Kto się boi dzikiej bestii - Karin Fossum - ebook + audiobook

Kto się boi dzikiej bestii ebook i audiobook

Fossum Karin

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Halldis Horn mieszkała sama w domu w środku lasu. Na progu tego domu została zamordowana. Podejrzenia inspektora Sejera padają na lokalnego wariata, Errkiego, który niedawno uciekł z zakładu dla obłąkanych. W jego winę nie wierzy jednak opiekująca się nim pani psychiatra.

Następnego ranka niejaki Morgan napada na bank i bierze za zakładnika Errkiego. Ostatecznie uciekają razem do lasu, ale jeszcze nie wiedzą, co ich tam spotka. 

Tymczasem Sejer próbuje prowadzić śledztwo, gdy rodzą się w nim uczucia do przenikliwej i przekornej pani psychiatry. Czy uda mu się dowiedzieć, co stało za zbrodnią? 

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 1 min

Oceny
4,3 (86 ocen)
42
34
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
1970Joanna

Z braku laku…

jak na razie najgorsza książka taka snującą się
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

10/10
00
EwaPeronczyk

Dobrze spędzony czas

Kolejna niezła powieść autorki. Nieoczywiste postacie, ciekawie prowadzona akcja
00
jans1961

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czytało
00

Popularność




Tytuł oryginału: Den som frykter ulven

Przekład: Rafał Śmietana

Copyright © Karin Fossum, 2022

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022

Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk

ISBN 978-87-0238-044-6

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K

www.gyldendal.dk

www.wordaudio.se

dla Kari

Nienawidzę ludzi z tego prostego powodu, że istnieją

i bardzo im zazdroszczę, kiedy widzę, jak wędrują po własnym kraju.

W środku lodowego bloku siedzę ja – człowiek umysłowo chory, szczegółowo notując wszystkie wrogie czyny, których ludzie umyślnie dopuszczają się przeciwko mnie.

I z wnętrza ciemnej przestrzeni zemsty pojawia się pan świata.

Elgard Jonsson

Przez korony drzew przedarł się oślepiający promień słońca.

Otworzył oczy. Nie był przygotowany na taki wstrząs. Poderwał się z łóżka. Wciąż niezupełnie rozbudzony powoli kroczył przez pogrążone w półmroku wnętrza. Gdy znalazł się na schodach przed domem, przeszyło go światło.

Słońce oślepiało. Podniósł dłonie, by zasłonić oczy, ale było za późno. Światło przenikało chrząstki i kości aż do najmroczniejszych zakamarków. Czaszkę rozsadzała jasność. Myśli rozbite na atomy rozbiegały się we wszystkich kierunkach. Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Byłoby to poniżej jego godności. Stał bez ruchu na schodach, zaciskając zęby. Z jego głową działo się coś dziwnego. Skóra pokrywająca czaszkę zaczęła się naprężać, czuł narastające mrowienie. Zadrżał i zakrył twarz dłońmi. Poczuł, jak oczy rozsuwają mu się na boki, rozpychane przez nozdrza, wielkie jak dziurki od klucza. Jęknął, chciał stawić opór, ale nie mógł powstrzymać potężnej siły. Stopniowo twarz zaczęła znikać. Pozostała naga czaszka pokryta przeźroczystą białą skórą.

Nie poddawał się jednak. Jęknął, próbując dotknąć twarzy, by upewnić się, że jeszcze tam jest. Nos wydał mu się miękki i wstrętny. Cofnął dłoń, bo uszkodził resztkę, która mu jeszcze została. Czuł, że tracąc kształt, nos powoli ześlizguje się z twarzy jak zgniła śliwka.

Niespodziewanie przyszła ulga. Z obawą zaczerpnął powietrza i poczuł jak twarz wraca na swoje miejsce. Mrugnął, później kilka razy otworzył i zamknął usta. Ale gdy chciał zrobić krok do przodu, poczuł ostry ból w klatce piersiowej – znalazł się w szponach niewidzialnego potwora. Zgiął się wpół, obejmując ramionami, by powstrzymać siłę, która coraz bardziej napinała mu skórę na piersiach. Brodawki zniknęły pod pachami, skóra na nagiej klatce piersiowej zrobiła się cieńsza, żyły, które nabrzmiały jak liny pokryte węzłami, pulsowały czarną krwią. Wiedział, że dłużej nie potrafi się bronić.

Gdy nagle stanął w świetle słońca, pękł jak troll, a jego trzewia zaczęły wylewać się na zewnątrz. Próbował zatrzymać je w środku, przyciskając do siebie brzegi rany, ale i tak wyciekały i prześlizgiwały się przez palce, lądując pod stopami jak flaki zwierzęcia w rzeźni. Przerażone serce, schwytane w pułapkę między żebrami, jeszcze się tłukło. Dość długo stał zgięty, bez tchu. Otworzył jedno oko i rzucił niespokojne spojrzenie na brzuch. Był pusty. Wylew zatrzymał się. Jedną dłonią niezręcznie zaczął wpychać wszystko do środka, podczas gdy drugą przytrzymywał skórę, by zapobiec ponownemu wypadnięciu zawartości na zewnątrz. Nic nie było na swoim miejscu, wszędzie miał dziwne wybrzuszenia, ale gdyby udało mu się zamknąć ranę, nikt by ich nie zauważył. Był zbudowany inaczej niż reszta ludzi, chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Przytrzymywał skórę lewą ręką, a prawą upychał wnętrzności. W końcu udało mu się wcisnąć do środka większość tego, co wypadło. Na schodach pozostała tylko niewielka plama krwi. Ścisnął mocno brzegi rany i poczuł jak zaczyna się zasklepiać. Oddychał ostrożnie, nie chcąc rozerwać świeżej blizny. Białe, ostre jak miecze promienie słońca przenikały korony drzew. Na szczęście był już cały i zdrowy. Wszystko stało się zbyt szybko. Nie powinien był wychodzić prosto z łóżka na słońce. Zawsze poruszał się w innej przestrzeni. Siłą koncentracji wytwarzał zasłonę, która łagodziła moc światła i dźwięków dochodzących z zewnątrz. Popełnił błąd. Wybiegł w nowy dzień bez przygotowania, zupełnie jak dziecko.

Kara, jaką za to poniósł, wydawała się zbyt surowa. Przyśniło mu się przed chwilą coś, co sprawiło, że poderwał się gwałtownie i popędził przed siebie bez zastanowienia. Zamknął oczy i przypomniał sobie kilka obrazów. Przyglądał się matce leżącej u stóp schodów. Z jej ust tryskała ciepła czerwona krew. Korpulentna, okrągła kobieta, ubrana w biały fartuch w duże kwiaty, przypominała mu przewrócony dzbanek, z którego wylewał się czerwony sos do pieczeni. Pamiętał jej głos, zawsze przy akompaniamencie ciemnych, aksamitnych tonów.

Potem wrócił do domu.

*

To jest opowieść o Errkim.

A zaczęła się tak: o godzinie trzeciej nad ranem wyszedł z zakładu dla obłąkanych.

 – Nie nazywamy go zakładem dla obłąkanych, Errki, i nawet jeśli prywatnie masz prawo mówić o nim, jak sobie chcesz, powinieneś uwzględnić zdanie innych ludzi i nazywać go inaczej. To sprawa dobrego wychowania. Albo taktu, jeśli wolisz. Czy kiedykolwiek o czymś takim słyszałeś?

Była tak elokwentna. Boże wspomóż! Słowa wyciekały z niej jak olej. Towarzyszył im przenikliwy dźwięk, przypominający barwą organy elektryczne.

 – Nazywa się Wzgórze – powiedział i uśmiechnął się kwaśno. – My tutaj na Wzgórzu jesteśmy jedną wielką rodziną. Telefon dzwoni: „Czy mogę rozmawiać ze Wzgórzem? Czy ktoś mógłby odebrać pocztę na Wzgórze?”.

 – No właśnie. To wszystko kwestia przyzwyczajenia. Każdy musi okazać innym trochę szacunku.

 – Nie ja – odpowiedział ponurym tonem. – Zamknięto mnie wbrew mojej woli, z piątego paragrafu. Niebezpieczny dla siebie i potencjalnie groźny dla otoczenia. – Pochylił się do przodu i szepnął jej do ucha. –Dzięki mnie możesz się obijać w dwudziestej siódmej grupie zaszeregowania.

Pielęgniarka wzdrygnęła się. O tej porze czuła się najbardziej bezbronna. Ten szmat ziemi niczyjej pomiędzy nocą a rankiem – szara próżnia, kiedy ptaki przestawały śpiewać i nikt nie był pewien, czy jeszcze kiedyś się odezwą – wtedy wszystko mogło się zdarzyć, a ona jeszcze o tym nie wiedziała. Przysiadła na krześle, bo zrobiło jej się słabo. Nie miała siły oglądać jego bólu, pamiętać, kim jest, i na dodatek opiekować się nim. Uważała, że jest odpychający, pochłonięty sobą i w ogóle okropny.

 – Wiem o tym – burknęła. – Ale jesteś tutaj od czterech miesięcy i wcale nie odniosłam wrażenia, że ci się u nas nie podoba.

Gdy wypowiadała te słowa, jej wargi ułożyły się jak dziób kury. Zabrzmiał ostry akord na organach.

Wyszedł więc. To wcale nie było trudne. Noc była ciepła, a okno uchylone. Co prawda blokował je stalowy pręt, ale udało mu się go usunąć za pomocą sprzączki od paska. Budynek miał ponad sto lat i śruby wyszły gładko z butwiejącego drewna. Jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Wyskoczył przez okno lekko jak ptak i wylądował na trawniku.

Nie skierował się w stronę parkingu, ale ruszył przez las ku małemu jeziorku, które nazywali Stawem. Nie miało znaczenia, którą drogę wybierze. Nie miał ochoty już dłużej pozostawać na Wzgórzu.

Staw był piękny. Nie puszył się, tylko leżał sobie, spokojny i bez zmarszczek, na tle otwartego, nieruchomego krajobrazu. Nie odpychał, nie wabił ku sobie. Nie poruszał go. Po prostu tam był. Zakładu dla obłąkanych, choć oddalonego o rzut kamieniem, nie było widać zza drzew. Nestor poprosił, żeby zatrzymał się na chwilę, więc się zatrzymał. Czarne lustro wody przywiodło mu na myśl Tormoda, którego znaleziono tam pływającego na brzuchu i, jak zawsze, w gumowych rękawiczkach. Jego blond włosy jaśniały na falach zielonkawoczarnej wody. Nie wyglądał zbyt dobrze, ale przecież nigdy dobrze nie wyglądał. Był gruby i niemrawy, z bezbarwnymi oczyma, a na dodatek głupi. Obrzydliwy gość – jak legumina – który przeprasza wszystkich, obawiając się, że ich czymś zarazi albo że im przeszkadza, przestraszony, że ktoś zauważy jego nieświeży oddech. Teraz biedak był już u Boga. Może rozparł się wygodnie na chmurze, wreszcie uwolniony od swoich oślizgłych rękawic. Może spotkał tam w niebie matkę Errkiego, może nawet unosiła się na chmurze obok niego? Errki kochał swoją matkę. Myśl o Tormodzie, który mrugał powiekami o rzęsach w kolorze blond sprawiła, że ciężko przełknął ślinę. Kilka razy z irytacją wzruszył chudymi ramionami. Nie zatrzymywał się.

Na tle jasnozielonych liści ciemna sylwetka odcinała się dość wyraźnie, ale nikt go nie zauważył. Wszyscy spali. Po samobójstwie Tormod został zredukowany do przedmiotu, na które pojawiło się zapotrzebowanie: do pustego łóżka. Zadziwiająca transformacja. Tormod nie był już Tormodem, był pustym łóżkiem. On też stanie się pustym łóżkiem z prześcieradłem podwiniętym pod materac. Przez chwilę nasłuchiwał wewnętrznego głosu i energicznie skinął głową. Potem ruszył dalej, niespiesznie zagłębiając się w gęsty las. Zanim pielęgniarka zajrzała do jego pokoju, już od ponad dwóch godzin był w drodze. Nie śmiała powtórzyć ich rozmowy. „Nie, nie zauważyłam niczego niezwykłego, zachowywał się tak samo jak zwykle”. Słońce zaświeciło jej w twarz przez okno w pokoju dla personelu, w którym odbywały się poranne spotkania. Słowa paliły ją w gardło jak kwas.

Minął ośrodek jazdy konnej. Usłyszał, jak duże zwierzęta ciemnej maści niespokojnie stukały kopytami. Jedno z nich głośno prychnęło na jego widok. Spojrzał na nie kątem oka i poczuł głębokie pragnienie, by pozostać z nimi, by być jak one. Nikt nie podchodzi do konia i nie pyta: kim jesteś? Koń musi nosić wszystkie ciężary, jakie się nań nałoży, a później wolno mu odpoczywać. Koń, który nie potrafi nic robić, dostaje kulkę w łeb. Dzień za dniem, po kolei. Chodzić po padoku z dzieckiem na grzbiecie. Pić ze starej balii do kąpieli. Spać na stojąco z opadającą głową. Opędzać się od owadów. Aż do końca swoich dni.

Wyszedł na drogę. Ludzie wkrótce zaczną wypełzać spod prześcieradeł i kołder. Wygramolą się z dziur i mrowisk. Wyczuwał tę porę jako wibrację w powietrzu. Wkrótce zacznie się ruch na drogach. Errki przyspieszył kroku. Lepiej wrócić do lasu. Co jakiś czas podnosił głowę. Lubił szelest liści na drzewach, migotanie światła pomiędzy nimi i zapach trawy w nozdrzach. Chrzęst gałązek i wrzosów pod stopami. Szare i suche drzewa stały zakotwiczone w ziemi. Chwycił za paproć, wyciągnął ją z korzeniami, podniósł do oczu i mruknął:

 – Korzeń, łodyga i liść. Korzeń, łodyga i liść.

Po jakimś czasie zaczął odczuwać zmęczenie. W oddali zauważył stromą skałę, a poniżej jej cień. Kiedy do niego dotarł, zwinął się w trawie, słuchając przez cały czas głosu, który dochodził z jego wnętrza. Buczał nieprzerwanie, jak transformator w elektrowni. W kieszeni miał niewielką zakręcaną fiolkę z lekarstwami. „Sen to brat śmierci” – pomyślał, zamykając oczy.

Znalazł się na skraju polany.

Tylko Errki chodził w ten sposób: stawiał ciężko kroki, powłócząc nogami jak wrona z podciętymi skrzydłami. Mimo to poruszał się szybko. Wszystko na nim wisiało: długie włosy, rozpięta kurtka i workowate spodnie, których od dawna nie zdejmował – stare spodnie z poliestru, obrzydliwie cuchnące potem i moczem. Szedł z pochyloną głową, jakby z powodu skurczu ścięgien w szyi. Rzadko spoglądał w górę. Oczy miał zwykle utkwione w ziemię, oglądał więc własne, mozolnie przemieszczające się stopy. Poruszały się same. Nie potrzebowały miejsca przeznaczenia, mogły sunąć przed siebie całymi godzinami i nie zmęczyć się. Maszerował niezmordowanie jak nakręcana zabawka z kluczykiem w plecach.

Miał dwadzieścia cztery lata, wąskie ramiona, ale zaskakująco szerokie biodra. Urodził się z wadą stawów i musiał nimi kołysać, jeśli chciał zmusić nogi do współpracy. Denerwujący ruch, zupełnie jakby nosił na plecach coś odrażającego, co chciał z siebie strząsnąć. Dlatego inni ludzie uważali, że chodzi jak kobieta. Szyję też miał chudszą i dłuższą niż inni mężczyźni, prawie tak cienką, że wydawało się niemożliwe, by mogła unieść ciężar jego głowy. Ta nie była szczególnie duża, ale jej zawartość z pewnością była cięższa niż u większości ludzi.

Ważył zaledwie sześćdziesiąt kilo, bo jadł niewiele. Nie potrafił zdecydować, co mu bardziej smakuje. Chleb czy płatki kukurydziane? Kiełbasa czy hamburger? Jabłko czy banan? Jak inni ludzie radzili sobie z dokonywaniem tych wszystkich wyborów, których wymagało życie? I skąd wiedzieli, czy wybrali właściwie?

W kieszeni miał małą, zakręcaną fiolkę. Zawierała wszystko, czego potrzebował, by doprowadzić myśli do porządku, by nakazać nogom posłuszeństwo – na korytarzach szpitala, w autobusie, w pociągu albo podczas leśnej wędrówki.

Kiedy nigdzie nie chodził, leżał bez ruchu i odpoczywał. Miał długie, szorstkie czarne włosy. Zasłaniały mu twarz jak brudne frędzle. Skórę pokrywał trądzik. Krosty pojawiły się, gdy skończył trzynaście lat i zaczynały przypominać maleńkie wulkany. Gdy traktował je wodą z mydłem, wyglądały znacznie gorzej, więc przestał się myć. Nie rzucały się tak bardzo w oczy, gdy brud i tłuszcz zlepiły się na skórze w grubą warstwę.

Pod sztywnymi jak druty włosami od czasu do czasu można było dojrzeć długą, wąską twarz z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi i cieniutkimi czarnymi brwiami. Miał głęboko osadzone oczy, zwykle spuszczone, by uniknąć wszelkiego kontaktu wzrokowego. Ale gdy skrzyżował z kimś spojrzenie, oczy roziskrzały się bladą poświatą. Z powodu długich włosów i ubrania, jakie nosił, nawet latem miał białą skórę. Podtrzymywane skórzanym paskiem spodnie zsuwały mu się z bioder. Sprzączka była w kształcie mosiężnego orła z rozwiniętymi skrzydłami i z zakrzywionym dziobem. Ptak miał drobne emaliowane oczy, które gapiły się w dół na niewidzialną zdobycz, być może na skromne genitalia Errkiego ukryte w brudnych spodniach. Jego penis był mały jak na mężczyznę w tym wieku, i nigdy nie był we wnętrzu kobiety. Nikt o tym nie wiedział, nawet Errki nie zwracał na to uwagi, skupiając się na ważniejszych sprawach. Wystarczyło, że imponujący ptak na pasku poruszał się w rytm kołysania bioder. Być może dzięki temu ludzie pomyślą, że natura hojnie go obdarzyła.

Było spokojnie i gorąco. Żółte pola po obu stronach drogi ciągnęły się jak okiem sięgnąć. W przeciwną stronę szła dziewczyna, prowadząc dziecinny wózek. Zobaczyła w oddali ciemną, poruszającą się ociężale sylwetkę mężczyzny i zdała sobie sprawę, że będzie musiała przejść obok niego. Wyglądał dziwnie, a w miarę jak się zbliżał, czuła, że jej ciało się napina, a kroki stają się sztywniejsze. Kołysząc się i wyginając, postać podążała naprzód. Było w niej jednocześnie coś nieśmiałego i agresywnego. Przyszło jej do głowy, że nie powinna patrzeć mężczyźnie w oczy, lecz szybko go minąć z obojętnym i wyniosłym wyrazem twarzy. Nie może pokazać, że się go obawia, bo miała wrażenie, że gdyby poczuł zapach jej strachu, zaatakowałby jak niegodny zaufania pies.

Dziewczyna była tak jasnowłosa i ładna, jak Errki ciemnowłosy i brzydki. Nawet przez zasłonę zbliżała się ku niemu jak ostry promień światła. Trzymała kurczowo wózek, pchając go do przodu jak tarczę, jakby była gotowa poświęcić jego zawartość dla uratowania własnej skóry. Przynajmniej takie wrażenie odniósł Errki. Szedł od dłuższego czasu, pogrążony w myślach. Teraz na obrzeżach swojego pola widzenia zauważył sylwetkę, zmierzającą ku niemu drobnymi kroczkami. Wyglądała na szczupłą, jak kawałek drżącej białej kartki. Nie podniósł głowy. Spośród wszystkich obiektów w świecie percepcji Errkiego, dziewczyna z wózkiem była najbardziej żałosna. Nie mógł zrozumieć, dlaczego urodzenie dziecka nadaje kobiecej twarzy ten głupkowaty wyraz rozkoszy. Mimo istnienia miliardów zawodzących mieszkańców ziemi, urodzenie dziecka zmieniało cały kobiecy światopogląd. Przekraczało to zdolność pojmowania Errkiego. Jednak obrzucił dziewczynę spojrzeniem i zadał sobie pytanie: złe zamiary czy absolutnie żadne? Nigdy nie doświadczył dobrych zamiarów. Ale nigdy nie pozwalał nikomu dać się nabrać. Nie można było rozpoznać wroga z zewnątrz, wyłącznie po wyglądzie. Pod dziecinnym kocem mogła ukrywać nóż. Wyobraził sobie haczykowato zakończone i wyszczerbione ostrze. Nigdy nic nie wiadomo.

Minęli się. W tej chwili Errki usłyszał ostry brzęk szkła. Dziewczyna zacisnęła dłonie na rączce wózka. Na krótką chwilę podniosła wzrok. Ku swojemu przerażeniu dostrzegła dziwny blask w jego oczach, a między połami rozpiętej kurtki przeczytała napis na jego T-shircie: ZABIJAJ INNYCH.

Ten napis wrył się jej w pamięć. Tak stała się jedną z wielu osób, które później zeznały na policji, że widziały poszukiwanego mężczyznę tamtego dnia dokładnie w tamtym miejscu.

Inni zawsze czegoś od niego chcieli. Nie tylko jego spustoszonego, wyniszczonego ciała z wszystkimi organami w bezładzie albo twardego jak kamień serca, które trzepotało w klatce z kości. Chcieli wkraść się do jego wnętrza. Do sekretnego miejsca z błyszczącymi lampami. Ubierali złe zamiary w gładkie słówka, robili mu na złość, błogosławiąc otaczającą rzeczywistość i rzucając śmiałe wyzwania społeczności. Nie mógł tego znieść.

A jeżeli nie chciał?

Myśli wymknęły mu się spod kontroli, zaburzając poczucie czasu. Chwiejnym krokiem wrócił do pokoju i ciężko usiadł na brudnym materacu. Cieszył się, że uciekł z dusznego zakładu, zadowolony, że znalazł porzuconą chatę. Położył się na boku, zwinął się w kłębek, zgiął kolana, dłonie ukrył pomiędzy nogami, a policzek przycisnął do cuchnącego stęchlizną materaca. Zaglądał w głąb siebie, do ciemnej, zakurzonej piwnicy, gdzie właśnie otworzyła się wąska dziura w suficie, wpuszczając promień bladego światła, rozlewający się okrągłą plamą na kamiennej podłodze. Siedział na niej Nestor, a obok – obszarpany Płaszcz. Ten ostatni wyglądał zupełnie niewinnie, jak wyrzucony na śmietnik łach, lecz Errki wiedział lepiej. Długo leżał bez ruchu, czekając, a potem znów zapadł w sen. Potrzeba było czasu, żeby rana się zabliźniła. Ona się zrastała, a on śnił. Po karze zawsze dostawał coś na pocieszenie. Taka była umowa. Była godzina 6.03 rano, 4 lipca, i z nieba zaczął się już sączyć żar.

*

Chata pojawiła się niespodziewanie, ukryta w gęstej kępie drzew. Była stara, niezamieszkana od kilkudziesięciu lat, lecz jeszcze w dobrym stanie, chociaż większą część wyposażenia dawno temu zniszczyli włóczędzy. Przez lata sporo ludzi tego pokroju zatrzymywało się w niej na krótko, pozostawiając po sobie puste butelki i ślady w zniszczonych pokojach.

Stał w zagajniku przez jakiś czas i gapił się. Drewniana chata, a przed nią małe podwórko z bujnym trawnikiem. Z wahaniem przyłożył dłoń do drzwi i pchnął, a potem zatrzymał się na chwilę, wąchając uwięzione wewnątrz powietrze. W środku znalazł kuchnię, pokój dzienny i dwie sypialnie. Na jednym z łóżek leżał stary materac w prążki. Przechodził na palcach z pokoju do pokoju, rozglądając się, wdychając woń starego drewna. Tutaj Errki znajdował się bliżej swoich przodków, niż mogło mu się wydawać. Trafił do starego domku letniskowego zbudowanego na zmurszałych fundamentach jednej z wielu fińskich zagród z siedemnastego wieku. Przechadzając się po wnętrzu, słuchał niemych ścian. Miał wrażenie, że coś tu się wydarzyło. W ścianach osadziła się wściekłość. Z głębokich nacięć na grubych balach sterczały drzazgi, zupełnie jakby ktoś poharatał je siekierą. Ani jedna szyba nie pozostała nietknięta. W pogruchotanych ramach dojrzał tylko kilka kawałków szkła. Pomyślał o trzech albo czterech rzeczach naraz. Nie można było tu dojechać samochodem i chyba nikt go nie widział, kiedy zaczął przedzierać się przez gęste zarośla. Nie miał zegarka, ale wiedział, że po zejściu z drogi szedł dokładnie trzydzieści minut. Nie przejmował się tym, że nie ma nic do jedzenia ani ubrania na zmianę, chciało mu się tylko pić. Zacisnął zęby, chcąc zebrać trochę śliny, i zaczął poruszać językiem w ustach.

Wszedł do pomieszczenia, które kiedyś było kuchnią, i zaczął po kolei otwierać szuflady. Gałek nie było, musiał je więc podważać długimi paznokciami. Znalazł widelec, któremu brakowało zębów i pudełko świec. Okruchy i pajęczyny. Kapsle od butelek. Pudełko po zapałkach. Pod rozbitym kuchennym oknem leżały resztki firanki, ale kiedy ją podniósł, zetlały materiał rozpadł mu się w palcach. Wrócił do salonu. Jedno okno wychodziło na podwórze przed domem, a przez drugie, w przeciwległej ścianie, widać było staw. Pod ścianą zobaczył stary tapczan obity szorstkim, zielonym materiałem. Naprzeciw niego stała wielka szafa. Otworzył ją i zajrzał do środka. Była pusta. Drewnianą, chropowatą podłogę pokrywały plamy. Przysiadł na tapczanie. Sprężyny jęknęły, a z wytartej tkaniny uniosła się chmura pyłu. Zmienił zdanie i poszedł do sypialni z łóżkiem i materacem. Zdjął kurtkę, T-shirt i położył się. Zniknął na całą wieczność. Kiedy się zbudził, nie pamiętał, gdzie jest. Poza tym, coś mu się przyśniło. Dlatego popełnił poważny błąd, gdy wyszedł bez zastanowienia na światło słoneczne. Co za upokorzenie, zbierać własne flaki ze schodów, słuchając złośliwego śmiechu Nestora, gdy jelita prześlizgiwały się między palcami, jak małe węże.

Obudził się po raz drugi, bardzo powoli usiadł i rozglądał się po pokoju, gładząc dłonią klatkę piersiową, by upewnić się, czy jest cała. Została tylko czerwona blizna o nieregularnych brzegach. Biegła od środka klatki piersiowej na sam dół, aż do pępka. Wstał z łóżka. Słońce stało teraz wyżej. Pokój był pusty, nie było w nim nic oprócz prostej szafki nocnej, która w rzeczywistości była tylko skrzynką. Niespiesznie wyprostował się, podszedł do stolika i wysunął szufladę. Wpatrując się w nią, z roztargnieniem rozmasowywał obolałe biodro. Leżał na czymś twardym. Wrócił do łóżka, spojrzał na materac i zaczął go naciskać palcami centymetr po centymetrze. Wyczuł coś wąskiego i twardego. Z trudem podniósł go i przewrócił na drugą stronę. W miejscu, z którego usunięto trochę pianki, znalazł sporych rozmiarów dziurę w pasiastym obiciu. Wetknął dłoń do środka i szukał, aż natrafił na coś zimnego. Wyciągnął przedmiot i gapił się w zdumieniu, nie wierząc własnym oczom. W zaniedbanej, opuszczonej chacie, w spleśniałym starym materacu znalazł rewolwer. Ujął go ostrożnie obiema dłońmi i zajrzał do lufy. Początkowo sprawiał wrażenie obcego ciała, ale kiedy chwycił go prawą ręką i położył palce na spuście, poczuł, że leży jak ulał. Emanował mocą. Całą potęgą nieba i ziemi. Bryzą, wichrem i burzą. Wiedziony ciekawością przesunął rygiel i otworzył bębenek. W komorze był jeden nabój. Z przejęciem wyciągnął go i przyjrzał mu się uważnie. Był długi, błyszczący, miał dziwnie zaokrąglony czubek. Wcisnął go z powrotem do komory, zadowolony, że tak dobrze pasuje. To kazało mu się rozejrzeć dookoła. Ktoś spędził tutaj noc i zostawił broń. Dziwne. Może nie miał czasu jej zabrać, bo ktoś go zaskoczył? A może czekał gdzieś w pobliżu, aż będzie mógł wrócić i ją odzyskać? Musiała być bardzo droga. Errki niewiele wiedział o broni palnej, ale miał wrażenie, że to wysokiej jakości rewolwer dużego kalibru. Odczytał drobne litery na kolbie: Colt.

– Co o tym myślisz, Nestorze? – mruknął cicho, obracając broń w tę i we w tę. Nagle przerwał i odrzucił ją. Rewolwer z trzaskiem upadł na podłogę. Wybiegł do kuchni i stał tam przez chwilę, trzymając się ławy. Powinien był się domyślić, że Nestor wypali z jakąś obrzydliwą propozycją. Słyszał ich, jak tam na dole, w ciemnej piwnicy aż tarzali się ze śmiechu. Wrócił i dość długo przyglądał się broni. Po pewnym czasie włożył ją z powrotem do materaca. Nie potrzebował jej, miał inną. Wędrował po domu, z kuchni do salonu i z powrotem, nie spuszczając wzroku z brudnych desek podłogowych. Nie przestawały skrzypieć w zmieniających się tonacjach. Wkrótce z wędrówki po pokojach stworzył całą melodię. Jego czarne włosy, kurtka i spodnie drżały z entuzjazmu. Rozpostarł sztywno ręce i poruszał palcami w rytmie skrzypiących desek. Rytm pochłonął go bez reszty. Chodził i chodził, nie mogąc się zatrzymać, nie chcąc się zatrzymać. W powtarzalności dźwięków odnajdywał spokój. Nie miał żadnego innego celu, niż chodzić tam i z powrotem, stawiając miarowe kroki, z rozczapierzonymi palcami. Skrzyp, skrzyp, Errki idzie, tam i z powrotem, raz po raz, z pokoju do pokoju, tup, tup.

Nie wiedział, jak długo tak chodził, ale wreszcie zebrał się na odwagę, zatrzymał się i stanął w drzwiach wejściowych. Otworzył je z wahaniem. Polana skąpana była w jasnym świetle słonecznym. Opuścił głowę, ostrożnie stanął na kamiennych schodach, a potem zaczął brnąć przez głęboką trawę. Zatrzymał się i wciągnął w nozdrza zapach sosnowych szyszek, paproci i orlic. Korzeń, łodyga i liść. Na koniec znów ruszył przed siebie, chociaż nie wiedział, dokąd idzie ani co będzie robił. Nestor kierował jego krokami w dół, przez zarośla, ku cywilizacji.

Było jeszcze wcześnie. Tylko ranne ptaszki zdążyły wstać z łóżka. Rozsuwali zasłony i popatrywali na rozpromieniony dzień. Gorąco. Jasno. Migocząca zieleń. Snuli optymistyczne plany na nadchodzący dzień, chcąc jak najlepiej wykorzystać krótki czas pięknej letniej pogody. Jedną z tych osób była Halldis Horn. Mieszkała samotnie w małej zagrodzie niedaleko starej fińskiej chaty. Gdy Errki stawiał pierwsze kroki w trawie, właśnie ściągała przez głowę nocną koszulę.

Zarówno pierwsza, jak i druga młodość Halldis dawno już minęła, poza tym kobieta ważyła o wiele za dużo, lecz kilka bezstronnych dusz nadal uważało ją za bardzo urodziwą. Była wysoka i pulchna, miała pełne piersi i siwy warkocz, który zwisał jej na plecach jak gruba żelazna lina. Twarz okrągłą, o zdrowej karnacji, policzki jak czerwone róże, a oczy, mimo wieku, nadal promieniały migotliwą jasnością.

Minęła salon i kuchnię i otworzyła drzwi na podwórze. Przymykając powieki, podniosła twarz do słońca. Stanęła na jednym ze schodków ubrana w kraciasty fartuch i drewniane chodaki. Miała na sobie brązowe podkolanówki – nie z powodu chłodu, ale dlatego że uważała, iż kobiety w jej wieku nie powinny pokazywać zbyt wiele gołego ciała. Nie odwiedzał jej nikt, oprócz właściciela sklepu spożywczego raz w tygodniu, ale istniał przecież Nasz Pan i Jego wiecznie obecne spojrzenie. Na dobre i na złe, mówiąc bez ogródek, bo chociaż była osobą wierzącą, słała Mu czasem gniewne myśli i nigdy nie prosiła o przebaczenie. Teraz patrzyła na inwazję dmuchawców. Całe podwórze było ich pełne. Wydawały się rozprzestrzeniać jak wysypka, psując wygląd całego ogrodu, który tak starannie pielęgnowała. Każdego lata dwukrotnie wykopywała je z korzeniami, zadając wściekłe ciosy motyką. Lubiła pracować, jednak od czasu do czasu skarżyła się – po to żeby przypomnieć swojemu świętej pamięci mężowi, w jakie wpędził ją tarapaty, gdy padł martwy za kierownicą traktora na skutek skrzepu wielkości ziarnka ryżu, który zablokował jakąś tętnicę. Nie mogła pojąć, jak coś takiego mogło ściąć z nóg jej zahartowanego, silnego męża, istną górę mięśni, mimo że lekarz próbował jej wszystko wyjaśnić. Wydarzenie to było dla niej tak samo niewiarygodne jak fakt, że samoloty latają albo że może zadzwonić do swojej siostry, Helgi, mieszkającej daleko na północy w Hammerfest, i tak wyraźnie usłyszeć jej płaczliwy głos.

Lepiej zacząć, zanim zrobi się zbyt gorąco. Odnalazła motykę i zaniosła ją do ogródka. Osłaniając oczy dłonią, przyjrzała się trawnikowi, by zaplanować pracę. Postanowiła zacząć od schodów i posuwać się zakosami ku studni, i dalej, aż do samej szopy. W korytarzu znalazła wiadro i grabie. Zaczęła pracę w szybkim rytmie, waląc miarowo po chwastach, dopóki się nie zmęczyła. Zadawała każdej roślinie dwa albo trzy ciosy, potem zmieniała rytm, napełniała wiadro i opróżniała je na stercie kompostu za domem. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” – myślała, uderzając energicznie w dno wiadra. Potem wracała do kopania. Jej szerokie biodra unosiły się ku niebu i poruszały w rytm uderzeń motyki. Czerwone i zielone kratki fartucha trzepotały łagodnie na wietrze. Brwi miała wilgotne od potu, a zwisający z ramienia warkocz kołysał się miarowo. Zwykle upinała go na głowie, zwinięty w kłębek jak błyszczący wąż, ale robiła to dopiero po wykonaniu porannych obowiązków.

Lubiła odgłosy, które towarzyszyły wykopywaniu chwastów. Motyka była ostra jak siekiera, bo sama niedawno ją naostrzyła. Od czasu do czasu trafiała na kamień i krzywiła się na myśl o tym, co stanie się z błyszczącym, cienkim jak brzytwa ostrzem. W miarę jak torowała sobie drogę naprzód, chwasty padały jak żołnierze na polu bitwy. Nie śpiewała ani nie nuciła. I bez tego miała dość pracy, poza tym Stwórca mógłby sobie pomyśleć, że wiedzie się jej zbyt dobrze, a dla Halldis byłaby to przesada. W myślach nakrywała do stołu. Chleb domowego wypieku i własny wędzony ser zrobiony z koziego mleka.

Wyprostowała się. Stado ptaków rozwrzeszczało się wysoko nad koronami drzew. Miała wrażenie, że słyszy świst, a potem szelest czegoś spadającego przez liście. Potem zaległa cisza. Przerwała na chwilę i patrzyła, kradnąc kilka chwil odpoczynku. Pozwoliła spojrzeniu prześliznąć się po lasach, w których znała każde drzewo z osobna. Wydało jej się, że wśród znajomych konturów czarnych pni dostrzega coś ciemnego. Coś, czego przedtem nie było. Jakąś nieprawidłowość.

Zmrużyła oczy i przyglądała się uważnie, ale skoro nic się nie ruszało, potraktowała to jak złudzenie. Zatrzymała wzrok na studni. Trawa dookoła pompy była wysoka i zaniedbana. Powinna ją później skosić. Zgięła się znów do pracy, tym razem odwrócona plecami do drzwi frontowych. Słońce paliło coraz silniej, mimo że było dość wcześnie. Jej szerokie biodra rozgrzały się w słońcu, a pot szczypał, spływając wewnętrzną stroną ud. Tak wyglądało życie Halldis Horn. Rozwiązywanie jednego problemu, potem następnego, po kolei, bez narzekania. Była osobą, która nigdy nie kwestionowała porządku świata ani sensu życia. Tego się nie robiło. Poza tym obawiała się odpowiedzi. Nadal kopała zawzięcie, aż trzęsły się jej biodra. W górze, na stoku, ukryty za drzewem, stał Errki i patrzył.

*

Kobieta zafascynowała go. Wyrastała z ziemi jak ogromne świerki. Słyszał dźwięk, jaki wydawała – samotny, majestatyczny puzon. Długo stał i pożerał ją wzrokiem: okrągłe ramiona, łopocząca spódnica. Widywał tę kobietę wcześniej. Wiedział, że mieszka samotnie. Rzadko się odzywała i słuchała tylko wiatru albo skrzeczenia srok. Gdy zrobił parę kroków naprzód, pod jego stopami trzasnęły gałązki. Odgłos motyki był coraz mocniejszy. Utkwił wzrok w jej dłoniach, w grubych palcach i nadgarstkach. Ostrze wcinało się w ziemię z przerażającą siłą, w której nie było nic kobiecego. Gdy znów się poruszył, już bezszelestnie, stwierdził, że kobieta stopniowo uświadamia sobie, iż zbliża się do niej jakieś żywe stworzenie. U mieszkających samotnie ludzi rozwija się wyostrzona świadomość otoczenia. Rytm jej pracy zmienił się – najpierw zwolniła, a potem przyspieszyła, jakby chciała odegnać od siebie przeczucie, że za chwilę coś się wydarzy. Wyprostowała się. Nagle spostrzegła go i zesztywniała. Wyprężyła się. Jej klatka piersiowa falowała. W powietrzu między nimi pojawił się strach. Zacisnęła dłonie na trzonku motyki. Najpierw szeroko otworzyła oczy, a potem je zmrużyła. Obawiała się niewielu rzeczy na świecie, ale właśnie w tej chwili poczuła się nieswojo.

Zatrzymał się nagle, pragnąc, by kontynuowała pracę. Chciał tylko obserwować, jak wykopuje dmuchawce, przyglądać się rytmicznym wymachom i rozkołysanym biodrom. Lecz Halldis zaniepokoiła się. Errki odebrał wszystkie wyraźne sygnały wysyłane przez nią i stanął jak wryty z zaciśniętymi pięściami. Spojrzenie Halldis trafiło go jak deszcz strzał.

*

Słońce nadal wspinało się po niebie, zawzięcie prażąc ludzi, zwierzęta i wysuszony na pieprz las. Posterunkowy Robert Gurvin siedział samotnie, pogrążony w myślach. Rozpiął guzik koszuli i dmuchnął na klatkę piersiową. Strużka potu ciekła mu po szyi. Próbował odsunąć kosmyk włosów z czoła, ale ten nie miał ochoty zostać na nowym miejscu. Posterunkowy poddał się i dla odmiany spróbował zwolnić tętno siłą woli. Słyszał, że starzy Indianie potrafili robić coś takiego, ale z całej tej koncentracji wynikło tylko tyle, że zaczął się pocić jeszcze bardziej.

Na zewnątrz rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł zziajany, tęgi chłopiec w wieku około dwunastu lat. Bez tchu stanął na środku pokoju. W jednej dłoni trzymał popielaty futerał, przypominający dziwnie ukształtowaną walizkę. Może w środku znajdował się jakiś instrument muzyczny w kształcie liry? „Chłopiec nie wygląda, jakby umiał grać na lirze”, pomyślał Gurvin. Przyjrzał mu się dokładnie. Był niesamowicie otyły. Ręce i nogi sterczały mu z tułowia pod kątem, jakby był napompowany do pełna helem i właśnie miał się wznieść w powietrze. Brązowe przetłuszczone włosy lepiły mu się do głowy cienkimi pasmami. Był boso. Nosił poprzecierane, obcięte dżinsy i brudny podkoszulek. Usta miał otwarte z podniecenia.

– Słucham.

Posterunkowy Gurvin odgarnął na bok papiery. Tamtego dnia nie miał zbyt wiele do roboty, poza tym lubił, gdy ktoś go odwiedzał. Właśnie teraz napawał się niewiarygodnym widokiem.

– Co się stało, chłopcze?

Przybysz zrobił krok naprzód. Nie przestawał dyszeć. Było widać, że musi szybko zrzucić z serca jakiś ciężar. Pewnie chce zgłosić kradzież roweru albo coś w tym rodzaju. Oczy mu błyszczały i trząsł się tak bardzo, że Gurvinowi od razu nasunęło się skojarzenie z ciepłym sufletem w piekarniku, tuż zanim się zapadnie.

– Halldis Horn nie żyje!

Jego głos balansował gdzieś pomiędzy dyszkantem dziecka a niższym tembrem głosu mężczyzny, którym miał się stać. Zaczął nisko, ale kiedy doszedł do słów „nie żyje”, mówił już falsetem.

Gurvin przestał się uśmiechać. Zdumiony spojrzał na stojące przed nim stworzenie, niepewny, czy dobrze usłyszał. Mrugnął i położył sobie dłoń na karku.

– Co powiedziałeś?

– Halldis nie żyje. Leży na schodach przed domem!

Wyglądał jak bohaterski żołnierz, który wrócił samotnie do obozu, żeby zameldować o tym, że cały jego pluton zginął w akcji. Poruszony do głębi duszy, ale mimo to niepozbawiony godności. Stawał przed dowódcą i meldował, że zakończył misję.

– Siadaj, młody człowieku! – powiedział Gurvin władczo i skinął głową w stronę krzesła. Chłopiec pozostał jednak nieporuszony. – Chodzi ci o tę kobietę, która ma małe gospodarstwo w Finnemarce?

– Tak.

– I przychodzisz prosto stamtąd?

– Szedłem obok jej domu. Leży na schodach.

– Jesteś pewny, że nie żyje?

– Tak.

Gurvin zmarszczył brwi. Upał dawał się wszystkim we znaki.

– Sprawdziłeś to?

Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem, jakby na samą myśl o tym miał zasłabnąć. Pokręcił przecząco głową, a jego monstrualne ciało zafalowało.

– Nie dotykałeś jej w ogóle?

– Nie.

– No to skąd wiesz, że nie żyje?

– Jestem pewien – wydyszał chłopiec.

Gurvin wyjął pióro z kieszeni koszuli i coś zanotował.

– Podaj mi swoje nazwisko.

– Snellingen. Kannick Snellingen.

Oficer mrugnął oczami. Imię i nazwisko były tak samo osobliwe jak chłopiec, ale pasowały do niego. Zapisał je w notesie, opanowując mimikę, by nie okazać dezaprobaty dla decyzji rodziców o wyborze imienia dla chłopca.

– Tak cię ochrzcili, Kannick? To na pewno nie przezwisko? Albo skrót od Karla Henrika?

– Nie, Kannick. Pisze się przez „c-k”.

Gurvin zamaszyście zanotował dane.

– Nie codziennie spotyka się takie imię – powiedział uprzejmie. – Ile masz lat?

– Dwanaście.

– I chcesz mi powiedzieć, że Halldis Horn nie żyje?

Chłopiec skinął głową, nadal ciężko dysząc i smutnie przestępując z nogi na nogę. Na podłodze blisko siebie postawił walizkę. Była pokryta nalepkami. Gurvin zauważył serce, jabłko i parę imion.

– Nie nabierasz mnie przypadkiem, co?

– Nie!

– Tak czy inaczej, myślę, że powinienem do niej zadzwonić. Sprawdzę, czy odbierze telefon – stwierdził Gurvin.

– Niech pan sobie dzwoni. I tak nikt nie odbierze!

– Siadaj wreszcie – powiedział Gurvin. Po raz drugi wskazał głową krzesło, ale chłopiec wciąż stał. Gurvin podejrzewał, że gdyby usiadł, pewnie nie dałby rady się podnieść. Numer znalazł w książce telefonicznej pod nazwiskiem Thorvald Horn. Wybrał i czekał. Halldis miała swoje lata, ale poruszała się jeszcze całkiem żwawo. Żeby się upewnić, czekał dość długo. Pogoda była wspaniała. Może kobieta wyszła do ogrodu? Chłopiec wpatrywał się w niego, oblizując usta. Gurvin zauważył, że czoło chłopca jest bielsze niż policzki, bo ocieniała je gęsta czupryna. T-shirt miał trochę za krótki i część ogromnego brzucha wylewała się znad szortów.

– Opowiedziałem panu o wszystkim – powiedział bez tchu. – Teraz mogę już iść?

– Nie. Obawiam się, że nie – odparł policjant, odkładając słuchawkę. – Nikt nie odpowiada. Muszę wiedzieć, kiedy u niej byłeś. Muszę napisać raport, a to może być ważne.

– Ważne? Przecież ona nie żyje!

– Muszę wiedzieć, kiedy to się mniej więcej stało – przemówił łagodnie Gurvin.

– Nie mam zegarka. I nie wiem, jak długo idzie się tu z jej zagrody.

– Powiedziałbyś, że jakieś trzydzieści minut?

– Biegłem prawie przez całą drogę.

– No to powiedzmy dwadzieścia pięć.

Gurvin spojrzał na zegarek i zrobił kolejną notatkę. Nie sądził, żeby tak gruby dzieciak szybko biegał, zwłaszcza że miał ze sobą bagaż. Znów wybrał numer Halldis. Odczekał długą chwilę, zanim odłożył słuchawkę. Był zadowolony. Trafiła się długo wyczekiwana odmiana w rutynie codziennych zajęć. Była mu bardzo potrzebna.

– Czy mogę teraz pójść do domu?

– Podaj mi swój numer telefonu.

Chłopiec zaskrzeczał piskliwym głosem. Podwójny podbródek zadrżał na pulchnej twarzy, a dolna warga zadrżała. Policjant zaczął mu współczuć. Wyglądało na to, że rzeczywiście coś się stało.

– Mam zatelefonować po twoją matkę? – zapytał łagodnie. – Może przyjść po ciebie?

Kannick pociągnął nosem.

– Mieszkam w Guttebakken.

Ta informacja kazała Gurvinowi przyjrzeć się chłopcu z zainteresowaniem. Kannick miał wrażenie, że oczy policjanta zasnuwa błona, i natychmiast zrozumiał, że dorosły właśnie włożył go do nowej teczki z adnotacją „niewiarygodny”.

– Na pewno?

Gurvin nie spieszył się, strzelając knykciami każdego palca z osobna.

– Czy mam w takim razie tam zatelefonować i poprosić, żeby ktoś po ciebie przyszedł?

– Brakuje im ludzi. Na dyżurze została tylko Margunn.

Chłopiec znów przestąpił z nogi na nogę i nie przestawał pociągać nosem.

Policjant przemówił łagodniej.

– Halldis Horn była w podeszłym wieku – mówił. – A tacy ludzie umierają. Takie jest życie. Nigdy wcześniej nie widziałeś zmarłego, prawda?

– Właśnie że widziałem!

Gurvin uśmiechnął się.

– Tacy ludzie zwykle umierają we śnie albo siedząc w bujanym fotelu. Nie ma się czego bać. Nie musisz w nocy leżeć, nie spać i rozmyślać o tym. Obiecujesz, że nie będziesz sobie tym zaprzątał głowy?

– Ktoś tam był – wyrzucił z siebie chłopiec.

– W jej zagrodzie?

– Errki Johrma – chłopak wyszeptał te słowa jak przekleństwo.

Gurvin popatrzał na niego z zaskoczeniem.

– Stał za drzewem, obok szopy, ale wyraźnie go widziałem. A potem poszedł do lasu.

– Errki Johrma? Coś mi tu nie gra. – Gurvin potrząsnął głową. – Od kilku miesięcy jest w zakładzie.

– Pewnie uciekł.

– Zaraz się o tym przekonamy – stwierdził policjant spokojnie, ale przygryzł wargę. – Rozmawiałeś z nim?

– Czy pan zwariował?!

– Zajmę się tym. Ale najpierw sprawdzę, co się dzieje z Halldis.

Pozwolił, by wieść o Errkim dotarła do jego świadomości. Nie był przesądny, ale zaczął rozumieć, dlaczego inni tak reagowali. Errki Johrma czający się w okolicznych lasach i martwa Halldis. Albo przynajmniej nieprzytomna. Miał wrażenie, że słyszał to już wcześniej. Historia powtarzała się.

Coś przyszło mu do głowy.

– Dlaczego wleczesz ze sobą tę walizę? Nie masz chyba próby orkiestry w samym środku lasu, prawda?

– Nie – odparł chłopiec, stawiając stopy po obu stronach bagażu, jakby obawiał się, że zostanie on skonfiskowany. – To parę drobiazgów, które zawsze noszę ze sobą. Lubię chodzić po lesie.

Policjant obrzucił go przenikliwym wzrokiem. Chłopiec wyglądał na bezczelnego, ale jego głos zdradzał, że coś przestraszyło go nie na żarty. Gurvin zatelefonował do Guttebakken – domu dla chłopców z problemami wychowawczymi – i poprosił o połączenie z kierowniczką. Zwięźle wyjaśnił jej sytuację.

– Halldis Horn? Nie żyje? Na schodach przed domem?

Mówiła głosem pełnym powątpiewania i obawy.

– Trudno powiedzieć, czy kłamie – odpowiedziała kobieta. – Wszyscy kłamią, kiedy im to pasuje, ale może się w tym kryć ziarno prawdy. W każdym razie mnie już dzisiaj raz oszukał, bo na pewno wziął ze sobą łuk, chociaż doskonale wie, że wolno mu go używać tylko pod nadzorem dorosłych.

– Łuk? – Gurvin nie zrozumiał.

– Czy ma z sobą futerał?

Policjant spojrzał na chłopca i na to, co leżało między jego nogami.

– Tak, ma.

Kannick zrozumiał, o czym mowa, i zsunął swoje grube nogi.

– To łuk z włókna szklanego i dziewięć strzał. Włóczy się po lasach i strzela do wron.

Z tonu jej głosu Gurvin domyślił się, że nie jest zirytowana, bardziej zmartwiona. Wykonał jeszcze jeden telefon, tym razem do szpitala, w którym przebywał Errki Johrma. Albo raczej powinien przebywać, bo okazało się, że faktycznie uciekł. Spróbował umniejszyć znaczenie tego epizodu. Wieść o Errkim była wystarczająco niepokojąca. O Halldis nie wspomniał ani słowem.

Kannick stawał się coraz bardziej niespokojny. Spojrzał na drzwi. „Co się stało? – zastanawiał się Gurvin. – Na miłość boską, chyba nie ustrzelił jej z tego swojego łuku?”

– No cóż, przynajmniej Halldis umarła pięknego dnia – powiedział, rzucając chłopcu zachęcające spojrzenie. – Poza tym miała już swoje lata. O takiej śmierci wszyscy marzymy. Przynajmniej ci z nas, którzy nie urodzili się wczoraj.

Kannick Snellingen nie odpowiedział. Pokręcił głową i stał bez ruchu z futerałem między nogami. Dorosłym zawsze się wydaje, że wszystko wiedzą. A Gurvin wkrótce się dowie, jak jest naprawdę.

Jechał powoli pod górę ku zagrodzie Halldis. Od ostatniej wizyty minęło sporo czasu, może nawet rok. W jego piersi jakby wirował szaleńczo wyszczerbiony kamień. Teraz, gdy był sam w samochodzie, poczuł, że cały dygocze. Co właściwie widział ten chłopiec?

Kannick upierał się, że pójdzie do Guttebakken na piechotę. Z posterunku do zakładu było około dwóch kilometrów. Margunn obiecała, że wyjdzie po niego. Na tyle, na ile Gurvin znał kierowniczkę, wiedział, że będzie czekała na chłopca z sokiem, słodkimi bułeczkami i opieprzem, a potem czule pogładzi go po włosach. Mniejsza o to, co powiedzą inni. Margunn dobrze wiedziała, czego chłopcu potrzeba. Kannick uspokoił się trochę i gdy wychodził, wyraz jego twarzy zdradzał większą pewność siebie.

Subaru pokonywało lesisty stok z zajadłością teriera. Wszyscy w okolicy mieli samochody z napędem na cztery koła. Przydawały się w zimie z powodu śniegu i wiosną z powodu błota. Stoki były strome i jechało się dość trudno nawet suchą, wybrukowaną drogą. Myślał o Errkim Johrmie. W szpitalu potwierdzili, że bez problemu uciekł przez otwarte okno, a potem skierował się tam, gdzie każdy go znał. Dokąd miał iść? Przecież czuł się tu jak w domu. Wyglądało na to, że Kannick nie kłamie. Jak większość ludzi, Gurvin miał się na baczności z powodu wszystkich plotek, tak samo nieprzyjemnych, jak sam Errki. Nieszczęście podążało za nim krok w krok. Był jak zły omen, który zostawiał za sobą lęk i przerażenie. Dopiero po przymusowym skierowaniu na leczenie do zakładu zamkniętego ludzie zaczęli okazywać mu trochę współczucia. Przecież biedak jest chory, mówili, lepiej, że mu tam pomogą. Chodziły pogłoski, że próbował zagłodzić się na śmierć, że znaleziono go na oddziale wycieńczonego jak jeniec wojenny. Leżał na łóżku, gapił się w sufit i monotonnie recytował: „groch, wołowina, wieprzowina, groch, wołowina, wieprzowina”. I tak setki razy.

Gurvin przypomniał sobie coś, co zdarzyło się dawno temu. Wyglądał przez boczne szyby. Miał nadzieję, że Errki się nie pojawi. Był tak niesamowicie dziwny. Ponury, odpychający i zaniedbany. Zamiast oczu miał dwie wąskie szparki i nigdy nie otwierał ich szeroko, dlatego czasami zastanawiano się, czy przypadkiem nie kryje się za nimi tylko bezdenna otchłań, przez którą można zajrzeć w sam środek jego pokręconego umysłu.

Gurvinowi trudno było uwierzyć, że Halldis nie żyje. Znał ją i Thorvalda od dziecka, z tym że to ona zawsze wydawała się nieśmiertelna. Nie potrafił sobie wyobrazić tego małego gospodarstwa w górach bez nich. Ono było tam od zawsze. Kannick na pewno widział coś innego, czego nie zrozumiał, i to go przestraszyło. Może Errkiego Johrmę groźnie spoglądającego zza drzewa? Samo to wystarczyłoby, żeby przestraszyć człowieka i zrobić mu mętlik w głowie. Zwłaszcza znerwicowanego chłopca, który i bez tego miał kłopoty. Opuścił obie przednie szyby auta, lecz mimo to pocił się obficie. Już dojeżdżał na miejsce i widział szopę w gospodarstwie Halldis. Nie mieściło mu się w głowie, że kobieta w jej wieku potrafi wszędzie utrzymać porządek. Chyba nigdy nie przestawała pieścić podwórka grabiami i kosą. Potem pojawił się ogród – bujny i zielony mimo panującej suszy. We wszystkich innych miejscach trawniki dawno pożółkły. Tylko Halldis potrafiła stawić czoła siłom natury. Chyba że wbrew zakazowi podlewała trawę. Skręcił od razu, by przyjrzeć się domowi. Niski biały budynek z czerwonymi wykończeniami. Drzwi frontowe otwarte. Tu przyszedł pierwszy wstrząs: na schodach przed domem zauważył głowę i rękę. Przerażony, zahamował i zgasił silnik. Chociaż z tego miejsca widział niewiele więcej, od razu wiedział, że kobieta nie żyje. Cholera, a jednak chłopak mówił prawdę! Niechętnie otworzył drzwi samochodu. To prawda, że wszyscy zmierzali do tego samego celu drogą życia, że Halldis była starą kobietą, lecz nagle stanął sam na sam ze śmiercią.

Gurvin nie po raz pierwszy znajdował martwe ciało, ale zdążył zapomnieć, jak dziwne jest to niezgłębione uczucie samotności – samotności, która wtedy najbardziej dawała się we znaki. Być tym jedynym. Wysiadł z samochodu i zbliżał się powoli, jakby chciał odłożyć tę chwilę na później, tak długo, jak to możliwe. Spojrzał przez ramię, nie mogąc się powstrzymać. Niewiele mógł zrobić. Tylko podejść i schylić się, przyłożyć palec do gardła i potwierdzić, że rzeczywiście nie żyje. Nie miał żadnych wątpliwości. Nie pozwalał na nie kąt ułożenia głowy w odniesieniu do pobladłej ręki i rozczapierzone palce. Ale wszystko trzeba sprawdzić. Wtedy będzie mógł usiąść w samochodzie, wezwać karetkę, zwinąć sobie skręta i czekać, słuchając jakiejś muzyki w radiu. Nie było sensu sprawdzać niczego w środku. Zgon nastąpił z przyczyn naturalnych, dlatego nie widział żadnego powodu, by robić cokolwiek innego. Znalazł się przy martwym ciele i nagle się zatrzymał. Coś szarego, przypominającego konsystencją mleko, płynęło po schodach. Może coś niosła i upuściła, kiedy upadła? Ostatnie metry pokonał z bijącym sercem.

To, co zobaczył, podziałało na niego jak cios obuchem w głowę. Stał i gapił się bez tchu przez kilka sekund, zanim zdołał zrozumieć, na co patrzy. Leżała na plecach z rozłożonymi nogami. W jej pulchnej twarzy tkwiła motyka, wbita głęboko w lewy oczodół. Widać było niewielką część błyszczącego ostrza. Usta miała otwarte, a proteza górnej szczęki wysunęła się, nadając nieprzyjemny grymas twarzy, którą tak dobrze znał. Zatoczył się do tyłu i z trudem chwytał powietrze. Chciał natychmiast wyciągnąć ostrze z jej twarzy, ale nie mógł. Odwrócił się na pięcie i udało mu się dojść do trawnika, zanim zawartość jego żołądka znalazła się na zewnątrz. Wymiotując, myślał o Errkim. Halldis nie żyje, a Errki krąży w pobliżu. Może był jeszcze wyżej, w lesie, ukrywał się za drzewem i obserwował go? W tej chwili Gurvinowi zabrzmiały w uszach własne słowa: „O takiej śmierci wszyscy marzymy. Przynajmniej ci z nas, którzy nie urodzili się wczoraj”.

*

W niecałą godzinę później w zagrodzie Halldis zaroiło się od ludzi.

Główny inspektor Konrad Sejer wpatrywał się w drugie, nietknięte oko martwej kobiety. Twarz ofiary miała przebarwienia z powodu wewnętrznego krwotoku. Policjant nie zdradzał żadnych emocji. Wszedł do domu, zdziwiony panującym wszędzie porządkiem i spokojem. Zajrzał do maleńkiej kuchni, w której nic nie zwróciło jego uwagi. Przejrzał korespondencję kobiety, wybrał jeden z listów i coś zanotował. Długo stał i patrzył. Wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu.

Większość z obecnych miała jasno określone zadania. Starali się najlepiej, jak mogli, skoncentrować na swoich obowiązkach. Ale wszyscy wiedzieli, że kiedyś, trochę później, w złe dni przypomną sobie te wydarzenia. Kilku z nich nie było w stanie zabrać się od razu do roboty, odwrócili się plecami do schodów i zapalili papierosy. Później starannie pochowali zgaszone niedopałki do pudełek. Uważaj, gdzie stawiasz kroki i czego dotykasz. Zachowaj spokój, zrób miejsce dla fotografa, to jest tylko kolejna sprawa, będą inne, przecież jej nie znałeś. Inni będą się martwić. Miejmy taką nadzieję.

Gurvin stał przy studni i zaciągał się dymem papierosa. Odkąd przybyły radiowozy, palił jednego za drugim. Teraz rozglądał się dookoła i obserwował ludzi. Słyszał ich głosy: przyciszone, energiczne, poważne, niepozbawione szacunku dla niej, dla Halldis. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek myślała o sobie, jak, jego zdaniem, czyniły starsze osoby, gdy dobiegały osiemdziesiątki i kresu życia. Czy przypuszczała, że kiedyś będzie leżeć w otwartej trumnie, w ślicznej sukience, ze złożonymi dłońmi? Z dyskretnym różem na policzkach, nałożonym przez uczynną osobę, której zadaniem jest sprawić, by wyglądała możliwie najpiękniej, zanim uda się na spotkanie ze Stwórcą. Stało się jednak inaczej. Nie była piękna. Pół głowy zmiażdżył cios motyką i żaden człowiek tego nie ukryje. Zapalił kolejnego papierosa i przyłapał się na tym, że spogląda w górę, na lasy, jakby miał wrażenie, że Errki nadal obserwuje ich płonącymi oczyma. „Dlaczego?”,pomyślał Gurvin. Taka stara kobieta. Czy w jakiś sposób mu zagrażała, czy też każdy, kogo spotkał, był jego wrogiem? Co takiego powiedziała mu albo zrobiła, że przeraził się i musiał ją zabić? Gurvin potrafił zrozumieć powody, dla których popełniano większość przestępstw, przynajmniej kiedy się dobrze postarał. Rozumiał szesnastoletnich chłopców, którzy snuli się wieczorami po ulicach w poszukiwaniu emocji. Spinali kable i pruli przez miasto bryką, pociągając alkohol z butelki. Szybkość. Pęd. Świadomość, że ktoś ich ściga, że ktoś wreszcie zwraca na nich uwagę. Rozumiał, że można dokonać gwałtu. Wściekłość, impotencja w obliczu płci przeciwnej, kobieta jako niepojęta tajemnica, którą mężczyzna musi odkryć. W mrocznych chwilach rozumiał nawet mężczyzn bijących kobiety. Ale tego nie mógł pojąć. Jak coś tak strasznego mogło zakiełkować i urosnąć w czyjejś głowie, rozprzestrzeniając się powoli jak trucizna? Wymazać wszelkie naturalne zahamowania i zmienić człowieka w dzikie zwierzę? Tacy ludzie później często niczego nie pamiętali. Morderstwo było jak zły sen, nigdy zupełnie realne. Nawet wtedy, gdy wbrew wszelkim oczekiwaniom odzyskiwali zdrowie. Gdy osiągali pewien poziom jasności umysłu, mówiono im: zrobiliście coś strasznego, ale wtedy byliście chorzy. Gurvin patrzył na inspektora, który nie ujawniał swych uczuć – chociaż co jakiś czas przygładzał dłonią włosy, jakby chcąc wszystko utrzymać w ryzach. W równych odstępach czasu wydawał rozkazy albo formułował pytania – wszystko z naturalnym autorytetem, który jakby emanował z jego wnętrza. Imponująco głęboki głos wydobywał się z wysokości prawie dwóch metrów. Gurvin podniósł głowę właśnie w chwili, gdy ciało Halldis zniknęło w foliowym worku na zwłoki. Został po niej tylko dom z szeroko otwartymi oknami i drzwiami. Pewnie zostanie sprzedany jakiemuś głupkowi z miasta, który marzy o posiadaniu małego gospodarstwa w lesie. Może po raz pierwszy pojawią się tu dzieci, a rodzice zainstalują huśtawkę i piaskownicę? Kolorowe plastikowe zabawki rozsypią się po trawniku. Młodzi ludzie noszący oburzająco skąpe ubrania – dobrze, że Halldis ich nie zobaczy. Wszystko będzie w porządku. Ale coś gryzło go od środka, coś, czego nie mógł zignorować.

*

5 lipca. Upał.

Głównego inspektora Konrada Sejera tknęło dziwne przeczucie. Odwrócił się i niespiesznym krokiem wszedł do baru w Park Hotelu. Nigdy nie chodził do barów. Zorientował się, że ostatni raz wpadł do niego przed śmiercią Elise. W środku oświetlenie było nastrojowo przyćmione, a temperatura dużo niższa niż na ulicy. Grube dywany tłumiły odgłos jego kroków, a panujący w pomieszczeniu półmrok umożliwiał szerokie otwarcie oczu.

Wewnątrz było prawie pusto, lecz przy barze siedziała samotna kobieta. Wyróżniała się po części dlatego, że była sama, a po części dlatego, że miała na sobie rzucającą się w oczy czerwoną sukienkę. Bardzo piękną, cienką, z miękkiego materiału w maki. Miała blond włosy, opadające za uszami na szyję. Widział jej profil. Szukała czegoś w torebce. Kiedy podniosła głowę i uśmiechnęła się, nie był na to przygotowany i odkłonił się sztywno. Wyglądała znajomo. Przypominała młodą policjantkę z komisariatu, której imienia nigdy nie mógł zapamiętać. Nie miała przed sobą drinka. Widocznie jeszcze nie zdążyła zamówić. A może szukała pieniędzy?

– Dzień dobry – zagadnął, kierując się ku barowi. – Ale dzisiaj gorąco. Czy mogę pani postawić drinka?

Słowa po prostu wyrwały mu się z ust. Oparł się śmiało na barze, trochę zaskoczony swoją zuchwałością. Może to z powodu ciepła? Albo wieku, który czasami mu dokuczał. Miał pięćdziesiąt lat, a stąd było już z górki ku tajemniczej ciemności.

Jednak ona skinęła głową i uśmiechnęła się. Teraz ujrzał ją z przodu. Co za piersi! Podobnie jak obojczyk – prosty i smukły, wyraźnie zarysowany pod skórą. Poczuł zakłopotanie. Przecież to nie policjantka, tylko Astrid Brenningen, recepcjonistka z Ministerstwa Sprawiedliwości. Jak mógł być takim idiotą?! Była dwadzieścia lat starsza od policjantki i z wyglądu zupełnie jej nie przypominała. Wszystko przez to przyćmione oświetlenie.

– Poproszę campari. Dziękuję. – Posłała mu przekorny uśmiech, a on zaczął gmerać w tylnej kieszeni w poszukiwaniu portfela, starając się sprawiać wrażenie, że jest opanowany. Nie spodziewał się zastać jej tu samej, bez towarzystwa. Ale, na litość boską, dlaczego Astrid nie miałaby wyjść na miasto i napić się drinka, i dlaczego on nie miałby go jej postawić? Przecież można uznać, że są kolegami. Nie rozmawiali dotąd zbyt wiele, a to dlatego, że nigdy nie miał czasu zatrzymać się i pogawędzić. Zawsze dokądś pędził, żeby zrobić coś ważnego, i nie miał czasu na plotki w holu. Poza tym nigdy nie flirtował. Nie miał pojęcia, co go napadło.

Z wdziękiem popijała campari i uśmiechała się w dziwnie znajomy sposób. Poczuł ukłucie w karku i musiał przytrzymać się baru, żeby nie upaść. Nogi się pod nim ugięły, a serce załomotało gwałtownie. To nie była Astrid Brenningen. To była jego Elise!

Zaczął się pocić. Nie miał pojęcia, jak to możliwe, że siedzi tutaj, tuż obok, po tylu latach, uśmiechając się, jakby nic się nie wydarzyło.

– Co u ciebie? – wyjąkał, ścierając pot z brwi grzbietem dłoni. W tej chwili zauważył własną rękę. Znowu o mało nie zemdlał. Nie miał koszuli! Stał przy barze w Park Hotelu z nagim torsem! Rozpaczliwie przewrócił się na bok i podciągnął kołdrę. Otworzył oczy i przez chwilę zdezorientowany mrugał oczami, broniąc się przed światłem. Jego pies, Kollberg, siedział obok łóżka i gapił się na niego. Była szósta rano.

Duże oczy Kollberga błyszczały jak wypolerowane kasztany. Teraz zwierzę pochyliło głowę ku niemu w ujmujący sposób. Ciężki ogon poruszył się dwukrotnie z optymizmem. Sejer spróbował wziąć się w garść po tym, co mu się przyśniło.

– Zaczynasz siwieć – powiedział szorstko, patrząc na psi pysk, gdzie sierść nabrała tego samego odcienia, co jego włosy.

– Zostań dzisiaj w domu. Pilnuj.

Słowa zabrzmiały bardziej surowo, niż chciał, jakby ukrywając zakłopotanie wywołane snem. Wygramolił się z łóżka. Obrażony Kollberg zaskomlał i osunął się ciężko na podłogę. Rzucił panu urażone spojrzenie. Sejera zawsze zdumiewało to rozdzierające serce spojrzenie i to, jak zwierzę ważące sześćdziesiąt kilogramów, z mózgiem wielkości klopsika może wywołać w nim takie uczucia.

Przygnębiony, stał pod prysznicem dłużej niż zwykle. Odwrócił się plecami do drzwi, by podkreślić, kto tu rządzi.

Nie znosił upałów. O wiele bardziej wolał pochmurną i bezwietrzną pogodę, czternaście, piętnaście stopni w sierpniu albo we wrześniu, z przyjemnymi ciemnymi wieczorami i nocami.

Tego rana nie spieszył się. Uważnie przeczytał gazetę, od początku do końca. Morderstwo w Finnemarce znalazło się na pierwszej stronie. Informację o nim podano też w radiu na samym początku wiadomości. Tą tragedią będzie żył przez kilka następnych tygodni. Jedząc śniadanie, słuchał wywiadu z posterunkowym Gurvinem. Potem wyprowadził psa na spacer. Następnie uchylił okno w kuchni, spuścił okiennice i sprawdził, czy zapasowy klucz jest na swoim miejscu w dzbanie za drzwiami. Poprosi sąsiada, żeby wyszedł z psem, na wypadek gdyby coś zatrzymało go na dłużej poza domem.

Zanim ruszył w drogę do pracy, była ósma. Nie zdążył się uspokoić po śnie. Jakaś dłoń chwyciła go za serce i ściskała je. Nadal bolało. Elise odeszła. Nie – więcej niż odeszła, już w ogóle nie istniała. A on tu był, już dziewiąty rok wlókł się samotnie przez życie. Nogi niosły go przed siebie, miarowo i spokojnie. Mył się i ubierał, jadł i pracował, nawet mu to służyło. Przeważnie czuł się dobrze. Czy takie stwierdzenie to przesada? Uczucie bezsilności pojawiało się tylko co jakiś czas, tak jak tego ranka. Albo kiedy siadywał samotnie wieczorami i słuchał muzyki. Muzyki, którą lubiła, której słuchali razem. Eartha Kitt. Billie Holiday.

Ulicą płynął nieprzerwany potok ludzi w letnich ubraniach. Był piątek. Przed nimi długi weekend i marzenia o tym, co z sobą przyniesie, to biło ze wszystkich twarzy. Sejer nie miał żadnych planów. Na urlop wybierał się dopiero w połowie sierpnia, a w letnie miesiące bywało zwykle spokojnie, chyba że zrobi się tak gorąco, że ludzie zaczną szaleć. Na razie upał trwał trzy tygodnie, a o godzinie 8.13 rano termometr na dachu domu towarowego wskazywał już dwadzieścia sześć stopni.

Ponieważ komenda główna była położona poza centrum miasta, poczuł się trochę jak ryba płynąca pod prąd, unikając pieszych na zatłoczonej ulicy. Miał wrażenie, że wszyscy poza nim zdążają w przeciwną stronę, kierując się do biur i sklepów położonych wokół rynku. Spojrzał na bezchmurne niebo. Jaskrawa, pastelowa barwa sprawiła, że zmrużył oczy. Za cienką warstwą światła ziała monstrualna, zimna ciemność. Dlaczego akurat teraz musiał o tym pomyśleć?

Szybkim spojrzeniem obrzucał twarze w tłumie. Przez ułamek sekundy krzyżował z nimi wzrok. Wszyscy robili to samo: patrzyli na niego przez chwilę, a potem spuszczali wzrok. Widzieli wysokiego, żylastego, siwego mężczyznę z długimi nogami. Zapytani, pewnie odpowiedzieliby, że piastuje wysokie stanowisko. Przystojny, nie wyróżniał się strojem. Spodnie w kolorze khaki, niebieskawopopielata koszula i wąski granatowy krawat z drobnymi czerwonymi kropkami.

W jednej dłoni niósł ciemną skórzaną aktówkę z mosiężnym zamkiem i z inicjałami K.S. Pasowała do czarnych butów wyglansowanych na wysoki połysk. Spod srebrzących się włosów spoglądały dociekliwe i niebywale ciemne oczy. Jednak niczego więcej nie dało się zauważyć z zewnątrz. Przyszedł na świat w pięknej Danii, a jego narodziny były trudnym przeżyciem, zarówno dla niego, jak i dla jego matki. Nawet dzisiaj, po pięćdziesięciu latach, miał małe wgłębienie przy linii włosów – ślad po porodzie kleszczowym. Często drapał się w to miejsce, jakby sprowokowany mglistym wspomnieniem. Osoby mijające go na ulicy nie wiedziały, że ma egzemę i że pod świeżo wyprasowaną koszulą kryje się kilka płatów łuskowatej skóry. Albo że jego ciałem co jakiś czas wstrząsa niepokój, który przychodzi i odchodzi. W głębi jego prywatnego wszechświata istniał słaby punkt. Nigdy nie otrząsnął się z żalu z powodu utraty Elise. Uczucie to stawało się coraz silniejsze, aż nagle implodowało, tworząc czarną dziurę, która co jakiś czas wsysała go.

Ponownie skoncentrował się na tłumie ludzi idących w przeciwną stronę. Wśród wszystkich jasnych, przewiewnych, letnich ubrań, wyróżniała się jedna sylwetka. Mężczyzna, musiał mieć chyba niewiele ponad dwadzieścia lat, przemieszczał się szybkim krokiem w pobliżu ścian budynków. Mimo upału miał na sobie ciężkie ubranie – ciemne spodnie i czarny sweter. Na nogach nosił brązowe, skórzane sznurowane buty, a także – co najdziwniejsze w lipcowym upale – długi, prążkowany szalik, kilka razy owinięty luźno wokół szyi. Lecz to nie strój najbardziej wyróżniał go spośród ludzi na zatłoczonej ulicy. Mężczyzna ani razu nie podniósł głowy. Szybki, zdecydowany krok i oczy wbite w chodnik zmuszały wszystkich innych do odsuwania się na bok. Sejer spostrzegł go, kiedy dzieliło ich zaledwie piętnaście albo dwadzieścia metrów. Nerwowość i dziwny wyraz twarzy wzbudziły podejrzenia inspektora. Mijając Fokus Bank, usłyszał delikatne elektroniczne kliknięcie, po którym poznał, że placówka właśnie została otwarta. Szal mógł pełnić funkcję kaptura, który mężczyzna jednym ruchem zarzuci sobie na głowę, pozostawiając tylko szczelinę na oczy. Miał też torbę na ramię, co więcej, torba była otwarta, a mężczyzna chował w niej prawą rękę. Lewą trzymał w kieszeni. Nie było widać, czy ma rękawiczki.

Sejer nie zatrzymywał się. W przeciągu paru sekund mężczyzna zbliżył się do niego na kilka kroków. Wiedziony nagłym impulsem inspektor podszedł bliżej ściany i ze wzrokiem utkwionym w chodniku zaczął naśladować sposób poruszania się mężczyzny. Chciał się przekonać, czy odsunie się na bok, czy też się zderzą. Był trochę rozbawiony tym kaprysem i przyszło mu do głowy, że być może za długo pracuje w policji. Jednocześnie w zachowaniu mężczyzny zauważył coś, co go zaniepokoiło. Przyspieszył i bardziej wyczuł, niż zobaczył, majaczącą przed nim ciemną postać. Tak jak przeczuwał, nie zderzyli się. W ostatniej chwili mężczyzna zmienił kierunek, zszedł na bok i ominął go. Nie był więc zupełnie pogrążony we myślach. Uważał. Być może szedł w ten sposób, by nikt nie zapamiętał jego twarzy. Ale Sejer ją zapamiętał. Szeroka, pełna, z okrągłym podbródkiem, okolona kędzierzawymi blond włosami. Proste brwi. Krótki, szeroki nos.

Mężczyzna minął Sejera, wrócił na swoją ścieżkę przy ścianie i przyspieszył kroku. Inspektor zmrużył oczy, by lepiej widzieć, i poczuł na grzbiecie ciarki, gdy tamten zniknął w bramie wiodącej do Fokus Banku. Nie minęło więcej niż trzydzieści sekund, odkąd usłyszał kliknięcie zamka. W myślach analizował rozkład wnętrza banku, który prowadził jego rachunek oszczędnościowy. Pamiętał, że klienci przez szklane drzwi wchodzili do wąskiego korytarza, który skręcał w lewo. To oznaczało, że wnętrza nie było widać z ulicy. Okienka kasjerów znajdowały się po lewej stronie, lada z formularzami wpłat i różnymi innymi – tuż obok wyjścia, a po prawej stało kilka krzeseł dla klientów. Za kontuarem były miejsca dla kasjerów – maksymalnie pięciu, jeżeli w banku panował ruch. Ale teraz najprawdopodobniej był tylko jeden. Po zakończeniu transakcji klient mógł wyjść drzwiami wprost na rynek. Rabuś mógłby, na przykład, zaparkować tam samochód, zostawić klucz w stacyjce i obejść budynek, dostać się do środka przez szklane drzwi, a potem obrabować bank i zniknąć w kilka sekund. Nie można było zaparkować samochodu na ulicy, nie zwracając na siebie uwagi. Lecz od strony rynku bank miał dla swych klientów cztery miejsca parkingowe z parkometrami.

Sejer stał i patrzył. Nie mógł opanować zaniepokojenia. Z rezygnacją wzruszył ramionami i zdecydowanym krokiem zawrócił. Przecież nie musi nikomu o tym mówić. Otworzył drzwi, z trudem przecisnął się przez wąski korytarz i wyszedł obok kas. Stali tam dwaj klienci. Mężczyzna z torbą i młoda dziewczyna. Pracownica banku właśnie włożyła okulary i pochyliła się nad klawiaturą komputera. Mężczyzna stał odwrócony plecami do wejścia, wypełniając jakiś druczek. Nie podniósł głowy, gdy wszedł Sejer. Sprawiał wrażenie, że się spieszy.

Zdezorientowany Sejer rozejrzał się dookoła. Dla zachowania pozorów, wziął z gabloty na ścianie broszurę o funduszach emerytalnych, a potem wyszedł. „Kiedyś trzeba sobie powiedzieć – dosyć” – upomniał się surowo. Poza tym był już o kilka minut spóźniony, a nie miał w zwyczaju przychodzić do pracy jako ostatni. Wrócił na zatłoczoną ulicę i szybkim krokiem ruszył ku komendzie głównej. Minął sklep jubilerski z reklamą informującą o wyprzedaży, kwiaciarnię Brunnera i Pino Pino, gdzie Elise zwykle kupowała swoje ubrania. Również tamtą czerwoną sukienkę. Kilka minut później dostrzegł najwyższe piętra budynku komisariatu i w tej samej chwili usłyszał strzał. Padł w pewnej odległości od niego, ale mimo to był całkiem wyraźny. Potem ktoś zaczął krzyczeć.

Niemal wszyscy ludzie, którzy usłyszeli wystrzał, stanęli jak wryci. Tylko kilkoro nie zatrzymało się, rzucając za siebie jedynie ukradkowe spojrzenia. Inni stłoczyli się pod ścianami budynków stojących naprzeciw banku. Matka opiekuńczo objęła dziecko. Starszy mężczyzna, chyba niedosłyszący, rozglądał się oszołomiony, zastanawiając się, dlaczego wszyscy stanęli. Z otwartymi ustami gapił się na Sejera, który pędził, energicznie wywijając aktówką. Biegł szybko, lecz aktówka wybijała go z rytmu, wyglądało jakby kulał. Z banku chwiejnym krokiem wyszła kobieta. Oparła się o ścianę i ukryła twarz w dłoniach. Rozpoznał w niej kasjerkę. Za chwilę osunęła się na ziemię i przysiadła na chodniku.

– Policja – powiedział bez tchu. – Co się stało? Są ranni?

– Policja? – spojrzała na niego zdumiona. – Był napad na bank – z trudem chwytała powietrze. – Mężczyzna obrabował bank, a potem wybiegł na rynek. Uciekł… odjechał białym samochodem.

Sejer otworzył szeroko oczy, kiedy usłyszał resztę historii.

– Zabrał ze sobą dziewczynę.

– Co pani mówi?

– Zabrał ją ze sobą. Wyprowadził z banku, a potem wsadził do samochodu.

– Zakładniczka?

– Groził jej bronią!

Sejer rozejrzał się po placu. Fontanna tryskała cienkim strumieniem wody, a gołębie spokojnie dziobały okruchy chleba. Zostawił kasjerkę i podszedł do dwóch młodych mężczyzn, którzy żywo o czymś dyskutowali. Stali przy fontannie, musieli więc dobrze widzieć i bank, i główną ulicę.

– Czy widzieliście, którędy odjechał?

Umilkli i spojrzeli na niego.

– Policja – dodał, kładąc aktówkę na ziemi.

– Superszybka robota! – zawołał jeden z młodych ludzi, chudy jak szczapa. Okulary przeciwsłoneczne miał zsunięte na czubek głowy. Pojedyncze jaśniejsze pasemko kontrastowało z grzywą czarnych włosów. Odwrócił się i wskazał na główną ulicę, która zakręcała za budynkiem straży pożarnej i restauracją Diamond, a potem prowadziła ku wyjazdowi z miasta.

– Dziewczynę popędzał przed sobą, a potem wepchnął ją do samochodu.

– Co to był za samochód? – spytał szybko inspektor, nerwowo szarpiąc za pasek, żeby odczepić telefon komórkowy.

– Jakiś mały biały. Może renault…

– Zostańcie tutaj – polecił Sejer.

– Powinniśmy już być w pracy – zaoponował drugi młodzieniec. – Poza tym, moim zdaniem to nie był renault. Mnie bardziej przypominał peugeota.

– Dzisiaj się trochę spóźnicie – rzucił szorstko Sejer. – Coś takiego może się przytrafić najlepszym. Czy miał kominiarkę?

– Tak.

– Czarny pulower i sztruksy? Wiecie, kto to jest?

– Nie.

– Możemy pojechać na komisariat?

– Dlaczego nie?

„A jeżeli z góry wszystko to ukartowali?”, pomyślał nagle. Oboje mogli być w to zamieszani. Może to jego dziewczyna? Fałszywa zakładniczka. Dwoje ludzi w banku trzydzieści sekund po otwarciu? Cóż za zbieg okoliczności. Przestępcy stają się coraz bardziej pomysłowi.

Małe grupki ludzi stopniowo się rozchodziły, ale kilka osób ociągało się, mając może nadzieję, że policja ich też poprosi o złożenie zeznań. Nic więcej się nie działo. Mężczyzna zniknął. Po kilku sekundach wszystko się skończyło. Niektórzy pomyśleli, że wszystko poszło bardzo łatwo. Dysponując szybkim samochodem i znając teren, przestępca w pół godziny mógł pokonać spory kawał drogi.

Chłopak z fryzurą borsuka zsunął na nos okulary przeciwsłoneczne.

– Macie wszystko na wideo, prawda?

– Chyba tak – mruknął Sejer. Jego doświadczenia z monitoringiem tego rodzaju były różne. Odwrócił się właśnie w chwili, gdy na plac wjeżdżał radiowóz. Wyskoczył z niego Goren Soot, na którego widok Sejer zmarszczył brwi, jednak zaraz po nim pojawił się Karlsen, co z kolei wywołało u inspektora westchnienie ulgi.

– Wziął zakładniczkę. Młoda kobieta. Broń była naładowana. Wystrzelił w banku.

Karlsen bez skrępowania gapił się na chłopaka z fryzurą borsuka.

– Weźcie tych dwóch, żeby mogli złożyć zeznania. Widzieli złodzieja i samochód. I przejrzyjcie taśmę wideo najszybciej, jak się da. Musimy się dowiedzieć, kim jest zakładniczka. Zorganizujcie blokadę dróg E18 i E76. Użyjcie naszego pasma radiowego. To mały biały samochód, prawdopodobnie francuski.

– Dużo zgarnął? – Karlsen zajrzał przez drzwi do banku.

– Nie mamy jeszcze informacji. Ilu ludzi możemy zebrać?

– Niewielu. Skarrego wysłałem, żeby porozmawiał z Gurvinem, czterech ludzi wyjechało na kurs, a czterech innych jest na urlopie.

– Będziemy musieli poprosić o posiłki. Teraz koncentrujemy się tylko na zakładniczce.

– Miejmy nadzieję, że zostawi ją gdzieś po drodze.

– Nie można tracić nadziei – mruknął ponuro Sejer. – Lepiej pomówmy z kasjerką.

Dwaj młodzi ludzie musieli poczekać na tylnym siedzeniu radiowozu, jednak nie mieli nic przeciwko temu. Sejer i Karlsen weszli do banku. Kasjerka siedziała na jednym z krzeseł pod oknem. Towarzyszył jej dyrektor banku, który podczas napadu był w skarbcu i nie miał pojęcia, co się stało, dopóki nie usłyszał strzału, a wtedy nie ośmielił się wyjść, aż nie dotarło do jego uszu wycie syren alarmowych.

Sejer spokojnie obserwował młodą kobietę, która wykonywała polecenia bandyty. Była blada jak prześcieradło. Krople potu wystąpiły jej na czoło, ale nie była ranna. Przeniosła tylko kilka paczek banknotów z półki na ladę, ale było oczywiste, że od teraz jej życie nie będzie już takie samo. Może spisze testament? Najprawdopodobniej niewiele miała do zapisania, ale pewnie zechce to zrobić, póki jeszcze ma czas. Usiadł obok niej i zapytał łagodnym głosem:

– Czy nic się pani nie stało?

Zaczęła płakać.

– Nic – odpowiedziała, próbując się opanować. – Nic mi nie jest. Ale kiedy pomyślę o tej dziewczynie, którą porwał… szkoda, że pan nie słyszał, co mówił. Nie chcę nawet myśleć, co z nią zrobi.

– Spokojnie – powiedział Sejer. – Nie wybiegajmy myślami tak daleko. Zabrał ją, żeby nikt mu nie przeszkadzał w ucieczce. Czy widziała ją pani kiedyś?

– Nigdy.

– Może mi pani powiedzieć, co powiedział, kiedy stanął przy ladzie?

– Powiem panu dokładnie, co mówił – odparła. – Nigdy tego nie zapomnę. Zaszedł ją od tyłu. Najpierw chwycił ręką za szyję i odciągnął od lady, a potem przewrócił na podłogę i położył jej nogę na głowie. Do mnie krzyknął: „Jedna chwila wahania, a rozwalę dziewczynie łeb!”. Potem strzelił. Znaczy, strzelił w sufit. Płytki na suficie popękały i poleciały na wszystkie strony. We włosach mam pełno gipsu.

Otarła pot z czoła rękawem bluzki, a Sejer przerwał na chwilę przesłuchiwanie, żeby przyjrzeć się Karlsenowi, który zdejmował kamerę z sufitu i wyciągał z niej kasetę wideo.

– Mówił po norwesku?

– Tak.

– Bez akcentu?

– Bez. Miał wysoki głos. Może trochę ochrypły.

– A dziewczyna – mówiła coś w ogóle?