Niedołęga - Patricia Highsmith - ebook + książka

Niedołęga ebook

Highsmith Patricia

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W przydrożnym lesie w pobliżu przystanku autobusu kursującego na trasie Newark-Nowy Jork-Albany zamordowano Helen Kimmel, żonę antykwariusza z Newark. Mordercą jest jej mąż, ale miejscowa policja nie wykryła sprawcy.

Kilka miesięcy później w podobnych okolicznościach ginie żona nowojorskiego prawnika. Sprawą zajmuje się pewien uparty porucznik policji, który postanawia za wszelką cenę znaleźć winnego. Uderza go podobieństwo obu zbrodni i rusza tym tropem. Jednak czy jego intuicja jest słuszna? Dlaczego uważamy, że prawda zawsze jest prosta i jasna, skoro często działamy pod wpływem impulsu i nie umiemy później wyjaśnić motywów swojego postępowania?

Ta powieść to niezwykle precyzyjna analiza psychologiczna ludzkich zachowań i najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Tym razem pisarka zestawia dwa typy osobowości, dwóch mężczyzn, których bardzo dużo dzieli, ale jedno łączy. I to jedno zmieni bieg ich życia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Blun­de­rer
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: RE­NATA KUK
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed by Wil­liam He­ine­mann Lon­don 1956 Co­py­ri­ght © 1993 by Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-927-2
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla L.

1

Męż­czy­zna w gra­na­to­wych spodniach i ciem­no­zie­lo­nej spor­to­wej ko­szuli nie­cier­pli­wie cze­kał w ko­lejce.

Ka­sjerka jest głu­pia, po­my­ślał, nie umie szybko wy­dać reszty. Za­darł wielką, łysą głowę, spoj­rzał na oświe­tloną wi­trynę z ty­tu­łem filmu – DZIŚ NA EKRA­NIE: NA­ZNA­CZONA! – obo­jęt­nie zer­k­nął na wielki pla­kat przed­sta­wia­jący pół­nagą ko­bietę z od­sło­nię­tym udem, po czym obej­rzał się za sie­bie i po­wiódł wzro­kiem po sto­ją­cych w ko­lejce lu­dziach, żeby spraw­dzić, czy nie ma wśród nich ko­goś zna­jo­mego. Nie było ni­kogo. Mimo to uznał, że nie mógł wy­brać lep­szej pory. Zdą­żył na ósmą, na wie­czorny se­ans. Po­ło­żył do­lara na me­ta­lo­wej tacce i wsu­nął ją za okienko.

– Do­bry wie­czór – rzu­cił z uśmie­chem do blond ka­sjerki.

– Do­bry wie­czór – od­po­wie­działa dziew­czyna i jej pu­ste, nie­bie­skie oczy lekko po­ja­śniały. – Jak się pan dzi­siaj miewa?

Nie ocze­ki­wała od­po­wie­dzi. Więc nie od­po­wie­dział.

Na wi­downi tro­chę cuch­nęło i gdy tylko tam wszedł, ner­wowo ode­zwała się trąbka, bo­jowy sy­gnał kro­niki fil­mo­wej. Mi­nął sto­isko ze sło­dy­czami i pra­żoną ku­ku­ry­dzą i na końcu sali mimo swej tu­szy od­wró­cił się z wdzię­kiem i ro­zej­rzał. Jest Tony Ricco. Przy­śpie­szył kroku i do­go­nił go przed środ­ko­wym przej­ściem.

– Jak się masz – po­wie­dział tym sa­mym pro­tek­cjo­nal­nym to­nem, ja­kim zwra­cał się do niego, kiedy Tony stał za ladą w de­li­ka­te­sach swego ojca.

– Pan Kim­mel! – uśmiech­nął się chło­pak. – Do­bry wie­czór. Pan dzi­siaj sam?

– Żona wła­śnie wy­je­chała do Al­bany. – Kim­mel mach­nął ręką i za­czął prze­ci­skać się mię­dzy fo­te­lami.

Tony od­szedł, miał miej­sce bli­żej ekranu.

Kim­mel prze­su­wał się bo­kiem, trąc ko­la­nami o opar­cia i mam­ro­cząc: „Prze­pra­szam, dzię­kuję”, bo sie­dzący mu­sieli wsta­wać, żeby go prze­pu­ścić. Prze­su­wał się tak i prze­su­wał, aż do­tarł do przej­ścia pod ścianą. Przej­ściem do­szedł do po­dwój­nych me­ta­lo­wych drzwi z czer­wo­nym na­pi­sem WYJ­ŚCIE, pchnął je i zna­lazł się na chod­niku. Po­czuł go­rące, duszne po­wie­trze. Zer­k­nąw­szy na afisz, skrę­cił w prze­ciw­nym kie­runku i nie­mal na­tych­miast prze­szedł na drugą stronę ulicy. Za ro­giem wsiadł do czar­nego, dwu­drzwio­wego che­vro­leta.

Po­je­chał na dwo­rzec au­to­bu­sowy Car­di­nal Li­nes Bus, za­par­ko­wał w uliczce na­prze­ciwko i gdy dzie­sięć mi­nut póź­niej spod wiaty wy­to­czył się au­to­bus z ta­blicą NE­WARK–NOWY JORK–AL­BANY, po­woli ru­szył za nim.

Au­to­bus prze­bił się przez za­tło­czony wjazd do tu­nelu Hol­land i na Man­hat­ta­nie skrę­cił na pół­noc. Cho­ciaż za mia­stem ruch był dużo mniej­szy i je­chało się znacz­nie szyb­ciej, Kim­mel trzy­mał się na dłu­gość dwóch sa­mo­cho­dów za au­to­bu­sem. Na pierw­szy po­stój, my­ślał, po­winni sta­nąć pod Tar­ry­town, może tro­chę wcze­śniej. Je­śli miej­sce się nie nada, bę­dzie mu­siał je­chać da­lej. A je­śli dru­giego po­stoju w ogóle nie bę­dzie, cóż, wtedy w Al­bany, w ja­kimś za­ułku. Sku­piony na pro­wa­dze­niu, ścią­gnął duże, mię­si­ste usta, lecz wy­raz jego prze­sło­nię­tych gru­bymi oku­la­rami oczu, zło­ta­wo­brą­zo­wych i sze­roko roz­sta­wio­nych, nie uległ naj­mniej­szej zmia­nie.

Au­to­bus za­trzy­mał się przed re­stau­ra­cją są­sia­du­jącą z rzę­dem ja­skrawo oświe­tlo­nych skle­pów spo­żyw­czych, ale on po­je­chał da­lej i za­par­ko­wał tak bli­sko kra­węż­nika, że usły­szał, jak ga­łę­zie ro­sną­cego na po­bo­czu drzewa ocie­rają się o drzwiczki sa­mo­chodu. Szybko wy­siadł i po­biegł w prze­ciwną stronę, zwal­nia­jąc do­piero przed przy­stan­kiem, gdzie było ja­sno.

Z au­to­busu wciąż wy­sia­dali lu­dzie. Wtedy ją zo­ba­czył, zo­ba­czył, jak scho­dzi po schod­kach, jak ko­ły­sząc na boki swoim roz­la­złym ciel­skiem, idzie do re­stau­ra­cji. Do­padł jej, za­nim zdą­żyła zro­bić dwa kroki.

– Ty tu­taj? – sap­nęła.

Miała si­wawe włosy, dłu­gie i zmierz­wione, i ze zwie­rzę­cym stra­chem ga­piła się na niego tymi głu­pimi, brą­zo­wymi oczami. Wy­da­wało mu się przez chwilę, że wciąż są w kuchni, w swoim domu w Ne­wark, że wciąż się kłócą.

– Chcę ci coś po­wie­dzieć. Odejdźmy na bok. – Wziął ją pod rękę i za­wró­cił w kie­runku drogi.

Wy­szarp­nęła mu się ze zło­ścią.

– Sto­imy tu tylko dzie­sięć mi­nut. Chcesz, to mów te­raz, tu­taj.

– Sto­icie dwa­dzie­ścia mi­nut, już py­ta­łem – po­wie­dział znu­dzo­nym gło­sem. – Chodźmy na drogę, tam nikt nas nie pod­słu­cha.

Po­szła. Już przed­tem za­uwa­żył, że po pra­wej stro­nie szosy tuż za sa­mo­cho­dem ro­sną wy­so­kie drzewa i gę­ste krzaki. Wy­star­czy pod­pro­wa­dzić ją kilka me­trów da­lej i...

– Je­śli my­ślisz, że zmie­ni­łam zda­nie co do Edwarda, to się grubo my­lisz – oświad­czyła dum­nym, tro­chę drżą­cym gło­sem. – Nie zmie­ni­łam i nie zmie­nię. Ni­gdy.

Edward! Pa­niu­sia się za­ko­chała, po­my­ślał z od­razą Kim­mel.

– Ale ja zmie­ni­łem – od­po­wie­dział ci­cho pe­łen skru­chy, od­ru­chowo za­ci­ska­jąc palce na jej pulch­nym ra­mie­niu. Nie mógł się już do­cze­kać. Do­szli do po­bo­cza.

– Mel, nie chcę tak da­leko od­cho­dzić, bo...

Rzu­cił się na nią i we­pchnął ją w krzaki. Omal sam nie upadł, zdo­łał jed­nak przy­trzy­mać ją za nad­gar­stek lewą ręką. Prawą ude­rzył ją w skroń, ude­rzył tak mocno, że chyba skrę­cił jej kark, mimo to nie zwol­nił uści­sku. O nie, do­piero za­czął. Le­żała na ziemi. Jego lewa ręka od­na­la­zła jej gar­dło i za­mknęła się na nim, dła­wiąc krzyk. Okła­dał ją pię­ścią, bił jak mło­tem, ce­lu­jąc mię­dzy mięk­kie, pap­ko­wate piersi. Po­tem kilka razy ude­rzył ją w czoło – ryt­micz­nie i mia­rowo – po­tem w ucho, a jesz­cze po­tem do­ło­żył jej w szczękę, tak jak męż­czyź­nie. Wy­jął z kie­szeni nóż, otwo­rzył go, wziął za­mach i dźgnął ją trzy, cztery, pięć razy. Ce­lo­wał w głowę, bo chciał ją znisz­czyć, więc dźgał w po­liczki do­póty, do­póki nóż nie za­czął wy­śli­zgi­wać mu się z za­krwa­wio­nej ręki, co osła­biło siłę cio­sów. Ale on nie zda­wał so­bie z tego sprawy, bo od­czu­wał je­dy­nie czy­stą ra­dość, bo ogar­nęło go wspa­niałe po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści, świa­do­mość, że może wresz­cie ze­mścić się za lata znie­wag, krzywd i udręki, że może od­pła­cić jej za lata bez­den­nej nudy i głu­poty, tak, przede wszyst­kim głu­poty.

Prze­stał dźgać do­piero wtedy, gdy za­bra­kło mu tchu. Klę­czał na jej udzie, więc ze wstrę­tem wstał. W ciem­no­ści wi­dział tylko wy­dłu­żony za­rys ja­snej let­niej su­kienki. Ro­zej­rzał się, na­słu­chu­jąc. Nie usły­szał nic oprócz mo­no­ton­nego brzę­cze­nia owa­dów i po­mruku sil­nika sa­mo­chodu, który prze­mknął szosą. Stwier­dził, że jest le­d­wie kilka kro­ków od jezdni. He­len nie żyła. Był tego pewny. Cał­ko­wi­cie. Stu­pro­cen­towo. Na­gle za­pra­gnął zo­ba­czyć jej twarz i jego dłoń od­ru­chowo po­wę­dro­wała w stronę kie­szeni, gdzie miał małą la­tarkę, ale nie, nie chciał ry­zy­ko­wać, że ktoś spo­strzeże świa­tło.

Po­chy­lił się ostroż­nie, wy­cią­gnął przed sie­bie wielką rękę z de­li­kat­nie roz­ło­żo­nymi pal­cami i zbli­żyw­szy dłoń do jej ciała, po­czuł, że znowu wzbiera w nim wstręt. Gdy czubki pal­ców do­tknęły śli­skiej skóry, ude­rzył ją w to miej­sce drugą ręką. Po­tem wy­pro­sto­wał się, ciężko dy­sząc, i przez chwilę nie my­ślał o ni­czym, tylko na­słu­chi­wał. Wresz­cie ru­szył w stronę szosy. Spoj­rzał na sie­bie w żół­ta­wym świe­tle, szu­ka­jąc śla­dów krwi, lecz krew miał tylko na rę­kach. Z roz­tar­gnie­niem po­tarł je o sie­bie, ale zro­biły się jesz­cze bar­dziej lep­kie i od­ra­ża­jące. Chciał je jak naj­szyb­ciej umyć. Ża­ło­wał, że przed­tem bę­dzie mu­siał do­ty­kać nimi kie­row­nicy, i z dro­bia­zgową do­kład­no­ścią wy­obra­ził so­bie, jak zmo­czyw­szy nad zle­wem szmatkę, wyj­dzie z domu, żeby wy­trzeć nią całą kie­row­nicę. Tak, na­wet ją wy­szo­ruje.

Au­to­busu już nie było. Nie wie­dział, ile mu to za­jęło czasu. Wsiadł do sa­mo­chodu, za­wró­cił i po­je­chał na po­łu­dnie. Ze­ga­rek wska­zy­wał za kwa­drans je­de­na­stą. Miał roz­darty rę­kaw, wie­dział, że bę­dzie mu­siał po­zbyć się ko­szuli. Ob­li­czył, że do­trze do Ne­wark kilka mi­nut po pierw­szej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki