Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tom Ripley wiedzie leniwą i dostatnią egzystencję w uroczej posiadłości Belle Ombre, pielęgnując dalie i pobierając lekcje gry na klawesynie. Jednak pewnego wieczoru jego spokój zostaje zakłócony. W miasteczku pojawia się niewidziany tu wcześniej szesnastolatek, który wyraźnie dąży do zawarcia znajomości z Tomem. Ów młody Amerykanin przedstawia się fałszywym nazwiskiem, ale Ripley szybko rozszyfrowuje jego tożsamość: to Frank Pierson, który uciekł z domu zaraz po śmierci ojca, multimilionera, potentata przemysłu spożywczego. Chłopak nieprzypadkowo odszukał właśnie Toma. W archiwach nowojorskiej biblioteki przeczytał doniesienia na jego temat i domyślił się reszty. Doszedł do wniosku, że Tom jest jedynym człowiekiem, któremu może powierzyć swoją tajemnicę. Między chłopakiem o nieczystym sumieniu a mężczyzną pozbawionym sumienia rodzi się silna więź emocjonalna o cechach ojcowsko-synowskiej współzależności. Czy Tom zdoła zaszczepić chłopakowi swoje amoralne zasady i uratować go przed sobą samym?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 487
Dla Monique Buffet
1
Było już ciemno. Przeszedł na drugą stronę głównej ulicy, pod niezbyt jasno świecącą latarnią, i wkroczył na ciemniejszą drogę, prowadzącą do jego domu, który znajdował się w odległości jakichś dwustu metrów. Ulica Toma była niemal prosta, dwupasmowa i utwardzona. Dobrze ją znał, ucieszył się jednak, kiedy światła nadjeżdżającego samochodu oświetliły lewe pobocze, którym szedł. Kiedy tylko auto przejechało, zdał sobie sprawę, że słyszy za sobą szybkie, choć ciche kroki.
Odwrócił się.
Postać miała latarkę. Tom zobaczył dżinsy i tenisówki. Chłopak z baru.
– Panie Ripley!
Tom stężał.
– Tak?
Chłopak się zatrzymał, manipulując przy latarce.
– Nazywam się B-Billy Rollins. Skoro mam latarkę, może mógłbym pana odprowadzić?
Tom widział niewyraźnie raczej kwadratową twarz, ciemne oczy. Chłopak był od niego niższy. Mówił grzecznym tonem. Czy należało spodziewać się napadu, czy też dziś wieczorem był szczególnie przewrażliwiony? Miał przy sobie tylko kilka banknotów dziesięciofrankowych, ale też bynajmniej nie marzył o bójce.
– Dam sobie radę, dzięki. Mieszkam niedaleko.
– Wiem. Ja... idę w tę stronę.
Tom rzucił niespokojne spojrzenie w ciemność przed sobą i ruszył naprzód.
– Amerykanin? – zapytał.
– Tak, proszę pana.
Chłopak oświetlał drogę pod kątem dogodnym dla nich obu, ale bardziej niż na drogę patrzył na Toma.
Tom trzymał się w pewnej odległości od chłopaka. Ręce miał wolne i był gotów do ewentualnego działania.
– Jesteś na wakacjach?
– W pewnym sensie. Trochę też pracuję. Jako ogrodnik.
– Tak? A gdzie?
– W Moret. W prywatnym domu.
Tom byłby zadowolony z pojawienia się kolejnego samochodu, co by mu pozwoliło lepiej zobaczyć wyraz twarzy chłopaka, ponieważ wyczuwał napięcie, które mogło okazać się niebezpieczne.
– Gdzie w Moret?
– U madame Jeanne Boutin, rue de Paris siedemdziesiąt osiem – odpowiedział tamten bezzwłocznie. – Ma spory ogród. Drzewa owocowe. Ale ja głównie pielę i koszę trawę.
Tom nerwowo zacisnął pięści.
– Śpisz w Moret?
– Tak. Madame Boutin ma domek w ogrodzie. Jest tam łóżko i umywalka. Z zimną wodą, ale w lecie to nie szkodzi.
Teraz Tom autentycznie się zdziwił.
– To niespotykane, żeby Amerykanin wybrał wieś zamiast Paryża. Skąd jesteś?
– Z Nowego Jorku.
– A ile masz lat?
– Niedługo skończę dziewiętnaście.
Tom dałby mu mniej.
– Masz pozwolenie na pracę?
Po raz pierwszy zobaczył, że chłopak się uśmiecha.
– Nie. Pracuję na czarno. Pięćdziesiąt franków dziennie to mało, wiem, więc madame Boutin pozwala mi tam spać. Kiedyś nawet zaprosiła mnie na obiad. Oczywiście mogę sobie kupić chleba i sera i zjeść w domku. Albo pójść do kawiarni.
Słysząc, jak chłopak się wysławia, Tom ocenił, że nie pochodzi z nizin społecznych, a sposób, w jaki wymawiał madame Boutin, świadczył, że trochę zna francuski.
– Jak długo już tu jesteś? – zapytał Tom po francusku.
– Cinq, six jours – odpowiedział chłopak. Nie odrywał od niego oczu.
Tom z zadowoleniem powitał duży wiąz pochylający się nad drogą – znak, że do domu pozostało jeszcze jakieś pięćdziesiąt kroków.
– Dlaczego wybrałeś tę właśnie część Francji?
– O, może lasy Fontainebleau. Lubię spacerować po lesie. Poza tym bliskość Paryża. Spędziłem tydzień w Paryżu... trochę pozwiedzałem.
Tom zwolnił kroku. Dlaczego chłopak interesował się nim do tego stopnia, by wiedzieć, który dom jest jego?
– Przejdźmy na drugą stronę.
W odległości kilku metrów widać już było beżowy żwir frontowego dziedzińca Belle Ombre, oświetlony lampą nad drzwiami.
– Skąd wiedziałeś, który to mój dom? – zapytał Tom i wyczuł zmieszanie chłopaka w jego pochyleniu głowy, w zmianie kierunku, w jakim padało światło latarki. – Widziałem cię tutaj na drodze jakieś dwa, trzy dni temu, zgadza się?
– Tak – odpowiedział Billy stłumionym głosem. – Widziałem pana nazwisko w gazecie... w Stanach. Pomyślałem, że skoro jestem blisko Villeperce, to chętnie zobaczę, gdzie pan mieszka.
Kiedy w gazecie, zastanawiał się Tom, i dlaczego? Ale wiedział, że ma dossier.
– Zostawiłeś tu w miasteczku rower?
– Nie – odparł chłopak.
– A jak wrócisz dzisiaj do Moret?
Siedem kilometrów. Dlaczego ktoś, kto nocuje w Moret, przebywa siedem kilometrów do Villeperce po dziewiątej wieczorem bez żadnego środka transportu? Tom zobaczył słabe światło na lewo od drzew: madame Annette jeszcze nie spała, ale była już w swoim pokoju. Położył dłoń na żelaznym skrzydle bramy, które nie było domknięte.
– Możesz wstąpić na piwo, jeśli masz ochotę.
Ciemne brwi chłopaka ściągnęły się lekko, przygryzł dolną wargę i spojrzał posępnie na dwie frontowe wieżyczki Belle Ombre, jakby wejście do domu wymagało wielkiej decyzji.
– Ja...
Jego wahanie jeszcze bardziej zdumiało Toma.
– Mój samochód stoi obok w garażu. Mogę cię odwieźć do Moret.
Niezdecydowanie. Czy chłopak rzeczywiście tam pracował i sypiał?
– Dobrze. Dziękuję. Wejdę na chwilę – powiedział Billy.
Przeszli przez bramę, którą Tom zamknął, ale nie na klucz. Wielki klucz tkwił w zamku po wewnętrznej stronie. Na noc chowało się go pod pobliskim rododendronem.
– Moja żona ma dzisiaj gościa – wyjaśnił Tom – ale możemy napić się piwa w kuchni.
Drzwi frontowe nie były jeszcze zamknięte na noc. W salonie paliło się pojedyncze światło, ale przyjaciółki najwyraźniej poszły już na górę. Często Noëlle gadała z Heloise do późna w nocy, albo w pokoju gościnnym, albo u niej.
– Piwa? Kawy?
– Jak tu miło! – wykrzyknął chłopak. Stał w miejscu i rozglądał się wokół. – Umie pan grać na klawesynie?
Tom uśmiechnął się.
– Biorę lekcje. Dwa razy w tygodniu. Chodźmy do kuchni.
Skręcili z holu na lewo. Tom zapalił światło w kuchni, otworzył lodówkę i wyjął sześciopak heinekena.
– Głodny? – zapytał, dostrzegłszy na półmisku resztki rostbefu pod folią aluminiową.
– Nie, dziękuję panu.
Kiedy wrócili do salonu, Billy przypatrzył się obrazowi Mężczyzna w fotelu nad kominkiem, a potem trochę mniejszemu, ale autentycznemu Derwattowi zatytułowanemu Czerwone krzesła na ścianie w pobliżu drzwi prowadzących na taras. Dlaczego Derwatt, a nie większy Soutine w jaskrawych czerwieniach i błękitach, który wisiał nad klawesynem?
Ruchem ręki Tom wskazał kanapę.
– Nie mogę tu siadać w tych levisach. Są zbyt brudne.
Kanapa obita była żółtym atłasem. W pokoju stało kilka niewyściełanych krzeseł, ale Tom powiedział:
– Chodźmy do mojego pokoju.
Wspięli się po krętych schodach, Tom niosąc piwo i otwieracz. Pokój Noëlle nie był zamknięty i paliło się w nim światło, natomiast z pokoju Heloise przez uchylone drzwi dobiegały głosy i śmiech. Tom skierował się na lewo, do siebie. Zapalił światło.
– Weź moje krzesło. Jest drewniane.
Odwrócił w kierunku pokoju stojące przy biurku krzesło z poręczami, po czym otworzył dwie butelki.
Oczy Billy’ego zatrzymały się na kwadratowej komodzie Wellington, której blat, miedziane okucia i wpuszczane uchwyty madame Annette jak zawsze wypolerowała do perfekcji. Chłopak z aprobatą skinął głową. Miał przystojną twarz o dość poważnym wyrazie i mocnej wygolonej szczęce.
– Przyjemne życie pan tu wiedzie, prawda?
W tonie mogła pobrzmiewać kpina albo zawiść. Czyżby przejrzał jego dossier i uznał go za przestępcę?
– Czemu nie? – Tom wręczył gościowi butelkę piwa. – Przepraszam, zapomniałem o szklankach.
– Będzie pan miał coś przeciwko temu, jeśli najpierw umyję ręce? – zapytał Billy z autentyczną grzecznością.
– Bynajmniej. Proszę. – Tom zapalił światło w łazience.
Chłopak schylił się nad umywalką i prawie minutę szorował ręce. Nie zamknął drzwi. Wrócił uśmiechnięty. Miał gładkie wargi, mocne zęby, proste ciemnoblond włosy.
– Teraz lepiej. Gorąca woda! – Uśmiechnął się do własnych rąk, po czym ujął butelkę piwa. – Co to za zapach w łazience? Terpentyna? Czy pan maluje?
Tom zaśmiał się z cicha.
– Czasami. Ale dzisiaj walczyłem tam z kornikami w półkach.
Nie miał ochoty rozmawiać o kornikach.
Kiedy Billy usiadł, Tom, który siedział już na innym drewnianym krześle, zapytał:
– Jak długo zamierzasz pozostać we Francji?
Wyglądało na to, że chłopak się zastanawia.
– Może jakiś miesiąc.
– Potem wracasz na uniwersytet? Studiujesz?
– Jeszcze nie. Zresztą nie wiem, czy chcę iść na uniwersytet. Muszę zdecydować.
Przesunął palcami po włosach, odgarniając je na lewą stronę. Na czubku głowy miał wicherek. Wydawało się, że pytania Toma wprawiają go w zakłopotanie. Upił łyk piwa.
Teraz Tom spostrzegł na jego prawym policzku maleńką plamkę, pieprzyk. Powiedział od niechcenia:
– Możesz wziąć gorący prysznic, jeśli chcesz. Proszę bardzo.
– Nie, nie. Dziękuję. Może wyglądam na brudnego. Ale naprawdę potrafię się umyć w zimnej wodzie. Każdy potrafi. – Pełne młodzieńcze wargi usiłowały się uśmiechnąć. Postawił butelkę na podłodze i dostrzegł coś w koszu obok swego krzesła. Przyjrzał się bliżej. – Auberge Réserve des Quatre Pattes – przeczytał na wyrzuconej kopercie. – A to zabawne! Był pan tam?
– Nie. Przysyłają mi od czasu do czasu szablonowe listy z prośbą o datki. Dlaczego pytasz?
– Bo w tym tygodniu szedłem przez las, gdzieś na wschód od Moret, drogą gruntową, i spotkałem mężczyznę i kobietę, którzy spytali mnie, czy wiem, gdzie jest to Auberge Réserve, bo miało być gdzieś w pobliżu Veneux les Sablons. Mówili, że szukają go od paru godzin. Podobno posłali tam parę razy pieniądze i chcieli zobaczyć to miejsce.
– Oni piszą w swoich biuletynach, że niechętnie widzą odwiedzających, bo zwierzęta to denerwuje. Próbują znaleźć dla nich domy przez pocztę, po czym opisują, jak szczęśliwy jest pies czy kot u nowych właścicieli. – Tom uśmiechnął się, przypominając sobie te sentymentalne historyjki.
– Posyłał im pan pieniądze?
– Och, trzydzieści franków parę razy.
– Dokąd je pan wysyłał?
– Mają paryski adres. Chyba skrytkę pocztową.
Teraz Billy się uśmiechnął.
– Nie byłoby zabawne, gdyby to miejsce nie istniało?
Toma też rozbawiła ta możliwość.
– Tak. Charytatywny przekręt. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?
Otworzył następne dwa piwa.
– Mogę na to spojrzeć? – zapytał Billy, mając na myśli kopertę w koszu.
– Czemu nie?
Chłopak wygrzebał też przebitki, które przyszły w kopercie. Rzucił na nie okiem i odczytał na głos:
– „...przeurocze stworzonko, które zasługuje na rajski dom, jaki opatrzność mu znalazła”. To kociak. „A teraz na nasz próg przywędrował straszliwie chudy biało-brązowy foksterier, który potrzebuje penicyliny i innych profilaktycznych zastrzyków...” – Billy popatrzył na Toma. – Zastanawiam się, gdzie jest ten ich próg. A jeśli to szwindel? – Wymówił to słowo, jakby się nim delektował. – Jeśli to miejsce istnieje, zadam sobie trud i je znajdę. Jestem ciekawy.
Tom przyglądał mu się z zainteresowaniem. Billy... Rollins, tak?... nagle się ożywił.
– Skrytka pocztowa numer dwieście osiemdziesiąt siedem, osiemnaste arrondissement – odczytał. – Zastanawiam się, która poczta w osiemnastce? Czy mogę zatrzymać ten list, skoro i tak zamierzał go pan wyrzucić?
Zapał chłopaka zrobił wrażenie na Tomie. Co zaszczepiło w nim, w tak młodym wieku, entuzjazm do demaskowania szwindli?
– Jasne, zatrzymaj to sobie. – Tom poprawił się na krześle. – Czyżbyś sam padł kiedyś ofiarą szwindlu?
Billy zaśmiał się krótko. Wydawało się, że przebiega myślą przeszłość, żeby zdecydować, czy padł, czy nie.
– Nie, właściwie to nie. Nie takiego stuprocentowego szwindlu.
Swego rodzaju oszustwa, być może, pomyślał Tom, ale postanowił nie drążyć głębiej.
– Byłoby zabawne – zauważył – wysłać tym ludziom list podpisany fałszywym nazwiskiem i powiedzieć: wiemy, że wyłudzacie pieniądze dla nieistniejących zwierząt, więc przygotujcie się na wizytę policji w... waszej skrytce.
– Nie powinniśmy ich ostrzegać, powinniśmy ich zlokalizować i wkroczyć. Przypuśćmy, że to kilku twardzieli mieszkających w luksusowym paryskim apartamencie! Musimy ich namierzyć, przez skrytkę.
W tym momencie Tom usłyszał pukanie do drzwi i wstał.
Na korytarzu stała Heloise w piżamie i różowym szlafroczku z kory.
– Och, masz kogoś u siebie, Tom! Myślałam, że to głosy z radia.
– Amerykanin, którego właśnie poznałem w miasteczku. – Tom odwrócił się, ciągnąc ją za rękę. – Moja żona Heloise.
– Billy Rollins. Enchanté, madame. – Billy wstał i ukłonił się.
Tom mówił dalej po francusku.
– Billy pracuje w Moret jako ogrodnik. Przyjechał z Nowego Jorku. Czy jesteś dobrym ogrodnikiem, Billy? – Uśmiechnął się.
– Mam dobre intencje – odpowiedział chłopak. Schylił głowę i znowu postawił ostrożnie butelkę z piwem na podłodze obok biurka Toma.
– Mam nadzieję, że pana pobyt we Francji będzie przyjemny – powiedziała lekko Heloise, ale jej bystre oczy prześlizgnęły się po chłopaku od stóp do głów. – Przyszłam ci tylko powiedzieć dobranoc, Tom, i że jutro rano wybieramy się z Noëlle do sklepu z antykami na Le Pavè du Roi, a potem do Fontainebleau na obiad w l’Aigle Noir. Zechcesz zjeść razem z nami?
– Chyba nie, dziękuję, kochanie. Bawcie się dobrze. Zobaczę was obie jutro rano, nim wyruszycie, prawda? Dobranoc, śpij dobrze. – Pocałował Heloise w policzek. – Odwiozę Billy’ego do domu, więc się nie denerwuj, jeśli usłyszysz, jak będę późno wracał. Wychodząc, zamknę drzwi na klucz.
Billy zapewnił, że może łatwo złapać okazję, jednak Tom nalegał, że go odwiezie. Chciał zobaczyć, czy dom na rue de Paris w Moret istnieje.
W samochodzie zapytał:
– Twoja rodzina mieszka w Nowym Jorku? Co robi twój ojciec, jeśli nie jest to zbyt wścibskie pytanie?
– Pracuje w... branży elektronicznej. Produkują instrumenty pomiarowe. Do elektronicznego mierzenia różnych rzeczy. Jest jednym z dyrektorów.
Tom wyczuł, że Billy kłamie.
– Masz dobre stosunki z rodziną?
– O tak. Oni...
– Piszą do ciebie?
– O tak. Wiedzą, gdzie jestem.
– A z Francji dokąd się wybierasz? Do domu?
Chwila milczenia.
– Może do Włoch. Nie jestem pewien.
– Dobrze jedziemy? Skręcamy tutaj?
– Nie, w drugą stronę – powiedział chłopak w ostatniej chwili. – Ale jedziemy dobrze.
Następnie wskazał, gdzie Tom powinien się zatrzymać: przy skromnie wyglądającym domu średniej wielkości, z ogrodem od frontu. Wszystkie okna były już ciemne. Wzdłuż chodnika ciągnął się niski biały mur z zamkniętą bramą wjazdową na jednym końcu.
– Mój klucz. – Billy wygrzebał dość długi klucz z wewnętrznej kieszeni bluzy. – Muszę być cicho. Bardzo panu dziękuję. – Otworzył drzwi samochodu.
– Daj mi znać, czego się dowiedziałeś o tym schronisku dla zwierząt.
Chłopak się uśmiechnął.
– Tak jest, proszę pana.
Tom patrzył, jak idzie do nieoświetlonej bramy, świeci latarką na zamek, następnie przekręca klucz. Billy wszedł na teren posesji, pomachał mu i zamknął bramę. Wycofując się, żeby zawrócić, Tom zobaczył numer 78, wyraźnie widoczny na niebieskiej metalowej tabliczce obok głównego wejścia. Dziwne, pomyślał. Po co chłopak miałby podejmować takie nudne zajęcie, nawet na krótki czas, jeśliby się przed czymś nie ukrywał? Ale Billy nie wyglądał na przestępcę. Najprawdopodobniej, pomyślał Tom, pokłócił się z rodzicami albo przeżył zawód miłosny, więc wsiadł do samolotu i próbuje zapomnieć. Czuł, że chłopak ma masę pieniędzy i bynajmniej nie musi pracować jako ogrodnik za pięćdziesiąt franków dziennie.