Łabędzi śpiew - Karin Fossum - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Łabędzi śpiew ebook i audiobook

Fossum Karin

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

70 osób interesuje się tą książką

Opis

Młody mężczyzna i nastoletni chłopiec spotykają się na skałach położonych tuż nad głęboką wodą w lesie Svartland. Następnego dnia szesnastoletnia Gritt Zeeland zostaje znaleziona martwa nieopodal tego miejsca.
Teraz inspektor Konrad Sejer ma przed sobą bolesną zagadkę morderstwa z wieloma możliwymi wyjaśnieniami. Jest bowiem mnóstwo powodów, przez które piękna i młoda dziewczyna mogła się stać ofiarą zabójstwa. Gritt Zeeland prawie nikogo do siebie nie dopuszczała, ale bardzo dużo osób – zarówno młodych, jak i dorosłych – zwracało na nią uwagę.
Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 29 min

Oceny
4,2 (49 ocen)
26
13
6
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Z braku laku…

Coś nie tak z plikiem, niedokończona.
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
umka1

Całkiem niezła

Jak dla mnie za dużo psychologii za mało akcji.
00
Dorotaciolek

Nie oderwiesz się od lektury

ok :)
00
Blanka87

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca lektura
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ba­kom syn­ger døden

Prze­kład: Jo­anna Bar­bara Ber­nat

Co­py­ri­ght © Ka­rin Fos­sum, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Hen­riette Mørk

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-87-0238-272-3

W książce znaj­duje się cy­tat z Ariego Behna, źró­dło: https://www.ord­tak.no/si­tat.php?id=7271.

Ty­tuł ba­śni Mały Frikk i jego skrzypki za: J Moe, Ch. As­bjørb­sen, Za­mek So­ria Mo­ria, cz. 2: Ba­śnie nor­we­skie, Po­znań 2014.

Cy­taty z Pro­roka za: K. Gi­bran, Pro­rok, przeł. W. Dy­now­ska, Ma­dras 1954.

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Czło­wiek pra­gnie być ko­chany. Z braku mi­ło­ści – cho­ciaż po­dzi­wiany, z braku po­dziwu pra­gnie wzbu­dzać strach, a je­żeli nie osią­gnie na­wet tego, to pra­gnie wzbu­dzać cho­ciaż wstręt i po­gardę, chce po­ru­szać ludz­kie uczu­cia. Du­sza wzdraga się przed próż­nią, chce kon­taktu za

Hjal­mar Söder­berg, Dok­tor Glas, przeł. Ewa Grusz­czyń­ska, War­szawa 2003.

A gdy je­den z nas po­tyka się i pada, pada on i za tych, któ­rzy idą za nim, gdyż prze­strogą im służy, – ostrzega o ka­mie­niu, na któ­rym po­tknąć się może każdy; ale i tym, co idą przed nim, upad­kiem swym służy, tym, co choć szyb­szy i pew­niej­szy mają krok, jed­nak nie usu­nęli z drogi fa­tal­nego ka­mie­nia.

Kah­lil Gi­bran, Pro­rok, przeł. Wanda Dy­now­ska, Ma­dras 1954.

Było parno, za­no­siło się na bu­rzę, po­wie­trze miało tę woń, któ­rej zna­cze­nie znają naj­bar­dziej wraż­liwi, a on taki prze­cież do nich na­le­żał.

Zro­bił jesz­cze kilka kro­ków do przodu, spo­glą­da­jąc na ska­li­stą plażę, nie wi­dział ży­wej du­szy, tylko gład­kie skały i ta­blicę na słu­pie.

UWAGA! POD­WODNE URWI­SKO!

Oto on, pierw­szy czło­wiek, wcho­dził do pier­wot­nej wody. On jako pierw­szy do­strzegł cuda na­tury. Był od­krywcą, sa­mot­nym na tym świe­cie. Inni mieli przyjść po nim i uczyć się od niego, a on wy­cią­gał rękę i po­ka­zy­wał im, opo­wia­dał o stwo­rze­niu i wiecz­no­ści oraz dłu­gim okre­sie po­mię­dzy, który na­zy­wali ży­ciem. Tak my­ślał, idąc po ska­łach w kie­runku li­nii wody, zo­sta­wia­jąc za sobą wszystko, co stwo­rzone przez czło­wieka, do sta­rego znaku i do­mów w od­dali. Przed sobą miał wodę, nad sobą niebo i wi­dział, że jest do­brze.

Ale nie był prze­cież pierw­szy. Był ostatni, był tym, któ­rego nikt nie wy­brał, któ­rego nikt nie wi­dział i na któ­rego nikt nie li­czył. Nie ocze­ki­wano od niego ni­czego, ani in­te­lektu, ani fi­zycz­nych osią­gnięć, naj­le­piej zo­sta­wić go w spo­koju, praw­do­po­dob­nie tego wła­śnie chciał.

Był wiel­kim męż­czy­zną, cięż­kim i dłu­go­no­gim, ogrom­nym, ko­ły­szą­cym się stwo­rze­niem na sze­ro­kich, skie­ro­wa­nych na ze­wnątrz sto­pach. Cho­ciaż nikt go nie wi­dział, wy­pro­sto­wał plecy i wy­piął klatkę pier­siową, w próż­nej na­dziei, że bę­dzie wy­glą­dał na wy­spor­to­wa­nego. Od­wró­cił się ple­cami do wody i pod­szedł do gład­kiej skały, na któ­rej lu­bił prze­sia­dy­wać, po­wol­nym kro­kiem, zde­ter­mi­no­wany i pe­łen wyż­szo­ści, jakby coś zna­czył. Jakby nie ob­cho­dziły go opi­nie in­nych lu­dzi o nim, o jego wy­glą­dzie, wie­dział prze­cież, że nic nie zna­czy. Ale lu­bił uda­wać. Lu­bił uży­wać wy­obraźni, two­rzyć fan­ta­zje na krót­kie chwile ła­go­dzące jego sa­mot­ność. Był zgrzany i spo­cony, pod ubra­niem miał spodenki, go­towy do szyb­kiej ką­pieli. Ni­gdy nie przy­cho­dził tu w sło­neczne dni, kiedy plaża była pełna wrzesz­czą­cej mło­dzieży.

Usiadł na skale i spoj­rzał na toń, uda­jąc, że to mo­rze, a nie je­zioro z mętną słodką wodą. W Ame­ryce, po­my­ślał z tę­sk­notą, wszy­scy są duzi, chłopcy i dziew­częta, ko­biety i męż­czyźni, wszy­scy ważą za dużo. Ale czy ich to ob­cho­dzi? Nie, nie przej­mują się, nie na­zy­wają sie­bie gru­bymi. Dziew­czyny mó­wią: „Je­stem krą­gła”, a chłopcy: „Je­stem du­żym fa­ce­tem”. I ni­kogo to nie dziwi, to taka sama in­for­ma­cja jak: „Mam metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i je­stem z tego ku­rew­sko dumny”. Krą­gła i duży. Za­mó­wił więc przez in­ter­net ko­szulkę w roz­mia­rze XXL z tek­stem na za­mó­wie­nie:

JE­STEM DU­ŻYM FA­CE­TEM. CO Z TEGO?

Był pra­wie śro­dek lipca, woda miała może z dwa­dzie­ścia stopni, ale na­wet osiem­na­ście by wy­star­czyło. W wo­dzie nic nie wa­żył, był do­brym pły­wa­kiem. Nie było płytko, le­d­wie kilka kro­ków pły­ci­zny, a po­tem na­gły spa­dek i już za­czy­nały się głę­biny. Szybko więc zna­lazł się pod wodą, wy­sta­wiał się na wi­dok tylko tak długo, jak to było ko­nieczne. Oczy­wi­ście był blady, ni­gdy się nie roz­bie­rał. Pod skórą nie było wi­dać ani jed­nej ko­ści, przy­po­mi­nał wo­rek sako. Czy ja w ogóle mam w so­bie coś ład­nego?, po­my­ślał z przy­gnę­bie­niem, sie­dząc w sa­mot­nym ma­je­sta­cie na gład­kiej skale. Może włosy, były prze­cież gę­ste, ciemne i krę­cone. Sta­ran­nie prze­ćwi­czo­nym ru­chem ręki ukła­dał je tak jak chciał. Oczy miał duże i szare, z dłu­gimi rzę­sami i ciem­nymi brwiami w cien­kich łu­kach, ale jego szczęki były sze­ro­kie, jak u cho­mika gro­ma­dzą­cego za­pasy po­karmu. W dzie­ciń­stwie prze­zy­wali go wła­śnie tak – cho­mik. Spra­wił so­bie parę ciem­nych oku­la­rów pi­lo­tek, miał na­dzieję, że od­wrócą uwagę od po­dwój­nego pod­bródka, a jego oczy za szkłami w ko­lo­rze dymu miały wy­da­wać się pełne wy­razu. Jakby coś wie­dział, cze­goś do­świad­czył. Był stale czujny, na­uczył się tego po wielu ura­zach. Na­gle serce pod­sko­czyło mu do gar­dła. Z lasu wy­szła po­stać. W mgnie­niu oka był w peł­nej go­to­wo­ści, wy­cią­gnął te­le­fon z kie­szeni ko­szuli i za­czął scrol­lo­wać, jego gruby pa­lec prze­su­wał się po ekra­nie. Nie­zna­jomy skie­ro­wał się w stronę pa­górka, zwol­nił i rzu­cił mu ostrożne spoj­rze­nie, jakby my­śląc: zna­la­złem ko­goś, może jest coś wart. Jego oczy, duże i nie­bie­skie, otwo­rzyły się sze­rzej, jak na wi­dok cze­goś mi­łego.

– Cześć! Wy­sze­dłeś po­pły­wać?

Głos był lekki i swo­bodny, bez ukry­tych mo­ty­wów.

Nie za­mie­rzał od­po­wia­dać, w ustach miał su­cho od ad­re­na­liny. Ale głos był tak za­chę­ca­jący, że spoj­rzał jed­nak w górę, za­sko­czony, że ktoś do niego mówi. Jego umysł pra­co­wał w po­szu­ki­wa­niu zmyśl­nej re­pliki.

Nie na­po­tkał obo­jęt­nego spoj­rze­nia ani unie­sio­nych brwi, do któ­rych był przy­zwy­cza­jony. Nie­zna­jomy, na­sto­letni chło­pak, miał na so­bie szorty z wie­loma kie­sze­niami i ja­sną tur­ku­sową ko­szulę. Przy­klęk­nął obok niego, na­tu­ral­nie i bez wy­siłku, miał może szes­na­ście lat i był tak szczu­pły, że go­leń i rzepka wy­raź­nie od­zna­czały się pod skórą. Jego szczęka była pięk­nie wy­rzeź­biona, włosy ciemne i krę­cone, naj­wy­raź­niej je za­pusz­czał. Było w nim coś in­nego, coś cie­płego i urze­ka­ją­cego, wręcz osza­ła­mia­ją­cego. Ta bło­gość, jak po zje­dze­niu cze­goś słod­kiego.

– Fajne oku­lary – za­gaił chło­pak, pa­trząc na niego. – Wy­glą­dają na dro­gie.

– Że­byś wie­dział – od­parł z pew­no­ścią sie­bie.

Za­pa­dła ci­sza, ale nie była ona krę­pu­jąca. Chło­pak wy­peł­nił ją swoją obec­no­ścią, jakby był otwarty na wszystko, ni­czym dziecko, w któ­rym do­ro­śli nie za­szcze­pili jesz­cze uprze­dzeń.

– Do­brze pły­wasz? – za­py­tał.

Ich oczy się spo­tkały, źre­nice po­więk­szyły się, gdy wpu­ścili się na­wza­jem do środka.

– Tak, je­stem do­brym pły­wa­kiem – od­rzekł, bo tak prze­cież było.

W jego gło­sie roz­brzmie­wała po­waga, bo co do tego nie miał wąt­pli­wo­ści.

Chło­pak opu­ścił głowę.

– Nie­któ­rym to do­brze.

– Jak to?

– Ja nie umiem pły­wać.

Po­wieki oka­lane dłu­gimi rzę­sami za­mru­gały nie­śmiało.

– W ogóle? – wy­mam­ro­tał.

– W ogóle – od­po­wie­dział tam­ten, od­chy­la­jąc głowę do tyłu ze śmie­chem. Usie­dli na skale i śmiali się, dwaj mło­dzi męż­czyźni na tej sa­mej plaży. Może to był dzień, w któ­rym w końcu prze­ła­mie ja­kąś ba­rierę. Zdej­mie ubra­nia. Po­pływa przy świadku, od­wra­ca­jąc się ple­cami do nie­zna­jo­mego, pój­dzie w kie­runku wody i na­wet się nie obej­rzy na tego, kto na niego pa­trzy.

– Nikt nie za­dał so­bie trudu, by cię na­uczyć, tak? – za­py­tał.

Chło­piec wy­rwał sztywną trawę ro­snącą w szcze­li­nach mię­dzy ska­łami.

– Nie, jesz­cze go­rzej.

Na­ry­so­wał pal­cem na ka­mie­niu kilka nie­wi­docz­nych okrę­gów.

– Moja sio­stra uto­nęła, gdy miała dzie­sięć lat – wy­ja­śnił. – Ja mia­łem tylko sześć. Po­tem ni­gdy nie od­wa­ży­łem się wejść do wody. Ani na plaży, ani na ba­se­nie. Za­wsze my­śla­łem, że nie wyjdę z wody żywy.

– Ojej – jęk­nął. – Co za hi­sto­ria!

Ze­brał się na od­wagę, by wy­gło­sić swo­bodny ko­men­tarz. To był ten czas, ta chwila, chciał ją wy­ko­rzy­stać, chwy­cić mocno i za­brać ze sobą do domu. Te­raz już się znali, to za­jęło tylko se­kundę.

– Idę po­pły­wać – za­uwa­żył – i po pię­ciu mi­nu­tach wy­cho­dzę z wody, żywy. Może dla­tego tu przy­cho­dzisz, żeby zo­ba­czyć, jak lu­dzie wra­cają na plażę żywi?

Po raz ko­lejny się ro­ze­śmiali. Nie­zna­jomy miał szczery me­lo­dyjny śmiech. Jemu aż oczy błysz­czały, ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dział. Wstał, zdjął szorty i cienką ko­szulę.

– Fajna ko­szulka – stwier­dził nie­zna­jomy. – Fajny tekst.

To było dla niego nie­mal za dużo. Zdjął rów­nież ko­szulkę, sta­ra­jąc się zro­bić to z lek­ko­ścią, jed­nym, spój­nym ru­chem, tak jak ro­bią to fa­ceci, któ­rzy ni­czym się nie przej­mują. Zma­gał się z tą nową sy­tu­acją, od­wró­cił się do chło­paka ple­cami i jak naj­wol­niej ru­szył w kie­runku wody, nie oglą­da­jąc się. Biały tłuszcz fa­lo­wał z każ­dym kro­kiem. Po­tem już tylko kilka me­trów przez pły­ci­znę i wy­pły­nął.

Co za ulga, być pod wodą! Lo­do­wata świe­żość i chłód na skó­rze. Pły­wał jak spor­to­wiec, dłu­gimi, moc­nymi ru­chami, ni­gdy wcze­śniej nie czuł się w wo­dzie tak silny i im­po­nu­jący. Opu­ścił głowę, wy­cią­gnął ręce i nogi, wy­strze­lił przez wodę jak ma­sywna ryba. Serce mu wa­liło, a od­dech miał głę­boki, z sa­mej prze­pony. Pły­nął da­lej i szyb­ciej niż zwy­kle, by od­po­wied­nio za­de­mon­stro­wać, jak do­bry jest, jak pewny sie­bie w tym ży­wiole, ni­czym pin­gwin, śmieszny na lą­dzie, ale ostry i szybki jak strzała w wo­dzie.

Wi­dzi mnie, śpie­wał w nim ja­kiś głos, wi­dzi mnie wy­raź­nie.

Pły­nął da­lej, silny i nie­zwy­cię­żony. Kiedy w końcu za­trzy­mał się i od­wró­cił, za­sko­czyło go, jak bar­dzo od­da­lił się od lądu. Ale nie­zna­jomy wciąż sie­dział na skale, opie­ra­jąc brodę o ra­miona za­ło­żone na ko­la­nach, za­in­te­re­so­wany i pod wra­że­niem, po­my­ślał, w nie­mal dzie­cię­cym za­chwy­cie nad ta­len­tem, któ­rego sam nie ma.

Pły­nął z po­wro­tem dłu­gimi po­cią­gnię­ciami, za­gar­nia­jąc wodę wiel­kimi dłońmi. Co za roz­kosz, co za pręd­kość! Mógłby tak pły­wać aż do zmroku, zna­lazł wszyst­kie re­zerwy zgro­ma­dzone w ciele i umy­śle, wszyst­kie nie­wy­ko­rzy­stane za­soby, o które nikt wcze­śniej nie py­tał, cho­ciaż przed­sta­wiały wielką war­tość. Do­tarł na pły­ci­znę i po­sta­wił stopy na dnie. Wy­szedł z wody i znów stał się ciężki, po­wolny i mo­kry, ale i tak wy­pro­sto­wał plecy w dro­dze do skały.

Ma­gia nie znik­nęła. Chło­pak pa­trzył na niego z po­dzi­wem, a świa­tło w jego nie­bie­skich oczach wciąż błysz­czało.

– I co ja mam biedny po­wie­dzieć? – spy­tał, za­ła­mu­jąc ręce. – To wy­daje się ta­kie ła­twe!

Miał smu­kłe dło­nie, z dłu­gimi pal­cami. Za­uwa­żył złoty sy­gnet na le­wej dłoni, z oczkiem po­kry­tym czer­woną i zie­loną ema­lią i z ja­kimś zło­tym zna­kiem, być może sym­bo­lem przy­na­leż­no­ści do ja­kiejś grupy, nie wi­dział go wy­raź­nie. Ale pięk­nie bły­snął w świe­tle, gdy chło­pak po­ru­szył ręką.

Wło­żył ko­szulkę i po­now­nie usiadł na skale, spodenki ką­pie­lowe przy­lgnęły do jego bla­dych ud. Od­le­głość mię­dzy nimi wy­no­siła za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów, czuł obec­ność dru­giej osoby ni­czym żar z ko­minka, czuł ją w gło­wie i w ciele, czuł, jak pul­suje mię­dzy jego udami, coś ożywa. To wzięło go z za­sko­cze­nia. Przez te wszyst­kie lata po­wstrzy­my­wał ta­kie my­śli, nie do­pusz­czał tego do sie­bie, od­wra­cał wzrok. Te­raz wszystko się ujaw­niło, jak wtedy, gdy ktoś zrywa pla­ster z rany i wy­pływa krew, cie­pła i cu­downa. Za­częło mu bra­ko­wać tchu. Czy to mo­gło być wza­jemne? Czy to moż­liwe, że ten kę­dzie­rzawy chło­pak czuje coś do tej wiel­kiej, bia­łej, mięk­kiej istoty?

Uspo­kój się, po­wie­dział so­bie su­rowo, ta­kie rze­czy zda­rzają się tylko w książ­kach, brzy­dal po­ko­chany w końcu za swoją szla­chetną du­szę. Nie na­le­żysz z tych, któ­rzy do­świad­czają cu­dów. Wła­ści­wie ni­czego nie do­świad­czasz, a je­śli już, to na pewno nie za darmo. To, co się te­raz dzieje, ten dziwny chło­pak obok, to bę­dzie kosz­to­wać. Ale ko­lejny głos we­wnątrz niego szep­nął ci­cho, że w końcu na­de­szła jego ko­lej, bo dla­czego nie? Młody pa­trzy na mnie, a ja od­czu­wam to jak piesz­czotę, wszę­dzie, na po­liczku i war­gach, szcze­gól­nie na war­gach.

Je­stem wiel­kim fa­ce­tem, po­my­ślał. A wielki to też silny, może po­trze­buje ko­goś sil­nego, ko­goś, kto może go pod­trzy­mać, no­sić i chro­nić. Spró­bo­wał uśmiech­nąć się za­chę­ca­jąco, a wiel­kie, nie­bie­skie oczy wga­piły się w niego.

– Czę­sto tu przy­cho­dzisz? – za­py­tał chło­pak.

– Tak, ale ni­gdy w ładne dni. Na mój wi­dok dzieci ucie­kają do mamy.

Znowu śmiech, ser­deczny i ja­sny. Ro­zu­mieli się, nada­wali na tych sa­mych fa­lach, ko­ły­sali się w tym sa­mym ryt­mie, czuł to w ko­ściach. Wska­zał na wodę. Był w końcu pierw­szym czło­wie­kiem, miał coś do prze­ka­za­nia. A uczeń sie­dział obok niego i słu­chał.

– Wi­dzisz tę róż­nicę ko­lo­rów? Ja­śniej­szy wą­ski pas tu­taj, a po kilku me­trach woda staje się czarna.

– Wi­dzę – od­rzekł chło­pak. – Czarna jak noc.

– Jest tu bar­dzo stromo – wy­ja­śnił. – Wy­star­czy kilka kro­ków i spa­dasz pro­sto w dół urwi­ska.

– Urwi­ska pod wodą? – Znów się ro­ze­śmiał.

– Tak to się na­zywa – wy­ja­śnił. – Na­głe przej­ście z pły­ci­zny na głę­bię. Lu­dzie przez nie to­nęli, nie wi­dzia­łeś znaku?

Nie­zna­jomy ski­nął głową, a błę­kitne oczy wciąż wpa­try­wały się w niego, dłu­gim, po­szu­ku­ją­cym spoj­rze­niem.

Czy on ze mną po­grywa? Czego on chce? Jak mnie tu zna­lazł? Otrzą­snął się, prze­ły­ka­jąc ślinę.

– To jest tak – za­czął – lu­dzie, któ­rzy nie po­tra­fią pły­wać, wcho­dzą do wody po­woli i ostroż­nie, my­ślą, że pły­ci­zna sięga da­leko. Ale na­gle stopa zjeż­dża z urwi­ska i za­nim się zo­rien­tują, znaj­dują się w głę­bi­nach. Za­nu­rzają się, wcią­ga­jąc mnó­stwo wody i w ciągu se­kundy wpa­dają w pa­nikę. Zdez­o­rien­to­wani za­po­mi­nają, że pły­ci­zna jest tylko o krok, za­czy­nają krzy­czeć, a po­tem po­now­nie scho­dzą pod po­wierzch­nię i wcią­gają wię­cej wody, i po wszyst­kim.

– O cho­lera – prze­ra­ził się obcy chło­pak. Oczy miał sze­roko otwarte z prze­ra­że­nia. Może znów my­ślał o sio­strze, która uto­nęła.

W końcu do­cze­kał się słu­cha­cza, mu­siał mu tro­chę za­im­po­no­wać.

– Jest ta­kie okre­śle­nie po fran­cu­sku. Na ten pierw­szy spa­ni­ko­wany od­dech. Na­zy­wają to re­spi­ra­tion de sur­prise.

– To na­prawdę straszne.

– No nie?

Spoj­rzeli na czarną głę­bię i ode­tchnęli zgod­nie. Od­dy­chali jak je­den wielki or­ga­nizm. Ni­gdy nie czuł cze­goś po­dob­nego, ni­gdy nie od­wa­żył się czuć tego tak jak te­raz, obec­no­ści nie­zna­jo­mego, cie­pła i sło­dy­czy.

– Nie idź! – Krzy­czał głos w nim. – Nie idź!

Jego czło­nek wy­peł­niał szorty ką­pie­lowe. Czy był na­stępny krok? Je­śli tak, to jak miałby go zro­bić, do ja­kiej bez­po­śred­nio­ści mógł się po­su­nąć, by chło­pak nie zwiał w prze­ra­że­niu? Po­ło­żyć rękę na jego udzie, tym szczu­płym, brą­zo­wym udzie, czy lu­dzie ro­bili ta­kie rze­czy? Oczy­wi­ście, że tak, ko­rzy­stali z oka­zji. Nikt prze­cież nie czy­tał in­nym w my­ślach, trzeba było coś po­wie­dzieć, cho­ciaż jego pe­nis pul­so­wał mocno, nie było to wi­doczne dla to­wa­rzy­sza.

Usły­szał słaby grzmot. We­wnątrz miał mnó­stwo gło­sów prze­krzy­ku­ją­cych się na­wza­jem. Nie, nie, nie rób tego – mó­wiły jedne. Tak, tak, mu­sisz – po­na­glały dru­gie. Już miał pod­nieść drżącą rękę i po­ło­żyć ją czule i ostroż­nie w po­ło­wie drogi mię­dzy ko­la­nem a pa­chwiną chło­paka, a po­tem po pro­stu zo­sta­wić ją tam i po­szu­kać w jego oczach po­zwo­le­nia.

Zo­stał jed­nak wy­rwany z ocza­ro­wa­nia. Chło­piec ude­rzył dłońmi o ko­lana, ode­pchnął się i wstał, zło­to­brą­zowy i smu­kły, ciemny i kę­dzie­rzawy. Stał się kimś in­nym.

– Cie­szę się, że nie je­steś jed­nym z tych we­so­łych gru­ba­sów – oznaj­mił. – Nie zno­szę ich. Pew­nie ta­kich wi­dzia­łeś. Ga­dają bar­dzo gło­śno i bar­dzo dużo i śmieją się bez sensu. My­ślą, że wtedy nie wi­dzimy tych wszyst­kich ki­lo­gra­mów, to nie do znie­sie­nia.

Tak po­wie­dział obcy chło­pak.

Całe ciało mu zdrę­twiało. Skur­czył się do zera. Jego czło­nek stra­cił moc, nie był zdolny do ni­czego. On zresztą go nie wi­dział, już od dawna, zdra­dziecki or­gan mu się nie po­ka­zy­wał, ani gdy stał, ani gdy le­żał, a jed­nak żył swoim ży­ciem. Te­raz do­ma­gał się tro­ski i uwagi, ale spoj­rze­nie nie­zna­jo­mego zmie­niło się, było tylko czymś ulot­nym i chwi­lo­wym. Drzwi za­trza­snęły się gwał­tow­nie. Wszystko się zmie­niło, świa­tło i po­wie­trze, nad­cią­gnęła bu­rza, prze­to­czyła się nad mo­rzem. Nie, nie był we­so­łym gru­ba­sem. Nie było się z czego cie­szyć.

– Która go­dzina? – za­py­tał szybko chło­pak.

Do­szedł do sie­bie. Na nad­garstku miał wo­do­od­porny ze­ga­rek.

– Kwa­drans po szó­stej.

– W ta­kim ra­zie mu­szę iść, mam parę rze­czy do zro­bie­nia.

Po pro­stu mnie zo­sta­wisz? Po co się do mnie zbli­ży­łeś, w co ty po­gry­wasz? Ta­kie rze­czy ro­bią dziew­czyny, za­sy­pują cię obie­cu­ją­cymi spoj­rze­niami, udają nie wia­domo kogo, ale kiedy przy­cho­dzi co do czego, za­wo­dzą. Chciało mu się wrzesz­czeć. W pa­nice chwy­cił się ostat­niej szansy, by do­wie­dzieć się, kim jest chło­pak i do­kąd się udaje.

– Je­steś z mia­sta, prawda? – mruk­nął.

– Nie, je­stem no­madą.

– No­madą? – po­wtó­rzył głu­pio.

– Je­stem wolną du­szą – wy­ja­śnił chło­pak. – Z jego oczu znik­nął blask. – Jest coś ta­kiego w wo­dzie – kon­ty­nu­ował. – Wciąga cię.

Sta­rał się zro­zu­mieć sy­tu­ację. Był na nie­zna­nym grun­cie, otrzy­my­wał tak wiele sprzecz­nych ko­mu­ni­ka­tów. Chło­pak po­ja­wił się na jego dro­dze jak ob­ja­wie­nie, klucz do cze­goś ta­jem­ni­czego i pięk­nego. A te­raz na­gle chciał odejść.

– Je­stem tu tylko prze­jaz­dem – do­dał chło­pak. – Ju­tro ru­szam da­lej. Może zo­ba­czymy się in­nym ra­zem, nad inną wodą.

Nie miał już nic wię­cej do po­wie­dze­nia. Sie­dział jak głupi, pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ski­nął głową i pod­niósł rękę na po­że­gna­nie, ciężką, grubą dłoń wiel­ko­ści ki­ści ba­na­nów. Chło­pak od­wró­cił się i od­szedł. Smu­kłe ciało z jego gib­kim ryt­mem wy­pa­liło się na jego siat­kówce, czte­ro­tak­towa me­lo­dia, którą roz­po­znałby w każ­dym miej­scu na świe­cie. Jak lekko i miękko można się po­ru­szać, gdy jest się szczu­płym, mło­dym, pięk­nym i za­do­wo­lo­nym ze wszyst­kiego. W ciągu mi­nuty znik­nął mię­dzy drze­wami.

Pró­bo­wał się uspo­koić. Chciał od­zy­skać sie­bie. Od­dał wszystko nie­zna­jo­memu, naj­cen­niej­szy dar ze wszyst­kich, a ten wy­rzu­cił go jak śmieć. Te­raz był już zgu­biony. Gdyby jego serce le­żało mię­dzy ska­łami, czer­wone i mo­kre, wstałby i wrzu­cił je do mo­rza.

„In­nym ra­zem, nad inną wodą”.

Głowa opa­dła i za­trzy­mała się na po­dwój­nym pod­bródku. W jego umy­śle wrzało. Jak mógł otwo­rzyć się na zwie­rze­nia, on, który ni­gdy nie zwie­rzył się ży­wej du­szy, ni­gdy nie przy­znał się do tę­sk­not i pra­gnień, jak mógł się tak po­my­lić? Prze­ra­żony spoj­rzał na je­zioro. Chmury gęst­niały, po­wie­trze było duszne i parne. Znów roz­po­znał ten za­pach, zwia­sto­wał bły­ska­wice i grzmoty, wkrótce roz­pęta się praw­dziwe pie­kło. Znów był ciężki, o wiele cięż­szy niż wcze­śniej, w końcu się­gnął po szorty i mo­zol­nie je wcią­gnął. Nie było sensu da­lej na­prę­żać ciała ani wy­pi­nać klatki pier­sio­wej, nie miał już po­dzi­wia­ją­cych go ga­piów. Po­dzi­wia­ją­cych? Oczy­wi­ście, to było zbyt piękne, by mo­gło być praw­dziwe. Błę­kitne oczy spo­glą­da­jące spod dłu­gich rzęs, mie­szanka nie­śmia­ło­ści i tę­sk­noty oraz oka­zjo­nalne bez­czelne mru­gnię­cie, czy aż tak bar­dzo się po­my­lił? Żeby cię pio­run trza­snął, po­my­ślał, niech pęk­nie ci czaszka, a za­trute ko­mórki mó­zgowe roz­sy­pią się wo­kół. Wło­żył resztę ubrań i ru­szył w stronę lasu. Nie miał rytmu jak nie­zna­jomy, parł do przodu bez­ład­nie, kie­ru­jąc się w miej­sce, gdzie chło­pak znik­nął mię­dzy świer­kami. Obej­rzał się ostatni raz, na wodę, otwartą plażę ze ska­łami i gru­bo­ziar­ni­stym pia­skiem oraz ta­blicę z ostrze­że­niem.

Był w głę­bi­nach. Bez za­sta­no­wie­nia ru­nął z pod­wod­nego urwi­ska. Au­to­ma­tycz­nie po­kle­pał tylną kie­szeń, aby upew­nić się, że ma wszystko, za­sko­czony po­wtó­rzył ten ruch. Port­fel znik­nął. Stał przez kilka se­kund, ze­sztyw­niały w tej idio­tycz­nej po­zie, wpa­try­wał się oszo­ło­miony w las, od­wró­cił się gwał­tow­nie i wró­cił do skały. W port­felu było wszystko. Ty­siąc czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt ko­ron, klucz do po­koju, karty Visa i Ma­ster­card i jesz­cze kilka in­nych istot­nych rze­czy. Na­dal kle­pał się po tyl­nej kie­szeni, kilka razy zła­pał się za szyję, wresz­cie wło­żył ręce do przed­nich kie­szeni, były pu­ste.

Uspo­kój się, po­wie­dział do sie­bie, nie my­ślisz ja­sno.

Mógł oczy­wi­ście upu­ścić port­fel, wy­cho­dząc z domu, gdzieś na ścieżce, nie zda­jąc so­bie z tego sprawy, może le­żał gdzieś w krza­kach. Ale wy­da­wało mu się, że szorty były cięż­kie, kiedy je zdjął, by po­pły­wać. Ru­szył znów śla­ma­zar­nym kro­kiem, z po­wro­tem do skały. Czuł się ob­ser­wo­wany, wy­śmie­wany i wy­szy­dzany, jakby ktoś stał za świer­kiem w le­sie i śle­dził go wzro­kiem.

Te­raz wszystko stało się dla niego ja­sne. Flirt, dłu­gie spoj­rze­nia, które za­chę­ciły go do gry, słodka hi­sto­ria o zmar­łej sio­strze. Gdy wy­pły­nął na głę­binę, chło­pak opróż­nił mu kie­sze­nie. Co wię­cej, miał czel­ność tam zo­stać, mógłby się tym bro­nić, gdyby spo­tkali się po­now­nie. Nad inną wodą.

Za­trzy­mał się gwał­tow­nie. Coś mocno go ści­skało, jego płuca z tru­dem wy­peł­niały się po­wie­trzem, je­lita były jak za­wią­zane w su­peł.

Pierw­szy czło­wiek. Jak strzała w wo­dzie!

Cóż za ża­ło­sny ob­raz stwo­rzył we wła­snym umy­śle. Je­śli kto­kol­wiek w ogóle go wi­dział, je­śli kto­kol­wiek w ogóle się do niego zbli­żał, to dla­tego, że chciał go wy­ko­rzy­stać, do cna. Oma­mić go, osła­bić i okraść z wszyst­kiego, co po­sia­dał, gdy tylko się od­wró­cił ple­cami, wy­ko­rzy­stać jego spra­gnioną du­szę, jego bła­ga­nie o mi­łość i do­tyk. Jak ta­kie tłu­ste ciało, roz­lane, cia­sto­wate, mo­gło wzbu­dzić ja­kie­kol­wiek po­żą­da­nie w tak pięk­nym chłopcu? Wzbu­dzić żą­dzę? Jak ni­sko mógł upaść?

Chło­pak wstał tak gwał­tow­nie. Mo­gło to ozna­czać, że był gdzieś umó­wiony, może z in­nym chło­pa­kiem albo, co gor­sza, z dziew­czyną. Te­raz miał też pie­nią­dze, ty­siąc czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt ko­ron, pew­nie cze­kała na niego, zer­ka­jąc nie­cier­pli­wie na ze­ga­rek.

Był na dnie. To już osta­teczny upa­dek. Szedł tak szybko, jak tylko mógł, ciężko sta­wia­jąc kroki, a wszyst­kie stwo­rze­nia pierz­chały prze­ra­żone. Na­wet palce u stóp mam grube, po­my­ślał, leżą jak białe, do­brze od­ży­wione ro­bale w brą­zo­wych san­da­łach. Z od­dali znów usły­szał ryk zbli­ża­ją­cej się bu­rzy. Niech to! Ide­alny mo­ment. Z jego ust wy­do­był się su­chy, chra­pliwy szloch. Flir­to­wał z pięk­nym chło­pa­kiem. Stra­cił twarz, god­ność i ho­nor, ob­na­żył swoje wnę­trze, głu­potę i sła­bość do po­chlebstw. Stra­cił wszystko dla kilku obie­cu­ją­cych spoj­rzeń zu­peł­nie ob­cej osoby. Las szep­tał, sy­czał i plot­ko­wał o jego upo­ko­rze­niu. Wy­rwano mu serce. Wy­obra­żał so­bie, że bije gdzieś za nim, na ścieżce. Szedł da­lej przez las, bez serca.

Pod­łoże ugi­nało się pod nim, jakby ścieżka była z gumy, drzewa ko­ły­sały się dziw­nie przed jego oczami, wszyst­kie ka­mie­nie wzdłuż ścieżki miały w so­bie coś lep­kiego, a on sam był miękki i ga­la­re­to­waty. Jego ko­lana, za­wsze obo­lałe, pod­ska­ki­wały i drżały. Bu­jał się tak wzdłuż ścieżki, jakby szedł po tram­po­li­nie w zwol­nio­nym tem­pie. Za sobą sły­szał grzmot, war­czące ostrze­że­nie, tak wła­śnie się to koń­czy, gdy w końcu się od­wa­żysz. Gdyby tylko mógł to wszystko cof­nąć! Każde spoj­rze­nie, każdy ruch, każdy od­dech mię­dzy nimi, każde ude­rze­nie serca, de­li­katny puls w uszach, które nie­zna­jomy mu­siał za­uwa­żyć.

Na myśl o tym wy­da­rze­niu par­sk­nie pew­nie śmie­chem, ja­kim może się śmiać tylko dia­beł. Tak ła­two mu za­ju­mać port­fel, po­wie. Pa­trzy­łem mu w oczy, a on jadł mi z ręki jak bez­pań­ski pies.

Ni­gdy wię­cej na plażę! Ni­gdy wię­cej nie spoj­rzy na nie­zna­jo­mego, ni­gdy nie za­trzyma na so­bie cu­dzego spoj­rze­nia, ni­gdy nie zniży głosu i nie sta­nie się miękki i przy­milny, ni­gdy już nie okła­mie sa­mego sie­bie, że jest co­kol­wiek wart. Zdał so­bie sprawę, że nie ma pie­nię­dzy na au­to­bus. To ozna­czało, że całą drogę do domu musi po­ko­nać pie­szo. Prawa noga z przodu, po­tem lewa, jego cięż­kie ciało uno­siło się i opa­dało na chwiej­nym grun­cie. W tu­nelu czar­nych świer­ków. Wkrótce wyj­dzie z lasu jako ktoś inny.

Coś działo się z cza­sem, ja­kieś za­krzy­wie­nie. Kilka razy obej­rzał się przez ra­mię, ma­jąc wra­że­nie, że po­now­nie prze­szedł ten sam od­ci­nek trasy. Szedł i szedł, oszo­ło­miony i zdez­o­rien­to­wany, z po­czu­ciem, że zmie­rza do­ni­kąd, aż na­gle wy­lą­do­wał przed do­mem, w któ­rym miesz­kał.

Drżącą ręką za­dzwo­nił do drzwi.

We­wnątrz domu roz­le­gło się dud­nie­nie. Od­wró­cił się ple­cami do drzwi i utkwił wzrok w ska­łach na skraju działki. Edith miała osiem­dzie­siąt sie­dem lat i po­trze­bo­wała czasu. Mu­siała wstać ze swego wy­god­nego fo­tela, przejść przez dom do okna ku­chen­nego, a na­stęp­nie oce­nić, kto ogło­sił dzwon­kiem swoje przy­by­cie, czy sta­nowi za­gro­że­nie, czy tylko nie­przy­jem­ność.

Jej twarz po­ja­wiła się za szybą. Sza­mo­tała się przez chwilę z klamką i wresz­cie szarp­nęła okno.

– Co znowu?! – jęk­nęła.

Le­dwo mógł znieść jej spoj­rze­nie, nie chciał pro­sić jej o nic, ale mu­siał.

– Nie mam klu­czy – wy­znał, spo­glą­da­jąc na swoje stopy w brą­zo­wych san­da­łach, na grube ro­bale uło­żone obok sie­bie.

– Co ta­kiego?

– Nie mam klu­czy – po­wtó­rzył gło­śniej. – Ukra­dli mi port­fel!

Za­mil­kła na chwilę. Aż w końcu wpa­dła na ko­lejne py­ta­nie.

– Ale dla­czego?

– Po­sze­dłem po­pły­wać. – Zde­cy­do­wał się upro­ścić dla niej całą sy­tu­ację. – Zo­stał skra­dziony, kiedy by­łem w wo­dzie, wszystko, klucz i port­fel. Nie mogę do­stać się do swo­jego po­koju.

Ski­nął w stronę dru­giego końca domu, gdzie znaj­do­wało się jego wej­ście.

Spoj­rzała na niego bla­dymi oczami. Prze­su­nęła do­niczkę i wy­su­nęła głowę da­lej. Być może za­po­mniała, co miała po­wie­dzieć.

– Masz za­pa­sowy klucz? – krzyk­nął.

– Za­pa­sowy klucz? – Spoj­rzała na niego z po­wąt­pie­wa­niem. – Co za­mie­rzasz z nim zro­bić?

Jęk­nął z re­zy­gna­cją. Tak trudno było mó­wić, wy­ja­śniać, przed­sta­wiać, od­no­sić do py­tań.

– No prze­cież chcę wejść do po­koju. Co in­nego? – Po­now­nie ski­nął głową w kie­runku wej­ścia.

– Więc nie dasz go dziew­czy­nie czy coś? – od­wark­nęła. – Nie chcę, żeby tu ktoś la­tał po nocy.

– Żadna dziew­czyna nie bę­dzie tu la­tać w nocy – mruk­nął.

– Co ta­kiego?

– Po­wie­dzia­łem, że żadne dziew­czyny tu nie przyjdą!

Po­now­nie pod­niósł rękę do szyi, po­zwa­la­jąc pal­com gła­skać nagą skórę.

Edith za­sta­na­wiała się długo i in­ten­syw­nie. Mu­siała spoj­rzeć na sprawy z od­po­wied­niej per­spek­tywy, oce­nić roz­wój sy­tu­acji, prze­my­śleć, do czego mo­głaby do­pro­wa­dzić, gdyby dała mu to, o co pro­sił.

– Więc klucz zgi­nął? – za­py­tała. – To te­raz każdy może wejść do tego domu. Nie po­wiem, nie po­doba mi się to.

– Nie mogą wejść do two­jego domu! Tylko do mo­jego po­koju – do­dał przy­gnę­biony. – Masz za­pa­sowy klucz, Edith? Pro­szę!

Czuł się oszo­ło­miony. Jakby jego ci­śnie­nie krwi, zwy­kle za wy­so­kie, na­gle spa­dło. Wdep­nął w grządkę kwia­tową, oparł się o ścianę, i spoj­rzał bła­gal­nie na ko­bietę.

– Mu­szę wejść – pro­sił – mu­szę się na chwilę po­ło­żyć. Nie czuję się naj­le­piej.

W końcu się pod­dała. Jej blade, za­łza­wione oczy przyj­rzały mu się po raz ostatni, po czym od­wró­ciła się i ode­szła. Zszedł z ra­batki i pod­szedł do scho­dów, by po­cze­kać przy drzwiach. Te­raz mu­siała pew­nie po­szu­kać, to zaj­mie tro­chę czasu, a on nie miał prze­cież czasu, mu­siał się po­ło­żyć. Mu­siał ze­brać my­śli. Czuł się jak wie­lo­ryb, który po­my­lił drogę i wy­pły­nął na brzeg, poza swoim ży­wio­łem, ni­gdy już nie miał zna­leźć drogi po­wrot­nej. W kółko ob­ma­cy­wał wszyst­kie kie­sze­nie, cztery z przodu szor­tów i dwie z tyłu, nie mo­gąc uwie­rzyć w to, co się stało. Czy to na­prawdę się stało? Czy umysł pła­tał mu fi­gle? Gdyby tylko od­zy­skał ten klucz, gdyby tylko do­stał się do po­koju, poza za­się­giem czy­ich­kol­wiek spoj­rzeń, gdzie mógł wziąć głę­boki od­dech i tak od­dy­chać, aż jego głowa się oczy­ści.

I w końcu wró­ciła. Drzwi uchy­liły się le­dwo, w świe­tle zo­ba­czył kilka kę­pek wło­sów. Po­tem wy­szła na schody, drobna, krą­gła i bia­ło­włosa. Klucz bły­snął w jej dłoni, on go chwy­cił i ści­snął mocno, po­dzię­ko­wał jej kilka razy i po­szedł na drugą stronę domu. Zma­gał się przez dłuż­szą chwilę z zam­kiem, bo klucz był pod­łej ja­ko­ści, aż wresz­cie wgra­mo­lił się po stro­mych scho­dach i do­tarł do swo­jego po­koju na pod­da­szu, ze sko­sami i ze starą ta­petą li­liami li­lie na ścia­nach.

Pie­przeni gów­nia­rze, po­my­ślał. Ro­bią, co chcą i mó­wią, co chcą, je­bać ich. Stał przez chwilę, pró­bo­wał zro­zu­mieć, co czuje. Ty­siąc czte­ry­sta sie­dem­dzie­siąt ko­ron prze­pa­dło. Ale ode­brano mu coś waż­niej­szego: toż­sa­mość. Osoba, którą kie­dyś był, za­gu­biła się na dro­dze przez las. Mu­siał te­raz ode­grać inną rolę, na­uczyć się no­wego sce­na­riu­sza. Czy to moja głowa my­ślała, czy to moje usta mó­wiły?

Ro­ze­brał się. Zdjął ko­szulę, szorty i zie­loną ko­szulkę. Sta­nął przed wnęką sy­pialną, czuł ulgę, w końcu był bez­pieczny. Przed wnęką wi­siała za­słona z ciem­nego czer­wo­nego ak­sa­mitu, przy­mo­co­wana kół­kami do mo­sięż­nego pręta. Mu­siał od­su­nąć za­słonę na bok, by się po­ło­żyć, mo­siądz pięk­nie fa­lo­wał, gdy prze­su­wały się po nim kółka. Je­śli był w do­brym na­stroju, przy­jem­nie zmę­czony, po­woli od­su­wał ak­sa­mit na bok, jakby od­sła­niał święty ob­raz. Je­śli czuł się źle, tak jak te­raz, roz­trzę­siony ze wstydu i stra­chu, dra­ma­tycz­nie szar­pał za­słonę. Wy­da­wała wów­czas dźwięk jak miecz wy­cią­gany z po­chwy. Lu­bił my­śleć o wnęce jak o kryp­cie. To miej­sce, w któ­rym znaj­do­wał ci­szę i spo­kój i w któ­rym czę­sto, gdy ży­cie sta­wało się nie do znie­sie­nia, le­żał, uda­jąc, że już ni­gdy nie wsta­nie, na za­wsze po­zo­sta­nie za krwi­sto­czer­woną za­słoną. Na ścia­nie na ze­wnątrz po­wie­sił pa­sek pa­pieru z kil­koma sło­wami, które zna­lazł w In­ter­ne­cie, kiedy czy­tał o ka­ta­kum­bach w Pa­ryżu.

STOP! TO ZEJ­ŚCIE DO IM­PE­RIUM ŚMIERCI.

Usiadł na po­sła­niu, pod­niósł na nie swoje wiel­kie stopy, za­cią­gnął za­słonę i po­ło­żył się. Po­my­ślał, że mi­nął ostatni dzień, że przed nim ostat­nia noc, a po­tem ostat­nia wiecz­ność. Zdał so­bie sprawę, że musi za­blo­ko­wać karty, nie żeby miał ich dużo, ale trzeba było to zro­bić. Mu­siał też po­pro­sić o za­liczkę na po­czet pen­sji, tyle za­ła­twia­nia. Na ze­wnątrz wciąż grzmiało, deszcz miał na­dejść wkrótce, taką wia­do­mość otrzy­mał z nieba, kiedy opu­ścił plażę. Raz za ra­zem opusz­czał plażę. A chmury ro­biły swoje, sta­wały się cięż­sze i gęst­sze, aż wresz­cie całe to dia­bel­stwo spad­nie na lu­dzi. Le­żał więc i roz­my­ślał w sa­mot­no­ści. Po­pła­ki­wał, po­nie­waż zo­stał zdra­dzony, a ni­g­dzie nie mógł zna­leźć po­cie­sze­nia. Za­wsze my­ślał, z dzie­cinną na­dzieją, że znaj­dzie się ktoś dla niego, że prę­dzej czy póź­niej ja­kiś piękny chło­pak spoj­rzy w jego stronę. Ale ten mo­ment po pro­stu nie nad­szedł. Te­raz wie­dział, że ni­gdy nie na­dej­dzie. Co za na­głe olśnie­nie, co za wy­pa­dek! Wszyst­kie słabe mury, któ­rymi ota­czał się przez lata, le­gły w gru­zach. Prze­ana­li­zo­wał wszystko po­now­nie, krok po kroku, myśl po my­śli. Sta­rał się po­wstrzy­mać nie­po­kój.

Ale te oczy! Wiel­kie, nie­bie­skie i dzie­cin­nie zdzi­wione! A on za­to­pił się w nich jak na­iwne dziecko i spadł z urwi­ska. Jego ręka, kiść ba­na­nów, skie­ro­wała się w stronę kro­cza, szu­ka­jąc ulgi mię­dzy gru­bymi udami.

Do­brze było być mar­twym w kryp­cie. Nie miał ab­so­lut­nie żad­nej po­trzeby, aby po­now­nie się obu­dzić. Mała wnęka za za­słoną stała się cie­pła jak piec. Na­gle usły­szał szum gdzieś z od­dali, który stop­niowo się na­si­lił, aż wresz­cie przy­po­mi­nał dźwięk po­tęż­nego sil­nika. Deszcz ude­rzał o dach sta­rego domu, to było miłe uczu­cie, spły­wał po nim i przez niego, czuł się te­raz spo­kojny, chłodny i za­do­wo­lony. Mo­dlił się o to i jego mo­dli­twy zo­stały wy­słu­chane. Zmyć to wszystko, co się stało. Niech ich dia­bli! Deszcz ustał tak na­gle, jak się po­ja­wił, a w jego gło­wie ro­iły się nowe my­śli, co­raz wię­cej ob­ra­zów, wie­dział, że to sny. Te­raz śpi. Te­raz śpi, ze smu­kłymi, zło­tymi udami pod białą po­ścielą i wil­got­nym, ciem­nym lo­kiem na czole. Czy ist­nieję gdzieś tam w jego umy­śle, na­wet tylko przez mgnie­nie oka? Cho­lera. Wy­maż to, po­my­ślał, po pro­stu wy­maż! A w końcu, po ca­łej wiecz­no­ści, jego oczy znów się otwo­rzyły. Te­raz pa­no­wała inna ci­sza. Inna ciem­ność.

***

– Zna­la­złeś coś? – Słowa spa­dały tak ła­two, nie wa­żyły wię­cej niż płatki śniegu.

Nie od­po­wie­dział. Szedł w kie­runku swo­jego po­koju, a jego rude włosy ster­czały pro­sto do góry. Pod pa­chą niósł teczkę z ry­sun­kami, a na ple­cach zie­loną płó­cienną torbę, z któ­rej można zro­bić krze­sło. W tor­bie miał ma­te­riały do ry­so­wa­nia, dłu­go­pisy, ołówki i utrwa­la­cze, bu­telkę z wodą i inne nie­zbędne przed­mioty. Był do­brym ry­sow­ni­kiem, po­mimo mło­dego wieku. Miał jed­nak trudny tem­pe­ra­ment. Jego na­strój zmie­niał się z go­dziny na go­dzinę i wy­kań­czał ich oboje, ale miała na­dzieję, że sztuka bę­dzie dla niego ra­tun­kiem. We wszyst­kim in­nym był kiep­ski. Czuł się nie­zręcz­nie w to­wa­rzy­stwie, ni­gdy też nie na­uczył się sztuki kon­wer­sa­cji. Jego my­śli miały ten­den­cję do roz­bie­ga­nia się na wszyst­kie strony, był w sta­nie skon­cen­tro­wać się tylko wtedy, gdy ry­so­wał, gdy te­mat zo­stał wy­brany i trzy­mał go mocno, a jego ner­wowe ciało się uspo­ka­jało.

Po­ru­sza­nie się bez­sze­lest­nie we­szło jej w na­wyk. Wy­strze­gała się kry­tyki, kon­fron­ta­cji i gło­śnych dźwię­ków, trza­ska­nia drzwiami czy stu­ka­nia ob­ca­sami na par­kie­cie. Je­śli już na­rze­kała, w roz­pa­czy lub fru­stra­cji, milkł, za­ci­skał zęby i nie od­zy­wał się przez długi czas. W ogóle mó­wił bar­dzo mało. Być może w jego gło­wie to­czył się we­wnętrzny dia­log, tak istotny, że nie po­tra­fił po­ra­dzić so­bie z zu­peł­nie bła­hymi spra­wami. A może uwa­żał je za tak try­wialne, że nie za­wra­cał so­bie nimi głowy. Jak było na­prawdę? Nie wie­działa.

Szes­na­ście lat. Ci­chy i nie­przy­ja­zny, od czasu do czasu wul­garny i tak gwał­towny, że aż drżała. Po­tra­fił czy­nić ob­ser­wa­cje, które zda­wały się po­cho­dzić od cy­nicz­nego, zmę­czo­nego ży­ciem do­ro­słego.

Miał też do­bre dni. Kiedy otwie­rał swój szki­cow­nik i po­ka­zy­wał jej ca­ło­dzienną pracę. Kiedy ra­zem prze­glą­dali szkice, był słod­kim dziec­kiem, a ona go chwa­liła, ale ni­gdy za dużo. Cza­sami za­da­wała so­bie py­ta­nie, czy on w ogóle ma sa­mo­świa­do­mość. Czy zdaje so­bie sprawę, że mało kto ry­suje tak do­brze jak on? Może wie­rzył w to przez krótką chwilę, a po­tem znowu tra­cił pew­ność, wąt­pli­wo­ści i wiara, to go szar­pało. Po­chwały są miłe, ale nie­wiele warte, gdy po­cho­dzą od mamy.

Ta­lent ar­ty­styczny odzie­dzi­czył po ojcu, fo­to­gra­fiku. Co­dzien­nie ście­rali się, je­śli cho­dzi o wy­cho­wa­nie chłopca, a kłót­nie od­bi­jały się na ca­łej trójce.

– Wkrótce bę­dzie do­ro­sły, mu­sisz za­cząć go tak trak­to­wać – mó­wił Carl – po­trze­buje sta­wia­nia gra­nic i wska­zó­wek, a od cie­bie nie do­sta­nie ani jed­nego, ani dru­giego. Czego się bo­isz, Da­gny? Jego gniewu?

– Przede wszyst­kim boję się jego bólu – od­po­wia­dała – nie mogę znieść tego wi­doku, więc upew­niam się, że jest mu do­brze o każ­dej po­rze dnia. Nie wiem, jak w nocy, ale nie śpię za dużo, wy­obra­żam so­bie, że leży w ciem­no­ści, prze­stra­szony, a ja nie mogę już trzy­mać go przy so­bie. Sta­łam się wi­dzem w jego ży­ciu, nie mogę tego znieść.

– Nie mo­żesz ocze­ki­wać, że szes­na­sto­la­tek bę­dzie wszystko mó­wił ma­mie – od­parł. – Jego ta­lent jest nie­zwy­kły i to czyni go in­nym. Więk­szość chłop­ców in­te­re­suje się dziew­czy­nami, im­pre­zo­wa­niem, upi­ja­niem się i może bu­chem od czasu do czasu. El­le­mann in­te­re­suje się świa­tłem, cie­niem i per­spek­tywą. Nie może o tym roz­ma­wiać z ko­le­gami z klasy, ale to się zmieni, gdy za­cznie spo­ty­kać się z in­nymi ar­ty­stami. Wtedy bę­dzie mógł mó­wić wła­snym ję­zy­kiem i sta­nie się do­ro­słą, pełną re­flek­sji wer­sją sa­mego sie­bie. Cze­kajmy w na­pię­ciu!

Tak po­wie­dział Carl. Z wyż­szo­ścią, pewny sie­bie jak za­wsze.

Oczy­wi­ście miał ra­cję. Był in­nym ro­dzi­cem, sil­nym, pew­nym i nie­ustra­szo­nym, ale spię­cia w końcu stały się nie do znie­sie­nia, wtedy ich opu­ścił. Ona pra­co­wała w domu. Z wy­kształ­ce­nia była kraw­cową, miała wła­sną szwal­nię. Carl nie zna­czył dla niej już tyle co kie­dyś, nie była w nim za­ko­chana, nie po­cią­gał już jej, ale po­trze­bo­wała siły i spo­koju, któ­rym pro­mie­nio­wała jego krzepka syl­wetka. Czę­sto pła­kała. Wie­działa, że po­peł­nia błąd, nie miała zni­kąd po­mocy, bo jej syn ni­gdy nie zo­stał zdia­gno­zo­wany, cho­ciaż była pewna, że coś jest z nim nie tak. Wi­dzieli to już, gdy był ma­lutki. Pra­wie ni­gdy nie pła­kał, czy dzieci nie po­winny pła­kać? Mo­gła po­sa­dzić go w bu­jaczku i dać mu ka­wa­łek zmię­tego pa­pieru śnia­da­nio­wego, a przez długi czas był kom­plet­nie za­jęty trzesz­czącą pa­pie­rową kulką. Ni­gdy nie miał bli­skich przy­ja­ciół ani dziew­czyny. Czy w ogóle in­te­re­so­wały go dziew­czyny? Czyż ar­ty­ści nie byli pełni pa­sji, za­wsze w po­szu­ki­wa­niu piękna? Po­zo­stało jej tylko okre­śle­nie „trudny chło­pak”. Szczu­pły, uparty i nie­wdzięczny, z sza­lo­nymi wa­ha­niami na­stroju. Nie­prze­wi­dy­walny, su­rowy i wy­ma­ga­jący, nie­za­in­te­re­so­wany ludźmi, chyba że w roli mo­deli. Wtedy roz­bie­rał ich na czę­ści i przy­pi­nał do pa­pieru z ostrą jak brzy­twa pre­cy­zją, przej­mo­wał nad nimi kon­trolę i trzy­mał mocno. Ale kiedy za­czy­nali mó­wić, kiedy wy­po­wia­dali swoje zda­nie lub cze­goś żą­dali, wy­co­fy­wał się. Mimo to czę­sto wy­cho­dził, zwy­kle do pro­wa­dzo­nej przez Szweda ka­wiarni Ka­ise, która tak na­prawdę na­zy­wała się Keb­ne­ka­ise Kafé.

Każ­dego dnia i każ­dej nocy miała na­dzieję, że jej syn do­ro­śnie i sta­nie się od­po­wie­dzial­nym mło­dym męż­czy­zną z by­strym okiem, kimś, kto wi­dzi praw­dziwą istotę rze­czy, jak Pi­casso. Je­śli tylko bę­dzie cier­pliwa. Je­śli tylko bę­dzie cho­dzić na pal­cach, miar­ko­wać się, wa­żyć słowa, ob­ni­żać głos i przy­tu­lać się do niego jak mi­lutki ko­tek, to prę­dzej czy póź­niej zo­sta­nie na­gro­dzona. Zo­sta­nie mamą ar­ty­sty. Uwiecz­nioną na wi­kli­no­wym krze­śle w pięk­nej su­kience, z cie­płem i mą­dro­ścią w oczach. I pew­nego dnia, gdy bę­dzie już sławny, a jego ob­razy sprze­da­dzą się za mi­liony, przy­zna, że to wła­śnie ona, ko­cha­jąca i po­świę­ca­jąca się matka za­wsze była siłą na­pę­dową jego ar­ty­stycz­nej ka­riery.

Po­szedł do swo­jego po­koju i za­trza­snął drzwi, sły­szała, jak grze­bie w szu­fla­dach i szaf­kach, szu­rał rze­czami. Po­tem za­pa­dła ci­sza. Być może sie­dział na brzegu łóżka, stu­diu­jąc szkice z ca­łego dnia, je­śli w ogóle ja­kieś zro­bił. A może sie­dział ze słu­chaw­kami na uszach, słu­cha­jąc Cave’a czy Co­ba­ina, albo po pro­stu grał na kom­pu­te­rze. Przy­go­to­wała dla nich je­dze­nie. Na­kryła do stołu, za­wo­łała go, tym mięk­kim gło­sem, za­wsze ostroż­nym. Je­śli je­steś głodny, mo­żesz przyjść te­raz. Wie­działa, że przyj­dzie, lu­bił jeść, nie­za­leż­nie od na­stroju.

Nie ro­zu­miała, dla­czego jest taki chudy, to chyba samo ży­cie w nim pło­nęło, ogień, który tlił się dzień i noc, dla­tego tłuszcz nie osia­dał na jego wą­tłych ko­ściach. Uni­kał jej spoj­rze­nia, sia­da­jąc przy stole. Jadł łap­czy­wie, ha­ła­su­jąc sztuć­cami, stalą ude­rza­jąc twardo o por­ce­lanę.

Gdyby Carl był tu te­raz, spoj­rzałby na swo­jego syna i po­wie­dział: „Coś nie tak, El­le­mann? Wy­glą­dasz na wku­rzo­nego”.

A chło­pak od­po­wie­działby, że nie, to nic ta­kiego.

Oj­ciec cią­gnąłby da­lej: więc je­steś zły bez po­wodu?

A syn od­parłby: czy jest się z czego cie­szyć? Wtedy oj­ciec za­uwa­żyłby, z cie­płym uśmie­chem jak za­wsze, mą­dry, po­godny i roz­sądny, że można by cie­szyć się z je­dze­nia? Z tego, że matka tak sta­ran­nie je przy­go­to­wała?

A syn wzru­szyłby ra­mio­nami i rzu­cił: Mu­simy prze­cież coś jeść, daj se siana. „Więc uwa­żasz, że je­dze­nie po pro­stu ma być na stole i ko­niec?”

W tym mo­men­cie El­le­mann zi­ry­to­wałby się, wal­nął w stół wi­del­cem, po­żarł łap­czy­wie je­dze­nie, wstał i wy­szedł.

A oj­ciec krzy­czałby za nim: Po­sprzą­tasz to, El­le­mann. Te­raz wy­nieś ta­lerz, a po­tem po­dzię­kuj ma­mie za je­dze­nie. Syn, upo­ko­rzony, chwy­ciłby za ta­lerz i sztućce, rzu­cił ojcu mroczne spoj­rze­nie i wy­buch­nął: Mnie nikt nie dzię­kuje. Może uwa­żasz, że ja po pro­stu je­stem i ko­niec? A oj­ciec skoń­czyłby roz­mowę ze stałą, mą­drą cier­pli­wo­ścią, swym cie­płym gło­sem: Gdy tylko ty ugo­tu­jesz po­si­łek, El­le­mann, po­dzię­ku­jemy ci z ca­łego serca.

Wie­działa, że część z tego do niego do­tarła. Po­nie­waż jego oj­ciec ni­gdy z niego nie szy­dził ani się z niego nie na­bi­jał, ni­gdy nie był pro­tek­cjo­nalny ani nie­miły. Ni­gdy nic ta­kiego nie sły­szała.

Ale Carl ich zo­sta­wił. Zaj­mo­wały go te­raz ważne sprawy w sta­rej willi, którą ta­nio wy­naj­mo­wał.

Syn na­ło­żył wię­cej je­dze­nia na ta­lerz. Pró­bo­wał od­su­nąć nie­lu­biane wa­rzywa – po­mi­dorki kok­taj­lowe i ba­kła­żana. Jego te­le­fon ko­mór­kowy le­żał obok, syn cią­gle wpa­try­wał się w wy­świe­tlacz, ona nie była warta ani słowa, ani spoj­rze­nia. Wy­szep­tała gdzieś w prze­strzeń:

– Wy­cho­dzisz dziś wie­czo­rem?

– Nie wiem – od­burk­nął, pa­trząc wciąż w te­le­fon.

Nie za­da­wała już wię­cej py­tań. Wie­działa jed­nak, że coś mu­siało mu się przy­da­rzyć. Wy­szedł z domu o szó­stej i nie było go przez dwie go­dziny. Może nie zna­lazł te­matu dla ry­sunku, tylko coś in­nego, coś, co go zde­ner­wo­wało, a nie trzeba było wiele. Czy­jeś spoj­rze­nie czy kry­tyczny ko­men­tarz i już się za­ła­my­wał. Skoń­czył jeść, po­szedł do swo­jego po­koju, bez po­dzię­ko­wa­nia, a ona zo­stała przy stole, z głową w dło­niach. Mu­siała prze­tra­wić za­równo je­dze­nie, jak i za­cho­wa­nie syna. My­ślała, że je­śli tylko bę­dzie go wy­star­cza­jąco ko­chać, nic złego mu się nie sta­nie. Czyż nie sły­szała, że mi­łość jest w ży­ciu naj­waż­niej­sza? Je­śli tylko bę­dzie ko­chała go bez­wa­run­kowo, chło­piec wy­ro­śnie na zrów­no­wa­żo­nego, do­brego i pew­nego sie­bie czło­wieka. Ale tak się nie stało. Po­sprzą­tała i za­ła­do­wała zmy­warkę. Wy­szła na ko­ry­tarz, gdzie miała lu­stro, spoj­rzała na sie­bie kry­tycz­nym okiem, na dłu­gie brą­zowe włosy ze­brane na czubku głowy w kok, który cza­sami, pod ko­niec dnia, przy­po­mi­nał jej ty­dzień w spa. Kie­dyś zwią­zała włosy w ten spo­sób i za­py­tała Carla, co są­dzi o jej fry­zu­rze, a on po­wie­dział: „To nie fry­zura, to pta­sie gniazdo”. Na­tych­miast po­szła do sy­pialni, wspięła się na krze­sło i wy­jęła z szafki pu­dełko z ozdo­bami cho­in­ko­wymi. Zna­la­zła dwa sztuczne ru­dziki z czer­woną pier­sią. Przy­mo­co­wała je do czubka fry­zury, a kiedy szła, prze­chy­lały się i wy­glą­dały jak żywe. Carl zro­bił jej zdję­cie z pta­kami we wło­sach i śmiali się jak nie­grzeczne dzieci.

Po­de­szła do ka­napy i sku­liła się w ką­cie. Gdyby El­le­mann był nie­peł­no­sprawny, gdyby było coś wi­docz­nego dla wszyst­kich, wszystko by­łoby o wiele ła­twiej­sze. Wtedy mu­sia­łaby mu we wszyst­kim po­ma­gać, pchać go na wózku in­wa­lidz­kim, kroić mu je­dze­nie, wią­zać sznu­ro­wa­dła. A inni uśmie­cha­liby się za­chę­ca­jąco, pa­trząc na jej wy­siłki, na wiel­kie po­świę­ce­nie matki, które jed­no­cze­śnie uwa­żali za oczy­wi­ste, wszy­scy ci, któ­rzy mieli dzieci bez ta­kich pro­ble­mów.

Od­po­wie­działa na wszyst­kie py­ta­nia le­ka­rza ro­dzin­nego i psy­cho­loga szkol­nego, wy­peł­niła różne for­mu­la­rze. Ale za­zna­czone punkty nie two­rzyły wzoru, który można by zin­ter­pre­to­wać i prze­kształ­cić w dia­gnozę. Od­rzu­cał ją, po­nie­waż nie mógł się z nią zwią­zać, nie mógł jej zo­ba­czyć, nie mógł się wzru­szyć jej roz­pa­czą. Ona zaś miała ochotę trza­skać drzwiami, wa­lić w stół, pod­no­sić głos i do­ma­gać się uwagi.

Wi­dzisz mnie, El­le­mann? Czy wiesz, jak się czuję?

Była dzie­wiąta wie­czo­rem, kiedy wy­szedł ze swo­jego po­koju, blada skóra kon­tra­sto­wała z ru­dymi wło­sami, usta miał za­ci­śnięte, w oczach mrok. Spra­wiał wra­że­nie za­ję­tego. Prze­szedł przez po­kój, nie pa­trząc na nią, i wło­żył buty przy wej­ściu.

– Idziesz do ka­wiarni?

– Chyba wi­dać – od­parł.

Drzwi fron­towe się za­trza­snęły. Pod­bie­gła do okna i śle­dziła go wzro­kiem, aż znik­nął za bramą. Wy­szedł na drogę szyb­kim i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, ubrany w tro­chę za duże ciu­chy, ja­sne dżinsy i czarny swe­ter. To pew­nie ja­kiś dro­biazg go zde­ner­wo­wał, po­my­ślała, zło­śliwy ko­men­tarz lub po­gar­dliwe spoj­rze­nie. Mimo to po­sta­no­wił pójść do ka­wiarni, to był do­bry znak. Na­gle ude­rzyła ją straszna myśl – że jej syn za­strze­liłby całą klasę, gdyby miał czym.

Po­czuła, że musi zro­bić coś nie­do­pusz­czal­nego. Zła­mać jedną ze swo­ich za­sad – nie szpe­rać w rze­czach syna. Chciała spraw­dzić, czy w po­koju chło­paka znaj­dzie ja­kieś wy­ja­śnie­nie gniew­nego na­stroju. Po­de­szła więc do drzwi. Otwo­rzyła je ostroż­nie i zer­k­nęła, na nie­po­ście­lone łóżko i zwy­kły ba­ła­gan: ubra­nia na pod­ło­dze, cza­so­pi­sma, książki, brudne pra­nie w ko­szu, fi­gurki wo­jow­ni­ków i ry­ce­rzy na pół­kach. I al­bum, który dał mu oj­ciec, z ob­ra­zami kla­sy­ków. Po­wie­trze było cie­płe i duszne, otwo­rzyła okno. Ro­zej­rzała się za jego teczką na ry­sunki. Zwy­kle le­żała na ko­mo­dzie, brą­zowa skó­rzana teczka za­my­kana na rze­myk. Prze­szu­kała półki i szu­flady. Ni­gdy nie po­ło­żyłby jej w miej­scu, w któ­rym szkice mo­głyby się za­giąć lub za­wil­gnąć. Ry­so­wał na dro­gim pa­pie­rze po­da­ro­wa­nym mu przez ojca. Sama ku­piła mu teczkę, gdy skoń­czył czter­na­ście lat; była wy­ko­nana z je­le­niej skóry i kosz­to­wała for­tunę. Miał ją pod pa­chą, gdy wra­cał do domu, ale wy­szedł już bez niej.

Zna­le­zie­nie jej stało się te­raz prio­ry­te­tem. Wy­obra­żała so­bie, że teczka coś ukrywa, wy­ja­śnie­nie po­nu­rego na­stroju, może nie­udany ry­su­nek. Wszy­scy ar­ty­ści mie­wają złe dni. Za­częła szu­kać, roz­grzana za­pa­łem i cie­ka­wo­ścią. Przed łóż­kiem le­żał gruby dy­wa­nik, pod­nio­sła go i zaj­rzała pod spód. Od­su­nęła koł­drę, tam też nic nie było. Szu­kała w sza­fie, prze­glą­dała spodnie i swe­try, po­now­nie po­de­szła do łóżka i prze­su­nęła po­duszkę, ba­da­jąc dło­nią nie­rów­no­ści na prze­ście­ra­dle. Pod­nio­sła ciężki ma­te­rac, by zaj­rzeć pod spód. Tam, na drew­nia­nych li­stwach łóżka le­żała teczka z ry­sun­kami. Brą­zowa i luk­su­sowa, ze sta­ran­nie za­wią­za­nym skó­rza­nym rze­mie­niem.

Wy­cią­gnęła teczkę i zer­k­nęła bo­jaź­li­wie przez otwarte okno. Roz­wią­zała wę­zeł i usu­nęła je­dwa­bi­sty pa­pier ochronny. Uj­rzała ry­su­nek.

Zo­stał wy­ko­nany mięk­kim ołów­kiem, miał lekko żół­tawy od­cień; to przez utrwa­lacz ry­su­nek wy­glą­dał na stary. Co u li­cha, po­my­ślała, czy on ma dziew­czynę? Jej oczy szu­kały zna­cze­nia w li­niach, pod­czas gdy mózg pra­co­wał na peł­nych ob­ro­tach.

Na­sto­latka w let­nim ubra­niu. Le­żała na ziemi, mię­dzy krze­win­kami i źdźbłami, ni­czym po­rzu­cona szma­ciana lalka, którą ktoś wy­rzu­cił. Ubrana w swe­ter i kra­cia­stą spód­nicę. Jej majtki były ścią­gnięte do ko­stek, a je­den but spadł. W tle do­strze­gła drzewa i ni­skie krzaki. Wpa­try­wała się w ry­su­nek. Mo­głaby po­my­śleć, że dziew­czyna nie żyje. Oczy­wi­ście, że nie żyła. Nikt tak nie leży, z sze­roko otwar­tymi oczami i roz­dzia­wio­nymi ustami, z majt­kami w kost­kach. W pa­nice za­mknęła teczkę, za­wią­zała rze­myk, opa­dła na łóżko i po­czuła su­chość w ustach. Co ma o tym my­śleć? Czy to w ogóle dało się wy­tłu­ma­czyć? Wstała, po­now­nie pod­nio­sła ma­te­rac i odło­żyła teczkę. Wy­szła z po­koju i za­mknęła drzwi, wró­ciła na swoje miej­sce na ka­na­pie, chwy­ciła po­duszkę i trzy­mała ją przed sobą jak tar­czę. Więc nie strze­la­nina w szkole, nie, coś in­nego, rów­nie strasz­nego. Za­częła de­spe­racko szu­kać wy­ja­śnie­nia. Wy­ja­śnie­nia, które by jej nie prze­ra­ziło, z któ­rego mo­głaby się póź­niej śmiać. Nie przyj­rzała się ry­sun­kowi do­kład­nie, oczy­wi­ście, że nie, więc na pewno źle wi­działa. Pa­trzyła przez kilka se­kund, mu­siała źle zro­zu­mieć. Jak na­oczni świad­ko­wie, po­my­ślała. Lu­dzie mó­wią, że wi­dzieli coś na wła­sne oczy, ale to nie jest prawda, to mózg in­ter­pre­tuje sy­gnały z nerwu wzro­ko­wego i prze­kształca je, de­for­muje w naj­bar­dziej sen­sow­nym lub naj­strasz­niej­szy ob­raz. Zo­ba­czyła coś, czego na ry­sunki nie było, bo była zmę­czona i przy­gnę­biona, bo nie ro­zu­miała syna i nie wie­działa, kim się sta­nie, jaką ma przy­szłość, czy ma ja­ką­kol­wiek. Po­peł­niła oczy­wi­sty błąd, wy­cią­gnęła po­chopne wnio­ski. Pa­nika po­zba­wiła ją ja­sno­ści wi­dze­nia i zdol­no­ści ra­cjo­nal­nego my­śle­nia. Mu­siała spoj­rzeć jesz­cze raz. Tym ra­zem spoj­rzeć do­kład­nie. Znów szybko wyj­rzała przez okno i po raz drugi udała się do jego po­koju. Pod­nio­sła ma­te­rac, wy­cią­gnęła teczkę, zna­la­zła ry­su­nek, usia­dła na łóżku i pa­trzyła na niego przez długi czas. Za­mknęła oczy, a po­tem otwo­rzyła je po­now­nie, spoj­rzała jesz­cze raz, ba­da­jąc wzro­kiem każdą li­nię. Była tylko jedna moż­liwa in­ter­pre­ta­cja. El­lef na­ry­so­wał mar­twą dziew­czynę. Z nie­ru­cho­mym, utkwio­nym w nie­bie spoj­rze­niem i majt­kami opusz­czo­nymi do ko­stek. Usta miała otwarte, a włosy roz­wi­chrzone. W pra­wej ręce trzy­mała kępkę trawę, a jedną stopę miała wy­krę­coną w dziw­nej po­zy­cji.

Co za ry­su­nek! Tak prze­ra­ża­jący, tak smutny, tak bez­gra­nicz­nie ob­na­ża­jący. Roz­bite ciało, które ktoś wrzu­cił do rowu. Jej syn miał wła­sne zro­zu­mie­nie te­matu, ta­lent do prze­ka­zy­wa­nia i od­twa­rza­nia, bez­po­śred­nie po­łą­cze­nie mię­dzy przed­mio­tem ry­sunku a oczami, oczami a mó­zgiem, mó­zgiem a ręką trzy­ma­jącą ołó­wek, przez nią zaś z pa­pie­rem. Ale mózg, po­my­ślała, pod­stępny, zwod­ni­czy mózg, za­wsze do­ko­ny­wał se­lek­cji. Do­da­wał coś, odej­mo­wał coś, kon­ty­nu­ował li­nię, aż dziew­czyna stała się jego wła­sną dziew­czyną, jego od­kry­ciem, jego mo­ty­wem. Co za piękna dziew­czyna! Wy­so­kie czoło i okrą­głe po­liczki, długa szyja i pro­ste ra­miona. Ale młoda, za­le­d­wie pięt­na­ście lub szes­na­ście lat, tak jak El­le­mann.

Co ja te­raz zro­bię, po­my­ślała, co on zro­bił tej dziew­czy­nie, czy w ogóle coś zro­bił? Czy to jego dziew­czyna, ta pierw­sza, czy się po­kłó­cili, czy wpadł w fu­rię i tak się to skoń­czyło? Czy mój syn jest mor­dercą? Czy jest wy­rzut­kiem spo­łe­czeń­stwa, jak się oba­wia­łam?

Chciało jej się śmiać, gło­śno i sza­leń­czo. Coś tak idio­tycz­nie nie­praw­do­po­dob­nego! Mój syn El­lef miałby za­bić dziew­czynę? Sam jest nie­wiele sil­niej­szy niż dziew­czynka, tak kru­chy i wraż­liwy. Ta myśl była tak po­tworna, tak obca jej mat­czy­nemu wszech­świa­towi, że wy­da­wała się hi­ste­ryczna. „Nie my­ślisz ja­sno, Da­gny, opa­nuj się. On może na­ry­so­wać wszystko. Po­trafi na­ry­so­wać rze­czy, które nie ist­nieją, rze­czy, które wi­dzi oczami wy­obraźni, jego wy­obraź­nia jest nie­ogra­ni­czona”. Ry­su­nek nie był pod­pi­sany ani opa­trzony datą, o co zwy­kle dbał; pi­sał imię, mie­siąc i rok w pra­wym dol­nym rogu. Wło­żyła ry­su­nek z po­wro­tem do teczki. Przy­kryła go bi­bułą, za­wią­zała rze­myk i po raz drugi we­pchnęła pod ma­te­rac. Uło­żyła koł­drę i wy­szła do sa­lonu. I wtedy, w tej sa­mej chwili, usły­szała ha­łas w przed­po­koju.

– Spo­tka­łeś ko­goś? – wy­mam­ro­tała.

Nie spoj­rzał na nią ani na se­kundę. Gdyby to zro­bił, za­uwa­żyłby jej ru­mie­niec, za­kło­po­ta­nie i zde­ner­wo­wa­nie. Skie­ro­wał się do swo­jego po­koju, od­bur­ku­jąc przez ra­mię:

– Nie było żad­nych lu­dzi.

Drzwi za­trza­snęły się, a ona ode­tchnęła. Dzie­sięć se­kund póź­niej otwo­rzył je i wrza­snął.

– By­łaś w moim po­koju!

Ru­mie­niec znik­nął, zbla­dła mo­men­tal­nie.

– Nie pa­mię­tam.

– Okno nie było otwarte tak sze­roko! Dbam o ta­kie rze­czy.

Na ze­wnątrz roz­legł się ni­ski grzmot. Bu­rza prze­to­czyła się nad da­chami, niebo roz­bły­sło bielą. Po­szła do kuchni po zimną wodę, piła łap­czy­wie. Jej my­śli krą­żyły wo­kół je­dy­nej pew­nej rze­czy – El­lef na­ry­so­wał mar­twą dziew­czynę. Wszyst­kie zmar­twie­nia, wszyst­kie okropne fan­ta­zje o jej synu stały się rze­czy­wi­sto­ścią.

Wyjść z domu, po­my­ślała, szu­ka­jąc cze­goś pięk­nego, cze­goś do prze­ka­za­nia, cze­goś, czym mógłby się po­chwa­lić, gdy wróci. I zna­leźć ciało. Nie wspo­mnieć o tym, od­wró­cić wzrok, po­now­nie trza­snąć drzwiami. Wi­działa sie­bie, jak bie­gnie, szar­pie drzwi, wdziera się do po­koju, pa­trzy na niego z ogniem w oczach i krzy­czy wnie­bo­głosy.

CO TY DO CHO­LERY WY­PRA­WIASZ!

Oparła się o blat, przy­warła do niego i przy­gry­zła wargę. Bły­ska­wice bły­skały na ze­wnątrz, a w jej mó­zgu ten ob­raz. Mar­twa dziew­czyna. Którą zna­lazł. I na­ry­so­wał. Albo dziew­czyna, którą za­bił. I na­ry­so­wał. Wró­ciła do sa­lonu i za­jęła swoje miej­sce na ka­na­pie, prze­żu­wała, cho­ciaż nie miała nic w ustach.

Na­gle usły­szała ha­łas, El­le­mann po­now­nie opu­ścił po­kój. Mi­nął ją i wszedł do kuchni, otwo­rzył i za­mknął lo­dówkę.

– Więc nie spo­tka­łeś ni­kogo zna­jo­mego? – spy­tała.

Trzy­mał w dłoni pepsi.

– Na to już od­po­wie­dzia­łem.

Po­tem wró­cił do po­koju, usły­szała, jak roz­po­czyna wojnę. Do­cie­rały do niej dźwięk ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i krzyki ko­man­do­sów, spo­ra­dyczne jęki bólu po­strze­lo­nych żoł­nie­rzy z gry kom­pu­te­ro­wej. A póź­niej z ko­lei zgrzyt stali, mie­czy wo­jow­ni­ków. Póź­niej włą­czył Mur­der Bal­lads. Mu­szę do ko­goś za­dzwo­nić, po­my­ślała, mu­szę za­dzwo­nić do Carla. El­le­mann zna­lazł w le­sie mar­twą dziew­czynę. Ale nic mi nie po­wie­dział i nie za­dzwo­nił na po­li­cję. Tylko usiadł i ją na­ry­so­wał, sły­sza­łeś kie­dyś o czymś ta­kim? „Mu­sisz już prze­stać, Da­gny” – od­po­wie Carl, śmie­jąc się ser­decz­nie.

De­spe­racko szu­kała roz­wią­zań. Może mar­twa dziew­czyna była wy­two­rem jego wy­obraźni. Może w ogóle nie ist­niała, po pro­stu chciał na­ry­so­wać śmierć. A może ją znał i chciał za­bić. Oczy­wi­ście, tak mu­siało być. Może był w niej sza­leń­czo za­ko­chany, nie sza­leń­czo, nie uży­waj tego słowa, Da­gny, był głę­boko i szcze­rze za­ko­chany. Może ro­bił ja­kieś nie­zdarne za­loty, które tamta od­rzu­ciła zim­nym spoj­rze­niem, a po­tem wsu­nęła rękę pod ra­mię ko­goś in­nego, star­szego, pew­nego sie­bie mię­śniaka, a nie chło­paka o chu­dych ra­mio­nach i ru­dych, na­stro­szo­nych wło­sach. W swoim wraż­li­wym i dra­ma­tycz­nym umy­śle, z za­mi­ło­wa­niem do flir­to­wa­nia ze śmier­cią i de­pra­wa­cją, na­ry­so­wał ją mar­twą, w swego ro­dzaju mści­wym gnie­wie. Na­ry­so­wał to, co chciałby jej zro­bić, gdyby miał w so­bie zdol­ność do ode­bra­nia ży­cia. Oczy­wi­ście nie miał, opa­nuj się, Da­gny. Wie­działa jed­nak, że jako na­sto­la­tek na­prawdę stał się świa­domy śmierci, a prze­ra­że­nie i groza, ja­kie nio­sła ze sobą ta świa­do­mość, zna­la­zły uj­ście w osten­ta­cyj­nej po­gar­dzie, jak to czę­sto bywa u mło­dych chłop­ców. El­le­mann ry­so­wał śmierć i de­pra­wa­cję, oczy­wi­ście tak było, nie­odwza­jem­niona mi­łość to nie żarty, nie­któ­rzy lu­dzie od niej umie­rają. Nie, nie uży­waj cią­gle tego słowa, znajdź inne! Na ra­zie za­do­wo­liła się tym wy­ja­śnie­niem. Nie było żad­nej mar­twej dziew­czyny. Ale jej ro­zu­mo­wa­nie było marną kon­struk­cją, le­dwo od­wa­żyła się od­dy­chać. Mu­szę do ko­goś za­dzwo­nić. Co mam po­wie­dzieć, co lu­dzie po­my­ślą?

Nic się nie sta­nie. Pod wa­run­kiem że będę ostrożna.

Sie­działa w rogu ka­napy. Z no­gami pod­wi­nię­tymi pod sie­bie, opa­tu­lona swe­trem. Tak sia­dała w dzie­ciń­stwie, gdy coś wy­pro­wa­dziło ją z rów­no­wagi. Wtedy ka­napa była bez­ludną wy­spą, oto­czoną ze wszyst­kich stron mo­rzem, a w głę­bi­nach pły­wały ła­wice tru­ją­cych ryb. Cały czas sły­szała ryk nieba, nie bli­żej, ale też nie da­lej. Za­mknęła oczy i szu­kała w so­bie in­nego głosu.

Nie mów, że mój syn jest mor­dercą. Gdzieś jest gra­nica. Jest wła­śnie tu­taj, a złe my­śli, które za­ko­rze­niły się w mo­jej gło­wie, mogę ła­two roz­wiać. Za­py­tać go.

Czy za­bi­łeś dziś ko­goś pod­czas spa­ceru po le­sie?

Nie, nie tak, ja to prze­cież wy­my­śli­łam.

Skupmy się na tym, co istotne. Na­tkną­łeś się na trupa. Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łeś?

Se­jer wy­chy­lił się nad kra­wę­dzią łóżka i spoj­rzał na psa.

– Cześć Frank. Mu­simy wsta­wać!

Opty­mi­stycz­nym gło­sem pró­bo­wał do­dać ener­gii żół­temu shar-pe­iowi, który miał już dzie­sięć lat i nie naj­lep­sze zdro­wie. Jego naj­bliż­szy przy­ja­ciel, być może je­dyny, je­śli miał być ze sobą szczery, a w tym wieku mógł już so­bie po­zwo­lić na szcze­rość. Ści­snął ró­żową gu­mową świnkę, ulu­bioną za­bawkę psa. Chrząk­nęła jak praw­dziwa. Ale nie było żad­nego efektu. Zwy­kle Frank szedł za nim do kuchni, śli­nił się, gdy na­peł­niał mi­skę je­dze­niem, na dźwięk dzwo­nie­nia gra­nu­lek o por­ce­lanę. To też się nie wy­da­rzyło. Pies zo­stał na miej­scu.

Se­jer po­szedł do kuchni, kilka razy oglą­da­jąc się przez ra­mię. Na­peł­nił jedną mi­skę świeżą wodą, a drugą gra­nu­la­tem. Po dro­dze wstą­pił do ła­zienki, żeby się ubrać. Wró­cił do kuchni, po­sma­ro­wał pie­czywo chrup­kie ma­słem i zjadł, sto­jąc przy bla­cie.

– Frank! Śnia­da­nie!

Pies nie wy­szedł z sy­pialni. Se­jer wró­cił więc tam, uklęk­nął i pod­niósł głowę pu­pila.

– Je­steś chory, gru­ba­sie?

Po­czuł jego od­dech śmier­dzący cho­robą i go­rączką.

Frank wes­tchnął. Jego oczy były mo­kre i smutne. Se­jer przy­niósł mu je­dze­nie i wodę, po­sta­wił mi­ski na ma­cie, a pies bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wstać. Mo­zol­nie pod­czoł­gał się, zi­gno­ro­wał je­dze­nie i rzu­cił się na zimną wodę, pił i pił, jakby nie mógł prze­stać. To i tak do­brze, po­my­ślał in­spek­tor. Po­mi­nię­cie po­siłku to nie ka­ta­strofa, masz dużo za­pasu.

Ob­ser­wo­wał pi­ją­cego psa. Z jego gar­dła wy­do­by­wały się ja­kieś dźwięki, pełne na­pię­cia war­cze­nie. Chciał do­tknąć jego py­ska, ale pies wciąż pił, jakby ni­gdy nie miał skoń­czyć. W końcu padł znów na matę, a jego pysk pło­nął go­rą­cem.

– Mu­simy iść na spa­cer, Frank. Tyle wody. Nie mo­żesz si­kać na po­sła­nie.

Pies po­zo­stał w po­zy­cji le­żą­cej.

– Frank Ro­bert! Na nogi!

Pies dźwi­gnął się ciężko na ła­pach. Po­szedł za nim do przed­po­koju. Da­lej na ko­ry­tarz i do windy, trzy­na­ście pię­ter w dół, przez fron­towe drzwi i na traw­nik. Tam pod­niósł nogę. Skoń­czył, od­wró­cił się i od razu chciał wró­cić do środka. Gdy tylko zna­leźli się w miesz­ka­niu, zna­lazł drogę do sy­pialni i swoje miej­sce na ma­cie. Se­jer po­ło­żył mu rękę na łbie. Z głębi gar­dła wciąż sły­szał ja­kiś char­kot.

Prze­zię­bie­nie, po­my­ślał. In­fek­cja gar­dła.

– Nie mo­żesz dziś iść do pracy – po­wie­dział. – Le­piej zo­stań w domu i od­pocz­nij.

Przy­go­to­wał się do wyj­ścia. Jak wiele razy wcze­śniej, wło­żył za­pa­sowy klucz pod wy­cie­raczkę, a na niej po­zo­sta­wił pi­semną prośbę do He­leny, która miesz­kała po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza. Gdyby była tak miła i wpa­dła w ciągu dnia spraw­dzić, co z psem.

Po chwili do­pi­sał:

„Bez po­śpie­chu. Wy­si­kał się o 6.45 rano”.

Ofi­cer dy­żurny Kreut­zer zdał re­la­cję z noc­nych wy­da­rzeń.

Za­kłó­ce­nie po­rządku do­mo­wego w Land­fallu.

Ko­li­zja trzech po­jaz­dów na Sol­bergu.

Wła­ma­nie do sklepu Kiwi we Fry­den­lun­dzie.

Po­żar kon­te­nera na śmieci w Kop­pe­rviku.

Po­li­cjanci usie­dli wo­kół stołu. Kreut­zer i Riis, Lar­son i Skarre, Han­nis­dahl i Falck oraz sam in­spek­tor, naj­star­szy. Nie był w pełni skon­cen­tro­wany. Jego my­śli błą­dziły gdzie in­dziej, ale nie­które dźwięki wciąż do niego do­cie­rały. Sze­lest pa­pie­rów, nogi krze­sła szo­ru­jące po pod­ło­dze, dźwięk eks­presu do kawy, który przy­po­mi­nał mu o psie, po­dobny char­kot.

– I wresz­cie zgło­sze­nie – za­mel­do­wał Kreut­zer. – Za­gi­nię­cie dziew­czyny ze Svar­tlandu. Jej oj­ciec za­dzwo­nił tuż przed pół­nocą. Po­wie­działa ro­dzi­com, że wy­biera się z przy­ja­ciółką do domku let­ni­sko­wego, i po­winna była wró­cić wczo­raj po po­łu­dniu lub wcze­snym wie­czo­rem. Te­raz oka­zuje się, że nie było żad­nej wy­cieczki do domku. Po­je­chała gdzieś in­dziej i nikt nie wie gdzie. Nie od­biera ko­mórki.

– Co o niej wiemy? – za­py­tał Se­jer.

– Gritt Ze­eland, szes­na­ście lat. Pew­nie zwiała i nie chciała, żeby od razu za­częli jej szu­kać.

– Moż­liwe – przy­znał Se­jer. – Na złość ro­dzi­com, gar­dząc do­ro­słymi i utar­tymi re­gu­łami.

– Tak, być może. – Kreut­zer się uśmiech­nął.

– Ucie­kła w zło­ści, a te­raz sie­dzi gdzieś bez­pieczna i cie­szy się każdą se­kundą – do­dał Se­jer.

– To chyba naj­bar­dziej praw­do­po­dobne wy­ja­śnie­nie – przy­znał Skarre.

– Więc nie było jej przez trzy noce – pod­su­mo­wał Se­jer. – Ale zgod­nie z wia­do­mo­ścią, którą zo­sta­wiła w domu, mó­wimy tylko o jed­nej nocy. Ja­kie wra­że­nie wy­warł na to­bie oj­ciec?

– Nie za­uwa­ży­łem nic nie­po­ko­ją­cego. Są ar­ty­stami.

– Jak mam to ro­zu­mieć?

Kreut­zer wzru­szył ra­mio­nami.

– Ar­ty­ści to wy­lu­zo­wani lu­dzie, prawda?

– Wy­lu­zo­wani? – Se­jer uśmiech­nął się. – No tak, wiem, co masz na my­śli. Luz w szkole i duża swo­boda. Je­dyne, czego po­trze­bu­jesz, to mi­łość.

Trudno było stwier­dzić, czy to sar­kazm.

– Jej oj­ciec jest Ho­len­drem – cią­gnął Kreut­zer. – Czyli po­cho­dzi z kraju, w któ­rym więk­szość rze­czy jest le­galna.

Uśmiech­nął się pod no­sem.

– Po­jadę do Svar­tlandu – zde­cy­do­wał Se­jer. – Je­śli skoń­czy­łeś ra­port?

Kreut­zer ski­nął głową i Se­jer otwo­rzył drzwi. Sam miał bo­wiem córkę, która kie­dyś miała szes­na­ście lat, była dzika i piękna, znał ten na­gły nie­po­kój, który po­ja­wiał się, gdy dziecko nie wró­ciło do domu zgod­nie z umową, gdy mi­jało pierw­sze pięt­na­ście mi­nut, pierw­sza go­dzina i cała długa noc. Pa­mię­tał mdło­ści i ad­re­na­linę w ży­łach, gdy strach wstrzą­sał głową i cia­łem tak gwał­tow­nie, jakby czło­wiek do­tknął drutu pod na­pię­ciem. Wszyst­kie my­śli, które pro­wa­dziły pro­sto do strasz­nych miejsc, do ro­wów, rur i wła­zów, wszyst­kie ob­razy, które wi­dział w gło­wie, wszystko, co może się przy­da­rzyć ład­nym dziew­czy­nom.

Wszystko może się im przy­da­rzyć.

Droga do Svar­tlandu za­jęła mu trzy­dzie­ści mi­nut. Pod­czas jazdy my­ślał o Franku. Dzie­sięć psich lat rów­nało się sie­dem­dzie­się­ciu ludz­kim. Czy nad­cho­dził ko­niec? Spo­koj­nie, po­wie­dział do sie­bie, to nie ja mam się dzi­siaj nad sobą uża­lać. Frank jest prze­zię­biony i musi od­po­cząć. Ma lekką nad­wagę, nie da się ukryć. Ma za­pa­le­nie ko­ści i sta­wów w krót­kich ła­pach, słab­nący wzrok i słuch.

Czy to już ko­niec?

Jego my­śli wró­ciły do Gritt. Miał na­dzieję, że dziew­czyna sta­nie w drzwiach, gdy bę­dzie roz­ma­wiał z jej ro­dzi­cami. Wszystko skoń­czy­łoby się łzami i wście­kło­ścią, gniew­nymi okrzy­kami i ra­do­snym śmie­chem. Dziwną, nie­kon­tro­lo­waną mie­szanką emo­cji gra­ni­czącą z hi­ste­rią.

Dom zda­wał się wy­ra­stać wprost ze skały.

Był zbu­do­wany z ka­mie­nia i miał taki sam ko­lor jak łup­kowe pod­łoże, szary z do­mieszką brązu i różu. Dach miał kształt ko­puły oto­czo­nej wą­skimi oknami, płyn­nie prze­cho­dzą­cej w ściany, które lekko uko­śnie roz­kła­dały się na zbo­czu. We mgle i sza­rówce można było nie roz­po­znać, że to dom, tak ide­al­nie wta­piał się w oto­cze­nie. A w nocy, w ciem­no­ści, gdy okna były oświe­tlone, można było po­my­śleć, że to sama góra jest za­miesz­kana albo że wy­lą­do­wało tu gi­gan­tyczne UFO. Te­raz jed­nak po noc­nej bu­rzy świe­ciło słońce. Kon­struk­cja była wy­ra­zi­sta, w za­my­śle nie­wąt­pli­wie do­pa­so­wano do oto­cze­nia. Każdy, kto oglą­dał ten dom, mógł do­wol­nie in­ter­pre­to­wać ide­alny pro­jekt twórcy. Nie­któ­rzy nie­wąt­pli­wie wi­dzieli w nim ba­stion, nie­zdo­bytą for­tecę, inni zaś piękny przy­kład har­mo­nii ar­chi­tek­tury z na­turą.

Za­par­ko­wał i za­czął wy­sia­dać. Otwo­rzył drzwi sa­mo­chodu i po­sta­wił jedną stopę na ziemi, gdy usły­szał czyjś krzyk. Ko­biecy głos niósł się w po­wie­trzu. Dziew­czyna wró­ciła? Po­tem usły­szał niż­szy głos, na­le­żał do męż­czy­zny. Krzyki do­cho­dziły z wnę­trza, okna były otwarte. Usiadł i słu­chał, po­chy­la­jąc się do przodu z rę­kami na kie­row­nicy. Znowu ode­zwała się ko­bieta, krzy­cząc i wrzesz­cząc, po czym roz­brzmiał dud­niący głos męż­czyzn. Przez chwilę oboje wrzesz­czeli jedno przez dru­gie, na kilka se­kund za­pa­dła ci­sza, a po­tem znów za­częli z nową ener­gią.

Je­śli kłó­cili się tak czę­sto, chyba też bym uciekł, po­my­ślał Se­jer.

Ale od razu za­uwa­żył, że wcale nie są roz­gnie­wani, tylko prze­stra­szeni.

Wy­siadł z sa­mo­chodu. Mocno za­trza­snął drzwi, aby oznaj­mić swoje przy­by­cie. Obok dzwonka do drzwi wi­siał ka­wa­łek drewna z wy­pa­lo­nym na­zwi­skiem Ze­eland.

Drzwi otwo­rzył męż­czy­zna po czter­dzie­stce, wy­soki i szczu­pły, z gę­stymi wło­sami i brodą. Ko­szula w czer­wono-zie­loną kratę i wy­bla­kłe dżinsy, na no­gach drew­niaki.

– Po­li­cja? – za­py­tał z na­dzieją.

Jan Ze­eland wpro­wa­dził Se­jera przez hall z gru­bymi dy­wa­nami na górę, do kuchni i sa­lonu.

Matka, Ma­rion, po­de­szła się przy­wi­tać. Ze zde­ner­wo­wa­nia bra­ko­wało jej tchu. Gdy stała obok męża, wy­glą­dali jak oj­ciec i córka, Ma­rion była młod­sza i niż­sza, a jej głos dzie­cinny i miękki.

– Sta­ramy się nie hi­ste­ry­zo­wać – uspra­wie­dli­wiała się. – Ale nie wiemy, co my­śleć. Na pewno ma pan wiele py­tań, a my nic nie wiemy, nie po­je­chała prze­cież do domku z Char­lotte, jak mó­wiła. Co w ta­kim ra­zie mamy my­śleć?

Se­jer za­sta­na­wiał się, co i jak po­wie­dzieć. Na ra­zie sta­rał się za­cho­wać opty­mizm, chciał po­móc im po­wstrzy­mać strach, który go­to­wał się w nich obojgu.

– Kiedy po­winna była wró­cić do domu? Jaka była umowa?

– Ocze­ki­wa­li­śmy jej wczo­raj po po­łu­dniu, naj­póź­niej wie­czo­rem.

– Kiedy za­dzwo­niła pani do jej przy­ja­ciółki?

– O dwu­dzie­stej. Za­dzwo­ni­łam, żeby za­pro­po­no­wać, że je od­biorę, skoro mama Char­lotte przy­wio­zła je z domku. No, nie przy­wio­zła, ale tego nie wie­dzie­li­śmy.

– Nie wi­dzieli jej pań­stwo od trzech dni?

– Nie, nie wi­dzie­li­śmy.

– Co po­wie­działa Char­lotte, gdy pani za­dzwo­niła?

– Gdyby tylko mógł to pan usły­szeć. Szybko zo­rien­to­wa­łam się, że coś jest nie tak, po­pro­si­łam o roz­mowę z Gritt, bo nie od­bie­rała te­le­fonu. Po dłu­gim cza­sie, wielu wa­ha­niach i wy­krę­tach wresz­cie przy­znała, że wy­cieczka była kłam­stwem. Zgo­dziła się tylko dać Gritt alibi. Nie miała po­ję­cia, gdzie ona jest.

– Więc kryła Gritt, ale nie wie­działa, dla­czego?

– Tak twier­dzi. I to mnie na­prawdę mar­twi. Gdzie ona może być?

– Jak pani za­re­ago­wała?

– Ochrza­ni­łam ją. Niech ją cho­lera weź­mie, jak mo­gły to zro­bić?!

– Czy Gritt opu­ściła dom pie­szo?

Ma­rion ski­nęła głową.

– Stąd do domu Char­lotte jest tylko kilka mi­nut spa­ce­rem.

– Co po­wie­działa, wy­cho­dząc, poza tym, że jadą do domku?

– Że nie po­win­ni­śmy do niej dzwo­nić. Nie przy­szło mi do głowy, żeby ją wy­py­ty­wać, spę­dza dużo czasu z Char­lotte, znamy jej ro­dzinę i to po­rządni lu­dzie.

– Czy Gritt za­cho­wy­wała się jak zwy­kle?

– Była pod­eks­cy­to­wana – stwier­dził Jan Ze­eland.

– Pod­eks­cy­to­wana? Czy ma chło­paka?

Szybko spoj­rzeli po so­bie.

– Nic o tym nie wiemy.

– A może ja­kiś były mógł wró­cić do gry?

– Hen­rik – po­wie­dział Ze­eland – ale on wy­je­chał do Bel­gii na stu­dia.

– Jest lato – za­uwa­żył Se­jer – może jest w domu na wa­ka­cjach?

– Moż­liwe. Nic o tym nie wiemy.

– Czy ak­cep­to­wali pań­stwo Hen­rika?

– Ab­so­lut­nie.

– Co Gritt za­brała ze sobą?

– Ciem­no­nie­bie­ską torbę – po­wie­działa Ma­rion. – Marki Puma. Nie­zbyt dużą.

– A jak była ubrana?

– Miała na so­bie top i kra­cia­stą spód­nicę. I białe buty z DNA. Jest drobna – do­dała. – Metr pięć­dzie­siąt dwa. Włosy blond. Dam panu zdję­cie.

– Pro­szę mi o niej opo­wie­dzieć, wszystko, co pań­stwu przyj­dzie do głowy.

– Nie wiem, co się może przy­dać – de­ner­wo­wała się Ma­rion – nie ma pan wła­snych dzieci? Ona ma szes­na­ście lat, jest miła, mą­dra i w ogóle cu­downa, co pan so­bie my­śli, to moja dziew­czynka! Jest cu­downa.

– I wie o tym – wtrą­cił jej oj­ciec.

Ma­rion otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Dla­czego tak mó­wisz? – za­py­tała zde­ner­wo­wana.

– Dla­czego? Bo to prawda.

– Ale prze­cież to nie ma nic wspól­nego z tą sprawą?

– Nie wiemy tego – stwier­dził. – Pan po­li­cjant po­pro­sił, by­śmy opo­wie­dzieli mu coś o Gritt, więc wła­śnie to ro­bię, mó­wię, jaka ona jest.

– Ale to brzmi jak…

– Jak co?

– Jakby nie była po­rządną dziew­czyną.

– Oczy­wi­ście, że jest po­rządna! – obu­rzył się Ze­eland. – Ale jest też olśnie­wa­jąco piękną na­sto­latką. Taki po­dziw ma wpływ na ludzki cha­rak­ter.

– A jak my­ślisz, jaki to miało wpływ na jej cha­rak­ter? – za­py­tała ostro Ma­rion.

– Jest pewna sie­bie, prawda?

– Ale to nie ma nic wspól­nego z tą sprawą!

– Wła­śnie, że ma – spie­rał się – ma to coś wspól­nego ze sprawą. Mó­wię po­li­cji wszystko, co moim zda­niem po­winni wie­dzieć. Gritt nie jest nie­śmiała, wy­co­fana ani stra­chliwa, jest pewna sie­bie i bar­dzo śmiała, do­brze wie, ile jest warta. Tylko tyle chcę po­wie­dzieć.

Ma­rion sie­działa na krze­śle, z drżącą dło­nią przy skroni.

– Musi pan po­roz­ma­wiać z Char­lotte – rzu­ciła, pa­trząc na Se­jera. – Mówi, że nic nie wie, ale ja w to nie wie­rzę. One kryją się na­wza­jem, Char­lotte na pewno do­kład­nie wie, co się stało.

– Czyli żad­nego no­wego chło­paka? – po­wtó­rzył Se­jer. – Co pań­stwo te­raz po­dej­rze­wają?

– Czy to nie pan tu jest od po­dej­rzeń? – Ko­bieta spoj­rzała na niego wy­zy­wa­jąco.

Ze­eland po­trzą­snął głową. Po­ło­żył dło­nie na stole, duże, silne z pla­mami czer­wo­nej farby.

– Po­dej­rze­wam, że ma ja­kie­goś chło­paka – po­wie­dział – ko­goś, kogo nie chce nam przed­sta­wić. Że gdzieś z nim jest, może w ja­kimś domku let­ni­sko­wym, ale u ro­dziny Char­lotte. Nie ma tu chyba więk­szej ta­jem­nicy.

– Czy były ja­kieś kłót­nie przed jej znik­nię­ciem?

– Ra­czej nie. – Ma­rion się za­wa­hała.

– Ale zda­rzają się?

– Nie mamy spo­koju – wtrą­cił oj­ciec.

– Prze­stań! – krzyk­nęła matka. – Dla­czego tak mó­wisz? Przed­sta­wiasz ją w złym świe­tle. „Nie mamy spo­koju”. Jak tak mo­żesz?! Prze­stań!

Se­jer pa­trzył na nich spo­koj­nie.

– O czym roz­ma­wiali pań­stwo przed moim przy­jaz­dem? Okna są tu­taj otwarte.

Matka się za­ru­mie­niła, oj­ciec wes­tchnął ciężko.

– Znik­nęła – wy­ja­śnił Ze­eland – nie od­po­wiada na na­sze te­le­fony. Nie my­ślimy ja­sno.

– A co z ro­dzi­cami Char­lotte, roz­ma­wiali pań­stwo z nimi?

– Roz­ma­wia­łem z jej matką – po­wie­dział Jan Ze­eland. – Twier­dzi, że Char­lotte ni­gdy nie skła­ma­łaby w ta­kiej sy­tu­acji. To nie­sa­mo­wi­cie na­iwne, oczy­wi­ście, że kła­mie. Tak na­prawdę nie można ufać na­sto­let­nim dziew­czy­nom, tyle się dzieje w ich gło­wach.

– Wow, na­prawdę ro­zu­miesz na­sto­latki – iro­ni­zo­wała Ma­rion.

– Ro­zu­miem je – wark­nął – po­nie­waż sam mam na­sto­latkę w domu. Mają tyle po­wo­dów do kła­ma­nia.

– Co za słowa!

– Ona chce się uwol­nić – wy­znał bez­rad­nie. – Od nas. Nie chce nas zło­ścić ani stra­szyć, więc wy­my­śla nie­szko­dliwe kłam­stwa. Jak ten wy­jazd do domku. Chce, że­by­śmy czuli się bez­piecz­nie, i ma do­bre in­ten­cje. Trzyma nas z dala od swo­ich wy­sko­ków, to jej spo­sób na oka­za­nie sza­cunku.

Wy­cią­gnął rękę i do­tknął ra­mie­nia żony.

– Je­steś zbyt bli­sko, Ma­rion – stwier­dził. – Mam wię­cej dy­stansu, dla­tego wi­dzę rze­czy wy­raź­niej. Wkrótce wróci do domu. Co­kol­wiek zro­bisz, nie bądź wście­kła, gdy wróci.

– Mam się nie wście­kać? Kiedy na­raża nas na coś ta­kiego!

– Nie wiemy, czy to ce­lowe – pod­kre­ślił Ze­eland.

Zna­cze­nie tych słów do­tarło do niego po chwili, za­pa­no­wała śmier­telna ci­sza.

– Nie wiem, co zro­bię, gdy wróci do domu – wes­tchnęła Ma­rion. – Chyba chwycę ją w ra­miona, a po­tem za­mknę drzwi i przy­wiążę do łóżka.

– Czy już wcze­śniej nie wra­cała na noc? – za­py­tał Se­jer.

– Po­je­dyn­cze przy­padki, ja­koś to to­le­ro­wa­li­śmy. Ale te­raz skła­mała, dwie noce za­mie­niły się w trzy, nie mo­żemy się z nią skon­tak­to­wać. Żad­nej od­po­wie­dzi, żad­nej wia­do­mo­ści, nic. To zna­czy, że coś się stało. Nie musi pan za­prze­czać, pew­nie wiele pan już wi­dział, tylko pro­szę mi nic o tym nie opo­wia­dać!

Se­jer błą­dził wzro­kiem po ścia­nach du­żej kuchni. Było tam wiele zdjęć Gritt. Kilka zro­biono, gdy była nie­mow­lę­ciem, kilka, gdy miała dwa lub trzy lata – krótko ostrzy­żona jak chło­piec, pulchna i nie­od­par­cie uro­cza, w nie­bie­skich ogrod­nicz­kach.

– Oboje pań­stwo ma­lują?

– Tak – po­twier­dził Ze­eland. – Olej i akryl.

– Mogę rzu­cić okiem?

– Chciałby pan? Jest pan za­in­te­re­so­wany?

Ze­eland po­pro­wa­dził ich w górę po dłu­gich, stro­mych scho­dach z so­lidną po­rę­czą. Se­jer i Ma­rion szli za nim. Tak zna­leźli się pod ko­pułą, gdzie słońce wpa­dało do stu­dia przez sze­ścio­kątny świe­tlik na szczy­cie. Wy­so­kie, wą­skie okna do­koła ko­puły za­pew­niały wspa­niałą grę świa­tła. Przy­po­mi­nała Se­je­rowi ko­ściół, który kie­dyś od­wie­dził pod­czas po­dróży do Hel­si­nek. Gdzie­kol­wiek spoj­rzał, wi­dział ob­razy pary, nie­które na szta­lu­gach, wiele usta­wio­nych pod ścia­nami, na blejt­ra­mach. Czuć było silny za­pach ter­pen­tyny. Szary far­tuch z pla­mami farby wi­siał na krze­śle. Na drew­nia­nym bla­cie stały dłu­gie rzędy sło­ików i pędzli. Fo­tel bu­jany z owczą skórą rzu­coną na sie­dzi­sko i szmaty na pod­ło­dze. Po­pla­mio­nym fo­tel-uszak.

Ob­razy Ho­len­dra wy­peł­niały ka­skady czer­wieni. Za­le­wała, iskrzyła i pło­nęła, ró­żowa, pur­pu­rowa i po­ma­rań­czowa, rdzawa, in­ten­sywna i krwi­sta.

– Nie to, że ma­luję tylko jed­nym ko­lo­rem – wy­ja­śnił – tylko tak to wy­gląda. Ist­nieje nie­skoń­czona liczba czer­wieni, ale po­trzeba wy­szko­lo­nego oka, aby do­strzec niu­anse.

Se­jer błą­dził wzro­kiem po czer­wieni. Jego du­szę opa­no­wał en­tu­zjazm, pło­nąca ener­gia i nie­od­parta chęć wzię­cia ob­razu pod pa­chę i ru­sze­nia w drogę.

I jesz­cze ob­razy Ma­rion. Przy­po­mi­nały dzie­cięce ry­sunki. Rów­nież ko­lo­rowe, pro­ste, wy­raźne. Dużo czer­wieni, ale też nie­bie­ski, żółty i zie­lony. Czy­ste, nie­zmie­szane ko­lory, ta­kie, ja­kie wy­bra­łoby dziecko.

– Czy pra­cują pań­stwo ra­mię w ra­mię?

– Tak wła­śnie – od­po­wie­działa.

– Roz­ma­wia­cie wtedy ze sobą?

– Mamy włą­czoną mu­zykę.

– Jaki ro­dzaj mu­zyki?

– Mo­zart.

– Dla­czego Mo­zart?

Uśmiech­nęła się nie­śmiało.

– Po­nie­waż jest za­bawny, in­te­li­gentny i pe­łen pew­no­ści sie­bie. Pod­nosi nas na du­chu. Nie zna pan Mo­zarta?

Se­jer uni­kał od­po­wie­dzi. Do­tarł na tyły pra­cowni i za­trzy­mał się przy du­żym płót­nie, na któ­rym mi­riady czer­wo­nych kro­pek eks­plo­do­wały przed jego oczami jak iskry z ogni­ska. W cen­trum ob­razu zo­ba­czył po­ma­rań­czowe ję­zyki, a we­wnątrz coś nie­bie­skiego, co mu­siało re­pre­zen­to­wać zimne wnę­trze pło­mie­nia. Płótno zo­stało po­cięte na ka­wałki od góry do dołu, praw­do­po­dob­nie no­żem.

– Czy ar­ty­sta się wściekł?

– Nie ar­ty­sta, nie – od­parł Ze­eland szybko. – Ale oczy­wi­ście, zda­rza się, że nam nie wy­cho­dzi.

– Czy można to ja­koś na­pra­wić?

Ho­len­der za­sta­no­wił się chwilę.

– Można przy­kleić ma­te­ria­łową ta­śmę z tyłu i za­ma­lo­wać.

– Za­mie­rza pan to zro­bić?

– Może kiedy wróci Gritt.

Cała trójka mil­czała przez chwilę. Po­szar­pany ob­raz ich za­nie­po­koił. Ale w ła­god­nym Ho­len­drze nie było śladu ogni­stego tem­pe­ra­mentu, przy­po­mi­nał członka ja­kiejś ko­muny, bro­daty i dłu­go­włosy, spo­kojny, roz­ważny i ana­li­tyczny. Nie eks­cy­to­wał się dro­bia­zgami.

– Gdzie jest po­kój Gritt?

Ze­eland od­su­nął się od ob­ra­zów i ru­szył w stronę drzwi, któ­rych Se­jer nie za­uwa­żył.

– Tu obok stu­dia?

– Tak.

Ze­eland otwo­rzył drzwi i Se­jer wszedł do środka.

– Szu­kali tu pań­stwo cze­goś?

– Oczy­wi­ście zaj­rze­li­śmy, ale nie ma tu nic szcze­gól­nego.

Po­kój przy­po­mi­nał inne dziew­częce sy­pial­nie, był cha­otyczny i bar­dzo ko­biecy, z mnó­stwem plu­sza­ków na łóżku i kil­koma zdję­ciami na ścia­nach, przed­sta­wia­ją­cymi Gritt z ro­dziną i przy­ja­ciół­kami.

– To Char­lotte – po­wie­działa Ma­rion, wska­zu­jąc jedno z nich. – Char­lotte Mal­ling. To zdję­cie z tej wio­sny. Miesz­kają przy Gar­borgs vei, w bloku.

– Skon­tak­tuję się z nimi – obie­cał Se­jer. – Na ra­zie nie zro­bimy nic wię­cej, zo­ba­czymy, co się wy­da­rzy, do­brze?

Po­dała mu do­kładny ad­res, nu­mer i pię­tro.

– Po­li­cji na pewno po­wie prawdę – do­dała z prze­ko­na­niem.

– Je­śli w ogóle ją zna – do­rzu­cił Ze­eland.

– Pro­szę jej nie od­pusz­czać – za­żą­dała Ma­rion – musi zro­zu­mieć po­wagę sy­tu­acji.

Se­jer zszedł po stro­mych scho­dach, mocno trzy­ma­jąc się po­rę­czy, i da­lej w dół, aż zna­lazł się w holu z gru­bymi dy­wa­nami i pod­szedł do drzwi.

Ro­dzice po­dą­żali za nim krok w krok.

– Pro­szę o te­le­fon, je­śli tylko wróci do domu – rzu­cił jesz­cze.

– Oczy­wi­ście, tak zro­bimy! – obie­cała Ma­rion.

– I pro­szę jej mó­wić, że była tu po­li­cja, musi zdać so­bie sprawę, że to po­ważna sprawa – do­dał.

– Ja­sne, że tak! – za­wo­łała Ma­rion. – Na pewno zro­zu­mie po­wagę sy­tu­acji.

W ciem­nym holu za­pa­dła ci­sza. Przez grube ka­mienne ściany i mięk­kie dy­wany miał wra­że­nie, jakby znaj­do­wał się w ja­kimś se­kret­nym po­miesz­cze­niu.

– Czy mają pań­stwo inne dzieci? – za­py­tał uprzej­mie.

– Nie – od­parł Jan Ze­eland – mamy tylko Gritt.

„Czy mają pań­stwo inne dzieci?”