Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzyni psychologicznego thrillera w nowym wydaniu!
Zerwawszy z kryminalną przeszłością, Tom Ripley i jego żona Heloïse spędzają czas w swoim domu pod Fontainebleau we Francji, gdzie Tom zajmuje się ogrodem i gra na klawesynie. To spokojne i pogodne życie zostaje zakłócone przez Davida Pritcharda, Amerykanina, który pojawia się tam wraz ze swoją uległą, zaburzoną psychicznie żoną Janice. Pritchard, ekscentryczny prześladowca i krzykacz, spełnia w powieści rolę kogoś w rodzaju detektywa opętanego żądzą odkrycia i wyjawienia niechlubnej przeszłości Toma. Jego obsesją jest tajemnicze zniknięcie Thomasa Murchisona, kolekcjonera dzieł sztuki, którego znamy z Ripleya pod ziemią (odkrywszy, że jeden z jego obrazów jest falsyfikatem, Murchison stanowił dla Toma poważne zagrożenie).
Pritchard napastuje Toma, dając mu do zrozumienia, że zna jego przeszłość. Fotografuje jego dom i jedzie za nim na wycieczkę do Tangeru, gdzie dochodzi między nimi do bójki. Po powrocie do Francji sytuacja staje się dużo groźniejsza, ponieważ w poszukiwaniu zwłok Murchisona Pritchard zaczyna przeszukiwać dno miejscowych kanałów.
Jest to piąta i ostatnia powieść z serii z Ripleyem i przedostatnia powieść Patrycji Highsmith; ostatnia wyszła w 1995, kilka miesięcy po jej śmierci. Podobnie jak w poprzednich, między tym, co myśli i czuje Ripley, a tym, co robi, istnieje wyraźna rozbieżność: odczuwa gniew, złość i strach, mimo to działa chłodno, z opanowaniem i nad wyraz skutecznie. I tak jak w poprzednich powieściach z cyklu, wyraźnie widać, że autorka darzy go sympatią, a tę sympatię podziela również czytelnik. W tej książce Highsmith skupia się głównie na analizie myśli bohatera. Poznajemy jego wspomnienia, lęki, które nawiedzają go, kiedy Pritchard zaczyna grzebać w jego przeszłości i kiedy musi podjąć drastyczne kroki, by się bronić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Tym, co zginęli, i ginącym w intifadach, Kurdom, wszystkim tym, którzy walczą z uciskiem w jakimkolwiek kraju, powstając nie po to, by pokazać, jak są liczni, lecz po to, by umrzeć.
1
Tom stał w barze Georges’a i Marie z prawie pełną filiżanką kawy w ręce. Już zapłacił. Kieszeń marynarki wypychały mu dwie paczki marlboro dla Heloise. Stał i patrzył, jak ktoś gra na automacie.
Po ekranie automatu pędził animowany motocyklista – złudzenie prędkości uzyskano dzięki przesuwającemu się do przodu płotowi po obu stronach drogi. Poruszając czymś w rodzaju drążka, kierujący motocyklistą mógł spowodować, że ten gwałtownie skręci, by wyprzedzić wolniej jadący samochód, albo niczym koń przeskoczy przez płot, który wyrastał nagle w poprzek jezdni. Jeśli motocyklista (czyli grający) nie zdążył tego zrobić, dochodziło do bezgłośnego zderzenia i na ekranie ukazywała się czarno-złota gwiazda, symbol kraksy – motocyklista ginął i gra była skończona.
Tom często obserwował grających gości (był to najpopularniejszy automat, jaki Georges i Marie kiedykolwiek nabyli), ale sam nigdy nie grał. Jakoś mu się nie chciało.
– Non, non! – Przez panujący w barze gwar przebił się śpiewny głos stojącej za ladą Marie, która wdała się z kimś w dyskusję, zapewne polityczną. Ona i jej mąż zawsze byli lewicowcami bez względu na wszystko. – Écoutez, Mitterrand...
Tomowi przeszło przez myśl, że napływ emigrantów z Afryki Północnej chyba im nie odpowiada.
– Eh, Marie! Deux pastis! – zabrzmiał z kolei głos grubego Georges’a. Właściciel baru w nieco przybrudzonym białym fartuchu, w białej koszuli i białych spodniach obsługiwał stoliki, przy których goście pili i od czasu do czasu jedli frytki albo jajka na twardo.
Szafa grająca wydobywała z siebie dźwięki starej cza-czy.
Milcząca czarno-złota gwiazda! Widzowie jęknęli ze współczuciem. Trup. Koniec gry. Na ekranie natrętnie zamigotał bezgłośny napis: WRZUĆ MONETĘ, WRZUĆ MONETĘ, i robotnik w niebieskich dżinsach posłusznie pogrzebał w kieszeni. Wrzucił do automatu kilka monet i gra zaczęła się od nowa: motocyklista, gotowy na wszystko i w pierwszorzędnej formie, znowu pędził przed siebie, zwinnie omijając beczkę, która wytoczyła się nagle na drogę, i gładko przeskakując pierwszą przeszkodę. Robotnik był bardzo skupiony, bardzo chciał, żeby sterowany przez niego ludzik dojechał do mety.
Tom pomyślał o Heloise, o jej podróży do Maroka. Chciała zobaczyć Tanger, Casablankę, może i Marrakesz. A on zgodził się z nią pojechać. Ostatecznie nie była to wyprawa po przygodę, jedna z tych wymagających specjalnych szczepień w szpitalu, poza tym wypadało, żeby w niektórych podróżach towarzyszył jej po prostu jako mąż. Heloise miewała takie chętki dwa, trzy razy do roku, ale nie wszystkie skłaniały go do działania. Teraz też nie miał nastroju do podróży. Był początek sierpnia, w Maroku panowały największe upały, a on uwielbiał swoje peonie i dalie o tej porze roku, lubił wyjść do ogrodu, ściąć kilka kwiatów i zanieść do salonu – robił tak niemal codziennie. Lubił swój ogród, lubił również Henriego, złotą rączkę, prawdziwego olbrzyma i siłacza, który pomagał im przy większych pracach, choć nie do wszystkich się nadawał.
No i była jeszcze Dziwna Para, jak ją nazywał. Nie wiedział, czy są małżeństwem, choć oczywiście nie miało to znaczenia. Wydawało mu się, że kręcą się po okolicy i ciekawie mu się przypatrują. Może byli nieszkodliwi, ale nigdy nic nie wiadomo. Zauważył ich przed miesiącem w Fontainebleau, gdy był z Heloise na zakupach: kobietę i mężczyznę w wieku trzydziestu kilku lat, prawdopodobnie Amerykanów, którzy szli w ich stronę, otaksowując ich spojrzeniem, tak dobrze już mu znanym – jakby wiedzieli, kim jest Tom, jakby odkryli, że nazywa się Ripley. Takie same spojrzenia widział na lotniskach, co prawda tylko kilka razy, a więc rzadko, no i było to trochę dawniej. Ludzie patrzyli tak na człowieka, którego zdjęcie widzieli w prasie, rzecz w tym, że jego zdjęcia nie opublikowano ostatnio w żadnej gazecie, był tego pewny. Od sprawy Murchisona, a sprawa ta zakończyła się przed pięciu laty krwawą plamą na podłodze w jego piwnicy, plamą po winie, jak mawiał, kiedy go o to pytano.
Tak naprawdę była to mieszanka wina i krwi, ponieważ Murchison oberwał w głowę butelką. Butelką margaux. Od niego, od Toma.
Hm, Dziwna Para... Motocyklista znowu się rozbił. Tom odwrócił się i ruszył do lady, by odnieść pustą filiżankę.
Mężczyzna, ten od Dziwnej Pary, miał ciemne proste włosy i nosił okrągłe okulary w czarnej oprawie, natomiast kobieta – pociągła twarz, szare albo piwne oczy – miała włosy jasnobrązowe. I to właśnie mężczyzna gapił się na niego z pustym, roztargnionym uśmiechem. Tom mógł go już gdzieś widzieć, na lotnisku Heathrow albo de Gaulle’a, jego i ten szczególny uśmiech z rodzaju „znam twoją twarz”. Nie było w tym uśmiechu nic wrogiego, jednak bardzo mu się to nie podobało.
A potem któregoś dnia przejeżdżali powoli główną ulicą Villeperce w samo południe, gdy wychodził z piekarni z flûte (madame Annette musiała mieć wolny dzień albo akurat zajęta była przygotowaniem lunchu) i znowu widział, że na niego patrzą. Villeperce to malutkie miasteczko położone o kilkanaście kilometrów od Fontainebleau. Po co mieliby tu przyjeżdżać?
Tak się przypadkiem złożyło, że kiedy pchnął po blacie filiżankę i talerzyk, za ladą stali zarówno Marie z tym swoim szerokim czerwonym uśmiechem, jak i łysiejący Georges.
– Merci et bonne nuit, Marie! Georges! – zawołał z uśmiechem Tom.
– Merci, m’sieur, à bientôt! – odpowiedziała Marie.
Był już prawie w drzwiach, kiedy do baru wszedł mężczyzna, ten od Dziwnej Pary. Okrągłe okulary i cała reszta. Najwyraźniej przyszedł sam.
– Pan Ripley? – Na jego różowawych ustach znowu gościł uśmiech. – Dobry wieczór.
– Dobry wieczór – odpowiedział Tom, nie zwalniając kroku.
– Moja żona i ja... czy moglibyśmy zaprosić pana na drinka?
– Dziękuję, ale już wychodzę.
– Może innym razem. Wynajęliśmy dom w Villeperce. Tam. – Odruchowo machnął ręką, wskazując północ. Rozciągnął usta w jeszcze szerszym uśmiechu i odsłoniwszy kwadratowe zęby, dodał: – Wygląda na to, że jesteśmy sąsiadami.
Weszło dwóch nowych gości i Tom musiał cofnąć się w głąb baru.
– Nazywam się Pritchard. David. Przyjechałem na kurs w INSEAD, szkole zarządzania i biznesu w Fontainebleau. Na pewno pan o niej słyszał. Mieszkamy w tym białym piętrowym domu z ogrodem i sadzawką. Zakochaliśmy się w nim właśnie ze względu na tę sadzawkę. Odbija się na suficie. Woda. – Pritchard zachichotał.
– Rozumiem – odparł ze stosowną uprzejmością Tom. Był już za drzwiami.
– Zadzwonię do pana. Moja żona ma na imię Janice.
Tom kiwnął głową i posłał mu wymuszony uśmiech.
– Dobrze. Niech pan zadzwoni. Dobranoc.
– Nie ma tu zbyt wielu Amerykanów! – zawołał za nim zdeterminowany Pritchard.
„Trudno mu będzie znaleźć numer”, pomyślał Tom, zmierzając do domu, bo udało im się go zastrzec. A jednak. Pozornie nudny David Pritchard – dorównywał mu wzrostem, choć był pewnie trochę cięższy – zapowiadał kłopoty. Kto to jest? Ktoś z policji? Grzebie w starych aktach? Prywatny detektyw wynajęty przez... No właśnie, przez kogo? Do głowy nie przychodziło mu nazwisko żadnego czynnie działającego wroga. Pozer – tak by go określił. Fałszywy uśmiech, fałszywa gorliwość, możliwe nawet, że fałszywa przykrywka w postaci kursu w INSEAD. Tak, studia w Fontainebleau mogły być przykrywką, przykrywką tak oczywistą, że Tom pomyślał, iż Pritchard naprawdę może tam studiować. A jeśli on i jego żona nie byli małżeństwem, tylko agentami CIA? Ale czego mogłaby chcieć od niego CIA? Na pewno nie chodziło o podatki, podatki były w porządku. O Murchisona? Nie, ta sprawa była już zamknięta. Albo odłożona na półkę. Murchison i jego trup zniknęli. Dickie Greenleaf? Mało prawdopodobne. Christopher Greenleaf, jego kuzyn, przysyłał mu od czasu do czasu kartki, ot, choćby w zeszłym roku z Alice Springs. Był teraz inżynierem, ożenił się i mieszkał w Rochester w stanie Nowy Jork. Tom był w dobrych stosunkach nawet z Herbertem, jego ojcem. Wymieniali się przynajmniej kartkami bożonarodzeniowymi.
Doszedł do wielkiego drzewa naprzeciwko Belle Ombre, drzewa, którego gałęzie pochylały się lekko nad drogą, i od razu poweselał. Czym tu się martwić? Pchnął skrzydło dużej bramy, wślizgnął się za nie, zamknął bramę najciszej jak umiał, powiesił kłódkę i trzasnął długą zasuwą.
Reeves Minot. Tom zatrzymał się gwałtownie i poślizgnął na żwirowanym dziedzińcu. Kroiła się kolejna paserka. Reeves dzwonił przed kilkoma dniami. Tom często przysięgał sobie, że już nigdy więcej tego nie zrobi, a potem robił. Dlatego że lubił poznawać nowych ludzi? Roześmiał się krótko i prawie niesłyszalnie, a potem ruszył do wejścia swoim zwykłym lekkim krokiem, prawie nie dotykając ziemi.
W salonie paliło się światło, a frontowe drzwi były otwarte, tak jak zostawił je przed czterdziestoma pięcioma minutami. Wszedł do środka i zamknął je na klucz. Heloise siedziała na sofie, czytając jakieś czasopismo, pewnie artykuł o Afryce Północnej.
– Ello, chéri. Reeves dzwonił. – Podniosła wzrok, ruchem głowy odrzucając do tyłu jasne włosy. – Tome, czy...
– Tak. Łap! – Rzucił jej z uśmiechem najpierw jedną paczkę papierosów, potem drugą. Pierwszą złapała, druga trafiła w przód jej niebieskiej bluzki. – Reeves? To coś pilnego? Niecierpiącego zwłoki? Znowu jakieś zwłoki?
– Och, przestań, Tome! – Heloise pstryknęła zapalniczką Dunhilla. Lubiła jego kalambury, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała i rzadko kiedy pozwalała sobie na uśmiech. – Zadzwoni jeszcze raz, ale chyba nie dzisiaj.
– Ktoś... – Tom urwał, ponieważ Reeves nigdy nie wchodził z nią w szczegóły, a ona twierdziła, że ich sprawy nie interesują jej, a nawet ją nudzą. Tak było bezpieczniej. Myślała pewnie: im mniej wiem, tym lepiej. I słusznie, święta prawda.
– Tome, jutro pojedziemy kupić bilety do Maroka. Dobrze? – Z podwiniętymi nogami i bosymi stopami na żółtej sofie podobna była do wylegującej się kotki o spokojnych jasnofioletowych oczach.
– Tak. Dobrze. – Przypomniało mu się, że jej to obiecał. – Najpierw polecimy do Tangeru.
– Oui, chéri, a potem dalej. I koniecznie do Casablanki.
– Koniecznie – powtórzył. – Dobrze, moja droga, jutro pojedziemy do Fontainebleau po bilety. – Zawsze korzystali z tamtejszego biura podróży i wszystkich tam znali. Zawahał się i postanowił powiedzieć jej o tym już teraz. – Kochanie, pamiętasz tę parę, którą widzieliśmy kiedyś na ulicy w Fontainebleau? Wyglądali na Amerykanów. Szli w naszą stronę i powiedziałem ci potem, że się na nas gapili. Właściwie to gapił się tylko on. Taki ciemnowłosy, w okularach. Pamiętasz?
– Chyba... tak. Dlaczego?
Po jej twarzy poznał, że naprawdę pamiętała.
– Bo właśnie zaczepił mnie w barze. – Tom rozpiął marynarkę i schował ręce do kieszeni. Nie usiadł. – Nie podoba mi się to.
– Pamiętam tę kobietę, taką jasnowłosą. To Amerykanie, no?
– On chyba tak. Wynajęli dom w Villeperce. Ten nad...
– Vraiment? W Villeperce?
– Oui, ma chère! Nad sadzawką, która odbija się na suficie salonu. Pamiętasz? – Obydwoje to kiedyś podziwiali, ten piękny owal poruszający się tam jak woda.
– Tak. Pamiętam. Biały, piętrowy, z niezbyt ładnym kominkiem. Niedaleko Graisów, n’est-ce pas? Któryś z naszych znajomych chciał go chyba kupić.
– Tak. Właśnie. – Amerykanin, znajomy znajomych, który szukał wiejskiego domu pod Paryżem, chciał obejrzeć kilka w ich okolicy i poprosił, żeby on i Heloise mu towarzyszyli. Ostatecznie żadnego nie kupił, przynajmniej nie w pobliżu Villeperce. Tak, przed rokiem. – Ale wracając do rzeczy: ten ciemnowłosy w okularach chce się ze mną zaprzyjaźnić, ze mną albo z nami, a ja nie mam na to ochoty. Tylko dlatego że obydwaj mówimy po angielsku czy amerykańsku? Ho, ho! Zdaje się, że ma coś wspólnego z INSEAD – dodał – tą dużą szkołą w Fontainebleau. I w ogóle, skąd zna moje nazwisko, dlaczego się mną interesuje? – Żeby nie robić wrażenia zbyt zdenerwowanego, spokojnie usiadł na krześle i spojrzał na żonę ponad stolikiem do kawy. – David i Janice Pritchardowie, tak się nazywają. Jeśli zadzwonią, będziemy mili i uprzejmi, ale bardzo zajęci. Dobrze, kochanie?
– Oczywiście, Tome.
– A jeśli okażą się na tyle bezczelni, żeby zadzwonić do drzwi, to ich nie wpuścimy. Ostrzegę madame Annette.
Heloise zmarszczyła swoje jak zwykle równe i jasne brwi.
– Co z nimi nie tak?
Prostota tego pytania domagała się uśmiechu.
– Mam wrażenie, że... – Tom zawahał się. Nigdy nie rozmawiał z żoną o swoich przeczuciach, ale doszedł do wniosku, że w tym wypadku może ją to ochronić. – Mam wrażenie, że są nienormalni. – Spojrzał na dywan. Nienormalni? A co to jest normalność? Nie umiałby na to odpowiedzieć. – Coś mi mówi, że nie są małżeństwem.
– No to co?
Tom roześmiał się, sięgnął po paczkę niebieskich gitane’ów na stoliku i pstryknął zapalniczką żony.
– To prawda, kochanie. Ale dlaczego się na mnie gapią? Mówiłem ci, że nie tak dawno temu ten sam mężczyzna patrzył na mnie na jakimś lotnisku?
– Nie, nie mówiłeś.
Tom uśmiechnął się.
– Byli już tacy, za którymi nie przepadaliśmy. Prawda? To żaden problem. – Wstał, obszedł stolik i kiedy Heloise wyciągnęła do niego rękę, pomógł jej wstać. Objął ją i zamknął oczy, wdychając zapach jej włosów i skóry. – Kocham cię. Chcę, żebyś była bezpieczna.
Heloise roześmiała się. Rozluźnili uścisk.
– W Belle Ombre jest bardzo bezpiecznie.
– Ich noga tu nie postanie.