Gra Ripleya - Patricia Highsmith - ebook + audiobook + książka

Gra Ripleya ebook

Highsmith Patricia

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzecia książka o Tomie Ripleyu rozpoczyna się w momencie, kiedy do posiadłości Belle Ombre, gdzie mieszka Ripley z żoną, przyjeżdża Reeves Minot. Prosi Toma o pomoc w znalezieniu kogoś, kto podjąłby się popełnienia dwóch morderstw – Reeves pragnie wyeliminować włoskich konkurentów zagrażających mu w prowadzeniu nielegalnego hazardu w Hamburgu. Ripley obawia się przyjąć zlecenie Reevesa, ponieważ zbyt wiele go z nim łączy, lecz obiecuje znaleźć właściwego człowieka. Wybór pada na Jonathana Trevanny`ego, którego niedawno poznał podczas przyjęcia. Tom obmyśla perfidną intrygę, aby wciągnąć go w to przedsięwzięcie, jednak nieoczekiwany splot wydarzeń powoduje, że Ripley musi włączyć się do gry, aby skuteczniej ją reżyserować.

Znakomitym pomysłem Patricii Highsmith jest zamiana ról – w miejsce klasycznego narratora pojawia się bohater, Tom Ripley. Dzięki temu czytelnik może lepiej poznać zawiłą psychikę mordercy mistrzowsko manipulującego spotykanymi osobami. Szybkie zwroty akcji i dokładny opis mechanizmu zbrodni powodują, że Gra Ripleya łączy zalety powieści sensacyjnej i czarnego kryminału.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 426

Oceny
4,1 (40 ocen)
16
15
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

ciekawa fabuła
00
Jarka-Jarka

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia czesc jest jeszcze lepsza od drugiej. Polecam!
00
EwaKud

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, ale akcja rozgrywa się powoli. Wcześniejsze tomy bardziej wciągają.
00
Osiolek40

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Ri­pley’s Game
Ko­rek­ta: AGA­TA NO­CUŃ
Pro­jekt okład­ki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed by Wil­liam He­ine­mann Lon­don 1974 Co­py­ri­ght © 1993 by Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2022, Noir sur Blanc, War­sza­wa All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-7392-813-8
Ofi­cy­na Li­te­rac­ka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­sca­ti 18, 00-483 War­sza­wa
Za­mó­wie­nia pro­si­my kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płat­na) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

1

– Nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak mor­der­stwo do­sko­na­łe – rze­kł Tom do Re­eve­sa. – Wszel­kie pró­by wy­my­śle­nia ta­kiej zbrod­ni to tyl­ko gry to­wa­rzy­skie. Zda­rza się, ow­szem, wie­le nie­wy­ja­śnio­nych mor­derstw. Ale to co in­ne­go.

Tom się nu­dził. Prze­cha­dzał się w tę i z po­wro­tem przed wiel­kim ko­min­kiem, w któ­rym trza­skał ogie­niek, stwa­rza­jący miłą, do­mo­wą at­mos­fe­rę. Czuł, że ude­rzył w sztyw­ny, men­tor­ski ton, ale na­praw­dę nie mógł Re­eve­so­wi po­móc i już mu to wcze­śniej oznaj­mił.

– Tak, ja­sne – od­pa­rł Re­eves.

Chu­dy, po­chy­lo­ny do przo­du, sie­dział w jed­nym z obi­tych żó­łtym je­dwa­biem fo­te­li, spló­tłszy dło­nie mi­ędzy ko­la­na­mi. Twarz miał ko­ści­stą, wło­sy ciem­no­blond, oczy sza­re i zim­ne; to nie­zbyt miłe ob­li­cze mo­gło­by się jed­nak wy­dać dość przy­stoj­ne, gdy­by nie pi­ęt­na­sto­cen­ty­me­tro­wa bli­zna, któ­ra bie­gła od pra­wej skro­ni przez cały po­li­czek, nie­omal si­ęga­jąc ust. Nie­co bar­dziej ró­żo­wa od resz­ty twa­rzy, wy­gląda­ła jak ślad po spar­ta­czo­nym szwie; może zresz­tą rany w ogó­le nie zszy­to.

Tom ni­g­dy nie py­tał o tę bli­znę, ale Re­eves sam mu kie­dyś po­wie­dział: „Dziew­czy­na zro­bi­ła mi to lu­ster­kiem. Wy­obra­żasz so­bie?”. Nie, Tom nie po­tra­fił so­bie tego wy­obra­zić. Re­eves po­słał mu szyb­ki, smut­ny uśmiech – je­den z nie­licz­nych, ja­kie To­mo­wi kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ło się u nie­go wi­dzieć. A in­nym ra­zem oświad­czył: „Koń mnie zrzu­cił i po­ci­ągnął kil­ka me­trów po zie­mi, bo mi noga uwi­ęzła w strze­mie­niu”. Mó­wił to ko­muś trze­cie­mu, ale w obec­no­ści Toma, któ­ry po­dej­rze­wał ra­czej, że bli­znę po­zo­sta­wił cios za­da­ny tępym no­żem pod­czas ja­kie­jś wy­jąt­ko­wo pa­skud­nej bój­ki.

A te­raz Re­eves chciał, żeby Tom po­mó­gł mu zna­le­źć ko­goś, kto pod­jąłby się po­pe­łnie­nia jed­ne­go albo dwóch „pro­stych mor­derstw” i może jed­nej kra­dzie­ży, rów­nież bez­piecz­nej i pro­stej. Przy­je­chał z Ham­bur­ga do Vil­le­per­ce, żeby po­ga­dać z To­mem. Miał u nie­go prze­no­co­wać, a rano ru­szyć do Pa­ry­ża na inną roz­mo­wę o tej sa­mej kwe­stii, po­tem zaś wró­cić do Ham­bur­ga, do wła­sne­go domu, w któ­rym za­pew­ne da­lej my­śla­łby o spra­wie, gdy­by pod­róż za­ko­ńczy­ła się fia­skiem. Pa­rał się głów­nie pa­ser­stwem, ostat­nio jed­nak za­czął po tro­sze się ob­ra­cać w ham­bur­skich kręgach nie­le­gal­ne­go ha­zar­du, któ­re­mu pró­bo­wał te­raz za­pew­nić ochro­nę. Przed czym? Przed wło­ski­mi re­ki­na­mi, któ­re chcia­ły wtar­gnąć na to ło­wi­sko. W Ham­bur­gu po­ja­wił się pe­wien Włoch – żo­łnierz ma­fii, zda­niem Re­eve­sa wy­sła­ny na zwia­dy. Ist­nia­ło też po­dej­rze­nie, że prócz nie­go jest jesz­cze dru­gi, z in­nej ro­dzi­ny. Re­eves miał na­dzie­ję, że usu­ni­ęcie jed­ne­go lub obu in­tru­zów znie­chęci Wło­chów do dal­szych pod­cho­dów, zwra­ca­jąc za­ra­zem uwa­gę ham­bur­skiej po­li­cji na za­gro­że­nie ze stro­ny ma­fii – i to wła­śnie po­li­cja od­wa­li resz­tę ro­bo­ty, czy­li ma­fię wy­rzu­ci.

– Ci z Ham­bur­ga to po­rząd­ne chło­pa­ki – oświad­czył z prze­ko­na­niem. – Może to i sprzecz­ne z pra­wem, że pro­wa­dzą kil­ka pry­wat­nych ka­syn, ale same klu­by, w któ­rych dzia­ła­ją ka­sy­na, są jak naj­bar­dziej le­gal­ne, a wła­ści­cie­le z ni­ko­go nie drą skó­ry. To zu­pe­łnie co in­ne­go niż Las Ve­gas, do­szczęt­nie opa­no­wa­ne przez ma­fię, w do­dat­ku pod sa­mym no­sem ame­ry­ka­ńskiej po­li­cji!

Tom wzi­ął do ręki po­grze­bacz, zgar­nął na jed­ną kup­kę ża­rzące się węgle i do­ło­żył ko­lej­ne, sta­ran­nie przy­ci­ęte po­la­no. Do­cho­dzi­ła szó­sta po po­łud­niu. Wkrót­ce pora będzie coś wy­pić. Wła­ści­wie cze­mu nie te­raz?

– Mia­łbyś ocho­tę...

W tej sa­mej chwi­li we­szła z holu od stro­ny kuch­ni ma­da­me An­net­te, go­spo­sia Ri­pley­ów.

– Prze­pra­szam, mes­sieurs. Czy mam te­raz po­dać ja­kieś trun­ki, mon­sieur Tom, sko­ro pa­ński gość po­dzi­ęko­wał za her­ba­tę?

– Tak, bar­dzo pro­szę, ma­da­me An­net­te. Wła­śnie o tym my­śla­łem. I niech pani po­pro­si ma­da­me He­lo­ise, żeby do nas przy­szła, do­brze?

Tom li­czył na to, że He­lo­ise tro­chę roz­pro­szy ci­ężką at­mos­fe­rę. Za­nim o pi­ęt­na­stej wy­je­chał po Re­eve­sa na Orly, uprze­dził ją, że gość ma do nie­go in­te­res, więc przez całe po­po­łud­nie krząta­ła się w ogro­dzie albo sie­dzia­ła na pi­ętrze.

– A nie za­sta­no­wi­łbyś się – rze­kł Re­eves tak go­rącz­ko­wo i z taką na­dzie­ją, jak­by to była ostat­nia szan­sa – czy sa­me­mu się tego nie pod­jąć? Prze­cież nie masz tam żad­nych po­wi­ązań, a my po­trze­bu­je­my wła­śnie ko­goś, kto nie jest uwi­kła­ny w żad­ne ham­bur­skie spra­wy. Sto pro­cent bez­pie­cze­ństwa. Będą zresz­tą z tego nie­złe pie­ni­ądze: dzie­wi­ęćdzie­si­ąt sze­ść ty­si­ęcy do­la­rów.

Tom po­kręcił gło­wą.

– Ow­szem, je­stem po­wi­ąza­ny: z tobą. Po­nie­kąd.

Cho­le­ra, przyj­mo­wał prze­cież od Re­eve­sa Mi­no­ta małe zle­ce­nia: prze­sy­łał kra­dzio­ne dro­bia­zgi, wy­do­by­wał z tu­bek pa­sty mi­nia­tu­ro­we obiek­ty, ta­kie jak rol­ki mi­kro­fil­mów, któ­re Re­eves uprzed­nio tam umie­ścił, a zu­pe­łnie nie­win­ni lu­dzie bez­wied­nie prze­wie­źli wraz z tub­ka­mi.

– Jak my­ślisz, ile jesz­cze może mi się udać ta­kich nu­me­rów w sty­lu płasz­cza i szpa­dy? Mu­szę prze­cież dbać o re­pu­ta­cję.

Tom miał ocho­tę się uśmiech­nąć, mó­wi­ąc te sło­wa, ale z prze­jęcia szyb­ciej za­bi­ło mu ser­ce. Wy­pro­sto­wał się, uświa­da­mia­jąc so­bie, że miesz­ka w pi­ęk­nym domu i jest bez­piecz­ny, cho­ciaż za­le­d­wie pół roku temu do­bie­gła ko­ńca afe­ra Der­wat­ta, któ­ra omal nie do­pro­wa­dzi­ła do ka­ta­stro­fy. Zdo­łał jed­nak wy­jść z niej cało, le­d­wie mu­śni­ęty cie­niem po­dej­rze­nia. Ow­szem, stąpał wte­dy po cien­kim lo­dzie, lecz utrzy­mał się na po­wierzch­ni. Po­je­chał z We­bste­rem, an­giel­skim in­spek­to­rem, i z pa­ro­ma spe­ca­mi od me­dy­cy­ny sądo­wej do lasu pod Sal­zbur­giem, w któ­rym ja­kiś czas temu spa­lił cia­ło pew­ne­go mężczy­zny, a na­stęp­nie ze­znał, że był to ma­larz Der­watt. Po­li­cja py­ta­ła, cze­mu zmia­żdżył czasz­kę. Wci­ąż jesz­cze krzy­wił się na samo wspo­mnie­nie. Otóż zmia­żdżył ją, żeby roz­rzu­cić i ukryć gór­ne zęby. Żu­chwę ła­two dało się urwać, więc za­ko­pał ją w pew­nej od­le­gło­ści od resz­ty cia­ła. Ale gór­ne zęby... Część z nich ze­brał je­den z me­dy­ków sądo­wych, lecz ża­den lon­dy­ński den­ty­sta nie miał w swo­im re­je­strze zębów Der­wat­ta, któ­ry przez ostat­nie sze­ść lat miesz­kał (jak sądzo­no) w Mek­sy­ku. „Wy­da­wa­ło mi się, że jest to ele­ment obrzędu kre­ma­cji, spo­pie­la­nia zwłok” – wy­ja­śnił Tom. W rze­czy­wi­sto­ści spa­lił cia­ło Ber­nar­da. Tak, do tej pory jesz­cze się wzdry­gał: ty­leż na wspo­mnie­nie nie­bez­pie­cze­ństwa, ja­kie mu gro­zi­ło pod­czas wi­zji lo­kal­nej, ile na myśl o po­twor­no­ści czy­nu, któ­re­go do­ko­nał, spusz­cza­jąc na zwęglo­ną czasz­kę wiel­ki ka­mień. Ale przy­naj­mniej nie za­bił Ber­nar­da. Ber­nard Tu­fts po­pe­łnił sa­mo­bój­stwo.

– Wśród swo­ich licz­nych zna­jo­mych na pew­no znaj­dziesz ko­goś, kto się tego po­dej­mie – rze­kł Tom.

– Ow­szem, ale ten ktoś by­łby ze mną wy­ra­źniej po­wi­ąza­ny niż ty. Moi zna­jo­mi są, nie­ste­ty, do­syć wi­docz­ni – prze­gra­nym to­nem od­pa­rł Re­eves. – Znasz prze­cież mnó­stwo sza­cow­nych lu­dzi, Tom, nie­po­szla­ko­wa­nie czy­stych.

Tom wy­buch­nął śmie­chem.

– Ale jak ko­goś ta­kie­go na­mó­wisz? Cza­sem mie­wam wra­że­nie, że zwa­rio­wa­łeś.

– Nie! Wiesz, kogo mam na my­śli: ko­goś, kto zro­bi­łby to dla pie­ni­ędzy, wy­łącz­nie dla pie­ni­ędzy. Nie musi być fa­chow­cem. Wszyst­ko by­śmy przy­go­to­wa­li. To by było za­bój­stwo w miej­scu pu­blicz­nym, po­pe­łnio­ne przez czło­wie­ka, któ­ry w ra­zie prze­słu­chań wy­da­wa­łby się ab­so­lut­nie nie­zdol­ny do po­pe­łnie­nia zbrod­ni.

We­szła ma­da­me An­net­te, po­py­cha­jąc przed sobą wó­zek z na­po­ja­mi, na któ­rym lśni­ło wia­der­ko z lo­dem. Wó­zek lek­ko skrzy­piał. Tom już od kil­ku ty­go­dni za­mie­rzał go na­oli­wić. Mógł swo­bod­nie da­lej ga­dać z Re­eve­sem, bo po­czci­wa ma­da­me An­net­te nie zna­ła an­giel­skie­go, ale miał już dość tego te­ma­tu, więc bar­dzo się ucie­szył, że po­ja­wie­nie się go­spo­si prze­rwa­ło roz­mo­wę. Ma­da­me An­net­te, Nor­mand­ka po sze­śćdzie­si­ąt­ce, o de­li­kat­nych ry­sach i krzep­kim cie­le, była ist­ną per­łą wśród słu­żących. Tom nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić, jak bez niej funk­cjo­no­wa­ła­by Bel­le Ombre.

Po­tem przy­szła z ogro­du He­lo­ise, więc Re­eves wstał. Ubra­na była w roz­sze­rza­ne u dołu ogrod­nicz­ki w ró­żo­wo-czer­wo­ne pa­ski, a po ka­żdym pa­sku bie­gł w dół pio­no­wy na­pis LEVI. Dłu­gie ja­sne wło­sy mia­ła roz­pusz­czo­ne. Wi­dząc, jak podświe­tla je blask ognia z ko­min­ka, Tom po­my­ślał: „Cóż za czy­sto­ść w po­rów­na­niu z tym, o czym przed chwi­lą roz­ma­wia­li­śmy!”. Ale świa­tło we wło­sach He­lo­ise było zło­ci­ste, więc sko­ja­rzy­ło mu się z pie­ni­ędz­mi. Wie­dział, że wła­ści­wie nie musi już o nie za­bie­gać, na­wet je­że­li ob­ra­zy Der­wat­ta, od któ­rych do­sta­wał pro­cent, wkrót­ce prze­sta­ną się sprze­da­wać, bo klien­ci wszyst­kie wy­ku­pią, a nowe nie po­wsta­ną. Za­cho­wał udzia­ły w fir­mie Der­wat­ta pro­du­ku­jącej ma­te­ria­ły dla pla­sty­ków. Prócz tego czer­pał skrom­ny, lecz z wol­na ro­snący do­chód z pa­pie­rów war­to­ścio­wych Gre­en­le­afa, odzie­dzi­czo­nych dzi­ęki wła­sno­ręcz­nie sfa­łszo­wa­ne­mu te­sta­men­to­wi. Nie mó­wi­ąc już o szczo­drym kie­szon­ko­wym, któ­re He­lo­ise otrzy­my­wa­ła od ojca. W tej sy­tu­acji zbyt­nia pa­zer­no­ść by­ła­by bez sen­su. Tom brzy­dził się mor­der­stwem, chy­ba że nie miał in­ne­go wy­jścia.

– Do­brze wam się roz­ma­wia­ło? – za­py­ta­ła po an­giel­sku He­lo­ise i z wdzi­ękiem opa­dła na żó­łtą ka­na­pę.

– Ow­szem, dzi­ęku­ję – od­pa­rł Re­eves.

Od­tąd roz­mo­wa po­to­czy­ła się po fran­cu­sku, bo He­lo­ise nie umia­ła swo­bod­nie po­słu­gi­wać się an­giel­skim. Re­eves sła­bo znał fran­cu­ski, ale ja­koś so­bie ra­dził, a zresz­tą nie mó­wi­li o ni­czym wa­żnym, tyl­ko o ogro­dzie i o ła­god­nej zi­mie, któ­ra chy­ba już na­praw­dę się sko­ńczy­ła, sko­ro w po­cząt­kach mar­ca roz­kwi­tły żon­ki­le. Tom na­lał He­lo­ise szam­pa­na z jed­nej z ma­łych bu­te­lek sto­jących na wóz­ku.

– Co sły­szać w Ham­bur­gu? – He­lo­ise znów za­ry­zy­ko­wa­ła py­ta­nie po an­giel­sku, a Tom do­strze­gł w jej oczach roz­ba­wie­nie, gdy Re­eves prze­sze­dł na fran­cu­ski i usi­ło­wał skle­cić kon­wen­cjo­nal­ną od­po­wie­dź.

W Ham­bur­gu też było dość cie­pło; Re­eves do­dał, że sam rów­nież ma ogród, a jego pe­ti­te ma­ison stoi nad Al­ster, nad wodą, a ści­śle mó­wi­ąc – nad czy­mś w ro­dza­ju za­to­ki, nad któ­rą lu­dzie mają domy z ogro­da­mi i do­stępem do wody, mo­gli­by więc trzy­mać nie­du­że łód­ki, gdy­by chcie­li.

Tom wie­dział, że He­lo­ise nie lubi Re­eve­sa Mi­no­ta, nie ufa mu i wo­la­ła­by nie wi­dzieć w oto­cze­niu męża ta­kich ty­pów. Po­my­ślał z sa­tys­fak­cją, jak miło będzie wie­czo­rem oznaj­mić jej zgod­nie z praw­dą, że od­mó­wił udzia­łu w przed­si­ęw­zi­ęciu, któ­re za­pro­po­no­wał mu Re­eves. Wiecz­nie oba­wia­ła się, co po­wie jej oj­ciec – Ja­cqu­es Plis­son, gaul­li­sta. Je­go­mo­ść ten do­ro­bił się mi­lio­nów na pro­duk­cji le­ków i był wcie­le­niem fran­cu­skiej no­bli­wo­ści, a Toma ni­g­dy nie da­rzył zbyt­nią sym­pa­tią. „Cier­pli­wo­ść mo­je­go ojca jest na wy­czer­pa­niu!” – często ostrze­ga­ła He­lo­ise, Tom jed­nak wie­dział, że bar­dziej jej za­le­ży na jego bez­pie­cze­ństwie niż na pie­ni­ądzach od mon­sieur Plis­so­na, któ­ry – jak twier­dzi­ła – nie­raz gro­ził wstrzy­ma­niem wy­płat. Co ty­dzień ja­da­ła z ro­dzi­ca­mi wcze­sny obiad w ich domu w Chan­til­ly, prze­wa­żnie w pi­ąt­ki. Tom wie­dział, że je­że­li teść ode­tnie do­pływ go­tów­ki, nie bar­dzo będą mo­gli so­bie po­zwo­lić na to, żeby da­lej miesz­kać w Bel­le Ombre.

Na ko­la­cję po­da­no zim­ne kar­czo­chy w so­sie przy­rządzo­nym we­dług prze­pi­su sa­mej ma­da­me An­net­te, a po­tem méda­il­lons de bo­euf. He­lo­ise prze­bra­ła się w pro­stą ja­sno­nie­bie­ską su­kien­kę. Zdąży­ła już wy­czuć (tak przy­naj­mniej wy­da­wa­ło się To­mo­wi), że Re­eves nie uzy­skał tego, po co przy­je­chał. Za­nim uda­li się na spo­czy­nek, Tom spraw­dził, czy gość ma wszyst­ko, cze­go mu po­trze­ba, i za­py­tał, o któ­rej go­dzi­nie chcia­łby do­stać do po­ko­ju her­ba­tę lub kawę. Re­eves po­pro­sił o kawę punkt ósma. Umiesz­czo­no go w po­ko­ju go­ścin­nym w le­wym skrzy­dle domu, przy­dzie­la­jąc ła­zien­kę, z któ­rej za­zwy­czaj ko­rzy­sta­ła He­lo­ise, lecz tym ra­zem ma­da­me An­net­te za­bra­ła stam­tąd jej szczo­tecz­kę do zębów i po­ło­ży­ła ją w ła­zien­ce Toma, sąsia­du­jącej z jego po­ko­jem.

– Cie­szę się, że on ju­tro wy­je­żdża. Dla­cze­go jest taki spi­ęty? – za­py­ta­ła He­lo­ise, my­jąc zęby.

– Za­wsze jest spi­ęty – od­pa­rł Tom. Za­kręcił prysz­nic i szyb­ko owi­nął się żó­łtym ręcz­ni­kiem kąpie­lo­wym. – Chy­ba wła­śnie dla­te­go nie tyje.

Mó­wi­li po an­giel­sku, bo He­lo­ise nie wsty­dzi­ła się po­słu­gi­wać tym języ­kiem w obec­no­ści Toma.

– Jak go po­zna­łeś?

Tom nie pa­mi­ętał. Kie­dy? Ja­kieś pięć czy sze­ść lat temu. W Rzy­mie? Przez kogo? Był za­nad­to zmęczo­ny, żeby wy­tężać pa­mi­ęć, a zresz­tą cała spra­wa nie gra­ła naj­mniej­szej roli. Miał pi­ęciu czy sze­ściu ta­kich zna­jo­mych i za nic w świe­cie nie umia­łby po­wie­dzieć o żad­nym z nich, w ja­kich oko­licz­no­ściach pierw­szy raz go spo­tkał.

– Cze­go od cie­bie chciał?

Tom ob­jął He­lo­ise w ta­lii, przy­ci­ska­jąc lu­źną ko­szu­lę noc­ną do jej cia­ła. Po­ca­ło­wał żonę w chłod­ny po­li­czek.

– Cze­goś nie­mo­żli­we­go – od­rze­kł. – Od­mó­wi­łem mu. Zresz­tą chy­ba za­uwa­ży­łaś. Jest roz­cza­ro­wa­ny.

W nocy ode­zwa­ła się sowa, sa­mot­na sowa, po­hu­ku­jąca wśród so­sen gmin­ne­go lasu na ty­łach Bel­le Ombre. Tom le­żał, podło­żyw­szy lewą rękę pod szy­ję He­lo­ise, i my­ślał. Ko­bie­ta za­snęła i od­dy­cha­ła te­raz wol­no, mi­ęk­ko. Wes­tchnął, nie prze­sta­jąc my­śleć. Nie było to jed­nak my­śle­nie lo­gicz­ne, kon­struk­tyw­ne. Wie­czo­rem wy­pił dwie kawy i nie mógł te­raz za­snąć. Wspo­mi­nał przy­jęcie, na któ­rym był przed mie­si­ącem w Fon­ta­ine­ble­au, nie­for­mal­ne uro­dzi­ny ma­da­me... ja­kże ona się na­zy­wa­ła? Usi­ło­wał od­szu­kać w pa­mi­ęci na­zwi­sko jej męża – an­giel­skie na­zwi­sko, któ­re lada chwi­la mo­gło mu się przy­po­mnieć. Go­spo­darz przy­jęcia był tuż po trzy­dzie­st­ce i miał ze swo­ją żoną ma­łe­go syn­ka. Wszy­scy tro­je miesz­ka­li w dwu­pi­ętro­wym kloc­ku w wil­lo­wej dziel­ni­cy Fon­ta­ine­ble­au. Za do­mem był nie­wiel­ki ogró­dek. Ten fa­cet utrzy­my­wał się z opra­wia­nia ob­ra­zów i wła­śnie dla­te­go Toma za­ci­ągnął do jego domu Pier­re Gau­thier, wła­ści­ciel skle­pu z ma­te­ria­ła­mi dla pla­sty­ków na rue Gran­de, w któ­rym Ri­pley ku­po­wał far­by i pędz­le. „Och, niech pan pój­dzie tam ze mną, mon­sieur Ri­pley – po­wie­dział wte­dy Gau­thier. – I pro­szę za­brać żonę! On chce, żeby było mnó­stwo go­ści. Jest tro­chę przy­gnębio­ny... A zresz­tą robi prze­cież ramy do ob­ra­zów, więc może przy­śle mu pan po­tem ja­ki­chś klien­tów”.

Tom za­mru­gał w ciem­no­ści ocza­mi, lek­ko cof­nąw­szy gło­wę, żeby nie mu­snąć rzęsa­mi ra­mie­nia He­lo­ise. Z pew­ną ura­zą i nie­chęcią wspo­mi­nał wy­so­kie­go, ja­sno­wło­se­go An­gli­ka, kie­dy bo­wiem zna­le­źli się w kuch­ni (po­nu­rej no­rze ze znisz­czo­nym li­no­leum na podło­dze i z za­dy­mio­nym su­fi­tem, na któ­rym wid­niał wzo­rzy­sty dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ny re­lief), go­spo­darz... – Trew­brid­ge, Tewks­bu­ry?... – po­zwo­lił so­bie wo­bec nie­go na przy­krą uwa­gę, mó­wi­ąc nie­omal szy­der­czym to­nem: „Ow­szem, sły­sza­łem o panu”. Tom le­d­wie zdążył mu się przed­tem przed­sta­wić, oświad­cza­jąc: „Na­zy­wam się Tom Ri­pley, miesz­kam w Vil­le­per­ce”. Miał wła­śnie za­py­tać go­spo­da­rza, jak daw­no spro­wa­dził się do Fon­ta­ine­ble­au, bo my­ślał, że An­glik oże­nio­ny z Fran­cuz­ką ze­chce może za­wrzeć zna­jo­mo­ść z Ame­ry­ka­ni­nem, któ­ry rów­nież ma żonę Fran­cuz­kę i miesz­ka nie­opo­dal, lecz jego pierw­sza pró­ba spo­tka­ła się z nie­chęt­nym przy­jęciem. Tre­van­ny? Czy nie tak się na­zy­wał ten fa­cet? Był blon­dy­nem o pro­stych wło­sach i wy­glądał ra­czej na Ho­len­dra, ale prze­cież An­gli­cy często wy­gląda­ją na Ho­len­drów, a Ho­len­drzy na An­gli­ków.

Tom my­ślał jed­nak te­raz o czy­mś, co tam­te­go wie­czo­ru po­wie­dział mu nie­co pó­źniej Gau­thier: „On ma de­pre­sję. Nie chciał być nie­mi­ły. Cier­pi na ja­kąś cho­ro­bę krwi, chy­ba na bia­łacz­kę. To po­wa­żna do­le­gli­wo­ść. A sądząc po sta­nie domu, nie­zbyt mu się po­wo­dzi. Sam pan zresz­tą wi­dział”. Gau­thier miał szkla­ne oko w dziw­nym, żó­łto­zie­lo­nym ko­lo­rze; wi­dać było, że pró­bo­wał do­pa­so­wać je bar­wą do dru­gie­go, tego praw­dzi­we­go, ale ra­czej mu się to nie uda­ło. Sztucz­ne oko wy­gląda­ło jak śle­pie mar­twe­go kota. Lu­dzie sta­ra­li się omi­jać je wzro­kiem, lecz ści­ąga­ło ich spoj­rze­nia jak­by mocą hip­no­zy, więc po­nu­re sło­wa Gau­thie­ra, pod­kre­ślo­ne mar­twym bły­skiem szkla­nej ga­łki, wy­wa­rły na To­mie sil­ne wra­że­nie, jak­by prze­mó­wi­ła do nie­go sama śmie­rć. Wy­ra­źnie je za­pa­mi­ętał.

„Ow­szem, sły­sza­łem o panu”. Czy­żby Tre­van­ny (je­że­li tak brzmia­ło jego na­zwi­sko) po­dej­rze­wał, że to wła­śnie Tom za­bił Ber­nar­da Tu­ft­sa, a przed­tem Dic­kie­go Gre­en­le­afa? A może był po pro­stu roz­go­ry­czo­ny na wszyst­kich z po­wo­du swo­jej cho­ro­by? Jak­by mu do­ku­cza­ła wiecz­na nie­straw­no­ść, upo­rczy­wy ból brzu­cha? To­mo­wi przy­po­mnia­ła się żona Tre­van­ny’ego – nie­zbyt ład­na, ale dość in­te­re­su­jąca z wy­glądu ko­bie­ta o kasz­ta­no­wa­tych wło­sach, przy­ja­zna i otwar­ta: sta­ra­ła się oży­wić at­mos­fe­rę tam­te­go przy­jęcia, pod­czas któ­re­go nikt nie usia­dł na żad­nym z nie­licz­nych krze­seł sto­jących w ma­łym sa­lo­ni­ku i w kuch­ni.

Tom za­sta­na­wiał się, czy Tre­van­ny przy­jąłby pro­po­zy­cję Re­eve­sa? Przy­szło mu na myśl, jak mo­żna by w cie­ka­wy spo­sób po­de­jść An­gli­ka. Ten chwyt mógł po­dzia­łać na ka­żde­go, pod wa­run­kiem że od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ło­by się grunt, lecz w tym aku­rat wy­pad­ku był on już przy­go­to­wa­ny. Tre­van­ny po­wa­żnie nie­po­ko­ił się sta­nem swo­je­go zdro­wia. Tom miał wra­że­nie, że wy­my­ślił za­le­d­wie psi­kus, drob­ną mi­sty­fi­ka­cję – ow­szem, wred­ną, ale prze­cież ra­miarz też wo­bec nie­go wred­nie się za­cho­wał. Mi­sty­fi­ka­cja ta mo­gła zresz­tą zo­stać na­tych­miast zde­ma­sko­wa­na: wy­star­czy­ło­by, żeby Tre­van­ny za­si­ęgnął zda­nia le­ka­rza.

Uba­wio­ny tymi my­śla­mi, Tom ostro­żnie od­su­nął się od He­lo­ise, bo nie chciał jej obu­dzić, gdy­by przy­pad­kiem za­trząsł się z tłu­mio­ne­go śmie­chu. Przy­pu­śćmy, że Tre­van­ny oka­za­łby się po­dat­ny na tę ma­ni­pu­la­cję i wy­ko­nał plan Re­eve­sa jak zdy­scy­pli­no­wa­ny żo­łnierz, jak pod wpły­wem hip­no­zy? Czy war­to było spró­bo­wać? Tak, bo Tom nie miał tu prze­cież nic do stra­ce­nia. Tre­van­ny też mógł je­dy­nie zy­skać. Sko­rzy­stać miał być może szan­sę ta­kże Re­eves, ale to już wie­dział tyl­ko on sam, bo Ri­pley­owi jego pra­gnie­nia wy­da­wa­ły się rów­nie za­gad­ko­we jak ope­ra­cje z mi­kro­fil­ma­mi, zwi­ąza­ne za­pew­ne z mi­ędzy­na­ro­do­wym szpie­go­stwem. Czy rządy roz­ma­itych pa­ństw zda­wa­ły so­bie spra­wę, jak sza­lo­ne sztucz­ki wy­czy­nia­ją nie­któ­rzy ich szpie­dzy? Albo ci ka­pry­śni, na wpół obłąka­ni fa­ce­ci, któ­rzy śmi­ga­li mi­ędzy Bu­ka­resz­tem a Mo­skwą i Wa­szyng­to­nem, szmu­glu­jąc broń i mi­kro­fil­my, choć rów­nie do­brze i z nie mniej­szym en­tu­zja­zmem mo­gli za­in­we­sto­wać całą swo­ją ener­gię w mi­ędzy­na­ro­do­wą woj­nę fi­la­te­li­stów albo w wy­kra­da­nie ta­jem­nic mo­de­li ko­le­jek elek­trycz­nych?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Inne ksi­ążki Pa­tri­cii Hi­gh­smith, któ­re uka­za­ły się w no­wym wy­da­niu:

GŁĘBO­KA WODA

2022

UTA­LEN­TO­WA­NY PAN RI­PLEY

2022

RI­PLEY POD ZIE­MIĄ

2022

UCZEŃ RI­PLEYA

2022