Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Młody mężczyzna i nastoletni chłopiec spotykają się na skałach położonych tuż nad głęboką wodą w lesie Svartland. Następnego dnia szesnastoletnia Gritt Zeeland zostaje znaleziona martwa nieopodal tego miejsca.
Teraz inspektor Konrad Sejer ma przed sobą bolesną zagadkę morderstwa z wieloma możliwymi wyjaśnieniami. Jest bowiem mnóstwo powodów, przez które piękna i młoda dziewczyna mogła się stać ofiarą zabójstwa. Gritt Zeeland prawie nikogo do siebie nie dopuszczała, ale bardzo dużo osób – zarówno młodych, jak i dorosłych – zwracało na nią uwagę.
Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 29 min
Tytuł oryginału: Bakom synger døden
Przekład: Joanna Barbara Bernat
Copyright © Karin Fossum, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-87-0238-272-3
W książce znajduje się cytat z Ariego Behna, źródło: https://www.ordtak.no/sitat.php?id=7271.
Tytuł baśni Mały Frikk i jego skrzypki za: J Moe, Ch. Asbjørbsen, Zamek Soria Moria, cz. 2: Baśnie norweskie, Poznań 2014.
Cytaty z Proroka za: K. Gibran, Prorok, przeł. W. Dynowska, Madras 1954.
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Człowiek pragnie być kochany. Z braku miłości – chociaż podziwiany, z braku podziwu pragnie wzbudzać strach, a jeżeli nie osiągnie nawet tego, to pragnie wzbudzać chociaż wstręt i pogardę, chce poruszać ludzkie uczucia. Dusza wzdraga się przed próżnią, chce kontaktu za
Hjalmar Söderberg, Doktor Glas, przeł. Ewa Gruszczyńska, Warszawa 2003.
A gdy jeden z nas potyka się i pada, pada on i za tych, którzy idą za nim, gdyż przestrogą im służy, – ostrzega o kamieniu, na którym potknąć się może każdy; ale i tym, co idą przed nim, upadkiem swym służy, tym, co choć szybszy i pewniejszy mają krok, jednak nie usunęli z drogi fatalnego kamienia.
Kahlil Gibran, Prorok, przeł. Wanda Dynowska, Madras 1954.
Było parno, zanosiło się na burzę, powietrze miało tę woń, której znaczenie znają najbardziej wrażliwi, a on taki przecież do nich należał.
Zrobił jeszcze kilka kroków do przodu, spoglądając na skalistą plażę, nie widział żywej duszy, tylko gładkie skały i tablicę na słupie.
UWAGA! PODWODNE URWISKO!
Oto on, pierwszy człowiek, wchodził do pierwotnej wody. On jako pierwszy dostrzegł cuda natury. Był odkrywcą, samotnym na tym świecie. Inni mieli przyjść po nim i uczyć się od niego, a on wyciągał rękę i pokazywał im, opowiadał o stworzeniu i wieczności oraz długim okresie pomiędzy, który nazywali życiem. Tak myślał, idąc po skałach w kierunku linii wody, zostawiając za sobą wszystko, co stworzone przez człowieka, do starego znaku i domów w oddali. Przed sobą miał wodę, nad sobą niebo i widział, że jest dobrze.
Ale nie był przecież pierwszy. Był ostatni, był tym, którego nikt nie wybrał, którego nikt nie widział i na którego nikt nie liczył. Nie oczekiwano od niego niczego, ani intelektu, ani fizycznych osiągnięć, najlepiej zostawić go w spokoju, prawdopodobnie tego właśnie chciał.
Był wielkim mężczyzną, ciężkim i długonogim, ogromnym, kołyszącym się stworzeniem na szerokich, skierowanych na zewnątrz stopach. Chociaż nikt go nie widział, wyprostował plecy i wypiął klatkę piersiową, w próżnej nadziei, że będzie wyglądał na wysportowanego. Odwrócił się plecami do wody i podszedł do gładkiej skały, na której lubił przesiadywać, powolnym krokiem, zdeterminowany i pełen wyższości, jakby coś znaczył. Jakby nie obchodziły go opinie innych ludzi o nim, o jego wyglądzie, wiedział przecież, że nic nie znaczy. Ale lubił udawać. Lubił używać wyobraźni, tworzyć fantazje na krótkie chwile łagodzące jego samotność. Był zgrzany i spocony, pod ubraniem miał spodenki, gotowy do szybkiej kąpieli. Nigdy nie przychodził tu w słoneczne dni, kiedy plaża była pełna wrzeszczącej młodzieży.
Usiadł na skale i spojrzał na toń, udając, że to morze, a nie jezioro z mętną słodką wodą. W Ameryce, pomyślał z tęsknotą, wszyscy są duzi, chłopcy i dziewczęta, kobiety i mężczyźni, wszyscy ważą za dużo. Ale czy ich to obchodzi? Nie, nie przejmują się, nie nazywają siebie grubymi. Dziewczyny mówią: „Jestem krągła”, a chłopcy: „Jestem dużym facetem”. I nikogo to nie dziwi, to taka sama informacja jak: „Mam metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jestem z tego kurewsko dumny”. Krągła i duży. Zamówił więc przez internet koszulkę w rozmiarze XXL z tekstem na zamówienie:
JESTEM DUŻYM FACETEM. CO Z TEGO?
Był prawie środek lipca, woda miała może z dwadzieścia stopni, ale nawet osiemnaście by wystarczyło. W wodzie nic nie ważył, był dobrym pływakiem. Nie było płytko, ledwie kilka kroków płycizny, a potem nagły spadek i już zaczynały się głębiny. Szybko więc znalazł się pod wodą, wystawiał się na widok tylko tak długo, jak to było konieczne. Oczywiście był blady, nigdy się nie rozbierał. Pod skórą nie było widać ani jednej kości, przypominał worek sako. Czy ja w ogóle mam w sobie coś ładnego?, pomyślał z przygnębieniem, siedząc w samotnym majestacie na gładkiej skale. Może włosy, były przecież gęste, ciemne i kręcone. Starannie przećwiczonym ruchem ręki układał je tak jak chciał. Oczy miał duże i szare, z długimi rzęsami i ciemnymi brwiami w cienkich łukach, ale jego szczęki były szerokie, jak u chomika gromadzącego zapasy pokarmu. W dzieciństwie przezywali go właśnie tak – chomik. Sprawił sobie parę ciemnych okularów pilotek, miał nadzieję, że odwrócą uwagę od podwójnego podbródka, a jego oczy za szkłami w kolorze dymu miały wydawać się pełne wyrazu. Jakby coś wiedział, czegoś doświadczył. Był stale czujny, nauczył się tego po wielu urazach. Nagle serce podskoczyło mu do gardła. Z lasu wyszła postać. W mgnieniu oka był w pełnej gotowości, wyciągnął telefon z kieszeni koszuli i zaczął scrollować, jego gruby palec przesuwał się po ekranie. Nieznajomy skierował się w stronę pagórka, zwolnił i rzucił mu ostrożne spojrzenie, jakby myśląc: znalazłem kogoś, może jest coś wart. Jego oczy, duże i niebieskie, otworzyły się szerzej, jak na widok czegoś miłego.
– Cześć! Wyszedłeś popływać?
Głos był lekki i swobodny, bez ukrytych motywów.
Nie zamierzał odpowiadać, w ustach miał sucho od adrenaliny. Ale głos był tak zachęcający, że spojrzał jednak w górę, zaskoczony, że ktoś do niego mówi. Jego umysł pracował w poszukiwaniu zmyślnej repliki.
Nie napotkał obojętnego spojrzenia ani uniesionych brwi, do których był przyzwyczajony. Nieznajomy, nastoletni chłopak, miał na sobie szorty z wieloma kieszeniami i jasną turkusową koszulę. Przyklęknął obok niego, naturalnie i bez wysiłku, miał może szesnaście lat i był tak szczupły, że goleń i rzepka wyraźnie odznaczały się pod skórą. Jego szczęka była pięknie wyrzeźbiona, włosy ciemne i kręcone, najwyraźniej je zapuszczał. Było w nim coś innego, coś ciepłego i urzekającego, wręcz oszałamiającego. Ta błogość, jak po zjedzeniu czegoś słodkiego.
– Fajne okulary – zagaił chłopak, patrząc na niego. – Wyglądają na drogie.
– Żebyś wiedział – odparł z pewnością siebie.
Zapadła cisza, ale nie była ona krępująca. Chłopak wypełnił ją swoją obecnością, jakby był otwarty na wszystko, niczym dziecko, w którym dorośli nie zaszczepili jeszcze uprzedzeń.
– Dobrze pływasz? – zapytał.
Ich oczy się spotkały, źrenice powiększyły się, gdy wpuścili się nawzajem do środka.
– Tak, jestem dobrym pływakiem – odrzekł, bo tak przecież było.
W jego głosie rozbrzmiewała powaga, bo co do tego nie miał wątpliwości.
Chłopak opuścił głowę.
– Niektórym to dobrze.
– Jak to?
– Ja nie umiem pływać.
Powieki okalane długimi rzęsami zamrugały nieśmiało.
– W ogóle? – wymamrotał.
– W ogóle – odpowiedział tamten, odchylając głowę do tyłu ze śmiechem. Usiedli na skale i śmiali się, dwaj młodzi mężczyźni na tej samej plaży. Może to był dzień, w którym w końcu przełamie jakąś barierę. Zdejmie ubrania. Popływa przy świadku, odwracając się plecami do nieznajomego, pójdzie w kierunku wody i nawet się nie obejrzy na tego, kto na niego patrzy.
– Nikt nie zadał sobie trudu, by cię nauczyć, tak? – zapytał.
Chłopiec wyrwał sztywną trawę rosnącą w szczelinach między skałami.
– Nie, jeszcze gorzej.
Narysował palcem na kamieniu kilka niewidocznych okręgów.
– Moja siostra utonęła, gdy miała dziesięć lat – wyjaśnił. – Ja miałem tylko sześć. Potem nigdy nie odważyłem się wejść do wody. Ani na plaży, ani na basenie. Zawsze myślałem, że nie wyjdę z wody żywy.
– Ojej – jęknął. – Co za historia!
Zebrał się na odwagę, by wygłosić swobodny komentarz. To był ten czas, ta chwila, chciał ją wykorzystać, chwycić mocno i zabrać ze sobą do domu. Teraz już się znali, to zajęło tylko sekundę.
– Idę popływać – zauważył – i po pięciu minutach wychodzę z wody, żywy. Może dlatego tu przychodzisz, żeby zobaczyć, jak ludzie wracają na plażę żywi?
Po raz kolejny się roześmiali. Nieznajomy miał szczery melodyjny śmiech. Jemu aż oczy błyszczały, nigdy czegoś takiego nie widział. Wstał, zdjął szorty i cienką koszulę.
– Fajna koszulka – stwierdził nieznajomy. – Fajny tekst.
To było dla niego niemal za dużo. Zdjął również koszulkę, starając się zrobić to z lekkością, jednym, spójnym ruchem, tak jak robią to faceci, którzy niczym się nie przejmują. Zmagał się z tą nową sytuacją, odwrócił się do chłopaka plecami i jak najwolniej ruszył w kierunku wody, nie oglądając się. Biały tłuszcz falował z każdym krokiem. Potem już tylko kilka metrów przez płyciznę i wypłynął.
Co za ulga, być pod wodą! Lodowata świeżość i chłód na skórze. Pływał jak sportowiec, długimi, mocnymi ruchami, nigdy wcześniej nie czuł się w wodzie tak silny i imponujący. Opuścił głowę, wyciągnął ręce i nogi, wystrzelił przez wodę jak masywna ryba. Serce mu waliło, a oddech miał głęboki, z samej przepony. Płynął dalej i szybciej niż zwykle, by odpowiednio zademonstrować, jak dobry jest, jak pewny siebie w tym żywiole, niczym pingwin, śmieszny na lądzie, ale ostry i szybki jak strzała w wodzie.
Widzi mnie, śpiewał w nim jakiś głos, widzi mnie wyraźnie.
Płynął dalej, silny i niezwyciężony. Kiedy w końcu zatrzymał się i odwrócił, zaskoczyło go, jak bardzo oddalił się od lądu. Ale nieznajomy wciąż siedział na skale, opierając brodę o ramiona założone na kolanach, zainteresowany i pod wrażeniem, pomyślał, w niemal dziecięcym zachwycie nad talentem, którego sam nie ma.
Płynął z powrotem długimi pociągnięciami, zagarniając wodę wielkimi dłońmi. Co za rozkosz, co za prędkość! Mógłby tak pływać aż do zmroku, znalazł wszystkie rezerwy zgromadzone w ciele i umyśle, wszystkie niewykorzystane zasoby, o które nikt wcześniej nie pytał, chociaż przedstawiały wielką wartość. Dotarł na płyciznę i postawił stopy na dnie. Wyszedł z wody i znów stał się ciężki, powolny i mokry, ale i tak wyprostował plecy w drodze do skały.
Magia nie zniknęła. Chłopak patrzył na niego z podziwem, a światło w jego niebieskich oczach wciąż błyszczało.
– I co ja mam biedny powiedzieć? – spytał, załamując ręce. – To wydaje się takie łatwe!
Miał smukłe dłonie, z długimi palcami. Zauważył złoty sygnet na lewej dłoni, z oczkiem pokrytym czerwoną i zieloną emalią i z jakimś złotym znakiem, być może symbolem przynależności do jakiejś grupy, nie widział go wyraźnie. Ale pięknie błysnął w świetle, gdy chłopak poruszył ręką.
Włożył koszulkę i ponownie usiadł na skale, spodenki kąpielowe przylgnęły do jego bladych ud. Odległość między nimi wynosiła zaledwie kilka centymetrów, czuł obecność drugiej osoby niczym żar z kominka, czuł ją w głowie i w ciele, czuł, jak pulsuje między jego udami, coś ożywa. To wzięło go z zaskoczenia. Przez te wszystkie lata powstrzymywał takie myśli, nie dopuszczał tego do siebie, odwracał wzrok. Teraz wszystko się ujawniło, jak wtedy, gdy ktoś zrywa plaster z rany i wypływa krew, ciepła i cudowna. Zaczęło mu brakować tchu. Czy to mogło być wzajemne? Czy to możliwe, że ten kędzierzawy chłopak czuje coś do tej wielkiej, białej, miękkiej istoty?
Uspokój się, powiedział sobie surowo, takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach, brzydal pokochany w końcu za swoją szlachetną duszę. Nie należysz z tych, którzy doświadczają cudów. Właściwie niczego nie doświadczasz, a jeśli już, to na pewno nie za darmo. To, co się teraz dzieje, ten dziwny chłopak obok, to będzie kosztować. Ale kolejny głos wewnątrz niego szepnął cicho, że w końcu nadeszła jego kolej, bo dlaczego nie? Młody patrzy na mnie, a ja odczuwam to jak pieszczotę, wszędzie, na policzku i wargach, szczególnie na wargach.
Jestem wielkim facetem, pomyślał. A wielki to też silny, może potrzebuje kogoś silnego, kogoś, kto może go podtrzymać, nosić i chronić. Spróbował uśmiechnąć się zachęcająco, a wielkie, niebieskie oczy wgapiły się w niego.
– Często tu przychodzisz? – zapytał chłopak.
– Tak, ale nigdy w ładne dni. Na mój widok dzieci uciekają do mamy.
Znowu śmiech, serdeczny i jasny. Rozumieli się, nadawali na tych samych falach, kołysali się w tym samym rytmie, czuł to w kościach. Wskazał na wodę. Był w końcu pierwszym człowiekiem, miał coś do przekazania. A uczeń siedział obok niego i słuchał.
– Widzisz tę różnicę kolorów? Jaśniejszy wąski pas tutaj, a po kilku metrach woda staje się czarna.
– Widzę – odrzekł chłopak. – Czarna jak noc.
– Jest tu bardzo stromo – wyjaśnił. – Wystarczy kilka kroków i spadasz prosto w dół urwiska.
– Urwiska pod wodą? – Znów się roześmiał.
– Tak to się nazywa – wyjaśnił. – Nagłe przejście z płycizny na głębię. Ludzie przez nie tonęli, nie widziałeś znaku?
Nieznajomy skinął głową, a błękitne oczy wciąż wpatrywały się w niego, długim, poszukującym spojrzeniem.
Czy on ze mną pogrywa? Czego on chce? Jak mnie tu znalazł? Otrząsnął się, przełykając ślinę.
– To jest tak – zaczął – ludzie, którzy nie potrafią pływać, wchodzą do wody powoli i ostrożnie, myślą, że płycizna sięga daleko. Ale nagle stopa zjeżdża z urwiska i zanim się zorientują, znajdują się w głębinach. Zanurzają się, wciągając mnóstwo wody i w ciągu sekundy wpadają w panikę. Zdezorientowani zapominają, że płycizna jest tylko o krok, zaczynają krzyczeć, a potem ponownie schodzą pod powierzchnię i wciągają więcej wody, i po wszystkim.
– O cholera – przeraził się obcy chłopak. Oczy miał szeroko otwarte z przerażenia. Może znów myślał o siostrze, która utonęła.
W końcu doczekał się słuchacza, musiał mu trochę zaimponować.
– Jest takie określenie po francusku. Na ten pierwszy spanikowany oddech. Nazywają to respiration de surprise.
– To naprawdę straszne.
– No nie?
Spojrzeli na czarną głębię i odetchnęli zgodnie. Oddychali jak jeden wielki organizm. Nigdy nie czuł czegoś podobnego, nigdy nie odważył się czuć tego tak jak teraz, obecności nieznajomego, ciepła i słodyczy.
– Nie idź! – Krzyczał głos w nim. – Nie idź!
Jego członek wypełniał szorty kąpielowe. Czy był następny krok? Jeśli tak, to jak miałby go zrobić, do jakiej bezpośredniości mógł się posunąć, by chłopak nie zwiał w przerażeniu? Położyć rękę na jego udzie, tym szczupłym, brązowym udzie, czy ludzie robili takie rzeczy? Oczywiście, że tak, korzystali z okazji. Nikt przecież nie czytał innym w myślach, trzeba było coś powiedzieć, chociaż jego penis pulsował mocno, nie było to widoczne dla towarzysza.
Usłyszał słaby grzmot. Wewnątrz miał mnóstwo głosów przekrzykujących się nawzajem. Nie, nie, nie rób tego – mówiły jedne. Tak, tak, musisz – ponaglały drugie. Już miał podnieść drżącą rękę i położyć ją czule i ostrożnie w połowie drogi między kolanem a pachwiną chłopaka, a potem po prostu zostawić ją tam i poszukać w jego oczach pozwolenia.
Został jednak wyrwany z oczarowania. Chłopiec uderzył dłońmi o kolana, odepchnął się i wstał, złotobrązowy i smukły, ciemny i kędzierzawy. Stał się kimś innym.
– Cieszę się, że nie jesteś jednym z tych wesołych grubasów – oznajmił. – Nie znoszę ich. Pewnie takich widziałeś. Gadają bardzo głośno i bardzo dużo i śmieją się bez sensu. Myślą, że wtedy nie widzimy tych wszystkich kilogramów, to nie do zniesienia.
Tak powiedział obcy chłopak.
Całe ciało mu zdrętwiało. Skurczył się do zera. Jego członek stracił moc, nie był zdolny do niczego. On zresztą go nie widział, już od dawna, zdradziecki organ mu się nie pokazywał, ani gdy stał, ani gdy leżał, a jednak żył swoim życiem. Teraz domagał się troski i uwagi, ale spojrzenie nieznajomego zmieniło się, było tylko czymś ulotnym i chwilowym. Drzwi zatrzasnęły się gwałtownie. Wszystko się zmieniło, światło i powietrze, nadciągnęła burza, przetoczyła się nad morzem. Nie, nie był wesołym grubasem. Nie było się z czego cieszyć.
– Która godzina? – zapytał szybko chłopak.
Doszedł do siebie. Na nadgarstku miał wodoodporny zegarek.
– Kwadrans po szóstej.
– W takim razie muszę iść, mam parę rzeczy do zrobienia.
Po prostu mnie zostawisz? Po co się do mnie zbliżyłeś, w co ty pogrywasz? Takie rzeczy robią dziewczyny, zasypują cię obiecującymi spojrzeniami, udają nie wiadomo kogo, ale kiedy przychodzi co do czego, zawodzą. Chciało mu się wrzeszczeć. W panice chwycił się ostatniej szansy, by dowiedzieć się, kim jest chłopak i dokąd się udaje.
– Jesteś z miasta, prawda? – mruknął.
– Nie, jestem nomadą.
– Nomadą? – powtórzył głupio.
– Jestem wolną duszą – wyjaśnił chłopak. – Z jego oczu zniknął blask. – Jest coś takiego w wodzie – kontynuował. – Wciąga cię.
Starał się zrozumieć sytuację. Był na nieznanym gruncie, otrzymywał tak wiele sprzecznych komunikatów. Chłopak pojawił się na jego drodze jak objawienie, klucz do czegoś tajemniczego i pięknego. A teraz nagle chciał odejść.
– Jestem tu tylko przejazdem – dodał chłopak. – Jutro ruszam dalej. Może zobaczymy się innym razem, nad inną wodą.
Nie miał już nic więcej do powiedzenia. Siedział jak głupi, próbował się uśmiechnąć, skinął głową i podniósł rękę na pożegnanie, ciężką, grubą dłoń wielkości kiści bananów. Chłopak odwrócił się i odszedł. Smukłe ciało z jego gibkim rytmem wypaliło się na jego siatkówce, czterotaktowa melodia, którą rozpoznałby w każdym miejscu na świecie. Jak lekko i miękko można się poruszać, gdy jest się szczupłym, młodym, pięknym i zadowolonym ze wszystkiego. W ciągu minuty zniknął między drzewami.
Próbował się uspokoić. Chciał odzyskać siebie. Oddał wszystko nieznajomemu, najcenniejszy dar ze wszystkich, a ten wyrzucił go jak śmieć. Teraz był już zgubiony. Gdyby jego serce leżało między skałami, czerwone i mokre, wstałby i wrzucił je do morza.
„Innym razem, nad inną wodą”.
Głowa opadła i zatrzymała się na podwójnym podbródku. W jego umyśle wrzało. Jak mógł otworzyć się na zwierzenia, on, który nigdy nie zwierzył się żywej duszy, nigdy nie przyznał się do tęsknot i pragnień, jak mógł się tak pomylić? Przerażony spojrzał na jezioro. Chmury gęstniały, powietrze było duszne i parne. Znów rozpoznał ten zapach, zwiastował błyskawice i grzmoty, wkrótce rozpęta się prawdziwe piekło. Znów był ciężki, o wiele cięższy niż wcześniej, w końcu sięgnął po szorty i mozolnie je wciągnął. Nie było sensu dalej naprężać ciała ani wypinać klatki piersiowej, nie miał już podziwiających go gapiów. Podziwiających? Oczywiście, to było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Błękitne oczy spoglądające spod długich rzęs, mieszanka nieśmiałości i tęsknoty oraz okazjonalne bezczelne mrugnięcie, czy aż tak bardzo się pomylił? Żeby cię piorun trzasnął, pomyślał, niech pęknie ci czaszka, a zatrute komórki mózgowe rozsypią się wokół. Włożył resztę ubrań i ruszył w stronę lasu. Nie miał rytmu jak nieznajomy, parł do przodu bezładnie, kierując się w miejsce, gdzie chłopak zniknął między świerkami. Obejrzał się ostatni raz, na wodę, otwartą plażę ze skałami i gruboziarnistym piaskiem oraz tablicę z ostrzeżeniem.
Był w głębinach. Bez zastanowienia runął z podwodnego urwiska. Automatycznie poklepał tylną kieszeń, aby upewnić się, że ma wszystko, zaskoczony powtórzył ten ruch. Portfel zniknął. Stał przez kilka sekund, zesztywniały w tej idiotycznej pozie, wpatrywał się oszołomiony w las, odwrócił się gwałtownie i wrócił do skały. W portfelu było wszystko. Tysiąc czterysta siedemdziesiąt koron, klucz do pokoju, karty Visa i Mastercard i jeszcze kilka innych istotnych rzeczy. Nadal klepał się po tylnej kieszeni, kilka razy złapał się za szyję, wreszcie włożył ręce do przednich kieszeni, były puste.
Uspokój się, powiedział do siebie, nie myślisz jasno.
Mógł oczywiście upuścić portfel, wychodząc z domu, gdzieś na ścieżce, nie zdając sobie z tego sprawy, może leżał gdzieś w krzakach. Ale wydawało mu się, że szorty były ciężkie, kiedy je zdjął, by popływać. Ruszył znów ślamazarnym krokiem, z powrotem do skały. Czuł się obserwowany, wyśmiewany i wyszydzany, jakby ktoś stał za świerkiem w lesie i śledził go wzrokiem.
Teraz wszystko stało się dla niego jasne. Flirt, długie spojrzenia, które zachęciły go do gry, słodka historia o zmarłej siostrze. Gdy wypłynął na głębinę, chłopak opróżnił mu kieszenie. Co więcej, miał czelność tam zostać, mógłby się tym bronić, gdyby spotkali się ponownie. Nad inną wodą.
Zatrzymał się gwałtownie. Coś mocno go ściskało, jego płuca z trudem wypełniały się powietrzem, jelita były jak zawiązane w supeł.
Pierwszy człowiek. Jak strzała w wodzie!
Cóż za żałosny obraz stworzył we własnym umyśle. Jeśli ktokolwiek w ogóle go widział, jeśli ktokolwiek w ogóle się do niego zbliżał, to dlatego, że chciał go wykorzystać, do cna. Omamić go, osłabić i okraść z wszystkiego, co posiadał, gdy tylko się odwrócił plecami, wykorzystać jego spragnioną duszę, jego błaganie o miłość i dotyk. Jak takie tłuste ciało, rozlane, ciastowate, mogło wzbudzić jakiekolwiek pożądanie w tak pięknym chłopcu? Wzbudzić żądzę? Jak nisko mógł upaść?
Chłopak wstał tak gwałtownie. Mogło to oznaczać, że był gdzieś umówiony, może z innym chłopakiem albo, co gorsza, z dziewczyną. Teraz miał też pieniądze, tysiąc czterysta siedemdziesiąt koron, pewnie czekała na niego, zerkając niecierpliwie na zegarek.
Był na dnie. To już ostateczny upadek. Szedł tak szybko, jak tylko mógł, ciężko stawiając kroki, a wszystkie stworzenia pierzchały przerażone. Nawet palce u stóp mam grube, pomyślał, leżą jak białe, dobrze odżywione robale w brązowych sandałach. Z oddali znów usłyszał ryk zbliżającej się burzy. Niech to! Idealny moment. Z jego ust wydobył się suchy, chrapliwy szloch. Flirtował z pięknym chłopakiem. Stracił twarz, godność i honor, obnażył swoje wnętrze, głupotę i słabość do pochlebstw. Stracił wszystko dla kilku obiecujących spojrzeń zupełnie obcej osoby. Las szeptał, syczał i plotkował o jego upokorzeniu. Wyrwano mu serce. Wyobrażał sobie, że bije gdzieś za nim, na ścieżce. Szedł dalej przez las, bez serca.
Podłoże uginało się pod nim, jakby ścieżka była z gumy, drzewa kołysały się dziwnie przed jego oczami, wszystkie kamienie wzdłuż ścieżki miały w sobie coś lepkiego, a on sam był miękki i galaretowaty. Jego kolana, zawsze obolałe, podskakiwały i drżały. Bujał się tak wzdłuż ścieżki, jakby szedł po trampolinie w zwolnionym tempie. Za sobą słyszał grzmot, warczące ostrzeżenie, tak właśnie się to kończy, gdy w końcu się odważysz. Gdyby tylko mógł to wszystko cofnąć! Każde spojrzenie, każdy ruch, każdy oddech między nimi, każde uderzenie serca, delikatny puls w uszach, które nieznajomy musiał zauważyć.
Na myśl o tym wydarzeniu parsknie pewnie śmiechem, jakim może się śmiać tylko diabeł. Tak łatwo mu zajumać portfel, powie. Patrzyłem mu w oczy, a on jadł mi z ręki jak bezpański pies.
Nigdy więcej na plażę! Nigdy więcej nie spojrzy na nieznajomego, nigdy nie zatrzyma na sobie cudzego spojrzenia, nigdy nie zniży głosu i nie stanie się miękki i przymilny, nigdy już nie okłamie samego siebie, że jest cokolwiek wart. Zdał sobie sprawę, że nie ma pieniędzy na autobus. To oznaczało, że całą drogę do domu musi pokonać pieszo. Prawa noga z przodu, potem lewa, jego ciężkie ciało unosiło się i opadało na chwiejnym gruncie. W tunelu czarnych świerków. Wkrótce wyjdzie z lasu jako ktoś inny.
Coś działo się z czasem, jakieś zakrzywienie. Kilka razy obejrzał się przez ramię, mając wrażenie, że ponownie przeszedł ten sam odcinek trasy. Szedł i szedł, oszołomiony i zdezorientowany, z poczuciem, że zmierza donikąd, aż nagle wylądował przed domem, w którym mieszkał.
Drżącą ręką zadzwonił do drzwi.
Wewnątrz domu rozległo się dudnienie. Odwrócił się plecami do drzwi i utkwił wzrok w skałach na skraju działki. Edith miała osiemdziesiąt siedem lat i potrzebowała czasu. Musiała wstać ze swego wygodnego fotela, przejść przez dom do okna kuchennego, a następnie ocenić, kto ogłosił dzwonkiem swoje przybycie, czy stanowi zagrożenie, czy tylko nieprzyjemność.
Jej twarz pojawiła się za szybą. Szamotała się przez chwilę z klamką i wreszcie szarpnęła okno.
– Co znowu?! – jęknęła.
Ledwo mógł znieść jej spojrzenie, nie chciał prosić jej o nic, ale musiał.
– Nie mam kluczy – wyznał, spoglądając na swoje stopy w brązowych sandałach, na grube robale ułożone obok siebie.
– Co takiego?
– Nie mam kluczy – powtórzył głośniej. – Ukradli mi portfel!
Zamilkła na chwilę. Aż w końcu wpadła na kolejne pytanie.
– Ale dlaczego?
– Poszedłem popływać. – Zdecydował się uprościć dla niej całą sytuację. – Został skradziony, kiedy byłem w wodzie, wszystko, klucz i portfel. Nie mogę dostać się do swojego pokoju.
Skinął w stronę drugiego końca domu, gdzie znajdowało się jego wejście.
Spojrzała na niego bladymi oczami. Przesunęła doniczkę i wysunęła głowę dalej. Być może zapomniała, co miała powiedzieć.
– Masz zapasowy klucz? – krzyknął.
– Zapasowy klucz? – Spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Co zamierzasz z nim zrobić?
Jęknął z rezygnacją. Tak trudno było mówić, wyjaśniać, przedstawiać, odnosić do pytań.
– No przecież chcę wejść do pokoju. Co innego? – Ponownie skinął głową w kierunku wejścia.
– Więc nie dasz go dziewczynie czy coś? – odwarknęła. – Nie chcę, żeby tu ktoś latał po nocy.
– Żadna dziewczyna nie będzie tu latać w nocy – mruknął.
– Co takiego?
– Powiedziałem, że żadne dziewczyny tu nie przyjdą!
Ponownie podniósł rękę do szyi, pozwalając palcom głaskać nagą skórę.
Edith zastanawiała się długo i intensywnie. Musiała spojrzeć na sprawy z odpowiedniej perspektywy, ocenić rozwój sytuacji, przemyśleć, do czego mogłaby doprowadzić, gdyby dała mu to, o co prosił.
– Więc klucz zginął? – zapytała. – To teraz każdy może wejść do tego domu. Nie powiem, nie podoba mi się to.
– Nie mogą wejść do twojego domu! Tylko do mojego pokoju – dodał przygnębiony. – Masz zapasowy klucz, Edith? Proszę!
Czuł się oszołomiony. Jakby jego ciśnienie krwi, zwykle za wysokie, nagle spadło. Wdepnął w grządkę kwiatową, oparł się o ścianę, i spojrzał błagalnie na kobietę.
– Muszę wejść – prosił – muszę się na chwilę położyć. Nie czuję się najlepiej.
W końcu się poddała. Jej blade, załzawione oczy przyjrzały mu się po raz ostatni, po czym odwróciła się i odeszła. Zszedł z rabatki i podszedł do schodów, by poczekać przy drzwiach. Teraz musiała pewnie poszukać, to zajmie trochę czasu, a on nie miał przecież czasu, musiał się położyć. Musiał zebrać myśli. Czuł się jak wieloryb, który pomylił drogę i wypłynął na brzeg, poza swoim żywiołem, nigdy już nie miał znaleźć drogi powrotnej. W kółko obmacywał wszystkie kieszenie, cztery z przodu szortów i dwie z tyłu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Czy to naprawdę się stało? Czy umysł płatał mu figle? Gdyby tylko odzyskał ten klucz, gdyby tylko dostał się do pokoju, poza zasięgiem czyichkolwiek spojrzeń, gdzie mógł wziąć głęboki oddech i tak oddychać, aż jego głowa się oczyści.
I w końcu wróciła. Drzwi uchyliły się ledwo, w świetle zobaczył kilka kępek włosów. Potem wyszła na schody, drobna, krągła i białowłosa. Klucz błysnął w jej dłoni, on go chwycił i ścisnął mocno, podziękował jej kilka razy i poszedł na drugą stronę domu. Zmagał się przez dłuższą chwilę z zamkiem, bo klucz był podłej jakości, aż wreszcie wgramolił się po stromych schodach i dotarł do swojego pokoju na poddaszu, ze skosami i ze starą tapetą liliami lilie na ścianach.
Pieprzeni gówniarze, pomyślał. Robią, co chcą i mówią, co chcą, jebać ich. Stał przez chwilę, próbował zrozumieć, co czuje. Tysiąc czterysta siedemdziesiąt koron przepadło. Ale odebrano mu coś ważniejszego: tożsamość. Osoba, którą kiedyś był, zagubiła się na drodze przez las. Musiał teraz odegrać inną rolę, nauczyć się nowego scenariusza. Czy to moja głowa myślała, czy to moje usta mówiły?
Rozebrał się. Zdjął koszulę, szorty i zieloną koszulkę. Stanął przed wnęką sypialną, czuł ulgę, w końcu był bezpieczny. Przed wnęką wisiała zasłona z ciemnego czerwonego aksamitu, przymocowana kółkami do mosiężnego pręta. Musiał odsunąć zasłonę na bok, by się położyć, mosiądz pięknie falował, gdy przesuwały się po nim kółka. Jeśli był w dobrym nastroju, przyjemnie zmęczony, powoli odsuwał aksamit na bok, jakby odsłaniał święty obraz. Jeśli czuł się źle, tak jak teraz, roztrzęsiony ze wstydu i strachu, dramatycznie szarpał zasłonę. Wydawała wówczas dźwięk jak miecz wyciągany z pochwy. Lubił myśleć o wnęce jak o krypcie. To miejsce, w którym znajdował ciszę i spokój i w którym często, gdy życie stawało się nie do zniesienia, leżał, udając, że już nigdy nie wstanie, na zawsze pozostanie za krwistoczerwoną zasłoną. Na ścianie na zewnątrz powiesił pasek papieru z kilkoma słowami, które znalazł w Internecie, kiedy czytał o katakumbach w Paryżu.
STOP! TO ZEJŚCIE DO IMPERIUM ŚMIERCI.
Usiadł na posłaniu, podniósł na nie swoje wielkie stopy, zaciągnął zasłonę i położył się. Pomyślał, że minął ostatni dzień, że przed nim ostatnia noc, a potem ostatnia wieczność. Zdał sobie sprawę, że musi zablokować karty, nie żeby miał ich dużo, ale trzeba było to zrobić. Musiał też poprosić o zaliczkę na poczet pensji, tyle załatwiania. Na zewnątrz wciąż grzmiało, deszcz miał nadejść wkrótce, taką wiadomość otrzymał z nieba, kiedy opuścił plażę. Raz za razem opuszczał plażę. A chmury robiły swoje, stawały się cięższe i gęstsze, aż wreszcie całe to diabelstwo spadnie na ludzi. Leżał więc i rozmyślał w samotności. Popłakiwał, ponieważ został zdradzony, a nigdzie nie mógł znaleźć pocieszenia. Zawsze myślał, z dziecinną nadzieją, że znajdzie się ktoś dla niego, że prędzej czy później jakiś piękny chłopak spojrzy w jego stronę. Ale ten moment po prostu nie nadszedł. Teraz wiedział, że nigdy nie nadejdzie. Co za nagłe olśnienie, co za wypadek! Wszystkie słabe mury, którymi otaczał się przez lata, legły w gruzach. Przeanalizował wszystko ponownie, krok po kroku, myśl po myśli. Starał się powstrzymać niepokój.
Ale te oczy! Wielkie, niebieskie i dziecinnie zdziwione! A on zatopił się w nich jak naiwne dziecko i spadł z urwiska. Jego ręka, kiść bananów, skierowała się w stronę krocza, szukając ulgi między grubymi udami.
Dobrze było być martwym w krypcie. Nie miał absolutnie żadnej potrzeby, aby ponownie się obudzić. Mała wnęka za zasłoną stała się ciepła jak piec. Nagle usłyszał szum gdzieś z oddali, który stopniowo się nasilił, aż wreszcie przypominał dźwięk potężnego silnika. Deszcz uderzał o dach starego domu, to było miłe uczucie, spływał po nim i przez niego, czuł się teraz spokojny, chłodny i zadowolony. Modlił się o to i jego modlitwy zostały wysłuchane. Zmyć to wszystko, co się stało. Niech ich diabli! Deszcz ustał tak nagle, jak się pojawił, a w jego głowie roiły się nowe myśli, coraz więcej obrazów, wiedział, że to sny. Teraz śpi. Teraz śpi, ze smukłymi, złotymi udami pod białą pościelą i wilgotnym, ciemnym lokiem na czole. Czy istnieję gdzieś tam w jego umyśle, nawet tylko przez mgnienie oka? Cholera. Wymaż to, pomyślał, po prostu wymaż! A w końcu, po całej wieczności, jego oczy znów się otworzyły. Teraz panowała inna cisza. Inna ciemność.
***
– Znalazłeś coś? – Słowa spadały tak łatwo, nie ważyły więcej niż płatki śniegu.
Nie odpowiedział. Szedł w kierunku swojego pokoju, a jego rude włosy sterczały prosto do góry. Pod pachą niósł teczkę z rysunkami, a na plecach zieloną płócienną torbę, z której można zrobić krzesło. W torbie miał materiały do rysowania, długopisy, ołówki i utrwalacze, butelkę z wodą i inne niezbędne przedmioty. Był dobrym rysownikiem, pomimo młodego wieku. Miał jednak trudny temperament. Jego nastrój zmieniał się z godziny na godzinę i wykańczał ich oboje, ale miała nadzieję, że sztuka będzie dla niego ratunkiem. We wszystkim innym był kiepski. Czuł się niezręcznie w towarzystwie, nigdy też nie nauczył się sztuki konwersacji. Jego myśli miały tendencję do rozbiegania się na wszystkie strony, był w stanie skoncentrować się tylko wtedy, gdy rysował, gdy temat został wybrany i trzymał go mocno, a jego nerwowe ciało się uspokajało.
Poruszanie się bezszelestnie weszło jej w nawyk. Wystrzegała się krytyki, konfrontacji i głośnych dźwięków, trzaskania drzwiami czy stukania obcasami na parkiecie. Jeśli już narzekała, w rozpaczy lub frustracji, milkł, zaciskał zęby i nie odzywał się przez długi czas. W ogóle mówił bardzo mało. Być może w jego głowie toczył się wewnętrzny dialog, tak istotny, że nie potrafił poradzić sobie z zupełnie błahymi sprawami. A może uważał je za tak trywialne, że nie zawracał sobie nimi głowy. Jak było naprawdę? Nie wiedziała.
Szesnaście lat. Cichy i nieprzyjazny, od czasu do czasu wulgarny i tak gwałtowny, że aż drżała. Potrafił czynić obserwacje, które zdawały się pochodzić od cynicznego, zmęczonego życiem dorosłego.
Miał też dobre dni. Kiedy otwierał swój szkicownik i pokazywał jej całodzienną pracę. Kiedy razem przeglądali szkice, był słodkim dzieckiem, a ona go chwaliła, ale nigdy za dużo. Czasami zadawała sobie pytanie, czy on w ogóle ma samoświadomość. Czy zdaje sobie sprawę, że mało kto rysuje tak dobrze jak on? Może wierzył w to przez krótką chwilę, a potem znowu tracił pewność, wątpliwości i wiara, to go szarpało. Pochwały są miłe, ale niewiele warte, gdy pochodzą od mamy.
Talent artystyczny odziedziczył po ojcu, fotografiku. Codziennie ścierali się, jeśli chodzi o wychowanie chłopca, a kłótnie odbijały się na całej trójce.
– Wkrótce będzie dorosły, musisz zacząć go tak traktować – mówił Carl – potrzebuje stawiania granic i wskazówek, a od ciebie nie dostanie ani jednego, ani drugiego. Czego się boisz, Dagny? Jego gniewu?
– Przede wszystkim boję się jego bólu – odpowiadała – nie mogę znieść tego widoku, więc upewniam się, że jest mu dobrze o każdej porze dnia. Nie wiem, jak w nocy, ale nie śpię za dużo, wyobrażam sobie, że leży w ciemności, przestraszony, a ja nie mogę już trzymać go przy sobie. Stałam się widzem w jego życiu, nie mogę tego znieść.
– Nie możesz oczekiwać, że szesnastolatek będzie wszystko mówił mamie – odparł. – Jego talent jest niezwykły i to czyni go innym. Większość chłopców interesuje się dziewczynami, imprezowaniem, upijaniem się i może buchem od czasu do czasu. Ellemann interesuje się światłem, cieniem i perspektywą. Nie może o tym rozmawiać z kolegami z klasy, ale to się zmieni, gdy zacznie spotykać się z innymi artystami. Wtedy będzie mógł mówić własnym językiem i stanie się dorosłą, pełną refleksji wersją samego siebie. Czekajmy w napięciu!
Tak powiedział Carl. Z wyższością, pewny siebie jak zawsze.
Oczywiście miał rację. Był innym rodzicem, silnym, pewnym i nieustraszonym, ale spięcia w końcu stały się nie do zniesienia, wtedy ich opuścił. Ona pracowała w domu. Z wykształcenia była krawcową, miała własną szwalnię. Carl nie znaczył dla niej już tyle co kiedyś, nie była w nim zakochana, nie pociągał już jej, ale potrzebowała siły i spokoju, którym promieniowała jego krzepka sylwetka. Często płakała. Wiedziała, że popełnia błąd, nie miała znikąd pomocy, bo jej syn nigdy nie został zdiagnozowany, chociaż była pewna, że coś jest z nim nie tak. Widzieli to już, gdy był malutki. Prawie nigdy nie płakał, czy dzieci nie powinny płakać? Mogła posadzić go w bujaczku i dać mu kawałek zmiętego papieru śniadaniowego, a przez długi czas był kompletnie zajęty trzeszczącą papierową kulką. Nigdy nie miał bliskich przyjaciół ani dziewczyny. Czy w ogóle interesowały go dziewczyny? Czyż artyści nie byli pełni pasji, zawsze w poszukiwaniu piękna? Pozostało jej tylko określenie „trudny chłopak”. Szczupły, uparty i niewdzięczny, z szalonymi wahaniami nastroju. Nieprzewidywalny, surowy i wymagający, niezainteresowany ludźmi, chyba że w roli modeli. Wtedy rozbierał ich na części i przypinał do papieru z ostrą jak brzytwa precyzją, przejmował nad nimi kontrolę i trzymał mocno. Ale kiedy zaczynali mówić, kiedy wypowiadali swoje zdanie lub czegoś żądali, wycofywał się. Mimo to często wychodził, zwykle do prowadzonej przez Szweda kawiarni Kaise, która tak naprawdę nazywała się Kebnekaise Kafé.
Każdego dnia i każdej nocy miała nadzieję, że jej syn dorośnie i stanie się odpowiedzialnym młodym mężczyzną z bystrym okiem, kimś, kto widzi prawdziwą istotę rzeczy, jak Picasso. Jeśli tylko będzie cierpliwa. Jeśli tylko będzie chodzić na palcach, miarkować się, ważyć słowa, obniżać głos i przytulać się do niego jak milutki kotek, to prędzej czy później zostanie nagrodzona. Zostanie mamą artysty. Uwiecznioną na wiklinowym krześle w pięknej sukience, z ciepłem i mądrością w oczach. I pewnego dnia, gdy będzie już sławny, a jego obrazy sprzedadzą się za miliony, przyzna, że to właśnie ona, kochająca i poświęcająca się matka zawsze była siłą napędową jego artystycznej kariery.
Poszedł do swojego pokoju i zatrzasnął drzwi, słyszała, jak grzebie w szufladach i szafkach, szurał rzeczami. Potem zapadła cisza. Być może siedział na brzegu łóżka, studiując szkice z całego dnia, jeśli w ogóle jakieś zrobił. A może siedział ze słuchawkami na uszach, słuchając Cave’a czy Cobaina, albo po prostu grał na komputerze. Przygotowała dla nich jedzenie. Nakryła do stołu, zawołała go, tym miękkim głosem, zawsze ostrożnym. Jeśli jesteś głodny, możesz przyjść teraz. Wiedziała, że przyjdzie, lubił jeść, niezależnie od nastroju.
Nie rozumiała, dlaczego jest taki chudy, to chyba samo życie w nim płonęło, ogień, który tlił się dzień i noc, dlatego tłuszcz nie osiadał na jego wątłych kościach. Unikał jej spojrzenia, siadając przy stole. Jadł łapczywie, hałasując sztućcami, stalą uderzając twardo o porcelanę.
Gdyby Carl był tu teraz, spojrzałby na swojego syna i powiedział: „Coś nie tak, Ellemann? Wyglądasz na wkurzonego”.
A chłopak odpowiedziałby, że nie, to nic takiego.
Ojciec ciągnąłby dalej: więc jesteś zły bez powodu?
A syn odparłby: czy jest się z czego cieszyć? Wtedy ojciec zauważyłby, z ciepłym uśmiechem jak zawsze, mądry, pogodny i rozsądny, że można by cieszyć się z jedzenia? Z tego, że matka tak starannie je przygotowała?
A syn wzruszyłby ramionami i rzucił: Musimy przecież coś jeść, daj se siana. „Więc uważasz, że jedzenie po prostu ma być na stole i koniec?”
W tym momencie Ellemann zirytowałby się, walnął w stół widelcem, pożarł łapczywie jedzenie, wstał i wyszedł.
A ojciec krzyczałby za nim: Posprzątasz to, Ellemann. Teraz wynieś talerz, a potem podziękuj mamie za jedzenie. Syn, upokorzony, chwyciłby za talerz i sztućce, rzucił ojcu mroczne spojrzenie i wybuchnął: Mnie nikt nie dziękuje. Może uważasz, że ja po prostu jestem i koniec? A ojciec skończyłby rozmowę ze stałą, mądrą cierpliwością, swym ciepłym głosem: Gdy tylko ty ugotujesz posiłek, Ellemann, podziękujemy ci z całego serca.
Wiedziała, że część z tego do niego dotarła. Ponieważ jego ojciec nigdy z niego nie szydził ani się z niego nie nabijał, nigdy nie był protekcjonalny ani niemiły. Nigdy nic takiego nie słyszała.
Ale Carl ich zostawił. Zajmowały go teraz ważne sprawy w starej willi, którą tanio wynajmował.
Syn nałożył więcej jedzenia na talerz. Próbował odsunąć nielubiane warzywa – pomidorki koktajlowe i bakłażana. Jego telefon komórkowy leżał obok, syn ciągle wpatrywał się w wyświetlacz, ona nie była warta ani słowa, ani spojrzenia. Wyszeptała gdzieś w przestrzeń:
– Wychodzisz dziś wieczorem?
– Nie wiem – odburknął, patrząc wciąż w telefon.
Nie zadawała już więcej pytań. Wiedziała jednak, że coś musiało mu się przydarzyć. Wyszedł z domu o szóstej i nie było go przez dwie godziny. Może nie znalazł tematu dla rysunku, tylko coś innego, coś, co go zdenerwowało, a nie trzeba było wiele. Czyjeś spojrzenie czy krytyczny komentarz i już się załamywał. Skończył jeść, poszedł do swojego pokoju, bez podziękowania, a ona została przy stole, z głową w dłoniach. Musiała przetrawić zarówno jedzenie, jak i zachowanie syna. Myślała, że jeśli tylko będzie go wystarczająco kochać, nic złego mu się nie stanie. Czyż nie słyszała, że miłość jest w życiu najważniejsza? Jeśli tylko będzie kochała go bezwarunkowo, chłopiec wyrośnie na zrównoważonego, dobrego i pewnego siebie człowieka. Ale tak się nie stało. Posprzątała i załadowała zmywarkę. Wyszła na korytarz, gdzie miała lustro, spojrzała na siebie krytycznym okiem, na długie brązowe włosy zebrane na czubku głowy w kok, który czasami, pod koniec dnia, przypominał jej tydzień w spa. Kiedyś związała włosy w ten sposób i zapytała Carla, co sądzi o jej fryzurze, a on powiedział: „To nie fryzura, to ptasie gniazdo”. Natychmiast poszła do sypialni, wspięła się na krzesło i wyjęła z szafki pudełko z ozdobami choinkowymi. Znalazła dwa sztuczne rudziki z czerwoną piersią. Przymocowała je do czubka fryzury, a kiedy szła, przechylały się i wyglądały jak żywe. Carl zrobił jej zdjęcie z ptakami we włosach i śmiali się jak niegrzeczne dzieci.
Podeszła do kanapy i skuliła się w kącie. Gdyby Ellemann był niepełnosprawny, gdyby było coś widocznego dla wszystkich, wszystko byłoby o wiele łatwiejsze. Wtedy musiałaby mu we wszystkim pomagać, pchać go na wózku inwalidzkim, kroić mu jedzenie, wiązać sznurowadła. A inni uśmiechaliby się zachęcająco, patrząc na jej wysiłki, na wielkie poświęcenie matki, które jednocześnie uważali za oczywiste, wszyscy ci, którzy mieli dzieci bez takich problemów.
Odpowiedziała na wszystkie pytania lekarza rodzinnego i psychologa szkolnego, wypełniła różne formularze. Ale zaznaczone punkty nie tworzyły wzoru, który można by zinterpretować i przekształcić w diagnozę. Odrzucał ją, ponieważ nie mógł się z nią związać, nie mógł jej zobaczyć, nie mógł się wzruszyć jej rozpaczą. Ona zaś miała ochotę trzaskać drzwiami, walić w stół, podnosić głos i domagać się uwagi.
Widzisz mnie, Ellemann? Czy wiesz, jak się czuję?
Była dziewiąta wieczorem, kiedy wyszedł ze swojego pokoju, blada skóra kontrastowała z rudymi włosami, usta miał zaciśnięte, w oczach mrok. Sprawiał wrażenie zajętego. Przeszedł przez pokój, nie patrząc na nią, i włożył buty przy wejściu.
– Idziesz do kawiarni?
– Chyba widać – odparł.
Drzwi frontowe się zatrzasnęły. Podbiegła do okna i śledziła go wzrokiem, aż zniknął za bramą. Wyszedł na drogę szybkim i zdecydowanym krokiem, ubrany w trochę za duże ciuchy, jasne dżinsy i czarny sweter. To pewnie jakiś drobiazg go zdenerwował, pomyślała, złośliwy komentarz lub pogardliwe spojrzenie. Mimo to postanowił pójść do kawiarni, to był dobry znak. Nagle uderzyła ją straszna myśl – że jej syn zastrzeliłby całą klasę, gdyby miał czym.
Poczuła, że musi zrobić coś niedopuszczalnego. Złamać jedną ze swoich zasad – nie szperać w rzeczach syna. Chciała sprawdzić, czy w pokoju chłopaka znajdzie jakieś wyjaśnienie gniewnego nastroju. Podeszła więc do drzwi. Otworzyła je ostrożnie i zerknęła, na niepościelone łóżko i zwykły bałagan: ubrania na podłodze, czasopisma, książki, brudne pranie w koszu, figurki wojowników i rycerzy na półkach. I album, który dał mu ojciec, z obrazami klasyków. Powietrze było ciepłe i duszne, otworzyła okno. Rozejrzała się za jego teczką na rysunki. Zwykle leżała na komodzie, brązowa skórzana teczka zamykana na rzemyk. Przeszukała półki i szuflady. Nigdy nie położyłby jej w miejscu, w którym szkice mogłyby się zagiąć lub zawilgnąć. Rysował na drogim papierze podarowanym mu przez ojca. Sama kupiła mu teczkę, gdy skończył czternaście lat; była wykonana z jeleniej skóry i kosztowała fortunę. Miał ją pod pachą, gdy wracał do domu, ale wyszedł już bez niej.
Znalezienie jej stało się teraz priorytetem. Wyobrażała sobie, że teczka coś ukrywa, wyjaśnienie ponurego nastroju, może nieudany rysunek. Wszyscy artyści miewają złe dni. Zaczęła szukać, rozgrzana zapałem i ciekawością. Przed łóżkiem leżał gruby dywanik, podniosła go i zajrzała pod spód. Odsunęła kołdrę, tam też nic nie było. Szukała w szafie, przeglądała spodnie i swetry, ponownie podeszła do łóżka i przesunęła poduszkę, badając dłonią nierówności na prześcieradle. Podniosła ciężki materac, by zajrzeć pod spód. Tam, na drewnianych listwach łóżka leżała teczka z rysunkami. Brązowa i luksusowa, ze starannie zawiązanym skórzanym rzemieniem.
Wyciągnęła teczkę i zerknęła bojaźliwie przez otwarte okno. Rozwiązała węzeł i usunęła jedwabisty papier ochronny. Ujrzała rysunek.
Został wykonany miękkim ołówkiem, miał lekko żółtawy odcień; to przez utrwalacz rysunek wyglądał na stary. Co u licha, pomyślała, czy on ma dziewczynę? Jej oczy szukały znaczenia w liniach, podczas gdy mózg pracował na pełnych obrotach.
Nastolatka w letnim ubraniu. Leżała na ziemi, między krzewinkami i źdźbłami, niczym porzucona szmaciana lalka, którą ktoś wyrzucił. Ubrana w sweter i kraciastą spódnicę. Jej majtki były ściągnięte do kostek, a jeden but spadł. W tle dostrzegła drzewa i niskie krzaki. Wpatrywała się w rysunek. Mogłaby pomyśleć, że dziewczyna nie żyje. Oczywiście, że nie żyła. Nikt tak nie leży, z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami, z majtkami w kostkach. W panice zamknęła teczkę, zawiązała rzemyk, opadła na łóżko i poczuła suchość w ustach. Co ma o tym myśleć? Czy to w ogóle dało się wytłumaczyć? Wstała, ponownie podniosła materac i odłożyła teczkę. Wyszła z pokoju i zamknęła drzwi, wróciła na swoje miejsce na kanapie, chwyciła poduszkę i trzymała ją przed sobą jak tarczę. Więc nie strzelanina w szkole, nie, coś innego, równie strasznego. Zaczęła desperacko szukać wyjaśnienia. Wyjaśnienia, które by jej nie przeraziło, z którego mogłaby się później śmiać. Nie przyjrzała się rysunkowi dokładnie, oczywiście, że nie, więc na pewno źle widziała. Patrzyła przez kilka sekund, musiała źle zrozumieć. Jak naoczni świadkowie, pomyślała. Ludzie mówią, że widzieli coś na własne oczy, ale to nie jest prawda, to mózg interpretuje sygnały z nerwu wzrokowego i przekształca je, deformuje w najbardziej sensownym lub najstraszniejszy obraz. Zobaczyła coś, czego na rysunki nie było, bo była zmęczona i przygnębiona, bo nie rozumiała syna i nie wiedziała, kim się stanie, jaką ma przyszłość, czy ma jakąkolwiek. Popełniła oczywisty błąd, wyciągnęła pochopne wnioski. Panika pozbawiła ją jasności widzenia i zdolności racjonalnego myślenia. Musiała spojrzeć jeszcze raz. Tym razem spojrzeć dokładnie. Znów szybko wyjrzała przez okno i po raz drugi udała się do jego pokoju. Podniosła materac, wyciągnęła teczkę, znalazła rysunek, usiadła na łóżku i patrzyła na niego przez długi czas. Zamknęła oczy, a potem otworzyła je ponownie, spojrzała jeszcze raz, badając wzrokiem każdą linię. Była tylko jedna możliwa interpretacja. Ellef narysował martwą dziewczynę. Z nieruchomym, utkwionym w niebie spojrzeniem i majtkami opuszczonymi do kostek. Usta miała otwarte, a włosy rozwichrzone. W prawej ręce trzymała kępkę trawę, a jedną stopę miała wykręconą w dziwnej pozycji.
Co za rysunek! Tak przerażający, tak smutny, tak bezgranicznie obnażający. Rozbite ciało, które ktoś wrzucił do rowu. Jej syn miał własne zrozumienie tematu, talent do przekazywania i odtwarzania, bezpośrednie połączenie między przedmiotem rysunku a oczami, oczami a mózgiem, mózgiem a ręką trzymającą ołówek, przez nią zaś z papierem. Ale mózg, pomyślała, podstępny, zwodniczy mózg, zawsze dokonywał selekcji. Dodawał coś, odejmował coś, kontynuował linię, aż dziewczyna stała się jego własną dziewczyną, jego odkryciem, jego motywem. Co za piękna dziewczyna! Wysokie czoło i okrągłe policzki, długa szyja i proste ramiona. Ale młoda, zaledwie piętnaście lub szesnaście lat, tak jak Ellemann.
Co ja teraz zrobię, pomyślała, co on zrobił tej dziewczynie, czy w ogóle coś zrobił? Czy to jego dziewczyna, ta pierwsza, czy się pokłócili, czy wpadł w furię i tak się to skończyło? Czy mój syn jest mordercą? Czy jest wyrzutkiem społeczeństwa, jak się obawiałam?
Chciało jej się śmiać, głośno i szaleńczo. Coś tak idiotycznie nieprawdopodobnego! Mój syn Ellef miałby zabić dziewczynę? Sam jest niewiele silniejszy niż dziewczynka, tak kruchy i wrażliwy. Ta myśl była tak potworna, tak obca jej matczynemu wszechświatowi, że wydawała się histeryczna. „Nie myślisz jasno, Dagny, opanuj się. On może narysować wszystko. Potrafi narysować rzeczy, które nie istnieją, rzeczy, które widzi oczami wyobraźni, jego wyobraźnia jest nieograniczona”. Rysunek nie był podpisany ani opatrzony datą, o co zwykle dbał; pisał imię, miesiąc i rok w prawym dolnym rogu. Włożyła rysunek z powrotem do teczki. Przykryła go bibułą, zawiązała rzemyk i po raz drugi wepchnęła pod materac. Ułożyła kołdrę i wyszła do salonu. I wtedy, w tej samej chwili, usłyszała hałas w przedpokoju.
– Spotkałeś kogoś? – wymamrotała.
Nie spojrzał na nią ani na sekundę. Gdyby to zrobił, zauważyłby jej rumieniec, zakłopotanie i zdenerwowanie. Skierował się do swojego pokoju, odburkując przez ramię:
– Nie było żadnych ludzi.
Drzwi zatrzasnęły się, a ona odetchnęła. Dziesięć sekund później otworzył je i wrzasnął.
– Byłaś w moim pokoju!
Rumieniec zniknął, zbladła momentalnie.
– Nie pamiętam.
– Okno nie było otwarte tak szeroko! Dbam o takie rzeczy.
Na zewnątrz rozległ się niski grzmot. Burza przetoczyła się nad dachami, niebo rozbłysło bielą. Poszła do kuchni po zimną wodę, piła łapczywie. Jej myśli krążyły wokół jedynej pewnej rzeczy – Ellef narysował martwą dziewczynę. Wszystkie zmartwienia, wszystkie okropne fantazje o jej synu stały się rzeczywistością.
Wyjść z domu, pomyślała, szukając czegoś pięknego, czegoś do przekazania, czegoś, czym mógłby się pochwalić, gdy wróci. I znaleźć ciało. Nie wspomnieć o tym, odwrócić wzrok, ponownie trzasnąć drzwiami. Widziała siebie, jak biegnie, szarpie drzwi, wdziera się do pokoju, patrzy na niego z ogniem w oczach i krzyczy wniebogłosy.
CO TY DO CHOLERY WYPRAWIASZ!
Oparła się o blat, przywarła do niego i przygryzła wargę. Błyskawice błyskały na zewnątrz, a w jej mózgu ten obraz. Martwa dziewczyna. Którą znalazł. I narysował. Albo dziewczyna, którą zabił. I narysował. Wróciła do salonu i zajęła swoje miejsce na kanapie, przeżuwała, chociaż nie miała nic w ustach.
Nagle usłyszała hałas, Ellemann ponownie opuścił pokój. Minął ją i wszedł do kuchni, otworzył i zamknął lodówkę.
– Więc nie spotkałeś nikogo znajomego? – spytała.
Trzymał w dłoni pepsi.
– Na to już odpowiedziałem.
Potem wrócił do pokoju, usłyszała, jak rozpoczyna wojnę. Docierały do niej dźwięk karabinów maszynowych i krzyki komandosów, sporadyczne jęki bólu postrzelonych żołnierzy z gry komputerowej. A później z kolei zgrzyt stali, mieczy wojowników. Później włączył Murder Ballads. Muszę do kogoś zadzwonić, pomyślała, muszę zadzwonić do Carla. Ellemann znalazł w lesie martwą dziewczynę. Ale nic mi nie powiedział i nie zadzwonił na policję. Tylko usiadł i ją narysował, słyszałeś kiedyś o czymś takim? „Musisz już przestać, Dagny” – odpowie Carl, śmiejąc się serdecznie.
Desperacko szukała rozwiązań. Może martwa dziewczyna była wytworem jego wyobraźni. Może w ogóle nie istniała, po prostu chciał narysować śmierć. A może ją znał i chciał zabić. Oczywiście, tak musiało być. Może był w niej szaleńczo zakochany, nie szaleńczo, nie używaj tego słowa, Dagny, był głęboko i szczerze zakochany. Może robił jakieś niezdarne zaloty, które tamta odrzuciła zimnym spojrzeniem, a potem wsunęła rękę pod ramię kogoś innego, starszego, pewnego siebie mięśniaka, a nie chłopaka o chudych ramionach i rudych, nastroszonych włosach. W swoim wrażliwym i dramatycznym umyśle, z zamiłowaniem do flirtowania ze śmiercią i deprawacją, narysował ją martwą, w swego rodzaju mściwym gniewie. Narysował to, co chciałby jej zrobić, gdyby miał w sobie zdolność do odebrania życia. Oczywiście nie miał, opanuj się, Dagny. Wiedziała jednak, że jako nastolatek naprawdę stał się świadomy śmierci, a przerażenie i groza, jakie niosła ze sobą ta świadomość, znalazły ujście w ostentacyjnej pogardzie, jak to często bywa u młodych chłopców. Ellemann rysował śmierć i deprawację, oczywiście tak było, nieodwzajemniona miłość to nie żarty, niektórzy ludzie od niej umierają. Nie, nie używaj ciągle tego słowa, znajdź inne! Na razie zadowoliła się tym wyjaśnieniem. Nie było żadnej martwej dziewczyny. Ale jej rozumowanie było marną konstrukcją, ledwo odważyła się oddychać. Muszę do kogoś zadzwonić. Co mam powiedzieć, co ludzie pomyślą?
Nic się nie stanie. Pod warunkiem że będę ostrożna.
Siedziała w rogu kanapy. Z nogami podwiniętymi pod siebie, opatulona swetrem. Tak siadała w dzieciństwie, gdy coś wyprowadziło ją z równowagi. Wtedy kanapa była bezludną wyspą, otoczoną ze wszystkich stron morzem, a w głębinach pływały ławice trujących ryb. Cały czas słyszała ryk nieba, nie bliżej, ale też nie dalej. Zamknęła oczy i szukała w sobie innego głosu.
Nie mów, że mój syn jest mordercą. Gdzieś jest granica. Jest właśnie tutaj, a złe myśli, które zakorzeniły się w mojej głowie, mogę łatwo rozwiać. Zapytać go.
Czy zabiłeś dziś kogoś podczas spaceru po lesie?
Nie, nie tak, ja to przecież wymyśliłam.
Skupmy się na tym, co istotne. Natknąłeś się na trupa. Dlaczego nic nie powiedziałeś?
Sejer wychylił się nad krawędzią łóżka i spojrzał na psa.
– Cześć Frank. Musimy wstawać!
Optymistycznym głosem próbował dodać energii żółtemu shar-peiowi, który miał już dziesięć lat i nie najlepsze zdrowie. Jego najbliższy przyjaciel, być może jedyny, jeśli miał być ze sobą szczery, a w tym wieku mógł już sobie pozwolić na szczerość. Ścisnął różową gumową świnkę, ulubioną zabawkę psa. Chrząknęła jak prawdziwa. Ale nie było żadnego efektu. Zwykle Frank szedł za nim do kuchni, ślinił się, gdy napełniał miskę jedzeniem, na dźwięk dzwonienia granulek o porcelanę. To też się nie wydarzyło. Pies został na miejscu.
Sejer poszedł do kuchni, kilka razy oglądając się przez ramię. Napełnił jedną miskę świeżą wodą, a drugą granulatem. Po drodze wstąpił do łazienki, żeby się ubrać. Wrócił do kuchni, posmarował pieczywo chrupkie masłem i zjadł, stojąc przy blacie.
– Frank! Śniadanie!
Pies nie wyszedł z sypialni. Sejer wrócił więc tam, uklęknął i podniósł głowę pupila.
– Jesteś chory, grubasie?
Poczuł jego oddech śmierdzący chorobą i gorączką.
Frank westchnął. Jego oczy były mokre i smutne. Sejer przyniósł mu jedzenie i wodę, postawił miski na macie, a pies bezskutecznie próbował wstać. Mozolnie podczołgał się, zignorował jedzenie i rzucił się na zimną wodę, pił i pił, jakby nie mógł przestać. To i tak dobrze, pomyślał inspektor. Pominięcie posiłku to nie katastrofa, masz dużo zapasu.
Obserwował pijącego psa. Z jego gardła wydobywały się jakieś dźwięki, pełne napięcia warczenie. Chciał dotknąć jego pyska, ale pies wciąż pił, jakby nigdy nie miał skończyć. W końcu padł znów na matę, a jego pysk płonął gorącem.
– Musimy iść na spacer, Frank. Tyle wody. Nie możesz sikać na posłanie.
Pies pozostał w pozycji leżącej.
– Frank Robert! Na nogi!
Pies dźwignął się ciężko na łapach. Poszedł za nim do przedpokoju. Dalej na korytarz i do windy, trzynaście pięter w dół, przez frontowe drzwi i na trawnik. Tam podniósł nogę. Skończył, odwrócił się i od razu chciał wrócić do środka. Gdy tylko znaleźli się w mieszkaniu, znalazł drogę do sypialni i swoje miejsce na macie. Sejer położył mu rękę na łbie. Z głębi gardła wciąż słyszał jakiś charkot.
Przeziębienie, pomyślał. Infekcja gardła.
– Nie możesz dziś iść do pracy – powiedział. – Lepiej zostań w domu i odpocznij.
Przygotował się do wyjścia. Jak wiele razy wcześniej, włożył zapasowy klucz pod wycieraczkę, a na niej pozostawił pisemną prośbę do Heleny, która mieszkała po drugiej stronie korytarza. Gdyby była tak miła i wpadła w ciągu dnia sprawdzić, co z psem.
Po chwili dopisał:
„Bez pośpiechu. Wysikał się o 6.45 rano”.
Oficer dyżurny Kreutzer zdał relację z nocnych wydarzeń.
Zakłócenie porządku domowego w Landfallu.
Kolizja trzech pojazdów na Solbergu.
Włamanie do sklepu Kiwi we Frydenlundzie.
Pożar kontenera na śmieci w Kopperviku.
Policjanci usiedli wokół stołu. Kreutzer i Riis, Larson i Skarre, Hannisdahl i Falck oraz sam inspektor, najstarszy. Nie był w pełni skoncentrowany. Jego myśli błądziły gdzie indziej, ale niektóre dźwięki wciąż do niego docierały. Szelest papierów, nogi krzesła szorujące po podłodze, dźwięk ekspresu do kawy, który przypominał mu o psie, podobny charkot.
– I wreszcie zgłoszenie – zameldował Kreutzer. – Zaginięcie dziewczyny ze Svartlandu. Jej ojciec zadzwonił tuż przed północą. Powiedziała rodzicom, że wybiera się z przyjaciółką do domku letniskowego, i powinna była wrócić wczoraj po południu lub wczesnym wieczorem. Teraz okazuje się, że nie było żadnej wycieczki do domku. Pojechała gdzieś indziej i nikt nie wie gdzie. Nie odbiera komórki.
– Co o niej wiemy? – zapytał Sejer.
– Gritt Zeeland, szesnaście lat. Pewnie zwiała i nie chciała, żeby od razu zaczęli jej szukać.
– Możliwe – przyznał Sejer. – Na złość rodzicom, gardząc dorosłymi i utartymi regułami.
– Tak, być może. – Kreutzer się uśmiechnął.
– Uciekła w złości, a teraz siedzi gdzieś bezpieczna i cieszy się każdą sekundą – dodał Sejer.
– To chyba najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie – przyznał Skarre.
– Więc nie było jej przez trzy noce – podsumował Sejer. – Ale zgodnie z wiadomością, którą zostawiła w domu, mówimy tylko o jednej nocy. Jakie wrażenie wywarł na tobie ojciec?
– Nie zauważyłem nic niepokojącego. Są artystami.
– Jak mam to rozumieć?
Kreutzer wzruszył ramionami.
– Artyści to wyluzowani ludzie, prawda?
– Wyluzowani? – Sejer uśmiechnął się. – No tak, wiem, co masz na myśli. Luz w szkole i duża swoboda. Jedyne, czego potrzebujesz, to miłość.
Trudno było stwierdzić, czy to sarkazm.
– Jej ojciec jest Holendrem – ciągnął Kreutzer. – Czyli pochodzi z kraju, w którym większość rzeczy jest legalna.
Uśmiechnął się pod nosem.
– Pojadę do Svartlandu – zdecydował Sejer. – Jeśli skończyłeś raport?
Kreutzer skinął głową i Sejer otworzył drzwi. Sam miał bowiem córkę, która kiedyś miała szesnaście lat, była dzika i piękna, znał ten nagły niepokój, który pojawiał się, gdy dziecko nie wróciło do domu zgodnie z umową, gdy mijało pierwsze piętnaście minut, pierwsza godzina i cała długa noc. Pamiętał mdłości i adrenalinę w żyłach, gdy strach wstrząsał głową i ciałem tak gwałtownie, jakby człowiek dotknął drutu pod napięciem. Wszystkie myśli, które prowadziły prosto do strasznych miejsc, do rowów, rur i włazów, wszystkie obrazy, które widział w głowie, wszystko, co może się przydarzyć ładnym dziewczynom.
Wszystko może się im przydarzyć.
Droga do Svartlandu zajęła mu trzydzieści minut. Podczas jazdy myślał o Franku. Dziesięć psich lat równało się siedemdziesięciu ludzkim. Czy nadchodził koniec? Spokojnie, powiedział do siebie, to nie ja mam się dzisiaj nad sobą użalać. Frank jest przeziębiony i musi odpocząć. Ma lekką nadwagę, nie da się ukryć. Ma zapalenie kości i stawów w krótkich łapach, słabnący wzrok i słuch.
Czy to już koniec?
Jego myśli wróciły do Gritt. Miał nadzieję, że dziewczyna stanie w drzwiach, gdy będzie rozmawiał z jej rodzicami. Wszystko skończyłoby się łzami i wściekłością, gniewnymi okrzykami i radosnym śmiechem. Dziwną, niekontrolowaną mieszanką emocji graniczącą z histerią.
Dom zdawał się wyrastać wprost ze skały.
Był zbudowany z kamienia i miał taki sam kolor jak łupkowe podłoże, szary z domieszką brązu i różu. Dach miał kształt kopuły otoczonej wąskimi oknami, płynnie przechodzącej w ściany, które lekko ukośnie rozkładały się na zboczu. We mgle i szarówce można było nie rozpoznać, że to dom, tak idealnie wtapiał się w otoczenie. A w nocy, w ciemności, gdy okna były oświetlone, można było pomyśleć, że to sama góra jest zamieszkana albo że wylądowało tu gigantyczne UFO. Teraz jednak po nocnej burzy świeciło słońce. Konstrukcja była wyrazista, w zamyśle niewątpliwie dopasowano do otoczenia. Każdy, kto oglądał ten dom, mógł dowolnie interpretować idealny projekt twórcy. Niektórzy niewątpliwie widzieli w nim bastion, niezdobytą fortecę, inni zaś piękny przykład harmonii architektury z naturą.
Zaparkował i zaczął wysiadać. Otworzył drzwi samochodu i postawił jedną stopę na ziemi, gdy usłyszał czyjś krzyk. Kobiecy głos niósł się w powietrzu. Dziewczyna wróciła? Potem usłyszał niższy głos, należał do mężczyzny. Krzyki dochodziły z wnętrza, okna były otwarte. Usiadł i słuchał, pochylając się do przodu z rękami na kierownicy. Znowu odezwała się kobieta, krzycząc i wrzeszcząc, po czym rozbrzmiał dudniący głos mężczyzn. Przez chwilę oboje wrzeszczeli jedno przez drugie, na kilka sekund zapadła cisza, a potem znów zaczęli z nową energią.
Jeśli kłócili się tak często, chyba też bym uciekł, pomyślał Sejer.
Ale od razu zauważył, że wcale nie są rozgniewani, tylko przestraszeni.
Wysiadł z samochodu. Mocno zatrzasnął drzwi, aby oznajmić swoje przybycie. Obok dzwonka do drzwi wisiał kawałek drewna z wypalonym nazwiskiem Zeeland.
Drzwi otworzył mężczyzna po czterdziestce, wysoki i szczupły, z gęstymi włosami i brodą. Koszula w czerwono-zieloną kratę i wyblakłe dżinsy, na nogach drewniaki.
– Policja? – zapytał z nadzieją.
Jan Zeeland wprowadził Sejera przez hall z grubymi dywanami na górę, do kuchni i salonu.
Matka, Marion, podeszła się przywitać. Ze zdenerwowania brakowało jej tchu. Gdy stała obok męża, wyglądali jak ojciec i córka, Marion była młodsza i niższa, a jej głos dziecinny i miękki.
– Staramy się nie histeryzować – usprawiedliwiała się. – Ale nie wiemy, co myśleć. Na pewno ma pan wiele pytań, a my nic nie wiemy, nie pojechała przecież do domku z Charlotte, jak mówiła. Co w takim razie mamy myśleć?
Sejer zastanawiał się, co i jak powiedzieć. Na razie starał się zachować optymizm, chciał pomóc im powstrzymać strach, który gotował się w nich obojgu.
– Kiedy powinna była wrócić do domu? Jaka była umowa?
– Oczekiwaliśmy jej wczoraj po południu, najpóźniej wieczorem.
– Kiedy zadzwoniła pani do jej przyjaciółki?
– O dwudziestej. Zadzwoniłam, żeby zaproponować, że je odbiorę, skoro mama Charlotte przywiozła je z domku. No, nie przywiozła, ale tego nie wiedzieliśmy.
– Nie widzieli jej państwo od trzech dni?
– Nie, nie widzieliśmy.
– Co powiedziała Charlotte, gdy pani zadzwoniła?
– Gdyby tylko mógł to pan usłyszeć. Szybko zorientowałam się, że coś jest nie tak, poprosiłam o rozmowę z Gritt, bo nie odbierała telefonu. Po długim czasie, wielu wahaniach i wykrętach wreszcie przyznała, że wycieczka była kłamstwem. Zgodziła się tylko dać Gritt alibi. Nie miała pojęcia, gdzie ona jest.
– Więc kryła Gritt, ale nie wiedziała, dlaczego?
– Tak twierdzi. I to mnie naprawdę martwi. Gdzie ona może być?
– Jak pani zareagowała?
– Ochrzaniłam ją. Niech ją cholera weźmie, jak mogły to zrobić?!
– Czy Gritt opuściła dom pieszo?
Marion skinęła głową.
– Stąd do domu Charlotte jest tylko kilka minut spacerem.
– Co powiedziała, wychodząc, poza tym, że jadą do domku?
– Że nie powinniśmy do niej dzwonić. Nie przyszło mi do głowy, żeby ją wypytywać, spędza dużo czasu z Charlotte, znamy jej rodzinę i to porządni ludzie.
– Czy Gritt zachowywała się jak zwykle?
– Była podekscytowana – stwierdził Jan Zeeland.
– Podekscytowana? Czy ma chłopaka?
Szybko spojrzeli po sobie.
– Nic o tym nie wiemy.
– A może jakiś były mógł wrócić do gry?
– Henrik – powiedział Zeeland – ale on wyjechał do Belgii na studia.
– Jest lato – zauważył Sejer – może jest w domu na wakacjach?
– Możliwe. Nic o tym nie wiemy.
– Czy akceptowali państwo Henrika?
– Absolutnie.
– Co Gritt zabrała ze sobą?
– Ciemnoniebieską torbę – powiedziała Marion. – Marki Puma. Niezbyt dużą.
– A jak była ubrana?
– Miała na sobie top i kraciastą spódnicę. I białe buty z DNA. Jest drobna – dodała. – Metr pięćdziesiąt dwa. Włosy blond. Dam panu zdjęcie.
– Proszę mi o niej opowiedzieć, wszystko, co państwu przyjdzie do głowy.
– Nie wiem, co się może przydać – denerwowała się Marion – nie ma pan własnych dzieci? Ona ma szesnaście lat, jest miła, mądra i w ogóle cudowna, co pan sobie myśli, to moja dziewczynka! Jest cudowna.
– I wie o tym – wtrącił jej ojciec.
Marion otworzyła szeroko oczy.
– Dlaczego tak mówisz? – zapytała zdenerwowana.
– Dlaczego? Bo to prawda.
– Ale przecież to nie ma nic wspólnego z tą sprawą?
– Nie wiemy tego – stwierdził. – Pan policjant poprosił, byśmy opowiedzieli mu coś o Gritt, więc właśnie to robię, mówię, jaka ona jest.
– Ale to brzmi jak…
– Jak co?
– Jakby nie była porządną dziewczyną.
– Oczywiście, że jest porządna! – oburzył się Zeeland. – Ale jest też olśniewająco piękną nastolatką. Taki podziw ma wpływ na ludzki charakter.
– A jak myślisz, jaki to miało wpływ na jej charakter? – zapytała ostro Marion.
– Jest pewna siebie, prawda?
– Ale to nie ma nic wspólnego z tą sprawą!
– Właśnie, że ma – spierał się – ma to coś wspólnego ze sprawą. Mówię policji wszystko, co moim zdaniem powinni wiedzieć. Gritt nie jest nieśmiała, wycofana ani strachliwa, jest pewna siebie i bardzo śmiała, dobrze wie, ile jest warta. Tylko tyle chcę powiedzieć.
Marion siedziała na krześle, z drżącą dłonią przy skroni.
– Musi pan porozmawiać z Charlotte – rzuciła, patrząc na Sejera. – Mówi, że nic nie wie, ale ja w to nie wierzę. One kryją się nawzajem, Charlotte na pewno dokładnie wie, co się stało.
– Czyli żadnego nowego chłopaka? – powtórzył Sejer. – Co państwo teraz podejrzewają?
– Czy to nie pan tu jest od podejrzeń? – Kobieta spojrzała na niego wyzywająco.
Zeeland potrząsnął głową. Położył dłonie na stole, duże, silne z plamami czerwonej farby.
– Podejrzewam, że ma jakiegoś chłopaka – powiedział – kogoś, kogo nie chce nam przedstawić. Że gdzieś z nim jest, może w jakimś domku letniskowym, ale u rodziny Charlotte. Nie ma tu chyba większej tajemnicy.
– Czy były jakieś kłótnie przed jej zniknięciem?
– Raczej nie. – Marion się zawahała.
– Ale zdarzają się?
– Nie mamy spokoju – wtrącił ojciec.
– Przestań! – krzyknęła matka. – Dlaczego tak mówisz? Przedstawiasz ją w złym świetle. „Nie mamy spokoju”. Jak tak możesz?! Przestań!
Sejer patrzył na nich spokojnie.
– O czym rozmawiali państwo przed moim przyjazdem? Okna są tutaj otwarte.
Matka się zarumieniła, ojciec westchnął ciężko.
– Zniknęła – wyjaśnił Zeeland – nie odpowiada na nasze telefony. Nie myślimy jasno.
– A co z rodzicami Charlotte, rozmawiali państwo z nimi?
– Rozmawiałem z jej matką – powiedział Jan Zeeland. – Twierdzi, że Charlotte nigdy nie skłamałaby w takiej sytuacji. To niesamowicie naiwne, oczywiście, że kłamie. Tak naprawdę nie można ufać nastoletnim dziewczynom, tyle się dzieje w ich głowach.
– Wow, naprawdę rozumiesz nastolatki – ironizowała Marion.
– Rozumiem je – warknął – ponieważ sam mam nastolatkę w domu. Mają tyle powodów do kłamania.
– Co za słowa!
– Ona chce się uwolnić – wyznał bezradnie. – Od nas. Nie chce nas złościć ani straszyć, więc wymyśla nieszkodliwe kłamstwa. Jak ten wyjazd do domku. Chce, żebyśmy czuli się bezpiecznie, i ma dobre intencje. Trzyma nas z dala od swoich wyskoków, to jej sposób na okazanie szacunku.
Wyciągnął rękę i dotknął ramienia żony.
– Jesteś zbyt blisko, Marion – stwierdził. – Mam więcej dystansu, dlatego widzę rzeczy wyraźniej. Wkrótce wróci do domu. Cokolwiek zrobisz, nie bądź wściekła, gdy wróci.
– Mam się nie wściekać? Kiedy naraża nas na coś takiego!
– Nie wiemy, czy to celowe – podkreślił Zeeland.
Znaczenie tych słów dotarło do niego po chwili, zapanowała śmiertelna cisza.
– Nie wiem, co zrobię, gdy wróci do domu – westchnęła Marion. – Chyba chwycę ją w ramiona, a potem zamknę drzwi i przywiążę do łóżka.
– Czy już wcześniej nie wracała na noc? – zapytał Sejer.
– Pojedyncze przypadki, jakoś to tolerowaliśmy. Ale teraz skłamała, dwie noce zamieniły się w trzy, nie możemy się z nią skontaktować. Żadnej odpowiedzi, żadnej wiadomości, nic. To znaczy, że coś się stało. Nie musi pan zaprzeczać, pewnie wiele pan już widział, tylko proszę mi nic o tym nie opowiadać!
Sejer błądził wzrokiem po ścianach dużej kuchni. Było tam wiele zdjęć Gritt. Kilka zrobiono, gdy była niemowlęciem, kilka, gdy miała dwa lub trzy lata – krótko ostrzyżona jak chłopiec, pulchna i nieodparcie urocza, w niebieskich ogrodniczkach.
– Oboje państwo malują?
– Tak – potwierdził Zeeland. – Olej i akryl.
– Mogę rzucić okiem?
– Chciałby pan? Jest pan zainteresowany?
Zeeland poprowadził ich w górę po długich, stromych schodach z solidną poręczą. Sejer i Marion szli za nim. Tak znaleźli się pod kopułą, gdzie słońce wpadało do studia przez sześciokątny świetlik na szczycie. Wysokie, wąskie okna dokoła kopuły zapewniały wspaniałą grę światła. Przypominała Sejerowi kościół, który kiedyś odwiedził podczas podróży do Helsinek. Gdziekolwiek spojrzał, widział obrazy pary, niektóre na sztalugach, wiele ustawionych pod ścianami, na blejtramach. Czuć było silny zapach terpentyny. Szary fartuch z plamami farby wisiał na krześle. Na drewnianym blacie stały długie rzędy słoików i pędzli. Fotel bujany z owczą skórą rzuconą na siedzisko i szmaty na podłodze. Poplamionym fotel-uszak.
Obrazy Holendra wypełniały kaskady czerwieni. Zalewała, iskrzyła i płonęła, różowa, purpurowa i pomarańczowa, rdzawa, intensywna i krwista.
– Nie to, że maluję tylko jednym kolorem – wyjaśnił – tylko tak to wygląda. Istnieje nieskończona liczba czerwieni, ale potrzeba wyszkolonego oka, aby dostrzec niuanse.
Sejer błądził wzrokiem po czerwieni. Jego duszę opanował entuzjazm, płonąca energia i nieodparta chęć wzięcia obrazu pod pachę i ruszenia w drogę.
I jeszcze obrazy Marion. Przypominały dziecięce rysunki. Również kolorowe, proste, wyraźne. Dużo czerwieni, ale też niebieski, żółty i zielony. Czyste, niezmieszane kolory, takie, jakie wybrałoby dziecko.
– Czy pracują państwo ramię w ramię?
– Tak właśnie – odpowiedziała.
– Rozmawiacie wtedy ze sobą?
– Mamy włączoną muzykę.
– Jaki rodzaj muzyki?
– Mozart.
– Dlaczego Mozart?
Uśmiechnęła się nieśmiało.
– Ponieważ jest zabawny, inteligentny i pełen pewności siebie. Podnosi nas na duchu. Nie zna pan Mozarta?
Sejer unikał odpowiedzi. Dotarł na tyły pracowni i zatrzymał się przy dużym płótnie, na którym miriady czerwonych kropek eksplodowały przed jego oczami jak iskry z ogniska. W centrum obrazu zobaczył pomarańczowe języki, a wewnątrz coś niebieskiego, co musiało reprezentować zimne wnętrze płomienia. Płótno zostało pocięte na kawałki od góry do dołu, prawdopodobnie nożem.
– Czy artysta się wściekł?
– Nie artysta, nie – odparł Zeeland szybko. – Ale oczywiście, zdarza się, że nam nie wychodzi.
– Czy można to jakoś naprawić?
Holender zastanowił się chwilę.
– Można przykleić materiałową taśmę z tyłu i zamalować.
– Zamierza pan to zrobić?
– Może kiedy wróci Gritt.
Cała trójka milczała przez chwilę. Poszarpany obraz ich zaniepokoił. Ale w łagodnym Holendrze nie było śladu ognistego temperamentu, przypominał członka jakiejś komuny, brodaty i długowłosy, spokojny, rozważny i analityczny. Nie ekscytował się drobiazgami.
– Gdzie jest pokój Gritt?
Zeeland odsunął się od obrazów i ruszył w stronę drzwi, których Sejer nie zauważył.
– Tu obok studia?
– Tak.
Zeeland otworzył drzwi i Sejer wszedł do środka.
– Szukali tu państwo czegoś?
– Oczywiście zajrzeliśmy, ale nie ma tu nic szczególnego.
Pokój przypominał inne dziewczęce sypialnie, był chaotyczny i bardzo kobiecy, z mnóstwem pluszaków na łóżku i kilkoma zdjęciami na ścianach, przedstawiającymi Gritt z rodziną i przyjaciółkami.
– To Charlotte – powiedziała Marion, wskazując jedno z nich. – Charlotte Malling. To zdjęcie z tej wiosny. Mieszkają przy Garborgs vei, w bloku.
– Skontaktuję się z nimi – obiecał Sejer. – Na razie nie zrobimy nic więcej, zobaczymy, co się wydarzy, dobrze?
Podała mu dokładny adres, numer i piętro.
– Policji na pewno powie prawdę – dodała z przekonaniem.
– Jeśli w ogóle ją zna – dorzucił Zeeland.
– Proszę jej nie odpuszczać – zażądała Marion – musi zrozumieć powagę sytuacji.
Sejer zszedł po stromych schodach, mocno trzymając się poręczy, i dalej w dół, aż znalazł się w holu z grubymi dywanami i podszedł do drzwi.
Rodzice podążali za nim krok w krok.
– Proszę o telefon, jeśli tylko wróci do domu – rzucił jeszcze.
– Oczywiście, tak zrobimy! – obiecała Marion.
– I proszę jej mówić, że była tu policja, musi zdać sobie sprawę, że to poważna sprawa – dodał.
– Jasne, że tak! – zawołała Marion. – Na pewno zrozumie powagę sytuacji.
W ciemnym holu zapadła cisza. Przez grube kamienne ściany i miękkie dywany miał wrażenie, jakby znajdował się w jakimś sekretnym pomieszczeniu.
– Czy mają państwo inne dzieci? – zapytał uprzejmie.
– Nie – odparł Jan Zeeland – mamy tylko Gritt.
„Czy mają państwo inne dzieci?”