Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót mistrzyni psychologicznego thrillera!
"Ripley pod ziemią" to druga powieść pięciotomowego cyklu, którego głównym bohaterem jest Tom Ripley. Jej akcja rozgrywa się sześć lat po sprawie Dickiego Greenleafa, która przyniosła Tomowi wiele korzyści. Zrealizował swoje marzenie: jest na tyle bogaty, że nie musi pracować. Ożenił się z zamożną Francuzką i przeprowadził do domu pod Paryżem. Spędza czas, delektując się dobrym jedzeniem i piciem, odwiedza znajomych, uprawia ogród, uczy się języków obcych oraz dużo czyta. Zainteresował się sztuką. Ma nawet udziały w spółce zajmującej się sprzedażą obrazów wziętego malarza, Derwatta, i firmowanych jego nazwiskiem przyborów malarskich. Jednak to sielankowe życie wkrótce może się skończyć, gdyż pewien amerykański biznesman i koneser sztuki podejrzewa, że niektóre obrazy Derwatta są sfałszowane. Zamierza wyjaśnić sprawę i zdemaskować oszusta. Tom, znający od podszewki kulisy działania spółki, spróbuje nie dopuścić do wybuchu skandalu. Do czego będzie się musiał posunąć, by zatuszować sprawę? Czy znowu uda mu się cało wyjść z opresji?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Agnieszce i Jerzemu Barylskim –
moim polskim przyjaciołom i sąsiadom we Francji, 1977
Myślę, że chętniej umarłbym za coś, w co nie wierzę,
niż za to, co uważam za prawdę...
Czasem wydaje mi się, że życie artysty jest długim
i pięknym samobójstwem, i nie żałuję, że tak jest.
OSKAR WILDE, Listy osobiste
1
Tom przebywał w ogrodzie, kiedy zadzwonił telefon. Pozwolił, żeby pani Annette, jego gosposia, podniosła słuchawkę, a sam dalej odrywał mokry mech, który przywarł z boku kamiennych schodków. Był deszczowy październik.
– Monsieur Tom! – rozległ się sopran pani Annette. – To Londyn!
– Idę! – zawołał Tom. Odrzucił szpachelkę i wszedł po schodkach.
Aparat na dole znajdował się w salonie. Tom nie usiadł na obitej żółtym atłasem kanapie, ponieważ był w dżinsach.
– Cześć, Tom! Tu Jeff Constant. Czy ty...
Trzaski w słuchawce.
– Możesz mówić głośniej? Mamy złe połączenie.
– Czy tak lepiej? Ja słyszę cię świetnie.
W Londynie zawsze słyszeli świetnie.
– Trochę lepiej!
– Czy dostałeś mój list?
– Nie – zdziwił się Tom.
– Ach, tak. Mamy kłopoty. Chciałem cię ostrzec. Jest...
Trzaski, buczenie, głuchy, metaliczny dźwięk i połączenie zostało przerwane.
– Cholera – zaklął Tom. Ostrzec go? Czyżby jakieś problemy w galerii? Ze spółką Derwatt Ltd.? Dlaczego właśnie jego ostrzec? Tom właściwie nie brał w tym udziału. Wpadł na pomysł utworzenia spółki Derwatt Ltd., to prawda, i czerpał z niej nieduży dochód, ale... Tom rzucił okiem na telefon, spodziewając się, że zadzwoni lada chwila. A może powinien zadzwonić do Jeffa? Nie, nie wiedział, czy Jeff jest w swoim atelier, czy w galerii. Jeff Constant był fotografem.
Tom podszedł do okien balkonowych, które wychodziły na ogród z tyłu domu. Odskrobię jeszcze trochę mchu, pomyślał. Uprawiał ogród dla przyjemności i lubił spędzić godzinkę dziennie na świeżym powietrzu, strzygąc trawę ręczną kosiarką, pieląc, grabiąc i paląc suche gałęzie. Dobrze mu się wtedy myślało. Kiedy tylko wziął do ręki szpachelkę, znowu zadzwonił telefon.
Pani Annette wchodziła właśnie do salonu, trzymając w ręku ściereczkę do kurzu. Była niska i krępa, około sześćdziesiątki i raczej pogodnego usposobienia. Nie znała ani słowa po angielsku i wydawało się, że jest niezdolna nauczyć się czegokolwiek, nawet „dzień dobry”, co bardzo odpowiadało Tomowi.
– Ja odbiorę, madame – powiedział i podniósł słuchawkę.
– Halo – rozległ się głos Jeffa. – Słuchaj, Tom, zastanawiam się, czy mógłbyś przyjechać. Do Londynu. Ja...
– Ty co? – Połączenie znowu było złe, ale nie aż tak jak poprzednio.
– Powiedziałem, że wyjaśniłem to w liście. Nie mogę teraz mówić. Ale to bardzo ważne, Tom.
– Czy ktoś popełnił błąd? Bernard?
– W pewnym sensie. Jeden facet przyjeżdża z Nowego Jorku, prawdopodobnie jutro.
– Kto?
– Wyjaśniłem to w liście. Wiesz, że mamy wernisaż Derwatta we wtorek. Powstrzymam go do tego czasu. Ed i ja będziemy po prostu nieosiągalni.
Wyglądało na to, że Jeff jest porządnie zaniepokojony.
– Czy masz czas, Tom?
– No, tak... – przyznał Tom niechętnie. Nie bardzo chciało mu się jechać do Londynu.
– Postaraj się, żeby Heloise nie dowiedziała się, że się wybierasz do Londynu.
– Heloise jest w Grecji.
– O, to dobrze – z niejaką ulgą powiedział Jeff.
Ekspres polecony Jeffa nadszedł o piątej po południu.
104 Charles Place
N.W. 8
Drogi Tomie,
otwieramy wystawę Derwatta we wtorek, piętnastego. Jest to jego pierwsza wystawa od dwóch lat. Bernard ma dziewiętnaście nowych płócien, a inne obrazy zostaną pożyczone. To była dobra wiadomość. A teraz zła.
Pewien Amerykanin – nie marszand, tylko kolekcjoner – Thomas Murchison, ma dużo forsy, choć już nie pracuje. Trzy lata temu kupił od nas Derwatta. Porównał go z wcześniejszym Derwattem – widział go niedawno w Stanach – i teraz mówi, że ten jego to falsyfikat. Oczywiście, że falsyfikat, bo to jeden z obrazów Bernarda. Napisał do mnie, na adres galerii Buckmaster, że jego zdaniem nie jest to autentyczny Derwatt, ponieważ technika i kolory należą do wcześniejszego okresu jego twórczości. Mam niejasne przeczucie, że Murchison chce z tego zrobić aferę. I co teraz? Ty masz zawsze dobre pomysły, Tom.
Czy możesz przyjechać i porozmawiać z nami? Pokryjemy wszystkie koszty. Potrzebujemy moralnego wsparcia bardziej niż czegokolwiek innego. Nie sądzę, żeby Bernard sknocił którekolwiek z nowych płócien. Jest teraz w stanie rozstroju nerwowego i nie chcemy, żeby się tu kręcił, szczególnie na wernisażu.
Proszę, przyjedź zaraz, jeżeli możesz.
Najlepszego
Jeff
PS List Murchisona był grzeczny, ale przypuśćmy, że jest to taki facet, który uprze się, że pojedzie do Derwatta do Meksyku, żeby sprawdzić etc.?
To ostatnie było istotne – pomyślał Tom – ponieważ Derwatt nie istniał. Cała historia, którą galeria Buckmaster i niewielki krąg lojalnych przyjaciół Derwatta rozgłosili, została wymyślona przez Toma. Derwatt miał udać się niby do maleńkiej wioski w Meksyku, tam zamieszkać i nie widywać się z nikim. Nie miał telefonu i zabronił galerii podawać komukolwiek swój adres. No cóż, jeżeli Murchison pojechałby do Meksyku, mógłby długo i pracowicie szukać – nawet całe życie.
Tom mógł przewidzieć, że Murchison, który prawdopodobnie przywiezie ze sobą swojego Derwatta, powie o tym innym marszandom, a potem prasie. To wzbudzi podejrzenia i Derwatta diabli wezmą. Czy gang jego też w to wciągnie? (Tom zawsze myślał o grupie związanej z galerią, czyli o starych przyjaciołach Derwatta, jako o „gangu”, chociaż wzdrygał się, ilekroć to słowo przeszło mu przez myśl). Bernard może wymienić nazwisko Toma Ripleya, nawet nie ze złośliwości, ale z jakiejś chorobliwej, prawie świętej uczciwości.
Tom dbał o swoje nazwisko i reputację ze zdumiewająco dobrym skutkiem, jeśli zważyć, czego się dopuścił. Byłoby bardzo kłopotliwe i żenujące, gdyby we francuskich gazetach ukazała się wzmianka, że Thomas Ripley, zamieszkały w Villeperce-sur-Seine, mąż Heloise Plisson, córki Jacques’a Plissona, milionera i właściciela zakładów farmaceutycznych Pharmaceutiques Plisson, jest postacią numer jeden w Derwatt Ltd., spółce oszustów przynoszącej duże zyski, i przez całe lata czerpał z tego dochód, choć było to tylko dziesięć procent. To by wyglądało paskudnie. Nawet Heloise, która – zdaniem Toma – nie miała zbyt surowych zasad moralnych, o ile je w ogóle miała, mogłaby to źle znieść. Jej ojciec z pewnością zażądałby, żeby się rozwiodła, grożąc wstrzymaniem pomocy finansowej, której jej regularnie udzielał.
Spółka Derwatt Ltd. była teraz potężnie rozbudowana i jej upadek spowodowałby lawinę konsekwencji. Skończyłyby się lukratywne serie utensyliów malarskich o nazwie „Derwatt”, z których sprzedaży gang (w tym również i Tom) pobierał tantiemy. Także Szkoła Sztuk Pięknych Derwatta w Perugii, przeznaczona głównie dla miłych starszych pań i amerykańskich dziewcząt na wakacjach, przynosiła dochód; czerpała zyski nie tyle z nauki malarstwa czy sprzedaży firmowych artykułów o nazwie „Derwatt”, ile z pośrednictwa w wynajmowaniu luksusowych domów i umeblowanych apartamentów dobrze sytuowanym studentom turystom. Szkołę prowadziło dwóch angielskich pedałów, niewtajemniczonych w całą sprawę.
Tom nie mógł się zdecydować, czy pojechać do Londynu, czy też nie. Co mógłby im powiedzieć? Nie rozumiał, na czym polega problem. Czy malarz nie może wrócić do wcześniejszej techniki przy jednym tylko obrazie?
– Czy pan wolałby kotlety baranie, czy zimną szynkę dziś wieczór? – zapytała pani Annette.
– Chyba kotlety. Dziękuję. A jak pani ząb?
Tego ranka pani Annette była u miejscowego dentysty, do którego miała ogromne zaufanie – całą poprzednią noc spędziła bezsennie z powodu bólu.
– Teraz już nie boli. Doktor Grenier jest taki miły! Orzekł, że to ropień, ale otworzył ząb i powiedział, że nerw sam wypadnie.
Tom ze zrozumieniem skinął głową, chociaż nie mógł sobie wyobrazić, jak nerw może wypaść. Zapewne pod wpływem siły ciężkości. Kiedyś z trudem wyciągano mu jeden z nerwów, w dodatku w górnym zębie.
– Miał pan dobre wiadomości z Londynu?
– Ach, nie, po prostu telefon od znajomego.
– Jakieś wiadomości od pani Heloise?
– Dzisiaj nie.
– Tylko pomyśleć, słońce, Grecja! – Pani Annette polerowała błyszczący już blat dużej dębowej komody przy kominku. – Proszę spojrzeć! W Villeperce nie ma słońca. Nadeszła zima!
– Tak.
Ostatnio pani Annette codziennie powtarzała to samo.
Tom spodziewał się Heloise dopiero przed samym Bożym Narodzeniem. Mogła jednak pojawić się niespodziewanie – po jakimś błahym nieporozumieniu z przyjaciółmi – lub po prostu zmienić plany i skrócić pobyt na jachcie. Heloise była impulsywna.
Dla poprawienia nastroju Tom nastawił płytę Beatlesów i zaczął chodzić po dużym salonie, trzymając ręce w kieszeniach. Kochał ten jednopiętrowy, ciężkawy dom z szarego kamienia. Cztery wieżyczki nad czterema okrągłymi pokojami narożnymi na piętrze sprawiały, że wyglądał jak mały zamek. Otaczał go olbrzymi ogród i nawet jak na amerykańskie standardy posiadłość kosztowała majątek. Ojciec Heloise podarował im ten dom trzy lata temu w prezencie ślubnym. Tom kiedyś, zanim się ożenił, potrzebował więcej pieniędzy – pieniądze Greenleafa nie wystarczały mu na prowadzenie życia w takim stylu, jaki mu odpowiadał, i dlatego był zainteresowany udziałem w spółce Derwatta. Teraz tego żałował. Zaakceptował dziesięć procent, kiedy dziesięć procent stanowiło bardzo mało. Nawet on nie zdawał sobie wtedy sprawy, że Derwatt tak rozkwitnie.
Tom spędził wieczór jak zwykle spokojnie i samotnie, ale do jego myśli wkradł się niepokój. Podczas kolacji nastawił sobie cicho muzykę i poczytał Servana-Schreibera po francusku. Były tam dwa słowa, których nie znał. Miał ich poszukać później wieczorem w słowniku Harrapa leżącym przy łóżku w sypialni. Bez trudu zapamiętywał wyrazy, które miał później sprawdzić.
Po kolacji włożył płaszcz przeciwdeszczowy, chociaż nie padało, i poszedł do małej kafejki odległej o ćwierć mili. Czasami pił tu wieczorem kawę, stojąc przy barze. Właściciel, Georges, nieodmiennie zapytywał o madame Heloise i wyrażał współczucie, że Tom musi spędzać tyle czasu samotnie. Dziś Tom powiedział pogodnym tonem:
– O, nie jestem pewien, czy ona zostanie na jachcie jeszcze dwa miesiące. Znudzi się.
– Cóż za luksus – wymruczał Georges z rozmarzeniem.
Tom nie ufał temu brzuchatemu mężczyźnie o okrągłej, łagodnej twarzy, który był zawsze w dobrym nastroju. Jego żona, Marie, postawna, energiczna brunetka, która używała jaskrawoczerwonej szminki, odnosiła się szorstko do ludzi, ale śmiała się w sposób tak szczery i radosny, że można było jej wszystko wybaczyć. Do tego baru przychodzili głównie robotnicy, co Tomowi nie przeszkadzało, ale nie było to jego ulubione miejsce. Po prostu tak się złożyło, że miał tu najbliżej. Przynajmniej Georges i Marie nigdy nie wspominali o Dickiem Greenleafie. Kilka osób w Paryżu, znajomych Heloise, napomknęło o nim. Również właściciel St Pierre, jedynego hotelu w Villeperce, kiedyś zapytał:
– To pan jest tym panem Ripleyem, który był przyjacielem tego Amerykanina nazwiskiem Greenleaf? – Tom potwierdził. Ale to się zdarzyło trzy lata temu i choć takie pytania – o ile nie pociągały za sobą dalszych – nie denerwowały już Toma, wolał unikać rozmowy na ten temat. Gazety podały wtedy, że otrzymał całkiem sporą sumę pieniędzy, niektóre pisały o stałym dochodzie – co było prawdą – który Dickie zapisał mu w testamencie. Przynajmniej żadna gazeta nigdy nie zasugerowała, że Tom mógł sam napisać ten testament, co zresztą zrobił. Francuzi zawsze pamiętali szczegóły finansowe.
Wypiwszy kawę, Tom poszedł do domu, mówiąc „dobry wieczór” kilku osobom spotkanym po drodze, ślizgając się od czasu do czasu po mokrych liściach, które leżały na poboczu. Miał ze sobą latarkę, ponieważ latarnie stały w zbyt dużych odstępach. Widział przez okna rodziny siedzące przy nakrytych ceratą stołach w przytulnych kuchniach, oglądające telewizję. W kilku obejściach szczekały psy uwiązane na łańcuchu. Potem otworzył żelazną bramę ponadtrzymetrowej wysokości do swego ogrodu i pod jego butami zachrzęścił żwir. W pokoju pani Annette położonym z boku paliło się światło, Tom poznał to po odblasku. Miała swój telewizor. Tom często malował nocą, dla przyjemności. Wiedział, że jest złym malarzem, gorszym niż Dickie. Ale dzisiaj nie miał nastroju. Zamiast tego napisał do przyjaciela w Hamburgu, Reevesa Minota, Amerykanina, z pytaniem, kiedy ewentualnie ten będzie go potrzebował. Reeves miał umieścić mikrofilm albo inny przedmiot w bagażu pewnego Włocha, hrabiego Bertolozziego. Hrabia miał przyjechać na dzień lub dwa do Villeperce i Tom miałby wtedy okazję, aby wyjąć ten przedmiot z walizki lub z innego miejsca wskazanego przez Reevesa i wysłać go do kogoś w Paryżu, kogo w ogóle nie znał. Tom często wykonywał tego typu usługi, czasami miał do czynienia z biżuterią pochodzącą z kradzieży. Prościej było dyskretnie wyjmować u siebie te przedmioty z bagażu gości niż pozwolić, aby robił to ktoś inny w paryskim pokoju hotelowym pod nieobecność nieświadomego łącznika. Tom poznał hrabiego Bertolozziego w czasie ostatniej podróży do Mediolanu, kiedy to Reeves, który na stałe mieszkał w Hamburgu, również tam przebywał. Rozmawiali z hrabią o malarstwie. Zazwyczaj łatwo przekonywał ludzi dysponujących wolnym czasem, żeby zatrzymali się u niego w Villeperce na dzień lub dwa i obejrzeli jego obrazy. Oprócz Derwattów i Soutine’a, którego szczególnie lubił, miał van Gogha, dwa Magritty, rysunki Cocteau i Picassa oraz wiele szkiców mniej sławnych malarzy, którzy według niego byli równie dobrzy, jeżeli nie lepsi. W Villeperce, które znajdowało się niedaleko Paryża, jego goście chętnie korzystali z uroków wiejskiego życia przed wizytą w stolicy. Tom często odbierał ich z lotniska Orly, jako że Villeperce leżało około czterdziestu mil na południe. Tylko raz mu się nie udało, kiedy jego gość, Amerykanin, nagle zachorował natychmiast po przyjeździe do Villeperce – musiało mu zaszkodzić coś, co zjadł w samolocie – i Tom nie mógł się dobrać do jego walizki, ponieważ gość nie opuszczał swojego pokoju; leżał cały czas w łóżku, ale nie zasypiał. Tamten mikrofilm został z trudem odzyskany w Paryżu przez jednego z ludzi Reevesa. Tom nie mógł zrozumieć, jaką wartość mogą mieć takie rzeczy, nawet gdy czytał powieści szpiegowskie. Reeves sam pracował tylko jako łącznik i brał od tego procent. Tom zawsze wysyłał te przedmioty z innego miasta, podając nieprawdziwy adres zwrotny i nazwisko nadawcy.
Tej nocy nie mógł zasnąć, więc wstał, włożył swój nowy fioletowy wełniany szlafrok z całą masą wojskowych szamerowań (urodzinowy prezent od Heloise) i zszedł do kuchni. Chciał wziąć butelkę piwa Super Valstar, potem jednak postanowił zrobić sobie herbatę. Prawie nigdy nie pił herbaty, ale teraz odczuwał potrzebę odmiany. Była to bądź co bądź niezwykła noc. Poruszał się w kuchni na palcach, żeby nie obudzić pani Annette. Herbata, którą zaparzył, miała ciemnobrązowy kolor. Za dużo wsypał do imbryczka. Zaniósł tacę do salonu, nalał sobie filiżankę i chodził po pokoju bezgłośnie, w miękkich pantoflach. Dlaczego by nie wcielić się w postać Derwatta – pomyślał. Mój Boże, tak, to przecież świetny pomysł! Idealne i jedyne rozwiązanie!
Derwatt i Tom byli mniej więcej w jednym wieku. Tom miał trzydzieści jeden lat, Derwatt miałby teraz około trzydziestu pięciu. Oczy szaroniebieskie. Pamiętał, jak Cynthia, dziewczyna Bernarda, lub może sam Bernard chaotycznie opisywali Derwatta, Derwatta – Człowieka bez Skazy. Nosił krótką brodę, co niezwykle ułatwiało zadanie.
Jeff Constant z pewnością będzie zachwycony tym pomysłem. Wywiad dla prasy. Tom musi przemyśleć pytania, które mogłyby paść, i swoje odpowiedzi. Musi mieć w pogotowiu jakieś historyjki do opowiedzenia. Czy Derwatt był tego wzrostu co on? No cóż, kto z dziennikarzy będzie to wiedział? Przypomniał sobie, że Derwatt miał ciemniejsze włosy. Ale to można zmienić. Tom łyknął trochę herbaty i dalej chodził po pokoju. Powinien pojawić się niespodziewanie. Wszyscy muszą sądzić, że jest to zaskoczenie nawet dla Jeffa i Eda – i Bernarda oczywiście. Tak powiedzą prasie.
Tom spróbował sobie wyobrazić spotkanie z panem Thomasem Murchisonem. Przede wszystkim trzeba być spokojnym, pewnym siebie, oto podstawa. Jeżeli Derwatt powie, że to jego obraz, że to on go namalował, Murchison nie będzie mógł mu zaprzeczyć.
W przypływie entuzjazmu Tom podszedł do telefonu. Była druga w nocy, a może nawet później, więc czekał z dziesięć minut, zanim ktoś odebrał. O tej porze telefonistki często spały. Tom siedział cierpliwie na brzeżku żółtej kanapy. Myślał, że Jeff lub ktoś inny powinien przygotować dla niego bardzo dobrą charakteryzację. Żałował, że nie ma żadnej dziewczyny, jak na przykład Cynthia, która mogłaby nad tym czuwać, ale Cynthia zerwała z Bernardem dwa czy trzy lata temu. Znała prawdę o Derwatcie i o falsyfikatach, które malował Bernard, i nie chciała mieć z tym nic wspólnego ani też, jak Tom sobie przypomniał, czerpać z tego żadnego zysku.
– Allô, j’écoute – odezwała się telefonistka rozdrażnionym głosem, tak jakby Tom jedynie dla własnej przyjemności wyrwał ją z łóżka. Podał jej numer atelier Jeffa, który miał zapisany w notesie leżącym przy telefonie. Połączenie uzyskał szybko, bo w ciągu pięciu minut. Przysunął sobie do telefonu trzecią filiżankę okropnej, potwornie mocnej herbaty.
– Cześć, Jeff. Tu Tom. Jak stoją sprawy?
– Źle. Jest tutaj Ed. Właśnie mieliśmy do ciebie dzwonić. Przyjeżdżasz?
– Tak, i mam dobry pomysł. Co sądzisz o tym, żebym zagrał rolę naszego nieobecnego przyjaciela przynajmniej przez kilka godzin?
Jeff zrozumiał natychmiast.
– Ach, Tom, świetnie! Możesz tutaj być we wtorek?
– Tak, na pewno.
– A może dasz radę przyjechać w poniedziałek, pojutrze?
– Nie sądzę. Ale we wtorek tak. Teraz słuchaj, Jeff, charakteryzacja musi być bez zarzutu.
– Nie martw się! Poczekaj moment! – Odwrócił się, żeby powiedzieć coś Edowi, i za chwilę był z powrotem. – Ed mówi, że ma źródło, z którego może to dostarczyć.
– Nie podawajcie nic do publicznej wiadomości. – Tom mówił dalej spokojnym głosem, ponieważ Jeff sprawiał wrażenie, jakby skakał z radości. – I jeszcze jedno. Jeżeli to się nie uda, musimy powiedzieć, że to był żart, który wymyślił jeden z twoich przyjaciół, czyli ja. Że to nie ma nic wspólnego z... wiesz, z czym.
Tom miał na myśli potwierdzenie autentyczności falsyfikatu kupionego przez Murchisona, ale Jeff pojął to od razu.
– Ed chce powiedzieć słówko.
– Cześć, Tom – rozległ się niższy głos Eda. – Strasznie się cieszymy, że przyjeżdżasz. To genialny pomysł. I wiesz co, Bernard ma jakieś jego ubrania.
– Zostawiam to wam. – Tom nagle poczuł niepokój. – Ubranie jest najmniej istotne. Najważniejsza jest twarz. Zabierzcie się do roboty, dobra?
– Masz rację. Trzymaj się.
Rozłączyli się. Tom opadł ciężko na kanapę i odprężył się, prawie leżąc. Nie, nie pojedzie do Londynu za wcześnie. Powinien wejść na scenę w ostatniej chwili, z impetem i zuchwale. Zbyt dużo prób i wskazówek mogłoby zaszkodzić. Tom wstał z filiżanką zimnej herbaty w ręku. Zabawnie byłoby, gdyby mu się udało, pomyślał, spoglądając na obraz Derwatta wiszący nad kominkiem. Namalowany w różowawej tonacji, przedstawiał mężczyznę w fotelu, postać o kilku konturach, co dawało wrażenie, że patrzy się przez czyjeś zniekształcające okulary. Niektórzy mówili, że oglądanie obrazów Derwatta przyprawia ich o ból oczu. Ale z odległości kilku metrów to wrażenie mijało. Nie był to zresztą autentyk, ale jeden z wczesnych falsyfikatów Bernarda Tuftsa. Po przeciwległej stronie pokoju wisiał prawdziwy Derwatt – Czerwone krzesła. Dwie małe dziewczynki siedziały obok siebie, najwyraźniej czymś wystraszone, tak jakby to był ich pierwszy dzień w szkole lub jakby słuchały właśnie jakiegoś przerażającego kazania w kościele. Czerwone krzesła były dziełem sprzed ośmiu czy dziesięciu lat. Za dziewczynkami, za miejscem, gdzie siedziały, wszystko się paliło. Żółte i czerwone płomienie migotały, przymglone odrobiną bieli, tak że ogień nie od razu przyciągał uwagę patrzącego. Ale kiedy już się go zauważyło, efekt psychologiczny był piorunujący. Tom uwielbiał oba obrazy. Teraz, kiedy na nie patrzył, zapominał, że jeden to autentyk, a drugi falsyfikat.
Przywołał na pamięć te wczesne, pełne niepokoju i chaosu czasy, kiedy to powstawała spółka Derwatt Ltd. Poznał Jeffa Constanta i Bernarda Tuftsa w Londynie zaraz po tym, jak Derwatt się utopił w Grecji. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Tom sam właśnie wrócił wtedy z Grecji. Było to niedługo po śmierci Dickiego Greenleafa. Nigdy nie odnaleziono ciała Derwatta, ale rybacy z wioski mówili, że widzieli, jak poszedł pływać pewnego ranka, i nie widzieli, jak wrócił. Przyjaciele Derwatta – wtedy również Tom poznał Cynthię Gradnor – byli głęboko poruszeni, wstrząśnięci tą śmiercią. Tom nigdy dotąd nie widział, żeby ktoś tak rozpaczał nawet po śmierci bliskiej osoby z rodziny. Jeff, Ed, Cynthia i Bernard chodzili jak nieprzytomni. Bez przerwy mówili z rozmarzeniem, z przejęciem o Derwatcie nie tylko jako o artyście, ale jako o przyjacielu i człowieku. Mieszkał skromnie, w dzielnicy Islington, czasami źle jadał, lecz zawsze był hojny dla innych. Dzieci z sąsiedztwa uwielbiały go i pozowały mu, nie oczekując żadnej zapłaty, ale Derwatt nieodmiennie sięgał do kieszeni po swój ostatni być może grosz i dawał im.
Tuż przed wyjazdem do Grecji przeżył rozczarowanie. Namalował fresk na zamówienie urzędu pocztowego w jakimś mieście na północy Anglii. Dzieło zostało zatwierdzone w formie szkicu, ale odrzucono je, kiedy już zostało ukończone. Jedna z postaci była naga lub zbyt rozebrana, a Derwatt odmówił dokonania jakichkolwiek zmian. („I oczywiście miał rację!” – zapewniali Toma przyjaciele Derwatta). Ale to pozbawiło malarza tysiąca funtów, na które liczył. Wydawało się, że była to ostatnia kropla goryczy z całej serii rozczarowań, których wagi nie uświadamiali sobie jego przyjaciele, o co się później obwiniali. Tom niejasno sobie przypominał pewną kobietę – jeszcze jeden zawód w życiu Derwatta, ale wydawało się, że ona nie była dla niego tak ważna jak jego rozczarowania twórcze. Wszyscy jego przyjaciele, przeważnie wykonujący wolne zawody, byli wtedy zajęci od rana do nocy. W ostatnich dniach, kiedy ich potrzebował – nie chodziło mu o pieniądze, ale o bratnią duszę w czasie kilku samotnych wieczorów – mówili, że nie mają czasu, żeby się z nim spotkać. Bez ich wiedzy Derwatt sprzedał meble, które miał w atelier, i wyjechał do Grecji, skąd napisał długi i pełen goryczy list do Bernarda. (Tom nigdy nie widział tego listu). Później przyszła wiadomość o jego zniknięciu lub śmierci.
Pierwszą rzeczą, którą przyjaciele Derwatta, włączając w to Cynthię, zrobili, było zebranie wszystkich jego obrazów i szkiców. Potem próbowali je sprzedać. Chcieli, żeby świat pamiętał jego nazwisko, żeby poznał i docenił dzieło Derwatta. Artysta nie miał krewnych i, jak sobie Tom przypominał, był podrzutkiem, który nawet nie znał swoich rodziców. Legenda związana z jego tragiczną śmiercią bardziej pomogła, niż zaszkodziła, chociaż zazwyczaj galerie nie interesują się obrazami młodych i nieżyjących już artystów. Edmund Banbury, dziennikarz niezwiązany z żadną gazetą, użył swoich wpływów i umiejętności, napisał kilka artykułów o Derwatcie i zamieścił je w ilustrowanych dodatkach do gazet i pismach o sztuce, a Jeff Constant wzbogacił je fotografiami obrazów malarza. W ciągu kilku miesięcy po śmierci Derwatta znaleźli pewną galerię, galerię Buckmaster, położoną zresztą przy tak ekskluzywnej ulicy jak Bond Street, która zechciała zająć się sprzedażą jego dzieł i wkrótce płótna artysty zaczęły osiągać ceny od sześciuset do ośmiuset funtów.
Potem przyszło to, czego nie dało się uniknąć. Wszystkie lub prawie wszystkie obrazy zostały sprzedane, a stało się to w ciągu tych dwóch lat, kiedy Tom mieszkał w Londynie, niedaleko Eaton Square. Pewnego wieczoru przypadkowo spotkał Jeffa, Eda i Bernarda w pubie w Salisbury. Wszyscy byli przygnębieni, ponieważ zostało już niewiele obrazów Derwatta. I wtedy to Tom powiedział:
– Tak wam świetnie idzie, szkoda, żeby to się skończyło. Czy Bernard nie mógłby machnąć kilku płócien w stylu Derwatta?
Nie powiedział tego całkiem serio. Powiedział to żartem albo półżartem. Prawie nie znał tych ludzi. Wiedział tylko, że Bernard jest malarzem. Ale Jeff – osoba niezwykle praktyczna, podobnie jak Ed Banbury (i w przeciwieństwie do Bernarda) – zwrócił się do Bernarda i powiedział:
– Też o tym myślałem. A co ty na to?
Tom nie przypominał sobie dokładnie, co Bernard odpowiedział, ale pamiętał, że tamten spuścił głowę, jakby ze wstydu, czy może po prostu z przerażenia, na myśl o fałszowaniu swojego mistrza, Derwatta. Kilka miesięcy później Tom spotkał Eda Banbury’ego na ulicy w Londynie i Ed obwieścił mu radośnie, że Bernard namalował dwa znakomite Derwatty, a jeden z nich sprzedali galerii Buckmaster jako autentyk.