Zaćmienie - Karin Fossum - ebook

Zaćmienie ebook

Fossum Karin

3,6

Opis

Sylvi, Mile i ich maleńki synek w słoneczny poranek budzą się w pokoju hotelowym. Nic nie zapowiada tragedii, która za chwilę nastąpi – półtoraroczny Elias ginie po upadku z siódmego piętra. Zszokowani i zrozpaczeni rodzice zaczynają między sobą wyniszczającą wojnę. Oboje są podejrzani o wyrzucenie chłopczyka z balkonu. 

Śledztwem zajmuje się Konrad Sejer. Wyjaśnienia rodziców są niespójne, szybko wychodzi na jaw, że mają poważne problemy osobiste, z którymi sobie nie radzą. Mile zamierzał odejść od żony i zacząć życie z inną kobietą. Czy mężczyzna zabił synka, bo nie wyobrażał sobie rozstania z nim? Czy może Eliasa zamordowała Sylvi, żeby zadać ból niewiernemu partnerowi? Wobec braku dowodów i świadków rozwiązanie zagadki wydaje się niemożliwe. 

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (31 ocen)
11
6
7
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Naastia

Z braku laku…

Kobieta i mężczyzna. Żona i mąż. Matka i ojciec. Sylvi i Mile to przeciwieństwa. Ona, Norweżka, jest przebojowa i nieustępliwa. On, Serb, zamknięty w sobie i depresyjny. Kiedy można się było spodziewać, że dziecko zbliży ich do siebie, uświadomili sobie, że nic bardziej mylnego. Ich ostatnie spotkanie w hotelu we troje kończy się roztrzaskanym kilkumiesięcznym chłopcem na chodniku. Dziecko zrzucone z balkonu. Sylvi widziała męża wyrzucającego ich synka. Mile nie przyznaje się do winy i zrzuca całą odpowiedzialność na żonę. Śledztwem zajmuje się Konrad Sejer. Nie raz i nie dwa sięgnęłam po książki autorki, ale ta mnie bardzo zmęczyła. Kiedy wydarzyła się tragedia, byłam pewna, że trafiłam na świetny kryminał z tajemnicami małżeńskimi w tle. Niestety, to była obyczajówka. I to bardzo rozwlekła. Przemyślenia, przemyślenia i jeszcze raz przemyślenia. Samej akcji niewiele. Toksyczne relacje nie do końca mnie przekonały - nie do końca zrozumiałam motywacje obu osób. A już na pe...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: For­mør­kel­sen

Prze­kład: Jo­anna Bar­bara Ber­nat

Co­py­ri­ght © Ka­rin Fos­sum, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Hen­riette Mørk

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-87-0238-270-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

O szyb­ko­ści, o gnie­wie.

Ty okrutny wrogu.

Jak mo­żesz lu­dzi zwo­dzić

swym cza­rem.

Tor­grim Sør­nes, Czyny ciem­no­ści

Zbrod­nia

Obu­dzi­łam się na­gle, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze. Zna pan to uczu­cie? Jakby czło­wiek całą noc był na dnie mo­rza, a po­tem wielka fala wy­rzu­ciła go na ląd. Sły­sza­łam ruch na ulicy po­ni­żej, mia­sto też się obu­dziło, lu­dzie wstali, wielu go­ści ho­te­lo­wych za­czy­nało nowy dzień. Mój wzrok padł na ży­ran­dol z mie­nią­cymi się krysz­ta­łami. Drzwi na bal­kon stały otwo­rem, było tak go­rąco, a okien na siód­mym pię­trze nie dało się otwo­rzyć. Za­po­mnie­li­śmy za­su­nąć za­słony, po­kój wy­peł­niało świa­tło. Za­mknę­łam oczy i po­grą­ży­łam wszystko z po­wro­tem w ciem­no­ści. Prze­je­cha­łam dło­nią po po­ścieli. Zna­la­złam coś cie­płego i mięk­kiego. Gołą stopę.

Elias spał mocno, ale po­ru­szył się, gdy chwy­ci­łam jego stópkę. Trzy­ma­łam ją de­li­kat­nie, ba­da­łam pa­luszki. Elias był moją ko­twicą, trzy­mał mnie mocno, żą­dał i roz­ka­zy­wał, zmu­szał mnie do wsta­wa­nia i po­py­chał mnie do przodu. Był w moim sercu, pły­nął w mo­ich ży­łach. Mój mąż spał rów­nie mocno, sły­sza­łam jego od­dech, Elias le­żał mię­dzy nami w du­żym ho­te­lo­wym łóżku, ubrany tylko w pie­luszkę. Mia­łam na­dzieję, że bę­dzie spał długo, nie czu­łam się do­brze, po­trze­bo­wa­łam wody. Je­śli się na­piję, będę mu­siała iść do ła­zienki, a to go obu­dzi. Po­ło­ży­łam się na boku, nie pusz­cza­jąc jego stopy, na twa­rzy czu­łam cie­pło słońca wscho­dzą­cego mię­dzy da­chami. Nie chcia­łam słońca. Chcia­łam cięż­kich chmur, mgły, desz­czu i wia­tru. To, co na ze­wnątrz, mu­siało pa­so­wać do tego, co we­wnątrz, bu­rza na świe­cie, bu­rza w mo­jej gło­wie. Dziś tak nie było.

Po raz ostatni śpimy w jed­nym łóżku, po­my­śla­łam, bo nie je­ste­śmy już ro­dziną. Wtedy wła­śnie Elias i tak się obu­dził, usły­sza­łam jego ga­wo­rze­nie. Czoł­gał się po łóżku z pręd­ko­ścią za­bawki na ba­te­rie. Uda­wa­łam, że śpię, ale on nie dał się na­brać, trak­to­wał mnie jak swoją wła­sność, cią­gnął i szar­pał, jak to dziecko, dra­pał i ra­nił, ude­rzał i ko­pał. Kiedy to nie przy­nio­sło skutku, za­czął krzy­czeć. Rzu­cił się na ojca, cią­gnął go i szar­pał w ten sam spo­sób. Chciał wstać, chciał po­znać cały po­kój, pe­łen tylu eks­cy­tu­ją­cych rze­czy. Prasa do spodni, sto­jak na pa­ra­sole, mi­ni­bar ze sło­dy­czami i na­po­jami, grube za­słony z frędz­lami oraz ele­ganc­kie me­ble o za­krzy­wio­nych no­gach, na które mógł się wspi­nać. Sły­sza­łam od­głosy ho­telu. War­kot windy, roz­mowy po­ko­jó­wek na ko­ry­ta­rzu. Gdzieś da­leko dzwo­nił te­le­fon, a z po­koju obok do­bie­gała we­soła mu­zyka. Ja jed­nak mia­łam ciężką głowę i serce, więc scho­wa­łam się pod koł­drą, chcia­łam tylko wró­cić do snu.

Wtedy obu­dził się mój mąż.

– Zajmę się Elia­sem – po­wie­dział – ty so­bie po­śpij.

Z ulgą od­wró­ci­łam się do nich ple­cami. Od­pocz­nij te­raz, po­my­śla­łam so­bie, w wy­god­nym łóżku. Znaj­dziemy chyba ja­kieś roz­wią­za­nie. Ma­te­rac ugiął się, gdy mąż po­sta­wił stopy na pod­ło­dze, Elias gru­chał ra­do­śnie. Pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć so­bie czas, za­nim się uro­dził, ja­kie to mo­gło być ży­cie, bez cze­goś tak wszech­ogar­nia­ją­cego? Ży­cie bez prze­dłu­że­nia, ja­kim był dla mnie Elias, moja ko­twica, moje ciało i krew. Rósł we mnie i kar­mił się mną przez długi czas, a jego serce biło ra­zem z moim. Gdy­bym go stra­ciła, by­łoby to coś w ro­dzaju am­pu­ta­cji. Wtedy mu­sia­ła­bym prze­żyć resztę ży­cia z nie­uśmie­rzal­nym bó­lem, z rę­kami chwy­ta­ją­cymi po­wie­trze w po­szu­ki­wa­niu tego, czego brak. Cho­dzi­ła­bym jak na ki­ku­tach. A jego oj­ciec, tak my­śla­łam, dał mu tylko jedną, sa­motną ko­mórkę. Mi­kro­sko­pij­nego pły­waka, tak ma­łego, że nie wi­dać go go­łym okiem. Męż­czyźni czę­sto mó­wią o plem­ni­kach, na­zy­wają je chło­pa­kami, z dumą, jakby to była ar­mia eli­tar­nych żoł­nie­rzy, zdol­nych do pod­boju świata. Kiedy po­ród do­biega końca, a oj­ciec może prze­ciąć pę­po­winę, wie­rzy, że więź mię­dzy matką a dziec­kiem zo­stała ze­rwana. Jest wła­ści­cie­lem dziecka na równi z ko­bietą. A ko­bieta znów jest dla niego do­stępna jak wcze­śniej.

Tak wła­śnie my­śla­łam, le­żąc w łóżku. Pod­czas gdy on szep­tał spo­koj­nie do Eliasa. Mia­łam tak ciężką głowę, nie mo­głam zro­zu­mieć słów, ale nie było mi to po­trzebne. Cie­szy­łam się, że wstał i prze­jął od­po­wie­dzial­ność.

Ich głosy się od­da­liły, mu­sieli być w ła­zience. Usły­sza­łam ha­łas spusz­cza­nej wody. Elias za­śmiał się kil­koma krót­kimi try­lami. Po­tem znowu za­snę­łam, ale nie na długo, głosy się zbli­żyły i wresz­cie za­pa­dła ci­sza. Ude­rzyło mnie to. Elias nie­ustan­nie ga­wo­rzył albo wy­da­wał inne dźwięki, śmiech, gło­śne okrzyki, nie­za­do­wo­lone wy­bu­chy zło­ści. Otwo­rzy­łam oczy i spoj­rza­łam na ży­ran­dol, na błysz­czące krysz­tały. Za­częły drżeć, lekko po­brzę­ku­jąc pod su­fi­tem, jakby coś szybko prze­miesz­czało się po po­koju, ja­kieś ostrze­że­nie, a może po­wiew wia­tru z otwar­tych drzwi bal­ko­no­wych. Poza tym była tylko ci­sza i pęd ru­chu ulicz­nego. Trą­biący sa­mo­chód i jesz­cze coś więk­szego, może au­to­bus. Po­my­śla­łam, że wy­szli na ko­ry­tarz. Może zje­chali windą sie­dem pię­ter w dół, żeby zjeść śnia­da­nie. Znik­nęli na ja­kiś czas, a ja mo­głam da­lej spać w bia­łej po­ścieli. Pod­nio­słam głowę z po­duszki, aby po­twier­dzić swoje przy­pusz­cze­nia. Wtedy zo­ba­czy­łam ich obu, stali na bal­ko­nie. Byli tacy wy­raźni w pro­mie­niach słońca. Mój mąż, duży i silny, z sze­ro­kimi ra­mio­nami, Elias mały i pulchny w bia­łej pie­luszce. Pod­niósł Eliasa i po­sta­wił go na ba­rierce. Stam­tąd mieli wi­dok na całe mia­sto. Da­chy i fiord po le­wej stro­nie, z kon­te­ne­row­cami, dźwi­gami i si­lo­sami zbo­żo­wymi. Mocno ob­jął Eliasa w pa­sie. Jego dło­nie są nie­wia­ry­god­nie duże i cho­ciaż byli kilka me­trów ode mnie, wy­raź­nie wi­dzia­łam, jak pod­eks­cy­to­wany jest Elias. Po­ka­zy­wał, ma­chał ma­łymi rącz­kami, wy­da­jąc przy tym nie­cier­pliwe okrzyki. Da­leko pod nim znaj­do­wało się mia­sto. To nie­roz­sądne po­sta­wić małe dziecko na ba­rierce bal­konu, z bo­symi sto­pami, które przed chwilą trzy­ma­łam, więc za­wo­ła­łam do męża, żeby uwa­żał.

– Uwa­żaj – krzyk­nę­łam – on jest taki dziki!

Usły­szał na­po­mnie­nie i od­wró­cił się do mnie. Po­woli i me­cha­nicz­nie, jakby coś poza jego kon­trolą kie­ro­wało jego ru­chem. Przez cały czas trzy­mał Eliasa w moc­nym uści­sku, jego dło­nie były jak sta­lowe kaj­dany, za­mknięte w bez­piecz­nym kręgu. Za­uwa­ży­łam jed­nak, że coś jest z nim nie tak. Oczy, tak ja­skra­wo­zie­lone, świe­ciły wła­snym bla­skiem. Wpa­try­wał się we mnie jak przez por­tal z in­nego świata, sta­łam się kimś ob­cym, kimś z ze­wnątrz. Od­wró­cił się w ten sam me­cha­niczny spo­sób. I pchnął Eliasa za kra­wędź.

(Frag­ment wy­ja­śnień matki, 4 sierp­nia, pierw­sze prze­słu­cha­nie).

*

Ciało pę­kło, ude­rza­jąc o as­falt. Ci, któ­rzy zna­leźli się naj­bli­żej, po­rów­nali póź­niej dźwięk do upadku ar­buza z du­żej wy­so­ko­ści. Nie­któ­rzy my­śleli po­cząt­kowo, że z bal­konu spa­dła torba ze śmie­ciami, może za­wie­ra­jąca owoce i resztki je­dze­nia, które te­raz roz­sy­pały się na chod­nik. Więk­szość prze­chod­niów szła z dworca od­da­lo­nego o kilka mi­nut. Prze­szli przez plac ko­le­jowy z fon­tanną, gdzie woda spły­wała chłodno po ścia­nie z czar­nego ka­mie­nia. Na­stęp­nie skrę­cili w prawo w ulicę hra­biego Ad­lera i mi­nęli ho­tel An­na­belle z nie­bie­ską mar­kizą. Inni znów przy­byli od strony Union, pie­szo, ro­we­rem lub sa­mo­cho­dem, z nie­wielką pręd­ko­ścią, bo ulica była wą­ska i ru­chliwa.

Na­prze­ciwko ho­telu znaj­do­wał się stary blok miesz­kalny, który na­zy­wali Gre­vens Gård – do­mem hra­biego. Wkrótce za oknami po­ja­wiły się białe twa­rze. Ga­pie pró­bo­wali roz­szy­fro­wać sy­tu­ację przed ho­te­lem: zbie­go­wi­sko, służby ra­tun­kowe, lu­dzie w żół­tych ka­mi­zel­kach, brzę­czący jak wście­kłe osy. Pra­cow­nicy ho­telu w ciem­nych uni­for­mach i prze­ra­żeni świad­ko­wie, któ­rzy zo­stali szybko prze­go­nieni, ale wy­co­fali się tylko na drugą stronę ulicy, za­blo­ko­wa­nej na obu koń­cach. Na obrze­żach tłumu krą­żyły plotki, ktoś mó­wił o po­trą­ce­niu, sa­mo­chód sko­sił pie­szego, sprawca zbiegł. Inni twier­dzili, że było to sa­mo­bój­stwo, że ktoś sko­czył z bal­konu, wy­da­wało im się, że wi­dzieli męż­czy­znę wy­chy­la­ją­cego się przez kra­wędź. Za­da­sze­nie osła­niało wej­ście. Roz­le­gły się krzyki i ko­mendy. Po dłuż­szej chwili ko­nie­czne prace zo­stały wy­ko­nane. Sa­mo­chody po­woli się wy­co­fały. Ofiary nie dało się ura­to­wać, le­dwo udało się ją pod­nieść z as­faltu w jed­nym ka­wałku. Ga­pie też roz­cho­dzili się po­woli i nie­chęt­nie, oglą­da­jąc się przez ra­mię. To było nie­wia­ry­godne. W tym ma­łym mie­ście, przy tak pięk­nej po­go­dzie. Jed­nak kilku po­zo­stało do końca, tło­cząc się przy fa­sa­dzie Gre­vens Gård. Mil­czący, bla­dzi i wstrzą­śnięci do głębi, pro­wa­dzili ze sobą ci­chą roz­mowę. Męż­czy­zna w żół­tej ka­mi­ze­lce spłu­ki­wał ulicę wodą z węża.

Ro­dzice zo­stali zna­le­zieni na siód­mym pię­trze, w tra­gicz­nym sta­nie, nie­kom­plet­nie ubrani. Na­ska­ki­wali na sie­bie bru­tal­nie. Prze­cho­dząca ko­ry­ta­rzem pra­cow­nica wi­działa ich z bli­ska i ze­znała po­tem, że ko­bieta była roz­hi­ste­ry­zo­wana, a jej krzyki dało się sły­szeć na ca­łym pię­trze. Walka to­czyła się na ko­ry­ta­rzu przed windą. Męż­czy­zna pró­bo­wał się bro­nić, trzy­ma­jąc ręce przed twa­rzą i ko­piąc ko­bietę, która dra­pała go, gdzie tylko mo­gła do­się­gnąć, a po­nie­waż nie miał na so­bie ubra­nia, się­gała nie­mal wszę­dzie. W końcu so­bie przy­po­mniał, że jest sil­niej­szy. Z wście­kło­ścią chwy­cił ko­bietę za dłu­gie włosy i szarp­nął gwał­tow­nie. Wtedy upa­dła, a on stał, z pę­kiem wło­sów w dłoni. Na jej gło­wie szybko po­ja­wiła się strużka krwi, spły­nęła na czoło.

Wy­czer­pa­nie w końcu dało o so­bie znać, po dłu­giej i wście­kłej walce, a kiedy przy­bie­gli ra­tow­nicy, mał­żon­ko­wie zo­stali wcią­gnięci do windy i za­wie­zieni na par­ter. Tam każde owi­nięto ko­cem i za­pro­wa­dzono do biura za re­cep­cją.

Nie­któ­rzy go­ście usły­szeli za­mie­sza­nie. Za­nie­po­ko­jeni prze­kra­dli się przez hol i ze­brali przy ba­rze. Nie był otwarty, ale z okien mieli wi­dok na ulicę. Naj­wy­raź­niej ktoś spadł z bal­konu; pew­nie pi­jany lub sa­mo­bójca. Dog nie­miecki spo­czy­wał u stóp swego pana, te­rier bo­stoń­ski za­jął po­zy­cję przy drzwiach, ob­ser­wu­jąc wszystko, co się działo przy re­cep­cji. Za ladą stały dwie młode ko­biety w gra­na­to­wych uni­for­mach – krót­kich, do­pa­so­wa­nych ża­kie­tach i wą­skich spód­nicz­kach. Te­le­fony dzwo­niły bez prze­rwy, ale ich nie od­bie­rano. Po­dwójne szklane drzwi stały otwo­rem. Wresz­cie ro­dzice zo­stali wy­pro­wa­dzeni, prze­szli po gru­bym dy­wa­nie jak szare du­chy. Matka krwa­wiła z rany na czole, ze zło­ścią od­py­chała każ­dego, kto pró­bo­wał jej po­móc. Go­ście ho­te­lowi wy­cią­gnęli szyje i ga­pili się na nich przez okna. Za­uwa­żyli, że męż­czy­znę i ko­bietę za­brano osob­nymi sa­mo­cho­dami. Było się nad czym za­sta­na­wiać i o czym roz­ma­wiać tego czwar­tego dnia sierp­nia. Nie­długo otwo­rzą Bar Ten­der.

Ho­tel An­na­belle od trzech po­ko­leń na­le­żał do jed­nej ro­dziny. Tu wszystko było do­zwo­lone, przy­naj­mniej tak mó­wili lu­dzie, zwłasz­cza ci, któ­rzy ni­gdy w nim nie byli. Opo­wia­dali o po­tęż­nych por­tie­rach, plu­szu i czer­wo­nym ak­sa­mi­cie, nie­któ­rzy sły­szeli na­wet plotki o por­no­gra­ficz­nych zdję­ciach na ścia­nach. Mó­wiono, że bo­gaci biz­nes­meni od­wie­dzali ho­tel ze swo­imi ko­chan­kami i że ceni się po­uf­ność tu­tej­szego per­so­nelu.

Tak, było tam dużo grzesz­nej czer­wieni. Grube dy­wany i cięż­kie za­słony, frędzle, me­ble obite dro­gimi tka­ni­nami, ży­ran­dole i bro­kat. Tka­niny tłu­miły dźwięki i nada­wały ho­te­lowi po­nury spo­kój, go­ście au­to­ma­tycz­nie ści­szali głos po wej­ściu. Ob­razy po bliż­szym za­po­zna­niu oka­zy­wały się re­pro­duk­cjami sta­rych fran­cu­skich pocz­tó­wek, z pew­no­ścią ero­tycz­nych, z na­gimi ko­bie­tami. Uśmie­chały się zło­śli­wie, ze swymi peł­nymi po­ślad­kami i gru­bymi udami, a mimo to piękne. Z ukry­tych gło­śni­ków roz­brzmie­wała przy­ci­szona mu­zyka.

Przez szklane drzwi we­szło dwóch męż­czyzn. Se­jer za­trzy­mał się przed ladą, sta­nął na gru­bym dy­wa­nie i na­słu­chi­wał. Czy to na­prawdę Char­les Tre­net tak pięk­nie śpiewa o mo­rzu? Kiedy ostatni raz sły­szał tę pio­senkę? Mu­siało to być w ja­kiejś mi­nio­nej epoce. Ota­czały go piękne przed­mioty, wa­zony, urny i kan­de­la­bry ze świe­cami, nada­wały wnę­trzu spe­cy­ficz­nego cha­rak­teru, po­mimo słońca na ze­wnątrz w ten czwarty dzień sierp­nia. Motto ho­telu brzmiało „Czego tylko chcesz”. Po­do­bno na­wią­zy­wało ono do ho­te­lo­wej po­li­tyki przyj­mo­wa­nia zwie­rząt do­mo­wych. Go­ście mel­do­wali się z psami, ko­tami i pta­kami w klat­kach, a per­so­nel ho­telu opie­ko­wał się pu­pi­lami, gdy go­ście prze­by­wali poza po­ko­jem. Po­nadto w ba­rze znaj­do­wało się po­miesz­cze­nie, w któ­rym można było pa­lić. Poza tym w Ho­telu An­na­belle nie było więk­szego sza­leń­stwa. Je­śli już, to tylko w po­ko­jach. Tak jak te­raz.

Tech­nicy już tam byli, za­pie­czę­to­wali po­kój nu­mer 706. Re­cep­cjo­nistki no­siły owalne pla­kietki z wy­gra­we­ro­wa­nymi imio­nami: Gos­sen i Tupi. Gos­sen była okrą­gła i miała ru­mianą twarz, Tupi ciemna i drobna, z azja­tyc­kimi oczami.

– Drzwi są otwarte, ale za­pie­czę­to­wane – wy­ja­śniła Tupi.

– Ma­cie tu mo­ni­to­ring? – za­py­tał Se­jer.

Wska­zała na ka­mery.

– Jedna obej­muje re­cep­cję, a druga wej­ście.

– A co z windą?

– W win­dzie nie ma.

– Na gó­rze?

– Nie na pię­trach.

– Wi­dzie­li­ście coś?

Tupi ski­nęła głową. Z jej ciem­nych oczu biło prze­ra­że­nie, mó­wiła szybko i ner­wowo.

– Gdy to się stało, spoj­rza­łam w stronę okna. Zo­ba­czy­łam tylko cień, spa­dał bar­dzo szybko. Była go­dzina siódma czter­dzie­ści osiem.

Wska­zała ze­gar na ścia­nie, ze świe­cą­cymi czer­wo­nymi cy­frami.

W holu ich buty to­nęły w gru­bym dy­wa­nie. Drzwi windy otwo­rzyły się, sta­nęli na­prze­ciwko sie­bie w mil­cze­niu, po­ważni. Se­jer, wy­soki, siwy i w sile wieku, Skarre ja­sny, kę­dzie­rzawy, dwa­dzie­ścia lat młod­szy. Gdy tylko winda za­częła wspi­nać się po pię­trach, za­sko­czył ich ko­biecy głos, który prze­mó­wił do nich ja­sno i wy­raź­nie zni­kąd.

Tak bar­dzo mnie po­cią­gasz.

Męż­czyźni spoj­rzeli zdez­o­rien­to­wani na su­fit windy.

– To nie ty, Ja­cob? – za­py­tał Se­jer.

– Nie, sze­fie – od­po­wie­dział Skarre.

Zba­dali małą windę, aby zna­leźć źró­dło głosu. Z tego co wi­dzieli, w su­fi­cie nie było żad­nego gło­śnika, je­dy­nie kratka, przez którą są­czyło się przy­tłu­mione świa­tło. Skarre przyj­rzał się pa­ne­lowi z przy­ci­skami. Gło­śnik był wiel­ko­ści pu­dełka za­pa­łek i znaj­do­wał się pod wy­świe­tla­czem, gdzie wła­śnie po­ja­wiła się cy­fra sie­dem.

– Śmieszne – stwier­dził Skarre.

Winda za­trzy­mała się z szarp­nię­ciem. Drzwi po­woli się otwo­rzyły i po­now­nie usły­szeli głos.

Już po wszyst­kim?

– Ona nas wi­dzi – sko­men­to­wał Skarre. – In­wi­gi­la­cja w win­dzie.

Zna­leźli po­kój po le­wej stro­nie ko­ry­ta­rza. Tech­nicy przy­kle­ili do fra­mugi czer­woną ta­śmę. Ostroż­nie ją unie­śli i otwo­rzyli skrzy­dło, zro­bili dwa kroki i za­trzy­mali się.

– Co do­kład­nie zro­bili tech­nicy? – za­py­tał Skarre.

– Byli tu z apa­ra­tem. Ka­za­łem im ob­fo­to­gra­fo­wać cały po­kój. Ła­zienkę, bal­kon, ar­ma­turę i wy­po­sa­że­nie mi­li­metr po mi­li­me­trze.

– Za­brali coś ze sobą?

– Mam na­dzieję, że nie.

Z bu­tami jakby przy­kle­jo­nymi do gru­bego dy­wanu obej­rzeli po­miesz­cze­nie. Trzy­oso­bowa ro­dzina wy­brała po­kój de luxe z łóż­kiem king size z ma­ho­niu, wy­staw­nym me­blem z wy­so­kimi szczy­tami, rzeź­bie­niami i pro­fi­lami. Łóżko znaj­do­wało się po pra­wej stro­nie po­koju i wi­dać było, że spały w nim trzy osoby. Po­ściel była nie­chluj­nie ze­brana na środku jak duże gniazdo. W po­koju znaj­do­wały się dwa wy­so­kie okna wy­cho­dzące na ulicę. Pod jed­nym z nich stała zie­lona sofa z pro­fi­lo­wa­nymi no­gami, dwu­oso­bowa, a obok dwa krze­sła i sto­lik ze szkla­nym bla­tem. Pod szkłem umiesz­czono stare fo­to­gra­fie w czerni i bieli. Przy prze­ciw­le­głej ścia­nie stało biurko z lampką i zie­loną pod­kładką, a pod nim wi­kli­nowy kosz na śmieci. Ła­zienka znaj­do­wała się po le­wej stro­nie. Czer­wone za­słony nie były za­cią­gnięte, słońce wpa­dało do po­koju przez oba okna. Drzwi na bal­kon stały otwo­rem. Ruch z ulicy po­ni­żej brzmiał jak jed­no­stajny szum. Wła­śnie po­now­nie ru­szał po in­cy­den­cie. Zo­ba­czyli też tro­chę ubrań tu i tam, na pod­ło­dze i na opar­ciach krze­seł. Parę ko­lo­ro­wych za­ba­wek w ką­cie, paczkę pie­luch i kilka par bu­tów, które naj­wy­raź­niej zrzu­cili w po­śpie­chu. Czer­wone san­dały z cien­kimi pa­skami, czarne mę­skie mo­ka­syny i białe trampki tak małe, że pa­so­wa­łyby na lalkę. Dzie­cięce buty po­ru­szyły ich do głębi. Pod ścianą stały dwie torby, duża i mała. Na krze­śle wi­siała dam­ska to­rebka. Po­kój wy­glą­dał jak po bi­twie. Lampa z du­żym klo­szem z frędz­lami prze­wró­ciła się, a te­le­fon, sto­jący wcze­śniej na jed­nej z sza­fek noc­nych, zo­stał wy­rwany z gniazdka. Były też zdję­cia skąpo odzia­nych ko­biet, opra­wione w złote ramki, ale Se­jer za­uwa­żył coś jesz­cze. Ujęło go to w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób, za­pa­dło na za­wsze w pa­mięć i na­brało zu­peł­nie nie­try­wial­nego zna­cze­nia. Skarre też zwró­cił uwagę na ob­raz nad łóż­kiem.

Roz­po­znał ten mo­tyw z wła­snego dzie­ciń­stwa w Ro­skilde w la­tach pięć­dzie­sią­tych, ob­ra­zek, który wi­siał nad nie­jed­nym dzie­cię­cym łó­żecz­kiem. Wy­stę­po­wały w kilku wa­rian­tach, mo­gła to być na przy­kład dziew­czynka na mo­ście wi­szą­cym nad strasz­nym wą­wo­zem ze spie­nioną wodą. Za dziec­kiem za­wsze szedł anioł stróż z bia­łymi skrzy­dłami. Na tym ob­razku mały chło­piec w krót­kich spodniach stał na skraju klifu, pa­trząc na osza­ła­mia­jący kra­jo­braz, jakby chło­nął cały świat i wszystko, co się w nim znaj­duje. Za nim stał ró­żowy anioł w po­wie­wa­ją­cych sza­tach. Jego skrzy­dła z bia­łymi pió­rami obej­mo­wały chłopca, aby widz był pe­wien, że nie może go spo­tkać nic złego. Po­dob­nie jak chło­piec na kli­fie, Elias sie­dział na po­rę­czy bal­konu i pa­trzył na mia­sto.

– Tego anioła – za­uwa­żył Skarre – naj­wy­raź­niej tam za­bra­kło.

Do­piero te­raz zro­bili kilka ostroż­nych kro­ków po dy­wa­nie. Ni­czego nie pod­no­sili, ni­czego nie do­ty­kali, ale też nic nie mo­gło im umknąć.

Skarre zaj­rzał do ko­sza pod biur­kiem i od­no­to­wał jego za­war­tość. Dwie mi­nia­tu­rowe bu­telki po al­ko­holu, dwie puszki po he­ine­ke­nie i ćwiartka czer­wo­nego wina. Opa­ko­wa­nie po cze­ko­la­dzie. To­rebka, w któ­rej znaj­do­wały się pi­kantne precle, tro­chę zmię­tego pa­pieru, może chu­s­te­czek. Na zie­lo­nej dwu­oso­bo­wej so­fie le­żała plu­szowa foka z pla­sti­ko­wymi oczami i dzia­ni­nowa kurtka z czer­woną la­mówką. Na stole le­żała wczo­raj­sza ga­zeta, te­le­fon ko­mór­kowy i ta­lerz przej­rza­łych owo­ców. Na pa­ra­pe­cie paczka ca­meli i za­pal­niczka. Prze­szli do ła­zienki. Se­jer zaj­rzał do ka­biny prysz­ni­co­wej. Na my­del­niczce stała bu­telka my­dła w pły­nie Va­nilla Har­mony. Na pod­ło­dze przed ka­biną le­żał wil­gotny ręcz­nik. Na umy­walce pod lu­strem uło­żono ko­sme­tyki, mę­skie i dam­skie. Był tu też żel pod prysz­nic Axe.

– Przy­cią­gaj za­pa­chem – mruk­nął Skarre.

Zna­leźli jed­no­ra­zowe kap­cie, dez­odo­ranty i per­fumy. Pla­sti­kowe pu­dełko jed­no­ra­zo­wych chu­s­te­czek dla nie­mow­ląt. Szczotkę do wło­sów i pu­dełko ta­ble­tek dla Mi­lego Ma­da­niego – Sa­ro­tex Re­tard 25 mg, „Na­leży przyj­mo­wać zgod­nie z za­le­ce­niami le­ka­rza. Sub­stan­cja czynna: ami­tryp­ty­lina”.

Na pod­ło­dze w ła­zience też le­żało tro­chę ubrań. Biała su­kienka w żółte kwiatki, czarne majtki, ko­szula w ko­lo­rze khaki z na­szy­tymi imi­ta­cjami od­zna­czeń. Na brzegu umy­walki le­żał na­szyj­nik ze szkla­nych ko­ra­li­ków i kilka cien­kich bran­so­le­tek. Se­jer obej­rzał kosz na śmieci pod zle­wem. Znaj­do­wało się w nim kilka pie­luch. Za­równo po­krywa, jak i de­ska se­de­sowa były pod­nie­sione.

Wy­szli na bal­kon. Nie był duży, ale zna­la­zło się na nim miej­sce na pla­sti­kowe sie­dzi­sko, sto­lik i dwa krze­sła, wszyst­kie te skromne me­ble usta­wiono pod ścianą. Se­jer prze­chy­lił się przez ba­lu­stradę i spoj­rzał na ulicę. Prze­szedł go dreszcz na myśl o spa­da­ją­cym dziecku. Ruch uliczny znów od­by­wał się nor­mal­nie, ale wiele osób mi­ja­ją­cych ho­tel rzu­cało szyb­kie spoj­rze­nia w stronę bal­konu na siód­mym pię­trze.

Słońce było wy­soko na nie­bie.

Stali ra­mię w ra­mię z dłońmi na ba­rierce. Se­jer ob­ser­wo­wał syl­we­tkę mia­sta, bu­dynki i iglice, maszty i wieże, dźwigi w por­cie. Si­losy zbo­żowe, rzekę i wszyst­kie mo­sty. Spoj­rzał na Gre­vens Gård na­prze­ciwko. Bu­dy­nek miał osiem pię­ter. Ist­niało praw­do­po­do­bień­stwo, choć nie­wiel­kie, że ktoś wi­dział wy­pa­dek z okna. Ulica była wą­ska, fa­sady dzie­liło nie­wiele me­trów.

Wró­cił do środka i pod­szedł do łóżka, które do­kład­nie obej­rzał. Stwier­dził, że matka spała po le­wej stro­nie. Na jej sto­liku noc­nym, oprócz lampki i bu­dzika, le­żały trzy srebrne pier­ścionki i duża spinka do wło­sów. Usiadł na kra­wę­dzi po­sła­nia. Stam­tąd mógł wyj­rzeć na bal­kon. Wy­raź­nie wi­dział swo­jego ko­legę, w ja­snym słońcu, pro­stego jak pa­tyk. Prze­szedł na prawą stronę łóżka. Na pod­ło­dze le­żał te­le­fon, a na sto­liku noc­nym mę­ski ze­ga­rek Cer­tina ze sta­lową bran­so­letą. Z tej strony wi­dział me­ble bal­ko­nowe pod ścianą. Nie mógł jed­nak do­strzec Skar­rego przy ba­rierce.

– Kie­dyś byli szczę­śliwi – stwier­dził Skarre, wra­ca­jąc do środka.

– Może – od­rzekł Se­jer – a może nie. Lu­dzie mają wiele mo­ty­wów do wcho­dze­nia w związki. Nie wszyst­kie mają zwią­zek z mi­ło­ścią.

Usiadł na zie­lo­nej so­fie. Pod­niósł białą fokę i spoj­rzał jej w oczy.

W tym po­koju spały trzy osoby. Od­dy­chali, ich serca biły. Wscho­dzące słońce ogrze­wało ich ciała. Spali, być może śnili, z drżą­cymi po­wie­kami, a póź­niej krzy­czeli bez końca. Cała ta ener­gia, po­my­ślał, musi być gdzieś tu, w ścia­nach i me­blach. Fran­cuzki na ob­ra­zach po­zo­stały nie­wzru­szone, ku­siły go swo­imi bia­łymi tył­kami, uśmie­chały się do niego bez­czel­nie. Gdzie się po­działo za­wo­dze­nie, po­my­ślał Se­jer, gdzie się po­działy krzyki, gdy w płu­cach za­bra­kło już po­wie­trza? Czy wi­szą tu jak cien­kie nitki z su­fitu, czy wraż­liwa du­sza bę­dzie mo­gła je usły­szeć, gdy po­kój zo­sta­nie opróż­niony, po­sprzą­tany i przy­go­to­wany na ko­lej­nego go­ścia? Usły­szeć je w ciem­no­ści nocy, po­czuć jako mro­wie­nie? Obu­dzić się i po­czuć nie­wy­tłu­ma­czalny strach?

Po­now­nie jego uwagę przy­kuł ob­raz z anio­łem stró­żem. Iro­nia, dziwny zbieg oko­licz­no­ści, że wi­siał wła­śnie tu­taj, nad sze­ro­kim łóż­kiem, w któ­rym spał pięt­na­sto­mie­sięczny chło­piec. Jakby ja­kaś siła wyż­sza wie­działa, co się sta­nie, i w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób pró­bo­wała in­ter­we­nio­wać.

Do­ro­śli we­szli tu wczo­raj, z dziec­kiem. Oni rów­nież wi­dzieli ob­raz na ścia­nie, też się nad nim za­sta­no­wili. Albo byli obo­jętni, może za­jęci in­nymi, trud­nymi spra­wami. Ale to wła­śnie ten ho­tel wy­brali. An­na­belle, z jego po­ku­sami i pięk­nymi ko­bie­tami.

Skarre spoj­rzał na in­spek­tora. Wy­soki, siwy męż­czy­zna był wdow­cem i miał dzieci, a na­wet wnuki, on zaś był ka­wa­le­rem. Obaj wi­dzieli roz­trza­skane ciało.

– Oj­ciec nie chce jesz­cze roz­ma­wiać – za­czął Skarre. – Ty je­steś do­bry w mo­wie ciała, za­uwa­ży­łeś coś?

– Nie jest ła­two od­czy­tać mowę ciała czło­wieka za­mknię­tego w zbroi – od­po­wie­dział Se­jer.

– A twarz?

– Przy­łbica jest opusz­czona.

Pod­niósł le­żący na stole te­le­fon ko­mór­kowy Sam­sung Ga­laxy i wło­żył go do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki.

– Zaj­rzyj do czer­wo­nej to­rebki – po­le­cił. – Matka na pewno miała swoją ko­mórkę.

Była mniej­sza, w ko­lo­rze ró­żo­wego złota. Na wy­świe­tla­czu uj­rzeli jej zdję­cie z dziec­kiem, po­li­czek przy po­liczku.

Se­jer my­ślał o wy­ja­śnie­niach matki. Pła­kała i ocie­rała łzy, ją­kała się i ję­czała, opo­wia­da­jąc prze­bieg wy­da­rzeń tak szcze­gó­łowo, jak tylko po­tra­fiła. Co my­ślała, czuła i co wi­działa. Męż­czy­zna nie po­wie­dział ani słowa.

Skarre, głę­boko wstrzą­śnięty zbrod­nią, chciał na swój nie­zdarny spo­sób zna­leźć w tym wszyst­kim coś po­zy­tyw­nego.

– Tak, tak – wes­tchnął. – To nie bę­dzie bar­dzo za­so­bo­chłonna sprawa. Za­koń­czymy ją w krót­kim cza­sie.

– Zo­ba­czymy.

– Czemu tak mó­wisz?

Już miał skwi­to­wać „Bo mam duże do­świad­cze­nie”, ale nie chciał wy­ko­rzy­sty­wać tego prze­ciwko młod­szemu ko­le­dze.

– Czło­wiek w zbroi nie przed­sta­wił nam swo­jej wer­sji – po­wie­dział.

W ostat­niej chwili przy­po­mniał so­bie o pa­pie­ro­sach na pa­ra­pe­cie. Po­my­ślał, że oj­ciec pew­nie o nie po­prosi, scho­wał więc paczkę do we­wnętrz­nej kie­szeni. Ro­zej­rzał się po po­koju po raz ostatni.

– Przej­rzymy jesz­cze mo­ni­to­ring – za­pro­po­no­wał. – Stali prze­cież przy re­cep­cji. Za­mel­do­wali się i prze­szli przez hol, być może kilka razy. Chcę zo­ba­czyć, jak wy­glą­dali.

Po­now­nie udali się do windy, sta­nęli w mil­cze­niu, cze­kali na po­dróż w dół. Gdy do­tarli na pierw­sze pię­tro, po­now­nie usły­szeli głos: Do­póki śmierć nas nie roz­łą­czy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki