Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót mistrzyni psychologicznego thrillera!
"Utalentowany pan Ripley" to pierwsza powieść pięciotomowego cyklu, którego głównym bohaterem jest Tom Ripley. Tego ambitnego dwudziestoparolatka, przekonanego, że jest stworzony do wygodnego, dostatniego życia i tylko chwilowo nie wiedzie mu się najlepiej, poznajemy w jednym z nowojorskich barów, gdzie spotyka się z bogatym biznesmenem Howardem Greenleafem. Mężczyzna zleca mu nietypowe zadanie, które wiąże się z dłuższym wyjazdem do Europy. Próba jego realizacji przyniesie wiele nieoczekiwanych zmian w życiu Toma i stworzy liczne okazje, by mógł się wykazać swoimi talentami, a głównie zdolnościami do oszukiwania ludzi i manipulowania nimi, w czym przydatne będą umiejętności łatwego zmieniania tembru głosu, stylu bycia, a nawet wyglądu zewnętrznego, dzięki którym idealnie może się podszywać pod inne osoby. Dokąd zaprowadzi go finezyjna, acz bezwzględna gra, którą sam zaaranżuje? Czy wystarczy mu zimnej krwi i pomysłowości, by wielokrotnie poradzić sobie z przeciwnościami losu i uniknąć zdemaskowania?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
1
Tom obejrzał się przez ramię i zobaczył, że z Green Cage wyszedł mężczyzna i ruszył za nim. Przyspieszył więc kroku. Nie ulegało wątpliwości, że nieznajomy go śledzi. Tom zwrócił na niego uwagę pięć minut wcześniej; facet rzucał ukradkiem baczne spojrzenia w jego stronę, jak gdyby nie miał stuprocentowej pewności, ale prawie, prawie... Nie czekał, aż mężczyzna upewni się do końca – wypił szybko drinka, zapłacił i wymaszerował z baru.
Na rogu pochylił się i przemknął na drugą stronę Piątej Alei. Niedaleko znajdował się lokal Raoula. Czy powinien zaryzykować i wejść na następnego drinka? Kusić los i tak dalej? A może lepiej pognać na Park Avenue i zgubić faceta w tamtejszych ciemnych bramach? Wszedł do Raoula.
Podchodząc do pustego kontuaru, rozejrzał się machinalnie w poszukiwaniu znajomych twarzy. Przy stoliku siedział w towarzystwie blondynki ten wielki rudzielec, którego nazwiska Tom nie mógł zapamiętać. Dryblas pomachał ręką na powitanie, więc Tom niemrawo odwzajemnił gest. Przysiadł na stołku barowym i z ostentacyjnie obojętną miną obrócił się śmiało w kierunku wejścia.
– Dżin z tonikiem poproszę – rzucił do barmana.
Czy właśnie takiego faceta posłaliby jego tropem? Tak, nie, tak? Nie wyglądał na policjanta ani detektywa. Wyglądał raczej jak biznesmen, głowa rodziny: dobrze ubrany, zażywny, posiwiałe skronie, odrobinę niepewne ruchy. Czy tego rodzaju mężczyzn wyznaczają do podobnej roboty? Wdasz się z takim w pogawędkę przy kieliszku w barze i nagle trach! – jedna ręka na twoim ramieniu, w drugiej miga policyjna odznaka. „Pan Tom Ripley? Jest pan aresztowany”. Tom wpatrywał się w drzwi.
Oho, przyszedł. Mężczyzna rozejrzał się, dostrzegł go i natychmiast odwrócił wzrok. Zdjął słomkowy kapelusz i zajął miejsce po drugiej stronie półkolistego kontuaru.
Mój Boże, czego on chce? Przecież to nie zboczeniec, powtórzył Tom w duchu i tym razem jego udręczony umysł dobitnie wyartykułował ostatnie słowo, jak gdyby mogło go ochronić. Wolałby, żeby mężczyzna okazał się zboczeńcem, a nie policjantem. Zboczeńcowi można po prostu odmówić z uśmiechem i pójść w swoją stronę. Tom poprawił się na stołku, zbierając siły.
Zobaczył, że mężczyzna gestem odprawia barmana, wstaje i okrąża kontuar. O, więc to już! Patrzył jak sparaliżowany. Dostanę najwyżej dziesięć lat, pomyślał. Może piętnaście, ale przy dobrym sprawowaniu... W chwili gdy nieznajomy otworzył usta, by przemówić, Tom poczuł bolesne ukłucie rozpaczliwego żalu.
– Przepraszam, pan Tom Ripley?
– Tak.
– Nazywam się Herbert Greenleaf. Jestem ojcem Richarda Greenleafa. – Wyraz twarzy tego człowieka był większym zaskoczeniem, niż byłby widok wyciągniętego nagle pistoletu. Przyjazne, uśmiechnięte, pełne ufności oblicze. – Przyjaźni się pan z Richardem, prawda?
Tom z trudem skojarzył nazwisko z osobą. Dickie Greenleaf. Wysoki blondyn. Miał ładny kawałek grosza.
– Aha, chodzi o Dickiego, tak? Owszem, pamiętam go.
– Na pewno zna pan też Charleya i Martę Schrieverów. To oni mi o panu powiedzieli. Że mógłby pan... Hm. Może usiedlibyśmy przy stoliku, co?
– Dobrze – odparł Tom życzliwym tonem i wziął swoją szklankę. Ruszył za mężczyzną do pustego stolika na końcu niewielkiej sali. Wyrok odroczony, pomyślał. Wciąż jestem wolny! Nikt mnie nie aresztuje. Tu chodzi o coś innego. Nie o oszustwo ani mataczenie – czy jak oni to nazywają. Może Richard wpakował się w jakąś kabałę? Może stary potrzebuje po prostu rady albo pomocy? Tom wiedział, jaką gadkę zafundować ojcu w typie Herberta Greenleafa.
– Nie byłem do końca pewien, czy to pan. Wcześniej widziałem pana tylko raz. Zdaje się, że wpadł pan kiedyś do nas z Richardem, prawda?
– Chyba tak.
– Schrieverowie dodatkowo podali mi pański rysopis. Wszyscy próbowaliśmy się z panem skontaktować, bo Schrieverowie chcieli, byśmy się spotkali u nich w domu. Ktoś im powiedział, że bywa pan czasami w Green Cage. Dziś wieczorem zajrzałem tam pierwszy raz, dopisało mi więc szczęście. – Greenleaf się uśmiechnął. – W zeszłym tygodniu napisałem do pana list, ale może go pan nie dostał.
– Nie. – Najwyraźniej Marc nie przekazuje mi poczty, pomyślał Tom. Niech go szlag. A jeśli przyszedł czek od cioci Dottie? – Przeprowadziłem się mniej więcej tydzień temu – dodał.
– Aha. W liście niewiele wyjaśniłem. Tylko tyle, że chciałbym się z panem spotkać i porozmawiać. Schrieverowie dali mi do zrozumienia, że łączą pana z Richardem więzy przyjaźni.
– No, owszem, pamiętam go.
– Ale już pan do niego nie pisuje? – Greenleaf miał zawiedzioną minę.
– Nie. Minęło parę lat, odkąd widzieliśmy się ostatni raz.
– Od dwóch lat jest w Europie. Schrieverowie wyrażali się o panu w samych superlatywach. Uważają, że mógłby pan wpłynąć na Richarda, gdyby pan do niego napisał. Chciałbym, żeby wrócił do domu. Czekają na niego obowiązki, a on po prostu ma w nosie wszystko, co mówi mu moja żona albo ja.
Tom był zbity z tropu.
– A co dokładnie powiedzieli panu Schrieverowie?
– Powiedzieli, widocznie trochę na wyrost, że pan i Richard jesteście bliskimi przyjaciółmi. Chyba myśleli, że ciągle do siebie piszecie. Widzi pan, znam niewielu jego kolegów. – Greenleaf zerknął na szklankę Toma, jak gdyby zamierzał zaproponować mu kolejnego drinka, ale szklanka wciąż była prawie pełna.
Tom pamiętał, że pewnego razu poszedł z Dickiem na przyjęcie koktajlowe do Schrieverów. Być może Greenleafowie byli z nimi bardziej zaprzyjaźnieni niż on i stąd wzięło się całe nieporozumienie. Spotkał ich tylko kilkakrotnie. Ostatnim razem, przypomniał sobie, gdy ślęczał z Charleyem Schrieverem nad jego zeznaniem podatkowym. Charley był reżyserem telewizyjnym, wykonywał wolny zawód i w ogóle nie umiał sobie poradzić z rozliczaniem swoich dochodów. Uważał, że Tom jest geniuszem, bo nie dość, że biegle obliczył należny podatek, to w dodatku kwota do zapłacenia była niższa od tej, którą sam oszacował na początku, jednocześnie zaś wszystko pozostawało w idealnej zgodzie z przepisami. Być może dlatego polecił Toma Greenleafowi. Być może, wspominając tamten wieczór, powiedział mu, że Tom jest inteligentnym, rozsądnym, kryształowo uczciwym i skorym do pomocy człowiekiem. Cóż, odrobinę chybiona ocena.
– Zapewne nie zna pan innych bliskich znajomych Richarda, którzy mogliby mieć na niego wpływ? – spytał Greenleaf znękanym tonem.
Jest Buddy Lankenau, pomyślał Tom, lecz nie chciał obarczać Buddy’ego taką sprawą.
– Obawiam się, że nie – odparł, kręcąc głową. – Dlaczego Richard nie wraca?
– Twierdzi, że woli mieszkać w Europie. Ale moja żona dość poważnie choruje... Hm, to właściwie problemy rodzinne, przepraszam, że pana tym zanudzam. – W roztargnieniu Greenleaf przygładził staranie zaczesane rzadkie włosy. – Mówi, że maluje. Nic w tym złego, ale nie ma do tego talentu. Ma natomiast wielki talent do projektowania łodzi. Gdyby tylko zechciał się do tego zabrać. – Podniósł wzrok, bo zagadnął go kelner, który podszedł do stolika. – Szkocką z sodówką poproszę. Dewar’s. Coś dla pana?
– Nie, dziękuję – odpowiedział Tom.
Greenleaf spojrzał na niego przepraszająco.
– Jest pan pierwszym kolegą Richarda, który w ogóle zechciał mnie wysłuchać. Wszyscy inni uważają, że wtrącam się w jego życie.
Tom bez trudu mógł zrozumieć ten punkt widzenia.
– Szkoda, że nie mogę pomóc – rzekł życzliwym tonem. Przypomniał sobie, że Dickie miał pieniądze z przedsiębiorstwa budującego łodzie. Małe jachty. Ojciec pewnie marzy, by chłopak wrócił i przejął rodzinny interes. Tom uśmiechnął się bez powodu do Greenleafa i dopił drinka. Siedział na skraju krzesła, gotów do wyjścia, lecz trzymało go na miejscu niemal fizycznie wyczuwalne rozżalenie rozmówcy. – A gdzie on jest konkretnie? – spytał, choć zupełnie go to nie obchodziło.
– W miasteczku o nazwie Mongibello, to na południe od Neapolu. Mówi, że tam nie ma nawet biblioteki publicznej. Czas spędza na malowaniu obrazów i żeglowaniu. Kupił dom. Ma własne dochody, nic wielkiego, ale widocznie dość, by mieszkać we Włoszech. Cóż, są gusta i guściki, ja jednak nie pojmuję, co go tam zagnało. – Greenleaf uśmiechnął się raźno. – Czy mógłbym zaproponować panu drinka? – dodał, gdy wrócił kelner ze szkocką.
Tom miał ochotę wstać i wyjść, uznał jednak, że nietaktem byłoby pozostawienie Greenleafa samego z dopiero co podaną whisky.
– Tak, chętnie. To samo – zwrócił się do kelnera i wręczył mu szklankę.
– Charley Schriever wspomniał mi, że działa pan w branży ubezpieczeniowej – ciągnął Greenleaf przymilnie.
– Och, to już przeszłość. Teraz... – Nie chciał mówić, że pracuje dla fiskusa. – ...prowadzę księgowość w pewnej agencji reklamowej.
– Ach tak?
Milczeli przez chwilę. Greenleaf patrzył na Toma z niedorzecznym wyrazem oczekiwania na twarzy. Co, do cholery, mogę mu powiedzieć, zastanawiał się Tom. Żałował, że przyjął drinka.
– A ile Dickie ma lat?
– Dwadzieścia pięć.
Tyle co ja, pomyślał. Pewnie przeżywa we Włoszech najlepszy okres swojego życia. Forsa, dom, jacht. Po co miałby wracać? Zapamiętana twarz Dickiego nabrała wyrazistości: szeroki uśmiech, jasne kędzierzawe włosy, niefrasobliwa mina dziecka fortuny. Bo Dickie był dzieckiem fortuny. Co ja osiągnąłem w jego wieku? – zadał sobie w duchu pytanie Tom. Żyję z dnia na dzień. Żadnego konta bankowego. Uciekam przed gliniarzami. Fakt, mam smykałkę do liczb. Tylko dlaczego, do cholery, nikt nie chce mnie sowicie za to wynagradzać? Zorientował się, że mięśnie mu stężały, że zgniótł trzymane w palcach pudełko zapałek, niemal je rozpłaszczył. Był znudzony, parszywie znudzony, znudzony, znudzony! Chciał z powrotem usiąść przy barze, w samotności.
Łyknął dżinu.
– Z przyjemnością napiszę do Dickiego, jeśli da mi pan jego adres – powiedział szybko. – Chyba będzie mnie pamiętał. Pewnego razu pojechaliśmy w weekend na przyjęcie na Long Island. Poszedłem z nim zbierać małże, a potem wszyscy zjedliśmy je na śniadanie. – Uśmiechnął się. – Kilkorgu z nas zaszkodziły, więc przyjęcie niezbyt się udało. Pamiętam, że Dickie mówił wtedy o podróży do Europy. Pewnie zaraz potem wyje...
– Tak, pamiętam! – wykrzyknął Greenleaf. – To był ostatni weekend przed jego wyjazdem. Zdaje się, że nawet wspominał o tych małżach. – Roześmiał się dość głośno.
– Gościłem nawet kilka razy u państwa w domu – ciągnął Tom, wczuwając się w sytuację. – Dickie pokazał mi modele statków, które były poustawiane na stole w jego pokoju.
– Ach, to tylko dziecięce próbki! – Greenleaf się rozpromienił. – A czy pokazał panu swoje modele kadłubów? Albo projekty jachtów?
Nie pokazał, Tom jednak odparł:
– Jasne! Oczywiście! Zrobione tuszem. Niektóre były niesamowite. – Nie miał zielonego pojęcia o tych projektach, ale teraz widział je przed sobą, staranne fachowe rysunki, każda listwa, sworzeń i śruba odpowiednio zaznaczone, widział uśmiechniętego Dickiego w trakcie prezentowania swoich prac, i przez parę minut mógłby opisywać szczegółowo tę scenę zachwyconemu Greenleafowi, ale się pohamował.
– Tak, Richard ma do tego talent – stwierdził Greenleaf z dumą.
– Jak najbardziej – przyznał Tom. Jego znudzenie nabrało innego posmaku. Znał to uczucie. Ogarniało go niekiedy na przyjęciach, lecz najczęściej pojawiało się, gdy jadł kolację z kimś, z kim w ogóle nie miał ochoty jeść kolacji, wieczór zaś dłużył się w nieskończoność. Przez bitą godzinę potrafił okazywać chorobliwą wręcz uprzejmość, jeśli sytuacja tego wymagała, potem jednak coś w nim pękało i wybiegał na dwór jak oparzony. – Szkoda, że jestem obecnie dość zajęty, bo z chęcią pojechałbym do Włoch i spróbował nakłonić Richarda do powrotu. Może wpłynąłbym na niego – rzekł Tom, bo wyczuł, że stary Greenleaf pragnie coś takiego usłyszeć.
– Poważnie pan mówi? Jak to, planuje pan podróż do Europy?
– Nie, nie planuję.
– Koledzy zawsze mieli duży wpływ na Richarda. Gdyby pan lub ktoś podobny mógł wziąć urlop, wysłałbym taką osobę, żeby z nim porozmawiała. To chyba miałoby większy sens, niż gdybym pojechał osobiście. Podejrzewam, że nie dałby pan rady wyrwać się z pracy na mały urlopik, co?
Tomowi serce zakołatało. Przybrał skupioną minę. Pojawiła się realna możliwość. Jakiś wewnętrzny instynkt zwęszył ją i rzucił się na nią, nim zareagował umysł. Obecne zajęcie: brak. Być może wkrótce i tak będzie musiał wyjechać z Nowego Jorku. Chciał stąd wyjechać.
– No nie wiem – odparł niepewnie, wciąż mając zadumaną minę, jak gdyby rozważał tysiące przeszkód.
– Jeśliby pan pojechał, z największą ochotą pokryłbym pańskie wydatki, to rozumie się samo przez się. Sądzi pan, że załatwiłby pan sobie urlop? Mógłby pan pojechać? Powiedzmy, jeszcze tej jesieni?
Był już środek września. Tom wpatrywał się w złoty sygnet z niemal całkowicie zatartym herbem, zdobiący mały palec Greenleafa.
– Chyba tak – odrzekł. – Z chęcią znowu zobaczę Richarda, zwłaszcza jeśli uważa pan, że mógłbym pomóc.
– Jestem tego pewny! Myślę, że pana posłucha. Choćby to, że nie zna go pan aż tak dobrze... Gdyby stanowczo mu pan powiedział, dlaczego powinien wracać, to zapewne przekonałby go pan jako ktoś, kto nie ma w tym żadnego osobistego interesu. – Greenleaf wyprostował się na krześle, spoglądając na Toma z zadowoleniem. – Śmieszne, bo Jim Burke i jego żona... Jim to mój wspólnik... przepływali w ubiegłym roku koło Mongibello, kiedy wybrali się w rejs. Richard obiecał, że wróci z nadejściem zimy. Zeszłej zimy. Jim uważa, że mój chłopak jest stracony. Który dwudziestopięciolatek posłucha ponadsześćdziesięcioletniego starego grzyba? Nam się nie powiodło, ale panu się uda!
– Mam nadzieję – odparł Tom skromnie.
– Może jeszcze jednego drinka? A co pan powie na dobry koniak?