ja wyglądam?
Guy przyjrzał mu się z uprzejmą uwagą.
– Dwadzieścia cztery, pięć – powiedział, chcąc mu pochlebić, bo wydawał się młodszy.
– Zgadł pan. Dwadzieścia pięć. Znaczy, że pana zdaniem wyglądam na dwadzieścia pięć z tym... tym paskudztwem pośrodku czoła? – Przygryzł dolną wargę. Niepokój błysnął w jego oczach i nagle Bruno wstydliwie zasłonił dłonią czoło. Zerwał się z miejsca i poszedł do lustra. – Miałem to czymś zalepić.
Guy szepnął jakieś pocieszające słówko, ale Bruno nie odrywał wzroku od lustra, przyglądając się to pod tym, to pod innym kątem swojej twarzy, najwyraźniej zgnębiony.
– To nie może być zwykły pryszcz – powiedział nosowym głosem. – To czyrak. Nienawidzę wrzodów. Choroba Hioba.
– No, nie przesadzajmy – zaśmiał się Guy.
– Zaczął nabrzmiewać tamtego wieczoru, po awanturze z ojcem. Rośnie z każdą godziną. Na pewno zostanie blizna.
– Nie, zniknie bez śladu.
– Jestem pewny, że będzie szrama. Jak ja się pokażę w Santa Fe?! – Opadł na fotel z zaciśniętymi pięściami, z nogą odstawioną na bok, w tragicznej pozie.
Guy wstał i podniósł jedną z książek leżących na siedzeniu przy oknie. Powieść kryminalna. Nie było innej literatury, same powieści kryminalne. Spróbował przeczytać kilka linijek, ale druk zlewał mu się przed oczami. Zamknął książkę. „Za dużo wypiłem” – pomyślał. Ale tego wieczoru było mu to obojętne.
– Spragniony jestem tego, co można mieć w Santa Fe – odezwał się Bruno. – Wino, kobiety, śpiew! Cha, cha!
– Czego pan jest spragniony?
– Sam nie wiem – odparł, lekceważąco krzywiąc usta. – Wszystkiego. Uważam, że człowiek powinien w życiu spróbować wszystkiego, a nawet umrzeć, usiłując dokonać czegoś niemożliwego.
W pierwszym odruchu Guy o mało mu nie przyklasnął, ale na wszelki wypadek powstrzymał się i spytał z cicha:
– Na przykład?
– Na przykład polecieć rakietą na księżyc. Albo pobić rekord prędkości, prowadząc samochód z zawiązanymi oczyma. To już zrobiłem. Nie, rekordu nie pobiłem, ale wyciągnąłem sto sześćdziesiąt na godzinę.
– Z zawiązanymi oczyma?
– Obrabowałem też kiedyś cudze mieszkanie. – Bruno patrzył nowemu znajomemu prosto w twarz. – Na serio.
Guy mimo woli uśmiechnął się z niedowierzaniem, ale w głębi duszy uwierzył. Bruno mógł być brutalny. Może chory umysłowo? Nie, to nie obłęd, to rozpacz. Rozpacz znudzonego bogacza. Często rozmawiali z Anną o takich przypadkach. Desperacja objawiająca się skłonnościami raczej niszczycielskimi niż twórczymi. Może doprowadzić zarówno do zbrodni, jak i do ascezy.
– Nie dla zysku – ciągnął dalej Bruno. – To, co ukradłem, wcale mi nie było potrzebne. Umyślnie wybierałem rzeczy, które mi się nie podobały.
– Co pan wziął?
Wzruszył ramionami.
– Zapalniczkę, dużą, stołową. Jakąś figurynkę z gzymsu kominka. Z kolorowego szkła. I coś jeszcze. – Znów wzruszył ramionami. – Panu pierwszemu o tym powiedziałem, nikt inny nie wie. Nie mam długiego języka, chociaż panu pewno wydaję się bardzo gadatliwy. – Zakończył z uśmiechem.
Guy zaciągnął się dymem z papierosa.
– Jak pan to zrobił?
– Obserwowałem pewien dom, żeby trafić na właściwą porę, no i wlazłem przez okno po prostu. Po drabince przeciwpożarowej. Nic łatwiejszego. To doświadczenie mogłem już, dzięki Bogu, skreślić z listy.
– Dlaczego „dzięki Bogu”?
– Tak mi się powiedziało. Nie wiem dlaczego. – Napełnił znów obie szklanki.
Guy patrzył na sztywne, trzęsące się ręce, które umiały kraść, na obgryzione do żywego mięsa paznokcie. Ręce te niezgrabnie bawiły się pudełkiem od zapałek i z dziecinną nieporadnością upuściły je na przyprószony popiołem rumsztyk. „Jakże nudny jest w gruncie rzeczy występek – pomyślał Guy. – Często niczym nieumotywowany. Są pewne typy skłonne do zbrodni. Widząc te ręce albo pokój Bruna czy też jego brzydką, rozmazaną twarz, któż by odgadł, że to złodziej?” Guy usiadł.
– Może pan mi coś opowie o sobie – zaproponował przyjaźnie Bruno.
– Nie mam wiele do opowiadania. – Guy wyjął z kieszeni kurtki fajkę, stuknął nią o obcas, spojrzał na rozsypany po dywanie popiół i natychmiast o nim zapomniał. Alkohol przeniknął głębiej w jego organizm. „Jeżeli zatwierdzą to zamówienie w Palm Beach – myślał – dwa tygodnie do rozpoczęcia roboty przemknie szybko”. Sprawa rozwodowa nie powinna trwać długo. Oczyma wyobraźni widział białe budynki na zielonym trawniku, tak jak wyglądały na ostatecznym rysunku; bez wysiłku odtwarzał każdy najdrobniejszy szczegół. Cieszyło go to, poczuł się nagle bezpieczny i szczęśliwy.
– Jakie domy pan buduje? – spytał Bruno.
– Hm... Nowoczesne, jak się to mówi. Projektowałem parę domów towarowych, jakiś mały biurowiec. – Guy uśmiechnął się, stwierdzając, że tym razem odpowiada swobodnie na pytania, które zwykle budziły w nim niechęć i irytację.
– Pan jest żonaty?
– Nie... A właściwie tak, ale w separacji.
– O! Dlaczego?
– Niezgodność charakterów.
– Od dawna?
– Od trzech lat.
– Nie chce pan rozwodu?
Guy zawahał się i zmarszczył brwi.
– Ona mieszka w Teksasie?
– Tak.
– Macie się spotkać?
– Tak. Musimy porozumieć się w sprawie rozwodu. – Zaciął zęby. Po co to powiedział?
Bruno uśmiechnął się drwiąco.
– A czy w takiej dziurze znajdzie się w ogóle jakaś warta grzechu dziewczyna?
– Niektóre są nawet bardzo ładne – odparł Guy.
– Ale przeważnie głupie gęsi, co?
– I takie też się zdarzają. – Uśmiechnął się do siebie. Miriam należała do typu dziewcząt z Południa, o jakich zapewne mówił Bruno.
– A jaka jest ta pańska żona?
– Dość ładna – ostrożnie odparł Guy. – Ruda. Trochę za pulchna.
– Jak się nazywa?
– Miriam, Miriam Joyce.
– Hm... Ładna i głupia?
– Nie jest intelektualistką. Nie miałem ochoty żenić się z intelektualistką.
– I zakochał się pan w niej bez pamięci, co?
Skąd on to wiedział? Czy to po nim można poznać? Bruno wlepił w niego uważny, sondujący wzrok, nie mrużył już oczu, jak gdyby przekroczył ten etap zmęczenia, kiedy nie sposób oprzeć się senności. Guy miał wrażenie, że przenikliwe, szare oczy Bruna wpatrują się tak w niego już od wielu godzin.
– Dlaczego pan tak myśli?
– Pan jest przyzwoitym człowiekiem, wszystko traktuje pan poważnie. Kobiety pewno też bierze pan bardzo serio?
– Jak pan to rozumie? – spytał, ale wezbrała w nim fala życzliwości do Bruna, który tak otwarcie powiedział, co o nim myśli. Ludzie na ogół tego nie robią. Wiedział to z doświadczenia.
Bruno podniósł obie ręce odwrócone dłońmi ku górze.
– Co pan przez to rozumie? – powtórzył Guy.
– Serce na dłoni, wielkie uczucia i tak dalej. Potem dostaje pan kopniaka, prawda?
– Niezupełnie – odparł, ale ogarnęło go rozrzewnienie nad własną niedolą. Wstał, zabierając z sobą jedną szklankę. W zagraconej salonce ledwie się było można poruszać. W dodatku wagon kołysał tak, że Guy z trudem utrzymywał się na nogach.
Bruno wciąż nie spuszczał z niego wzroku. Założywszy nogę na nogę, kiwał staroświeckim półbutem i co chwila strząsał popiół z papierosa na talerz. Niedojedzony, różowy w środku rumsztyk znikał stopniowo pod warstwą popiołu. Guy podejrzewał, że Bruno odnosi się do niego mniej przyjaźnie, odkąd powiedział mu, że jest żonaty. Z większym za to zaciekawieniem.
– Co pańska żona zawiniła? Puszczała się z każdym, kto się zdarzył?
Bezpośredniość Bruna jednak go zirytowała.
– Nie. Zresztą to już czas przeszły.
– Ale jest pan wciąż jeszcze jej mężem. Nie mógł się pan wcześniej rozwieść?
Guy zawstydził się nagle.
– Nie zależało mi na rozwodzie.
– A teraz?
– Teraz ona chce się rozwieść. Podobno spodziewa się dziecka.
– Aha! Rychło w czas zdecydowała się na rozwód. Przez trzy lata używała na prawo i lewo, aż wreszcie ktoś połknął haczyk.
Dokładnie tak musiało to wyglądać, a teraz na dziecko próbuje złapać drugiego męża. Skąd Bruno to wie? Prawdopodobnie niemiłe doświadczenia z jakąś kobietą. Guy odwrócił się do okna. Nie zobaczył nic prócz własnego odbicia. Serce waliło mu w piersi i dygotał cały nie tylko od wibracji wagonu.
„Może – myślał – serce tłucze się w nim tak dlatego, że nigdy dotychczas nikomu nie powiedział tak wiele o Miriam”. Nawet Annie nie zwierzył się z tego wszystkiego, co Bruno wie już teraz. Ale i on nie wie, że Miriam niegdyś była inna – miła, lojalna i bardzo samotna, że Guy był jej ogromnie potrzebny, bo dzięki niemu mogła się wyrwać z domu. Jutro zobaczy Miriam, wystarczy, że wyciągnie rękę i będzie mógł jej dotknąć. Ale myśl o dotknięciu tego zbyt pulchnego ciała, które kiedyś kochał, była dla niego nie do zniesienia. Wróciło poczucie klęski i bezradności.
– Dlaczego pańskie małżeństwo źle się ułożyło? – spytał Bruno łagodnie, tuż koło jego ucha. – Jestem naprawdę ciekawy przez przyjaźń dla pana. Ile ona miała lat, kiedy za pana wyszła?
– Osiemnaście.
– I od razu zaczęła pana zdradzać?
Guy obrócił się z namysłem, jakby zamierzał bronić swojej żony.
– Czy pan uważa, że kobiety niczym innym się nie zajmują?
– Ale zdradzała pana?
Guy odwrócił twarz, zirytowany i jednocześnie zafascynowany domyślnością Bruna.
– Tak. – Krótkie słowo zabrzmiało w jego własnych uszach odrażająco.
– Znam ten typ rudych dziewczyn z Południa – oznajmił Bruno, dziobiąc widelcem szarlotkę.
Guy znów uświadomił sobie, że wstydzi się straszliwie i najzupełniej niepotrzebnie. Niepotrzebnie, bo nic z tego, co zrobiła lub powiedziała Miriam, nie mogłoby zaskoczyć lub oburzyć Bruna. Wyraźnie nic go nie dziwiło, cudze występki zaostrzały tylko jego zainteresowanie. Bruno patrzył w swój talerz z wyrazem nieśmiałej wesołości.
– Małżeństwo! – westchnął.
W podświadomości Guya również tkwiło to natrętne słowo: „małżeństwo”. Dla niego miało ono wydźwięk uroczysty, zdawało się tak samo z natury swej dostojne jak pojęcia: „świętość”, „miłość”, „grzech”. Kojarzyły się z nim pełne, ceglaste wargi Miriam, gdy mówiła: „Po cóż miałabym się specjalnie wysilać dla ciebie?”, z oczyma Anny, gdy sadząc przed domem krokusy, podnosiła ku niemu głowę i odgarniała włosy z czoła. I znowu z Miriam, z jej idealnie okrągłą, usianą drobnymi piegami twarzą, z gestem, jakim odwróciła się wtedy od wąskiego, wysokiego okna w ich chicagowskim mieszkaniu, by spojrzeć mu prosto w twarz, jak zawsze, kiedy miała skłamać; wreszcie z ciemną wydłużoną głową Steve’a i jego bezczelnym uśmiechem. Wspomnienia cisnęły się teraz tak natrętnie, że Guy miał ochotę wyciągnąć rękę, żeby je odepchnąć. Ten pokój w Chicago, gdzie rozegrała się decydująca scena... Czuł jego zapach, perfumy Miriam, ciepło promieniujące od malowanych kaloryferów. Po raz pierwszy od paru lat stał biernie wpatrzony w wizję jej twarzy, nie próbując jej oddalić, by znów stała się niewyraźną różową plamą. Co będzie, jeśli podda się tej fali wspomnień? Czy to go zmobilizuje przed spotkaniem z Miriam, czy też osłabi jego opór?
– Serio pytam, co się właściwie stało. – Głos Bruna dochodził jakby z bardzo daleka. – Chyba może mi pan powiedzieć? Mnie to naprawdę interesuje.
Co się stało? Zjawił się Steve. Sięgając po szklankę, Guy znów wrócił wspomnieniami do tamtego popołudnia w Chicago. Obraz w ramie otwartych drzwi podobny do czarno-białej fotografii. To popołudnie, kiedy ich zaskoczył, w mieszkaniu, niepodobne do innych popołudni, miało swój własny koloryt, smak, dźwięk, cały swój własny świat, niby jakieś przerażające dziełko sztuki. Jak historyczna data niezmiennie tkwiło w nurcie czasu. A może, przeciwnie, posuwało się z nim razem, tak że Guy nigdy nie mógł się od niego uwolnić? W tej chwili przecież stoi mu przed oczyma, nie mniej wyraźne niż otaczająca go rzeczywistość. Co gorsza, kusi go, żeby opowiedzieć wszystko Brunowi, nieznajomemu z pociągu, człowiekowi, który gotów jest wysłuchać tej historii ze współczuciem i jutro o niej zapomnieć. Nie jest to jednak zwykły nieznajomy z pociągu. To młody człowiek dostatecznie okrutny i zepsuty, żeby zrozumieć historię jego pierwszej miłości. Steve był tylko przypadkowo odkrytym wyjaśnieniem wielu wcześniejszych podejrzanych zdarzeń, wcale nie pierwszym partnerem, z którym Miriam go zdradziła. Ale po raz pierwszy tego popołudnia duma dwudziestosześcioletniego męża została tak jawnie zraniona. Tysiące razy samotnie przeżywał w pamięci tę typową historię wiarołomstwa, tak głupią, a mimo to dramatyczną; trochę też śmieszną przez to, że tak głupią.
– Za wiele spodziewałem się po niej, bez żadnego właściwie uzasadnienia – powiedział, siląc się na lekki ton. – Lubiła być adorowana. Myślę, że będzie do końca życia flirtowała, niezależnie od tego, kto zostanie jej partnerem.
– Znam ten typ wiecznej pensjonarki! – Bruno machnął ręką. – Nie umie nawet udawać, że należy do jednego mężczyzny.
Guy spojrzał na niego. Tym razem Bruno się mylił, Miriam przez pewien czas należała.
W tej chwili zrezygnował ze zwierzenia się Brunowi z całej swojej historii, zawstydzony, że już tak dużo mu powiedział. Bruno zresztą już nie nalegał, jakby przestał interesować się tą sprawą. Zgarbiony nad talerzem, zapałką rysował w gęstym sosie jakieś esy-floresy. Z profilu jego usta, z opuszczonymi w dół kącikami, zapadnięte pomiędzy nosem a brodą, wyglądały jak usta starca. Zdawało się, że wyrażają pogardę dla wszystkich ludzkich historii, niewartych uwagi.
– Takie kobiety przyciągają mężczyzn jak śmietnik muchy – wybełkotał.