Zwiastuny - Karin Fossum - ebook + audiobook

Zwiastuny ebook i audiobook

Fossum Karin

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W trakcie letniego wieczoru Lily i jej mąż jedzą kolację, a ich córeczka śpi spokojnie w wózku stojącym pod klonem na tyłach domu. Kiedy kobieta wychodzi na zewnątrz, przeszywa ją strach. Dziecko jest skąpane we krwi.

Inspektor Sejer zostaje wezwany do szpitala na spotkanie z rodziną. Na szczęście Lily nic się nie stało, ale jej rodzice są do głębi wstrząśnięci tym zdarzeniem. Sejer nie może zrozumieć, dlaczego komuś wpadł do głowy tak złowrogi żart. Rozpoczyna się śledztwo. 

Pewnej nocy, tuż przed północą, ktoś dzwoni do domu inspektora. Gdy ten otwiera drzwi, widzi jedynie małą szarą kopertę na wycieraczce. Gdy wraca do salonu, dostrzega przez okno biegnącą postać, która znika w ciemnościach. W kopercie Sejer znajduje kartkę pocztową z krótką wiadomością: „Zaczęło się piekło…”.

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 8 min

Lektor: Adam Bauman
Oceny
4,3 (52 oceny)
29
12
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
FROSIA

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię tą autorkę , spokojnie prowadzi narrację nie epatując krwawymi opisami. Jej opowieści to prawie obyczaj z elementami kryminału.
00
DorMro

Z braku laku…

Straszne dłużyzny
00
Izabelll58

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisana książka czyta
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się słucha audiobook o inspektorze Sejerze. Pozostaje oczekiwanie na kolejny odcinek. Ciekawy , oryginalny pomysł na powieść psychologiczną.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Var­sle­ren

Prze­kład: Ella Hy­gen

Co­py­ri­ght © Ka­rin Fos­sum, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Hen­riette Mørk

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-87-0238-058-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Do­brze, że ist­nieje kłam­stwo. Je­śli mó­wi­li­by­śmy tylko samą prawdę, to niech nas Bóg ma w swo­jej opiece.

Stare przy­sło­wie

Dziecko spało w wózku na ty­łach domu. Wó­zek był marki Brio, a le­żała w nim ośmio­mie­sięczna dziew­czynka przy­kryta szy­deł­ko­wymko­cy­kiem i w szy­deł­ko­wej cza­peczce, za­wią­za­nej na ko­kardkę pod bródką. Wó­zek stał w cie­niu klonu, w od­dali zaś roz­cią­gał się las, two­rząc w tle ciemną ścianę. Matka dziecka prze­by­wała wła­śnie w kuchni. Nie wi­działa z okna śpią­cej na dwo­rze có­reczki, ale ani przez mo­ment się o nią nie mar­twiła.

Za­jęta do­mem, szczę­śliwa ze swo­jego ży­cia, lek­kim kro­kiem ni­czym ba­le­rina po­ru­szała się po kuchni, a jej serce wolne było od smutku i zmar­twień. Miała wszystko to, o czym każda ko­bieta po­dobno ma­rzyła. Urodę, zdro­wie i mi­łość. Męża i dziecko, dom i ogród z ro­do­den­dro­nami i buj­nymi kwia­tami. Czuła, że spra­wuje kon­trolę nad swoim ży­ciem.

Zer­k­nęła do góry na ścianę, gdzie wi­siały trzy fo­to­gra­fie. Na jed­nej z nich stała w kwie­ci­stej su­kience pod klo­nem. Na dru­giej jej mąż Kar­sten stał na we­ran­dzie przed do­mem. Na ostat­nim zdję­ciu wi­dać był ich oboje, sie­dzą­cych bli­sko sie­bie na so­fie i trzy­ma­ją­cych mię­dzy sobą dziecko. Dziew­czynka miała na imię Mar­grete. Je­den plus je­den daje w rze­czy­wi­sto­ści trzy, to praw­dziwy cud, po­my­ślała. Te­raz do­strze­gała tę nie­zwy­kłość wo­kół sie­bie. W pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cych przez okno i w cien­kich bia­łych za­sło­nach, lekko po­wie­wa­ją­cych w prze­ciągu.

Stała przy ku­chen­nym bla­cie i ener­gicz­nie ugnia­tała cia­sto, które było gład­kie i cie­płe. Miała za­miar upiec tartę, na­dzie­waną mię­sem z kur­czaka i kur­kami. W tym cza­sie Mar­grete, z główką okrytą cza­peczką, mo­gła spo­koj­nie spać pod drze­wem. Dziew­czynka pod ko­cy­kiem rów­nież była gładka i cie­pła. Małe ser­duszko pom­po­wało nie­wielką ilość krwi, która za­ró­żo­wiała ma­łej po­liczki. Pach­niała mie­szanką kwa­śnego mleka i my­dła. A ko­cyk i cza­peczkę wy­szy­deł­ko­wała jej fran­cu­ska bab­cia. Mar­grete spała głę­boko i spo­koj­nie, z roz­chy­lo­nymi rącz­kami, tak jak tylko nie­mow­lęta po­tra­fią.

Jej matka wał­ko­wała cia­sto na mar­mu­ro­wym bla­cie. Gdy prze­su­wała wał­kiem, jej ciało się ko­ły­sało, a spód­nica fa­lo­wała wo­kół nóg. Wy­glą­dało to, jakby tań­czyła.

Trwało późne lato, było cie­pło, a ko­bieta po­ru­szała się po kuchni na bo­saka. Wło­żyła cia­sto do tor­tow­nicy, zro­biła wi­del­cem na­kłu­cia na spo­dzie i od­kro­iła wy­sta­jące brzegi. Póź­niej po­ło­żyła zgril­lo­wane mięso z kur­czaka na drew­nia­nej de­sce do kro­je­nia. Ty mały nie­bo­raku, po­my­ślała, od­ry­wa­jąc udka od reszty kur­czaka. Lu­biła od­głosy kru­sze­nia i ła­ma­nia chrzą­stek. Mięso było ja­sne i mięk­kie, lekko od­cho­dziło od ko­ści. Ule­gła po­ku­sie i wło­żyła ka­wa­łek do ust. Pyszne, stwier­dziła, do­brze przy­pra­wione i do tego chude. Wy­peł­niła tor­tow­nicę po brzegi i po­sy­pała wierzch star­tym ched­da­rem. Spoj­rzała na ze­ga­rek. Nie mar­twiła się o dziecko. Wie­działa, że gdyby có­reczka kich­nęła, ona na­tych­miast by to usły­szała. Gdyby dziecko za­ka­słało lub do­stało czkawki albo się roz­pła­kało, ona za­raz by to wy­czuła. Po­nie­waż mię­dzy nimi ist­niała więź tak mocna jak lina okrę­towa. Naj­mniej­szy ruch do­trze do niej w for­mie wi­bra­cji.

Mam Mar­grete w swo­jej gło­wie, po­my­ślała, we krwi i w pal­cach. Mam ją w swoim sercu. Gdyby ktoś chciał ją skrzyw­dzić, wy­czu­łaby to. Była o tym prze­ko­nana. Dla­tego spo­koj­nie kon­ty­nu­owała swoją pracę. Gdy jed­nak ktoś wy­szedł z ciem­nego lasu, za­czął skra­dać się na tył domu, aż w końcu jed­nym sko­kiem zna­lazł się przy wózku i szarp­nął za szy­deł­kowy ku­cyk, matka ni­czego nie za­uwa­żyła.

Tarta się za­ru­mie­niła. Ser się roz­to­pił, a na po­wierzchni cia­sta bul­go­tały ni­czym lawa bą­belki. Ko­bieta zer­k­nęła przez okno i uj­rzała swo­jego męża, Kar­stena, który w tym mo­men­cie za­jeż­dżał na po­dwórko w swo­jej czer­wo­nej hon­dzie cr-v. Na stole stała stara i sza­cowna za­stawa, a w kie­lisz­kach zna­la­zły się białe ser­wetki zło­żone w wa­chlarz.

Ko­bieta za­pa­liła świece i cof­nęła się o krok, po czym prze­chy­liła głowę, przy­glą­da­jąc się ca­łej aran­ża­cji. Miała na­dzieję, że mąż za­uważy, jak bar­dzo się po­sta­rała, jak rów­nież to, że za­wsze się sta­rała. Wy­gła­dziła spód­nicę, po czym szybko prze­cze­sała ręką włosy. Inne pary mogą się kłó­cić, po­my­ślała, inne pary mogą się roz­wo­dzić, ale to nie do­ty­czy nas, gdyż my je­ste­śmy o wiele mą­drzej­szy. Ro­zu­miemy, że mi­łość jest jak ro­ślina, o którą trzeba dbać. Ist­nieją lu­dzie, któ­rzy wciąż po­wta­rzają to idio­tyczne po­wie­dze­nie, że mi­łość czyni śle­pym. A ona wła­śnie te­raz, jak ni­gdy wcze­śniej w swoim ży­ciu, uświa­do­miła so­bie pewne rze­czy. Do­piero te­raz zdo­była tę prze­ni­kli­wość i zro­zu­miała hie­rar­chię war­to­ści, któ­rymi bez­kom­pro­mi­sowo chciała się kie­ro­wać.

Po­bie­gła do ła­zienki i prze­cze­sała szczotką włosy. Miała za­ró­żo­wione po­liczki i błysz­czące oczy. Czuła pod­nie­ce­nie wy­wo­łane po­ja­wie­niem się męża w domu, cie­płem pły­ną­cym z pie­kar­nika i lip­co­wym słoń­cem, po­ło­żo­nym ni­sko nad ho­ry­zon­tem i wpa­da­ją­cym przez okna do środka. Gdy mąż wszedł do kuchni, ona stała z bu­telką wody mi­ne­ral­nej Far­ris w ręce i de­li­kat­nie, acz ele­gancko wy­gi­nała bio­dra. Za­uwa­żyła, że trzy­mał w ręce pocztę i ga­zety. Odło­żył to wszystko na blat, pod­szedł do pie­kar­nika, przy­kuc­nął i zaj­rzał do środka.

– Wy­gląda pysz­nie – ode­zwał się. – Jest już go­towe?

– My­ślę, że tak – od­po­wie­działa. – Mar­grete śpi – do­dała. – W wózku. Śpi już dość długo. Chyba po­win­ni­śmy ją obu­dzić, bo bę­dziemy mieli pro­blemy w nocy. – Na­gle zmie­niła jed­nak zda­nie. Spoj­rzała ko­kie­te­ryj­nie na męża spod gę­stych czar­nych rzęs. – Albo zjemy so­bie w spo­koju i zro­bimy to po obie­dzie. Kur­czak i kurki – za­chę­cała, ki­wa­jąc głową w stronę pie­kar­nika. Za­ło­żyła rę­ka­wice ku­chenne, po czym wy­jęła go­rącą tor­tow­nicę z tartą i po­ło­żyła do osty­gnię­cia na rusz­cie.

– Na pewno nam wy­ba­czy – od­parł męż­czy­zna. Jego głos był głę­boki i chro­po­waty. Po­tem się wy­pro­sto­wał, ob­jął żonę w ta­lii i przy­cią­gnął do sie­bie. Ro­ze­śmiali się, po­nie­waż ona miała na rę­kach rę­ka­wice ku­chenne, on zaś pa­trzył na nią wzro­kiem, który ona tak lu­biła. W ten spo­sób się z nią prze­ko­ma­rzał, czemu ni­gdy nie mo­gła się oprzeć. Po­pro­wa­dził ją te­raz do sa­lonu. Mi­nęli stół i po­dą­żali w kie­runku sofy.

– Kar­sten – wy­szep­tała. Był to jed­nak słaby pro­test. Czuła się w jego rę­kach jak cia­sto, ugnia­tane, wał­ko­wane i na­kłu­wane.

– Lily – po­wie­dział przy­tłu­mio­nym gło­sem, na­śla­du­jąc ton jej głosu.

Upa­dli na sofę. Od strony ogrodu, gdzie pod klo­nem le­żało dziecko, nie do­cho­dził ża­den dźwięk.

Póź­niej je­dli w mil­cze­niu obiad. Męż­czy­zna nie po­wie­dział ani słowa o po­siłku, ani o stole, który tak pięk­nie ude­ko­ro­wała. Wciąż jed­nak spo­glą­dał na nią z uzna­niem i po­dzi­wem. Jego oczy mó­wiły: Lily, czego ty nie po­tra­fisz. Miał zie­lone oczy, duże i wy­raźne. Pró­bo­wała nie jeść za dużo, mimo że tarta bar­dzo jej sma­ko­wała. Lily była szczu­pła i chciała taką po­zo­stać. Kar­sten także był szczu­pły, a uda miał twarde jak ka­mień. Jego gę­ste brą­zowe włosy, za­wsze nieco za dłu­gie na karku, spra­wiały, że wy­glą­dał tro­chę ło­bu­zo­wato, a to ją pod­nie­cało. Trudno jej było so­bie wy­obra­zić, że mógłby się w przy­szło­ści roz­tyć i utra­cić spor­tową syl­wetkę, a póź­niej wy­ły­sieć, tak jak to się dzieje u wielu męż­czyzn zbli­ża­ją­cych się do czter­dziestki. Ich oboje pro­ces sta­rze­nia jed­nak nie do­ty­czył. Nic nie mo­gło znisz­czyć tego, co mieli ra­zem, ani siła cięż­ko­ści, ani ząb czasu.

– Po­sprzą­tasz ze stołu? – za­py­tała Lily po obie­dzie. – A ja przy­niosę Mar­grete.

Kar­sten za­czął od razu zbie­rać ta­le­rze i kie­liszki. Jego ru­chy były szyb­kie i nieco gwał­towne. Por­ce­lana brzę­czała w jego rę­kach, a Lily wstrzy­my­wała od­dech, gdyż za­stawa sta­no­wiła spa­dek po fran­cu­skiej babci jej córki. Ko­bieta wy­szła do przed­po­koju, żeby wło­żyć buty. Otwo­rzyła na oścież drzwi i po­czuła cie­pło pro­mieni sło­necz­nych, lekki wiatr oraz woń trawy i lasu. Udała się za dom i po­dą­żała da­lej w kie­runku klonu. Na­gle prze­raź­liwe uczu­cie spa­dło na nią ni­czym cios.

Prze­cież na chwilę wy­parła swoją małą có­reczkę ze świa­do­mo­ści. Przy­spie­szyła te­raz kroku, żeby na­pra­wić swój błąd i wy­na­gro­dzić to dziecku. Zo­ba­czyła wó­zek i po­my­ślała, że dzieje się coś dziw­nego. Wpraw­dzie stał tam, gdzie go zo­sta­wiła, w po­bliżu klonu, ale ko­cyk był zwi­nięty ni­czym po­plą­tany kłę­bek. Pew­nie dziecko się roz­ko­pało, po­my­ślała. W ta­kim ma­łym ciałku jest tyle ener­gii. Gdy do­strze­gła krew, ogar­nął ją strach. Ze­rwała ko­cyk i za­marła z prze­ra­że­nia. Jej có­reczka też była całe we krwi. Ko­bieta osu­nęła się na trawę. Le­żała na ziemi i bez­rad­nie pró­bo­wała się pod­nieść. Chciała zwy­mio­to­wać, bo czuła, że do gar­dła pod­cho­dzi jej coś kwa­śnego, po czym wy­dała z sie­bie prze­raź­liwy krzyk.

Kar­sten wy­biegł zza rogu. Zo­ba­czył żonę, a po­tem do­strzegł krew, ośli­zgłą i nie­mal czarną. Czte­rema su­sami do­biegł do wózka, z któ­rego wy­rwał dziecko, żeby przy­ci­snąć je do piersi. Chwilę póź­niej krzyk­nął do żony, żeby wy­pro­wa­dziła sa­mo­chód z ga­rażu.

– Szybko, Lily – wrzesz­czał. – Szybko!

Za­miast od­po­wie­dzi wy­dała jęk. Za­czął krzy­czeć jesz­cze gło­śniej, ry­czał ni­czym dziki zwierz i to spra­wiło, że ze­brała w so­bie siły i ru­szyła do dzia­ła­nia. Pod­nio­sła się i po­bie­gła do ga­rażu, po dro­dze uświa­da­mia­jąc so­bie, że po­trze­buje klu­czy­ków. Wpa­dła do domu i zo­ba­czyła je na ma­łym haku w przed­po­koju. Wkrótce zna­la­zła się w au­cie za kie­row­nicą i wy­pro­wa­dziła je ty­łem z ga­rażu. Kar­sten otwo­rzył z hu­kiem drzwi i wsiadł do po­jazdu, trzy­ma­jąc Mar­grete w ra­mio­nach. Nie­zdar­nym ru­chem ba­dał ciałko có­reczki pod ko­cy­kiem.

– Chyba krwawi z ust – po­wie­dział, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze. – Nie je­stem w sta­nie za­trzy­mać krwa­wie­nia! Czy mo­żesz je­chać szyb­ciej?! Jedź szyb­ciej, Lily!

Póź­niej żadne z nich nie było w sta­nie po­wie­dzieć, jak długo je­chali do szpi­tala Sen­tral­sy­ke­hu­set. Kar­sten jak przez mgłę pa­mię­tał, że prze­biegł przez re­cep­cję i sil­nym pchnię­ciem otwo­rzył szklane drzwi. Sza­leń­czy bieg po ko­ry­ta­rzach szpi­tala w po­szu­ki­wa­niu po­mocy dla krwa­wią­cego dziecka. Lily nic nie za­pa­mię­tała. Zie­mia krę­ciła się z taką pręd­ko­ścią, że przy­pra­wiało ją to o za­wrót głowy. Bie­gła za Kar­ste­nem ni­czym za­jąc ucie­ka­jący przed my­śli­wym, który wie, że zbliża się jego ko­niec.

W końcu za­trzy­mały ich dwie pie­lę­gniarki. Jedna z nich chwy­ciła Mar­grete i znik­nęła z nią za drzwiami.

– Pro­szę tu­taj po­cze­kać – zdą­żyła krzyk­nąć. Za­brzmiało to jak po­le­ce­nie.

Drzwi miały ma­tową szybę, przez którą nic nie można było zo­ba­czyć. Na końcu ko­ry­ta­rza znaj­do­wała się nie­wielka sofa i fo­tele, na któ­rych oboje usie­dli. Żadne słowo nie mo­gło wy­ra­zić ich uczuć. Po kilku mi­nu­tach Kar­sten pod­szedł do sto­ją­cego pod oknem dys­try­bu­tora wody. Wy­rwał pla­sti­kowy ku­bek z do­zow­nika, na­lał wody i po­dał Lily, ale ona z krzy­kiem wy­trą­ciła mu ku­bek z rąk.

– Wy­da­wała z sie­bie dźwięki – pró­bo­wał po­cie­szyć żonę. – Prze­cież sama sły­sza­łaś. Ona od­dy­chała, Lily. Je­stem tego pe­wien. Zro­bił okrą­że­nie po po­miesz­cze­niu. – Oni mu­szą za­ta­mo­wać to krwa­wie­nie! – krzyk­nął. – Praw­do­po­dob­nie zro­bią jej trans­fu­zję krwi. Przy­je­cha­li­śmy prze­cież szybko.

Lily nie od­po­wia­dała. W głębi ko­ry­ta­rza krą­żył tam i z po­wro­tem ja­kiś chło­piec z ręką na tem­blaku. Był wy­raź­nie za­in­try­go­wany dra­ma­tyczną sy­tu­acją, która roz­gry­wała się kilka me­trów da­lej. Wpa­try­wał się w nich bez skrę­po­wa­nia.

– Dla­czego nie wra­cają? – wy­szep­tała Lily. – Co oni te­raz ro­bią?

Czuła się jak w środku bębna, który krę­cił się w za­wrot­nym tem­pie. To nie było ani ży­cie, ani śmierć. Póź­niej będą wspo­mi­nać te chwile jako wę­drówkę przez pie­kło. Pie­kło, które na­gle się skoń­czyło, gdy pie­lę­gniarka zja­wiła się w szkla­nych drzwiach z Mar­grete na rę­kach. Dziecko owi­nięte było w biały ko­cyk i ku za­sko­cze­niu Kar­stena ma­chało rącz­kami.

– Jest cała i zdrowa – ode­zwała się pie­lę­gniarka.

Oj­ciec wziął dziecko na ręce. Czuł to ma­leń­kie, pro­mie­niu­jące cie­płem ciałko przy swoim ciele.

Ner­wo­wymi ru­chami za­czął od­chy­lać poły ko­cyka. Mar­grete miała na so­bie jed­no­ra­zową pie­luszkę, poza tym była naga.

– Jest zu­peł­nie zdrowa – po­wtó­rzyła pie­lę­gniarka. – To nie była jej krew. Za­dzwo­ni­li­śmy już na po­li­cję.

*

Kar­stena i Lily Sun­de­li­nów za­pro­wa­dzono do po­koju, gdzie mo­gli w spo­koju i sa­mot­no­ści cze­kać na po­li­cję. Ko­bieta chciała wra­cać do domu. Nie miała ochoty z ni­kim roz­ma­wiać. Pra­gnęła wejść do swo­jej sy­pialni i tam się za­szyć w ja­kimś ką­cie. Pra­gnęła sie­dzieć z mę­żem i dziec­kiem na ich sze­ro­kim łóżku i już ni­g­dzie nie wy­cho­dzić. Jej dziecko ni­gdy już nie bę­dzie le­żało w wózku pod klo­nem ani ni­gdy nie bę­dzie spało bez nad­zoru. Ni­gdy na­wet na chwilę nie wy­prze có­reczki ze świa­do­mo­ści. Te­raz jed­nak mu­sieli cze­kać.

– Ale co mamy im po­wie­dzieć? – za­py­tała z nie­po­ko­jem. – W ta­kich sy­tu­acjach bar­dzo się de­ner­wuje.

Kar­sten po­pa­trzył zdzi­wiony na żonę. W prze­ci­wień­stwie do Lily, którą prze­peł­niał lęk, on był przede wszyst­kim wście­kły. Jego przy­ja­zne i pełne to­le­ran­cji na­sta­wie­nie do dru­giego czło­wieka wy­pa­ro­wało. Całe to wy­da­rze­nie za­pie­rało mu od­dech w pier­siach i wy­wo­łało ki­piącą złość. Ni­gdy nie ży­wił szcze­gól­nej sym­pa­tii do po­li­cji, mimo że ni­gdy nie miał z nią kon­taktu. W jego wy­obraźni byli to nie­udolni i dość pro­ści lu­dzie, sta­wia­jący cięż­kie kroki w swych czar­nych sznu­ro­wa­nych bu­tach i idio­tycz­nych czap­kach na gło­wie. Przy­po­mi­nali mu bu­dow­lań­ców z mnó­stwem na­rzę­dzi po­brzę­ku­ją­cych u pasa. To byli mło­dzi, nie­wy­kształ­ceni lu­dzie, któ­rzy nic nie wie­dzieli o ży­ciu ani jego niu­an­sach. Trzeba zwró­cić uwagę na de­tale, by do­strzec, że do­szło do strasz­nej zbrodni, po­my­ślał. Oni pew­nie tego nie zro­zu­mieją. Uznają to za ja­kiś wy­bryk. A je­śli do­ko­nał tego ja­kiś na­sto­la­tek, to do­sta­nie je­dy­nie upo­mnie­nie, bo bie­dac­two z pew­no­ścią nie miało ła­twego dzie­ciń­stwa. Ale ja po­wiem im kilka słów prawdy, uznał Kar­sten, sior­biąc cierpką kawę, którą przy­nio­sła mu wcze­śniej pie­lę­gniarka.

Lily mocno przy­tu­lała dziecko i drżała na ca­łym ciele. Na­gle za­częła się przy­glą­dać ob­ra­zom na ścia­nie. Je­den z nich przed­sta­wiał wodne li­lie pły­wa­jące w sta­wie w pa­ste­lo­wych bar­wach. Na dru­gim wi­dać było nor­we­ski kra­jo­braz kilku gór­skich grzbie­tów. Na sto­liku le­żała sterta cza­so­pism o zdro­wiu. O tym, czego na­leży w ży­ciu uni­kać, co trzeba jeść i pić, albo czego nie wolno jeść i pić oraz jak po­winno się żyć. Gdy czło­wiek chce długo żyć.

Kar­sten za­czął krą­żyć po po­koju, nie­cier­pli­wiąc się ni­czym roz­ju­szony byk. Ko­menda po­li­cji znaj­do­wała się w po­bliżu szpi­tala, za­le­d­wie kilka mi­nut drogi, przez opie­szały sys­tem cze­ka­nie trwało jed­nak całą wiecz­ność.

– Pew­nie mu­szą naj­pierw spo­rzą­dzić ra­port – oznaj­mił z sar­ka­zmem w gło­sie. Stał przed Lily na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach i z rę­kami opar­tymi na bio­drach.

– Chyba na­pi­szą go po­tem – od­po­wie­działa Lily. Po­gła­dziła dziecko po po­liczku. Przy ca­łym tym za­mie­sza­niu Mar­grete spała głę­boko i spo­koj­nie.

Wresz­cie na ko­ry­ta­rzu po­ja­wili się dwaj męż­czyźni. Ża­den z nich nie miał na so­bie mun­duru. Je­den był wy­soki i siwy, praw­do­po­dob­nie do­bie­gał sześć­dzie­siątki, drugi zaś był młod­szy i miał krę­cone włosy. Przed­sta­wili się jako Se­jer i Skarre. Pierw­szy z nich spoj­rzał na śpiące dziecko, po czym uśmiech­nął się do Lily.

– Jak się pań­stwo czują? – za­py­tał.

– Ona ni­gdy wię­cej nie bę­dzie spała w ogro­dzie – ode­zwała się ko­bieta.

Se­jer kiw­nął głową.

– Do­sko­nale to ro­zu­miem – od­parł. – Ale z cza­sem znajdą pań­stwo ja­kieś wyj­ście.

W tym cza­sie Skarre wy­cią­gnął z kie­szeni no­tes i zna­lazł dla sie­bie krze­sło. Lily wy­da­wał się młody, ener­giczny, pe­łen za­pału i we­rwy.

– Mu­simy za­dać pań­stwu kilka py­tań – po­in­for­mo­wał mał­żeń­stwo.

– No wła­śnie – od­rzekł Kar­sten. – Mam na­dzieję, że pa­no­wie to zro­bią. Po­nie­waż ci, któ­rzy za tym stoją, za­płacą za to. Na­wet gdy­bym miał o to za­dbać oso­bi­ście.

Sły­sząc tę wy­po­wiedź, zmie­szany Skarre pod­niósł wzrok, a zdzi­wiony star­szy in­spek­tor brew. Kar­sten Sun­de­lin był wy­soki i do­brze zbu­do­wany, miał silne dło­nie, a w jego oczach czaił się tem­pe­ra­ment, wy­bi­ja­jący się rów­nież w jego roz­trzę­sio­nym gło­sie. Młoda matka na­to­miast sie­działa sku­lona na krze­śle, od­ci­na­jąc się od reszty świata. W ciągu se­kundy Skarre usta­lił roz­kład sił w tym związku. Naga siła wo­bec ko­bie­cej wraż­li­wo­ści.

– Czy była pani wcze­śniej za­mężna? – za­py­tał przy­jaź­nie i spoj­rzał na Lily.

Po­pa­trzyła na niego zdu­miona, po czym po­krę­ciła głową.

– Były chło­pak? Były kon­ku­bent?

Py­ta­nia te wpra­wiło ją w lek­kie za­kło­po­ta­nie.

– Mia­łam oczy­wi­ście wcze­śniej chło­pa­ków – przy­znała. – Ale po­sia­dam też zdol­ność oceny dru­giego czło­wieka.

Z pew­no­ścią po­sia­dasz, po­my­ślał Skarre, lecz w ży­ciu zda­rzają się nie­spo­dzianki.

– A pan? – zwró­cił się te­raz do męż­czy­zny. – Miał pan ja­kieś pro­blemy w po­przed­nich związ­kach? My­ślę o ta­kich spra­wach jak za­zdrość. Lub chęć ze­msty.

– By­łem już żo­naty – od­po­wie­dział Kar­sten po­wścią­gli­wym gło­sem.

– Ro­zu­miem. – Skarre za­no­to­wał coś w no­te­sie, po czym spoj­rzał po­now­nie na męż­czy­znę swo­imi nie­bie­skimi oczami. – Czy roz­sta­li­ście się w przy­jaźni?

– Ona zmarła – od­parł Kar­sten. – Na raka.

Skarre przy­jął tę in­for­ma­cję ze spo­ko­jem. Prze­cią­gnął ręką po wło­sach, tar­ga­jąc je lekko.

– Czy byli pań­stwo z kimś skon­flik­to­wani? – za­py­tał po­now­nie. – W ostat­nich cza­sach albo wcze­śniej?

Kar­sten oparł się o ścianę. Wy­da­wało się, jakby chciał kur­czowo utrzy­mać swoją prze­wagę nad resztą grupy. Po­dob­nie jak Se­jer był im­po­nu­jąco wy­soki i sze­roki w ra­mio­nach. Spoj­rzał w dół na Lily i Mar­grete, na dwie istoty, za które od­po­wia­dał, i po­czuł, że w jego ciele coś się po­ja­wiło, coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czył. Po­lu­bił to nowe uczu­cie, to odu­rze­nie. Z pew­no­ścią zro­bił to ja­kiś gów­niarz, po­my­ślał, po­cze­kaj tylko, aż cię do­rwę.

– Ni­gdy się z ni­kim nie kłó­cimy – stwier­dził gło­śno.

Ktoś tu­taj wkrótce wy­buch­nie, prze­mknęło Skar­remu przez myśl.

W tym sa­mym cza­sie Se­jer przy­niósł krze­sło, po­sta­wił je obok Lily i usiadł. Spra­wiał sym­pa­tyczne wra­że­nie i ko­bieta od razu go po­lu­biła. Był so­lidny i pewny sie­bie, ale nie w od­py­cha­jący spo­sób. Da­wał je­dy­nie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Tak jakby mó­wił: biorę sprawy w swoje ręce.

– Gdzie pań­stwo miesz­kają? – za­py­tał.

– W Bjer­ke­tun – od­po­wie­działa Lily. – Na tam­tej­szym osie­dlu.

– Jak do­brze znają pań­stwo są­sia­dów?

– Znamy ich do­brze – od­parła ko­bieta. – Roz­ma­wiamy z nimi do­słow­nie każ­dego dnia. Znamy też ich dzieci, które ba­wią się na dwo­rze. Te star­sze biorą rów­nież Mar­grete na spa­cer. Cho­dzą z wóz­kiem tam i z po­wro­tem przed do­mem, dzięki czemu wi­dzę ich przez okno.

Se­jer ski­nął głową. Pod­niósł dłoń, na­chy­lił się nad Mar­grete i po­gła­skał ją pal­cem po twa­rzy.

– Też mia­łem kie­dyś ta­kie ma­leń­stwo – rzekł, pa­trząc na Lily oso­bli­wym wzro­kiem. – Ale to było wiele lat temu. Dzieci tak szybko do­ra­stają. Ale pro­szę ani przez se­kundę nie my­śleć, że za­po­mnia­łem, jak to jest.

W oczach Lily po­ja­wiły się łzy. Po­lu­biła głę­boki głos Se­jera, po­wagę i oka­zane zro­zu­mie­nie. Uświa­do­miła so­bie, że po­li­cjanci też są ludźmi i w ich ży­ciu także po­ja­wiają się ża­łoba i roz­pacz, tak jak u wszyst­kich in­nych. Oni rów­nież są po­ru­szeni wy­da­rze­niami i mu­szą brać w nich udział, cho­ciaż inni wy­co­fują się z prze­ra­że­niem.

– Gdy pani wróci do domu – mó­wił da­lej Se­jer – to pro­szę o wszyst­kim na­pi­sać. Naj­le­piej dziś wie­czo­rem, gdy ma­leń­stwo bę­dzie już spało. Pro­szę so­bie zna­leźć wy­godne miej­sce i za­no­to­wać wszystko, co so­bie pani przy­po­mni. Szcze­góły z ca­łego dzi­siej­szego dnia. Od chwili prze­bu­dze­nia, o tym, co pani my­ślała i ro­biła. Czy ktoś prze­jeż­dżał koło domu, czy ktoś za­dzwo­nił, a gdy pani ode­brała, odło­żył słu­chawkę. A może otrzy­mała pani coś dziw­nego pocztą lub ktoś spa­ce­ro­wał przed pani do­mem? Może czuła się pani w taki czy inny spo­sób ob­ser­wo­wana? Pro­szę wró­cić wspo­mnie­niami do prze­szło­ści, może do­szło do ja­kiejś kłótni czy spię­cia. Pro­szę to wszystko za­no­to­wać. Zja­wimy się u pań­stwa, po­nie­waż mu­simy zba­dać te­ren z tyłu domu. Sprawca mógł zo­sta­wić po so­bie ślady, a je­śli tak, to trzeba je na­tych­miast za­bez­pie­czyć.

Pod­niósł się z krze­sła i to samo uczy­nił Skarre.

– Jak na­zywa się ma­lutka? – za­py­tał in­spek­tor.

– Mar­grete – od­parła Lily. – Mar­grete Sun­de­lin.

Se­jer spoj­rzał na mał­żon­ków. Na Lily pod ob­ra­zem z wod­nymi li­liami, na Kar­stena pod gór­skim kra­jo­bra­zem i na małe za­wi­niątko w pie­luszce.

– Trak­tu­jemy to zda­rze­nie bar­dzo po­waż­nie – do­dał na ko­niec in­spek­tor. – To był groźny atak. Ale chciał­bym coś pań­stwu uświa­do­mić: Mar­grete nie bę­dzie o tym pa­mię­tać.

*

Jesz­cze tego sa­mego dnia, po po­wro­cie na ko­mendę, Se­jer i Skarre roz­po­częli pracę nad usze­re­go­wa­niem ko­lej­no­ści zda­rzeń. Gdyż oczy­wi­ście było to po­ważne prze­stęp­stwo, a nie tylko okrutny żart. Był to bez­czelny, per­fidny i od­ra­ża­jący czyn, nie­po­dobny do ni­czego, co wcze­śniej wi­dzieli. Wie­ści o nie­mow­lę­ciu zna­le­zio­nym w ka­łuży krwi roz­prze­strze­niły się na ko­men­dzie ni­czym ogień. I w końcu do­tarły do na­czel­nika Hol­the­manna. Wkrótce wkro­czył on z la­seczką w pra­wej dłoni do biura Se­jera. Sto­jąc na środku po­koju, wa­lił nią po­ryw­czo o pod­łogę, de­mon­stru­jąc swoją od­razę. Nikt na ko­men­dzie nie wie­dział, dla­czego Hol­the­mann za­czął cho­dzić z la­ską. Pew­nego razu przy­ja­zna du­sza za­py­tała go, jak długo to po­trwa. A może bę­dzie po­trze­bo­wał la­ski do końca ży­cia? Będę jej uży­wał tak długo, jak to bę­dzie ko­nieczne, po­my­ślał. I je­śli będę po­trze­bo­wał pod­pory na resztę ży­cia, to mam do tego cał­ko­wite prawo.

– Co to za hi­sto­ria z tym dziec­kiem? – za­py­tał z obu­rze­niem w gło­sie. – Czy lu­dzie nie mogą ukraść sa­mo­chodu albo na­paść na bank? Ta­kie rze­czy można prze­cież zro­zu­mieć. I co z ro­dzi­cami? – do­dał. – Są zrów­no­wa­żeni i sta­bilni czy bę­dziemy ich tu cią­gle wi­dy­wać?

– Oj­ciec jest silny, obu­rzony i wście­kły – od­parł Se­jer. – Matka wy­daje się lę­kliwa ni­czym sarna.

– Sprawcą jest pew­nie ktoś, kogo znają – stwier­dził jego szef i po­stu­kał la­ską o zie­mię. – Lu­dzie po­tra­fią być okropni. Mob­bing, prze­moc i temu po­dobne. Może znaj­dzie­cie coś w ich prze­szło­ści? Kto wie, czy nie za­po­mnieli cze­goś lub nie zro­zu­mieli po­wagi sy­tu­acji.

Zła­pał krze­sło i prze­cią­gnął je po pod­ło­dze, po czym ciężko na nie opadł. Na­prawdę ich szef miał wy­czu­cie dra­ma­tur­gii, a te­raz zna­lazł się ab­so­lut­nie we wła­ści­wym miej­scu. Prze­ja­wia­nie in­wen­cji przez sprawcę za­wsze przy­cią­gało jego uwagę. A o hi­sto­rii z dziec­kiem w wózku z pew­no­ścią bę­dzie się jesz­cze długo mó­wiło.

– Masz coś do pi­cia w lo­dówce? – spy­tał, wska­zu­jąc la­ską w tam­tym kie­runku.

Se­jer wy­jął bu­telkę wody mi­ne­ral­nej. W tym cza­sie Skarre opu­ścił biuro, żeby wy­dru­ko­wać mapę, którą póź­niej po­wie­sił na ta­blicy. Po­tem na­ry­so­wał na niej fla­ma­strem pewne ozna­cze­nia. Obaj z Se­je­rem byli wcze­śniej na oglę­dzi­nach w domu Sun­de­li­nów i za­ob­ser­wo­wali pewne cie­kawe szcze­góły. Bjer­ke­tun, od­da­lone od cen­trum Bjer­kås o cztery ki­lo­me­try, było ład­nym i za­dba­nym osie­dlem, które po­wstało na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Więk­szość z sześć­dzie­się­ciu do­mów po­sia­dała ogród i po­dwójny ga­raż oraz sze­roką we­randę od frontu. Nie­które z nich, te sto­jące w po­bliżu lasu, miały do­bu­dówkę. Lily i Kar­sten Sun­de­lin nie zde­cy­do­wali się jed­nak na to, bo chcieli za­cho­wać otwartą prze­strzeń. Uznali, że w przy­szło­ści, gdy Mar­grete pod­ro­śnie, bę­dzie mo­gła się tam swo­bod­nie ba­wić. Może po­plu­ska się w ba­se­nie lub po­ska­cze so­bie na tram­po­li­nie. Mo­głaby też le­żeć na kocu i czy­tać. W od­dali, na ty­łach ich domu, rósł gę­sty las, a po jego dru­giej stro­nie znaj­do­wało się więk­sze osie­dle Aske­lands­fel­tet. Było star­sze od Bjer­ke­tun, zbu­do­wane w la­tach sześć­dzie­sią­tych. Tam stały sie­dem­dzie­siąt cztery domy, które przy­po­mi­nały ogromne, za­nie­dbane budki lę­gowe. Gmina prze­zna­czyła jedną trze­cią do­mów dla klien­tów po­mocy spo­łecz­nej, co do­pro­wa­dziło do nie­unik­nio­nego i co­raz więk­szej de­gra­da­cji osie­dla.

Se­jer za­czął do­kład­nie stu­dio­wać mapę. Prze­su­wał pal­cem wzdłuż drogi kra­jo­wej pro­wa­dzą­cej z Bjer­kås, li­czą­cego około pię­ciu ty­sięcy miesz­kań­ców, da­lej do Bjer­ke­tun, a stam­tąd do Aske­land.

– Bar­dzo praw­do­po­dobne, że sprawca po­cho­dzi z tej oko­licy – po­wie­dział i wska­zał na dziel­nicę Aske­lands­fel­tet. – Mógł iść drogą przez las, a pod kurtką nieść po­jem­nik z krwią. Albo ja­kąś bu­telkę lub to­rebkę, trudno mi po­wie­dzieć, co on wy­my­ślił i skąd to wziął. Może stał ukryty za drze­wem i ob­ser­wo­wał wó­zek z dziec­kiem. A póź­niej po­biegł z po­wro­tem przez ten sam las. La­bo­ra­to­rium z pew­no­ścią zbada, jaki to ro­dzaj krwi. Coś ta­kiego można ku­pić w rzeźni, prawda? Za­pewne mamy tu do czy­nie­nia z osobą do­ro­słą, z kimś, kto po­trafi wy­ja­śnić, co za­mie­rza z tym zro­bić. Miejmy na­dzieję, że nie po­świę­cił żad­nej ży­wej istoty na zre­ali­zo­wa­nie swo­jego planu. Ja­kie­goś psa lub kota. A ty co są­dzisz?

Głę­boko za­my­ślony Skarre rów­nież stu­dio­wał mapę. Ci, któ­rzy go do­brze znali, wie­dzieli, że jego oj­ciec był pa­sto­rem, który wy­cho­wał go we­dług wła­snych za­sad. Spra­wie­dli­wość, so­lid­ność i duże wy­ma­ga­nia. Mimo to Skarre za­cho­wał mło­dzień­czą skłon­ność do żar­tów, co się wszyst­kim po­do­bało, szcze­gól­nie ko­bie­tom. Funk­cjo­na­riusz nie miał ani żony, ani dzieci, przy­naj­mniej nic o tym nie wie­dział. Wi­dział jed­nak z bli­ska Mar­grete Sun­de­lin i jej okrą­głe po­liczki. Zo­ba­czył rów­nież, jak dziecko wy­ma­chi­wało nóż­kami w ra­mio­nach matki ni­czym świeżo zło­wiony dorsz. Wy­czuł także za­pach mleka i my­dła.

– Cała ak­cja była do­kład­nie za­pla­no­wana – po­wie­dział do Se­jera. – Na pewno ob­ser­wo­wał dom, może przez dłuż­szy czas. Za­pa­mię­tał so­bie zwy­czaje jego miesz­kań­ców. Wie­dział więc, o ja­kich po­rach dnia Mar­grete spała na dwo­rze, a może na­wet za­uwa­żył, jak długo tam spała. Moż­liwe, że tam­tego dnia ukrył się jesz­cze za drze­wem, gdy Lily wy­szła z domu, i jej re­ak­cja spra­wiła mu do­dat­kową frajdę. Wiesz co? – zwró­cił się wzbu­rzony do in­spek­tora. – To jest dia­bel­sko okrutne. Bra­kuje mi słów.

Se­jer, który sam miał za­równo córkę, jak i wnuka, był ab­so­lut­nie tego sa­mego zda­nia.

– Sze­fie, może ma pan ra­cję – ode­zwał się in­spek­tor do Hol­the­manna. – Mał­żeń­stwo Sun­de­li­nów mo­gło na­dep­nąć ko­muś na od­cisk, nie zda­jąc so­bie z tego sprawy. To bar­dzo sym­pa­tyczni i po­rządni lu­dzie, ale każdy po­peł­nia ja­kiś błąd. Od razu do­strze­głem, że Kar­sten jest uparty i twardo ob­staje przy swoim. Ale mo­żemy mieć też do czy­nie­nia z chorą psy­chicz­nie osobą. Na przy­kład z ko­bietą, która stra­ciła dziecko w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Z kimś, kto zo­ba­czył Lily Sun­de­lin na spa­ce­rze z có­reczką. No wie­cie, ob­raz szczę­śli­wego ma­cie­rzyń­stwa. Może to być za­nie­dbana, opusz­czona istota, która pra­gnie ze­msty i do­ko­nuje jej na zu­peł­nie przy­pad­ko­wej ofie­rze. Czło­wiek, który do­znał cier­pie­nia i bólu, chce in­nym za­dać cier­pie­nie i ból. To jest okrutne zja­wi­sko, ale jed­nak do­brze znane w psy­cho­lo­gii. Szczę­ście in­nych lu­dzi może być trudne do znie­sie­nia.

– To prawda – zgo­dził się Skarre. – Ze­msta. Za­zdrość. Po­trzeba zwró­ce­nia na sie­bie uwagi. Cza­sami cho­roba psy­chiczna. Albo po pro­stu do­bra, tra­dy­cyjna pod­łość.

– W każ­dym ra­zie sprawca po­stę­puje me­to­dycz­nie – stwier­dził Se­jer. – Nie działa pod wpły­wem im­pulsu, on in­sce­ni­zuje. I to jaką scenę! Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem.

Ich szef sie­dział w mil­cze­niu i słu­chał.

– Ustal­cie, co się wtedy stało! – wy­dał z na­ci­skiem po­le­ce­nie.

Za­raz po­tem po­dzię­ko­wał za roz­mowę i wy­szedł z biura. Obaj usły­szeli ryt­miczne ude­rze­nie la­ski o pod­łogę ko­ry­ta­rza i po­my­śleli z no­stal­gią, że na­czel­nik wkrótce odej­dzie na eme­ry­turę.

Skarre ode­rwał oczy od mapy. Wziął do ręki ter­mos, od­krę­cił ko­rek, na­lał do kubka kawy i wy­pił łap­czy­wie kilka ły­ków. Póź­niej pod­szedł do okna i spoj­rzał w dół na dzie­dzi­niec przed ko­mendą. Przed głów­nym wej­ściem ze­brała się spora grupa lu­dzi. Do­cho­dził stam­tąd szum ni­czym z gniazda os.

– Dzien­ni­ka­rze już cze­kają – po­in­for­mo­wał in­spek­tora. – Su­per­sprawa dla prasy. Co im po­wiesz?

Se­jer za­sta­no­wił się przez chwilę.

– No cóż, po­wiem, że je­ste­śmy otwarci na każdą moż­li­wość. I bę­dziemy po­stę­po­wali me­to­dycz­nie, po­dob­nie jak winny tego czynu. Mam na­dzieję, że uda mi się wy­krę­cić trzema–czte­rema zda­niami, po czym ukło­nię się grzecz­nie i wrócę do biura. Na ra­zie mu­simy być oszczędni w re­ak­cjach i in­for­ma­cjach. W prze­ciw­nym wy­padku sy­tu­acja może się wy­mknąć spod kon­troli.

– Pew­nie za­py­tają, czy ocze­ku­jemy wię­cej ta­kich ata­ków – ode­zwał się Skarre. – Tego sa­mego ro­dzaju. Jak wtedy od­po­wiesz?

– Bez ko­men­ta­rza – oznaj­mił Se­jer.

– No do­brze, ale co po­wie­dział­byś nie­ofi­cjal­nie? Tak mię­dzy nami. A py­ta­nie brzmi: kto do­ko­nał tego czynu i co jest nie tak z tym czło­wie­kiem?

– Chyba po­wi­nie­nem trzy­mać ję­zyk za zę­bami – od­parł in­spek­tor. – To by­łyby tylko moje spe­ku­la­cje. Za­pro­wa­dzi­łoby to nas do­ni­kąd.

– Zde­cy­do­wa­nie nie przyjmę za pew­nik żad­nej teo­rii, mimo że bę­dzie za nią stało twoje do­świad­cze­nie – przy­znał Skarre. – No i twoja in­tu­icja i wie­dza o na­tu­rze czło­wieka, któ­rej masz pod do­stat­kiem, o czym wszy­scy wiemy. Jak cię znam, już te­raz stwo­rzy­łeś so­bie ob­raz sprawcy. Py­tam tylko z cie­ka­wo­ści. Poza tym ja też mam swoje prze­my­śle­nia na te­mat tego, kto to mógł być. I co to mo­gło być. – Pod­niósł ręce do góry i do­dał z uśmie­chem: – Nic nie będę no­to­wał.

– To jest męż­czy­zna – orzekł Se­jer, po czym usiadł w fo­telu biu­ro­wym.

– A dla­czego męż­czy­zna? – za­py­tał Skarre.

– Sta­ty­styka – od­po­wie­dział in­spek­tor. W tym mo­men­cie pod­cią­gnął rę­kaw ko­szuli i po­dra­pał się w prawy ło­kieć. Cier­piał na łusz­czycę, która szcze­gól­nie się za­ogniała, gdy był bar­dzo w coś za­an­ga­żo­wany lub gdy tak jak te­raz pa­no­wał upał. W tym roku późne lato było go­rące. – Już te­raz mo­żemy usta­lić pewne fakty – kon­ty­nu­ował. – Jest to męż­czy­zna w wieku od sie­dem­na­stu do sześć­dzie­się­ciu lat. Za­nie­dbany i igno­ro­wany przez oto­cze­nie. Za­mknięty w so­bie i nie­ufny. Mógł jed­nak przy kilku oka­zjach w ja­kiś nie­zdarny spo­sób zro­bić coś, co zwró­ciło uwagę in­nych. Pró­bo­wał bez po­wo­dze­nia zdo­być sza­cu­nek. Jest kre­atywny, roz­go­ry­czony i czuje się skrzyw­dzony. Wy­ko­nuje dość pro­stą pracę i re­la­tyw­nie mało za­ra­bia. Albo jest bez­ro­botny, a może na­wet na ren­cie. Do tego nie ma bli­skich przy­ja­ciół. Jest in­te­li­gentny, ale kie­ruje się też in­tu­icją, a jed­no­cze­śnie to emo­cjo­nal­nie bar­dzo nie­doj­rzały czło­wiek. Nie pije al­ko­holu ani nie za­żywa nar­ko­ty­ków. Nie wy­daje się spe­cjal­nie za­in­te­re­so­wany dziew­czy­nami. Mieszka po spar­tań­sku, w ka­wa­lerce lub ma­łym miesz­ka­niu, a może na­wet u swo­jej matki. I moż­liwe, że trzyma ja­kieś zwie­rzę w klatce.

– Co? – ode­zwał się Skarre z nie­do­wie­rza­niem. – Zwie­rzę w klatce?

– Żar­to­wa­łem – stwier­dził z uśmie­chem in­spek­tor. – My­śla­łem, że za­ła­piesz. Ale rze­czy­wi­ście mógł­bym so­bie wy­obra­zić ja­kie­goś szczura lub coś po­dob­nego. Prze­cież pro­si­łeś mnie, że­bym za­sto­so­wał wszystko to, co mam do dys­po­zy­cji – bro­nił się da­lej. – Dla­tego się­gną­łem do wy­obraźni. – Pod­szedł do okna i spoj­rzał na dzien­ni­ka­rzy ro­ją­cych się przed głów­nym wej­ściem. – Wy­glą­dają na żąd­nych sen­sa­cji – sko­men­to­wał. – Rzu­cimy im tro­chę okru­chów?

Skarre rów­nież pod­szedł do okna i sta­nął obok in­spek­tora. Tak samo po­pa­trzył na dzien­ni­ka­rzy, krę­cą­cych się z ogrom­nymi wło­cha­tymi mi­kro­fo­nami. W my­ślach po­rów­nał ich do grupy dzie­cia­ków, z któ­rych każdy do­stał gi­gan­tyczny li­zak.

– Nie dzi­wię się, że tu­taj są – do­dał. – Ta sprawa ma wszystko. Dra­ma­tycz­ność, ory­gi­nal­ność i ele­ment grozy.

– A może po­peł­niamy tu­taj ja­kiś błąd – ode­zwał się Se­jer. – Może spo­łe­czeń­stwo głu­pieje przy ta­kich zbrod­niach. Ga­zety na­gła­śniają sprawę, a prze­stępca osiąga wszystko, czego pra­gnął. Chyba le­piej by­łoby mil­czeć.

– Ale co taki czło­wiek zrobi, je­śli zo­sta­nie zi­gno­ro­wany? – za­sta­na­wiał się gło­śno Skarre. – Mu­simy to też wziąć pod uwagę. Sprawca sta­nie się jesz­cze nie­bez­piecz­niej­szy i tylko bar­dziej się wściek­nie. Oczy­wi­ście w przy­padku, gdy chce zwró­cić na sie­bie uwagę, ale nie otrzyma żad­nej re­ak­cji. My­ślę, że cała ta sy­tu­acja może być źró­dłem po­waż­nego kon­fliktu. Mó­wimy tu­taj o ma­leń­kim dziecku. O sied­mio- czy ośmio­ki­lo­gra­mo­wym sło­dziaku, pach­ną­cym my­dłem i mle­kiem.

– Nie­wy­klu­czone – od­parł Se­jer. – Ten czło­wiek po­trze­buje pu­blicz­no­ści. Mu­simy jed­nak za­cho­wać w tym wszyst­kim rów­no­wagę. Przed­sta­wię go jako osobę uczu­ciową, tak aby po­czuł, że go ro­zu­miemy. Mam ra­cję? Nie po­win­ni­śmy mu na­dep­ty­wać na od­cisk.

In­spek­tor od­wró­cił się ty­łem do okna, po czym usiadł na chwilę przy biurku. Był z na­tury nie­śmiały i nie cią­gnęło go na otwarty plac, gdzie świe­ciło słońce, pa­no­wał upał i cze­kał cie­kaw­ski tłum chci­wych sen­sa­cji dzien­ni­ka­rzy. Do jego obo­wiąz­ków służ­bo­wych na­le­żało jed­nak rów­nież wy­gła­sza­nie oświad­czeń dla prasy. Wy­wa­żone i spo­kojne in­for­mo­wa­nie oraz re­la­cjo­no­wa­nie spraw dla me­diów.

– O czym te­raz my­ślisz? – za­py­tał Skarre ni­skim i nieco po­uf­nym gło­sem.

– W tej chwili my­ślę o swoim wnuku – wy­znał Se­jer. – Wiesz, o Mat­teu­sie. Cho­dzi do Szkoły Ba­le­to­wej przy Ope­rze Na­ro­do­wej w Oslo. Wła­śnie się do­wie­dział, że je­den z uczniów bę­dzie mógł wy­stą­pić go­ścin­nie na głów­nej sce­nie opery. Na wio­snę, w kwiet­niu.

– Weź­mie udział w prze­słu­cha­niu? – chciał wie­dzieć Skarre.

– Tak – od­rzekł Se­jer. – Dzie­sią­tego paź­dzier­nika, do roli Zyg­fryda w Je­zio­rze ła­bę­dzim.

– Do roli księ­cia – spre­cy­zo­wał Skarre.

– Tak – od­parł in­spek­tor. – Gra to­czy się o dużą stawkę. Mat­teu­sowi bar­dzo za­leży na tej roli. Ale kon­ku­ren­cja jest spora.

Se­jer za­czął się wpa­try­wać w pod­kładkę na biurko, która przed­sta­wiała mapę świata. Po­tem wska­zał pal­cem przed­sta­wiony w ko­lo­rze żół­tym kraj. Jego osiem­na­sto­letni wnuk po­cho­dził z So­ma­lii i zo­stał ad­op­to­wany. Gdy przy­był do Nor­we­gii, miał cztery lata. Obec­nie był do­brze za­po­wia­da­ją­cym się tan­ce­rzem w szkole ba­le­to­wej, dzięki ta­len­towi, im­po­nu­ją­cemu ciału i twar­dym jak ka­mień mię­śniom w ko­lo­rze kawy.

– My­ślisz, że wy­biorą ciem­no­skó­rego księ­cia? – zwró­cił się do Skar­rego z nutą zmar­twie­nia w gło­sie. – Są pewne role, do któ­rych biorą tylko bia­łych.

– Mo­żesz po­dać ja­kieś przy­kłady? – za­py­tał Skarre.

– Ro­bin Hood, Pio­truś Pan.

– Przej­mu­jesz się uprze­dze­niami in­nych. Ale to są wła­ści­wie twoje wła­sne uprze­dze­nia.

Se­jer spoj­rzał prze­pra­sza­ją­cym wzro­kiem na swo­jego młod­szego ko­legę.

– Przez wiele lat mar­twi­łem się o niego i to uczu­cie ni­gdy mnie nie opusz­cza – ode­zwał się. – Ani razu nie było ła­two. Mat­teus czę­sto stał sa­mot­nie na szkol­nym dzie­dzińcu i bar­dzo cier­piał. A te­raz Je­zioro ła­bę­dzie i rola księ­cia. To dla wielu ła­komy ką­sek. Po­ży­jemy, zo­ba­czymy. No, ale nie chcę ci dłu­żej tym za­wra­cać głowy.

W końcu za­czął przy­go­to­wy­wać się do spo­tka­nia z przed­sta­wi­cie­lami prasy. Wy­pro­sto­wał się i spraw­dził wę­zeł kra­wata, był cia­sny i gładki.

– Pew­nie my­ślisz o tych wszyst­kich bia­łych ła­bę­dzi­cach – za­czął się dro­czyć Skarre. – W pió­rach i tiulu. A poza tym bo­isz się, że Mat­teus bę­dzie się od in­nych od­róż­niał. Ale na­wet ła­bę­dzie ist­nieją w czar­nym wy­da­niu – do­dał.

– Na­prawdę? – za­py­tał in­spek­tor.

– W sta­wie przy ka­te­drze w Pal­mie pły­wają czarne ła­bę­dzie – wy­ja­śnił Skarre. – Oczy­wi­ście są pięk­niej­sze od bia­łych. A przy tym rzad­sze.

Wkrótce Se­jer wy­szedł na słońce, na spo­tka­nie z dzien­ni­ka­rzami. Po uwa­dze Skar­rego po­czuł się le­piej.

Tego sa­mego wie­czoru sie­dział przed te­le­wi­zo­rem. W wy­god­nym fo­telu przy oknie, z po­duszką pod ple­cami. Pies shar pei, który wa­bił się Frank, po­ło­żył się przy sto­pach wła­ści­ciela. Jak przy­stało na Chiń­czyka, czwo­ro­nóg był pe­łen god­no­ści, nie­przy­stępny i cier­pliwy. Miał ma­leń­kie, cia­sno przy­le­ga­jące do głowy uszy, przez co dość słabo sły­szał. Jego ciało po­kry­wała płowa, po­marsz­czona skóra przy­po­mi­na­jąca ścierkę z ir­chy. W fał­dach tej skóry znaj­do­wały się głę­boko ukryte czarne i by­stre oczy, co ogra­ni­czało mu pole wi­dze­nia.

In­cy­dent z nie­mow­la­kiem z Bjer­ke­tun zo­stał na­le­ży­cie omó­wiony w pra­sie. Za­pewne z po­wodu dra­ma­tycz­no­ści zda­rze­nia i zu­chwa­ło­ści prze­stępcy, po­my­ślał Se­jer. Cała ta sprawa prze­ra­ziła lu­dzi i praw­do­po­dob­nie to sprawca chciał osią­gnąć.

In­spek­tor długo sie­dział przed te­le­wi­zo­rem. Na po­czątku zo­ba­czył sa­mego sie­bie na ka­nale TV Norge. Póź­niej wia­do­mo­ści o go­dzi­nie siód­mej, a na ko­niec wia­do­mo­ści wie­czorne o dwu­dzie­stej trze­ciej. W każ­dym pro­gra­mie po­wta­rzał te same słowa. „Tę sprawę trak­tu­jemy bar­dzo po­waż­nie”.

Jego na­zwi­sko i ranga „in­spek­tor” wid­niały za­wsze na dole, w le­wym rogu ekranu. Przy­glą­dał się swoim wy­stą­pie­niom z mie­sza­nymi uczu­ciami. Do­strzegł ślady upływu czasu na swo­jej twa­rzy. Włosy mu po­si­wiały, a syl­wetka zro­biła się znacz­nie chud­sza. Rysy, ko­ści po­licz­kowe i szczęka się wy­ostrzyły, a nie­bie­sko­szare oczy za­pa­dły. Mi­mo­wol­nie po­my­ślał o śmierci. O tym, że po­woli zbli­żała się do niego i wi­dać to po jego ciele.

Nad­cho­dzę. Ja, śmierć.

Po­chy­lił się i po­kle­pał Franka po gło­wie, od­su­wa­jąc na bok po­sępne my­śli. Te­raz wró­cił do roz­wa­żań o swoim tań­czą­cym w ba­le­cie wnuku. Piękne sceny z ba­letu Je­zioro ła­bę­dzie, które kilka razy oglą­dał w te­le­wi­zji, prze­su­wały się w jego wy­obraźni. Małe ba­let­nice z pió­rami na gło­wie w lek­kich pod­sko­kach, me­lan­cho­lijna mu­zyka. I czarny Zyg­fryd. No cóż, po­my­ślał, je­śli ma ta­lent i jest do­brym tan­ce­rzem, to chyba otrzyma rolę. Tak to zwy­kle funk­cjo­nuje. Ist­nieje spra­wie­dli­wość na świe­cie, przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o nasz re­jon, po­nie­waż stać nas na to, a spra­wie­dli­wość kosz­tuje. Są tacy, któ­rzy do­stają to, na co za­słu­żyli. Wiele lat wię­zie­nia dla tych, któ­rzy do­pu­ścili się naj­cięż­szych prze­stępstw. Albo rolę księ­cia w Je­zio­rze ła­bę­dzim na głów­nej sce­nie opery dla uta­len­to­wa­nego tan­ce­rza. A ta­kim był jego wnuk. Przy­naj­mniej tak o nim my­ślał Se­jer. Czarny, silny i eg­zo­tyczny, pe­łen po­gardy dla śmierci i świetny w tym, co ro­bił.

In­spek­tor wciąż sie­dział w fo­telu i od­po­czy­wał przez dłuż­szą chwilę, z głową opartą o pod­głó­wek i rę­kami na po­rę­czach. Jego my­śli krą­żyły te­raz wo­kół sprawy Mar­grete Sun­de­lin. Ktoś to wszystko do­kład­nie za­pla­no­wał, po­my­ślał Se­jer, wpra­wia­jąc matkę i ojca dziecka w prze­ra­że­nie. Wstrząs, który prze­żyli i który za­pa­mię­tają na za­wsze. Ale dla­czego pa­dło na Mar­grete i jej ro­dzi­ców?

O pół­nocy Se­jer pod­niósł się z fo­tela i za­czął ga­sić wszyst­kie świa­tła. Po ko­lei ciem­ność za­lała sa­lon, ja­dal­nię, kuch­nię i na ko­niec ła­zienkę. Przez mo­ment stał w mroku i przy­glą­dał się kon­tu­rom cięż­kich me­bli z dę­bo­wego drewna. Do­stał je po swo­ich ro­dzi­cach. Przy­po­mi­nały mu sta­rych, cier­pli­wych przy­ja­ciół, któ­rzy za­wsze tam byli. Cza­sami, gdy stał tak sa­mot­nie w środku swego miesz­ka­nia, grał w pewną grę, o któ­rej nikt inny poza nim nie wie­dział. Wy­obra­żał so­bie, że to jego żona Elise sie­działa w tym wy­so­kim fo­telu przy oknie i szep­tała do niego: „Po­łóż się, ja za­raz przyjdę”. Ale mi­nęło wiele czasu od chwili, kiedy Elise sie­działa tam ostatni raz. Zmarła na raka, a on w mło­dym wieku zo­stał wdow­cem. Ży­cie uło­żyło się ina­czej, niż to so­bie wy­obra­żał. Sporo lat upły­nęło, za­nim ob­rał nowy kie­ru­nek i od­na­lazł nową drogę. Ale prze­cież do­ty­czy to wielu lu­dzi, po­my­ślał. Frank to­wa­rzy­szył mu w każ­dym po­koju. Pies szedł po­woli i roz­waż­nie, jak jego wła­ści­ciel, za­cho­wu­jąc przy tym swoją ele­gancką nie­przy­stęp­ność. Kiedy w ca­łym miesz­ka­niu za­pa­dła ciem­ność, po­czła­pał na swo­ich dość krót­kich no­gach do sy­pialni i po­ło­żył się na ma­cie. Póź­niej spał przez całą noc i strzegł swego pana z czuj­no­ścią, jaką po­sia­dają tylko chiń­skie psy bo­jowe.

Se­jer stał da­lej w mroku i na­słu­chi­wał. Zda­wało mu się, że usły­szał war­kot z od­dali. To może być ja­dąca winda, prze­mknęło mu przez myśl, ale prze­cież było już bar­dzo późno i o pół­nocy nie­wiele się w bloku działo. Na­gle przy­po­mniał so­bie, że Elna, są­siadka z na­prze­ciwka, czę­sto pra­co­wała wie­czo­rami. Ca­łymi dniami ciężko ha­ro­wała, sprzą­ta­jąc na Aker Brygge. Po chwili Se­jer udał się do sy­pialni i roz­piął koł­nie­rzyk bia­łej ko­szuli. W tym mo­men­cie ktoś za­dzwo­nił do drzwi. Frank na­tych­miast ze­rwał się na nogi, po­truch­tał do przed­po­koju, usiadł przed drzwiami i za­czął szcze­kać, przyj­mu­jąc w mig rolę straż­nika gra­nicz­nego. In­spek­tor od razu po­my­ślał, że może coś się stało jego córce In­grid i Mat­teu­sowi i po­trze­bują po­mocy. Ale oni chyba za­dzwo­ni­liby wcze­śniej. Za­wa­hał się przez chwilę. Ni­gdy jed­nak nie przy­szłoby mu do głowy, żeby nie otwo­rzyć drzwi. Ktoś go po­trze­bo­wał, a on chęt­nie da­wał ko­muś opar­cie, bo taką miał na­turę. Oka­zało się, że przed drzwiami ni­kogo nie było. Uj­rzał je­dy­nie pu­sty ko­ry­tarz z sza­rymi ka­mien­nymi ścia­nami, szafkę prze­ciw­po­ża­rową z to­por­kiem i po­ręcz scho­dów z ku­tego że­laza. Sły­szał, jak winda zjeż­dża te­raz na dół, i śle­dził wzro­kiem żółte świa­tełko. Rap­tem do­strzegł, że coś le­żało na jego wy­cie­raczce. Była to nie­wielka szara ko­perta. Chwy­cił ją, szybko wszedł do środka, na­tych­miast po­biegł do okna w sa­lo­nie i wyj­rzał na ze­wnątrz. Po nie­ca­łej mi­nu­cie zo­ba­czył ja­kąś po­stać, która te­raz bie­gła przez par­king. Ktoś młody i szybki, po­my­ślał. De­fi­ni­tyw­nie wą­tłej bu­dowy męż­czy­zna. Przed czter­dziestką, a może na­wet przed trzy­dziestką. Po­stać do­tarła do chod­nika i wkrótce znik­nęła w pa­nu­ją­cych do­okoła ciem­no­ściach. Se­jer miał pew­ność, że to ten bie­gnący czło­wiek po­ło­żył ko­pertę przed drzwiami. Po­szedł te­raz do kuchni i za­pa­lił świa­tło, po czym za­czął ba­dać prze­syłkę. Pa­pier był z re­cy­klingu, roz­miar C 5, brak nadawcy. Wy­su­nął szu­fladę, wy­jął ostry nóż i roz­ciął ko­pertę. W środku zna­lazł kartkę ze zdję­ciem ja­kie­goś zwie­rzę­cia. Brą­zo­wo­czarne zwie­rzę z wiel­kim pu­szy­stym ogo­nem. Se­jer trzy­mał ostroż­nie kartkę, na­stęp­nie od­wró­cił ją i prze­czy­tał wid­nie­jący tam tekst.

„Nor­we­ski dra­pież­nik. Ro­so­mak. Fo­to­graf Gøran Jans­son”.

Za­raz po­tem prze­biegł wzro­kiem krótką wia­do­mość:

„Za­częło się pie­kło”.

Spoj­rzał na Franka, który po­dą­żał za nim jak cień.

– No pro­szę, ro­so­mak – po­wie­dział gło­śno.

Zga­sił świa­tło w kuchni. Pies po­czła­pał na po­wrót do sy­pialni i po­ło­żył się spo­koj­nie obok łóżka. Se­jer oparł kartę o lampę na noc­nym sto­liku.

Le­żał przez dłuż­szy czas z otwar­tymi oczami i wpa­try­wał się w ro­so­maka.

Moja twarz na ekra­nie, na trzech ka­na­łach, roz­my­ślał. Moje na­zwi­sko w le­wym dol­nym rogu. Bez pro­blemu można mnie zna­leźć. Wid­nieję w książce te­le­fo­nicz­nej.

Wresz­cie po ja­kimś cza­sie zga­sił świa­tło. My­ślami po­wę­dro­wał do ma­leń­kiej Mar­grete i tego wszyst­kiego, co zda­rzyło się w związku z całą sprawą. Ale za­sta­na­wiał się rów­nież, co może się zda­rzyć w przy­szło­ści.

„Za­częło się pie­kło”.

*

Matka piła przez cały dzień, a te­raz le­żała na so­fie i spała. Miała otwarte usta, mógł za­tem zo­ba­czyć jej blade i su­che pod­nie­bie­nie. Ubrana była w szla­frok z gład­kiego, po­dob­nego do je­dwa­biu ma­te­riału, który roz­chy­lił się z przodu, doj­rzał więc jedną z jej piersi. Brą­zowa bro­dawka przy­po­mi­nała mu małe wy­schnięte gówno.

Na­zy­wał się Johnny Be­skow i nie był zbyt do­brze zbu­do­wany. Bar­dziej pa­so­wało do niego okre­śle­nie chu­der­lak. Po­sia­dał jed­nak wy­ra­fi­no­wany ta­lent do czy­nie­nia zła, który za­mie­rzał te­raz wy­ko­rzy­stać. Jego oczy były zimne i wy­ra­zi­ste, gdy przy­glą­dał się matce. Bu­dziło się w nim obrzy­dze­nie, po­nie­waż w ta­kim mo­men­cie do­zna­wał sil­nych emo­cji, dzięki czemu czuł, że żyje, a krew pły­nie szyb­ciej. Nie­ustan­nie wpa­try­wał się z po­gardą w śpiącą na so­fie ko­bietę. Po­garda zaś po­wo­do­wała, że miał ciężki od­dech i ro­biło mu się go­rąco. Do­ty­czyło to ca­łej jej po­staci, tego, kim była, jak wy­glą­dała i jak się za­cho­wy­wała. Od­gło­sów, które wy­da­wała, i jej za­pa­chów. Matka była chuda, blada i znisz­czona. Wy­glą­dała na za­nie­dbaną, ża­ło­sną i prze­pitą istotę, co tylko wzmac­niało jego od­razę. Myśl o tym, że po­cho­dzi od niej, wzbu­dzała w nim dys­kom­fort. Pew­nego dnia, wiele lat temu, wy­ci­snęła go z sie­bie, wy­da­jąc długi i char­czący krzyk. Bez po­czu­cia szczę­ścia i bez ja­kich­kol­wiek ocze­ki­wań.

Matka miała dłu­gie ciemne włosy i blade ciało. Żyły wy­raź­nie za­ry­so­wane pod skórą przy­po­mi­nały zie­loną siatkę na skro­niach i dło­niach. Jej krót­kie i wą­skie stopy, po­kryte su­chą i twardą skórą, two­rzącą na pię­tach grubą sza­ro­białą sko­rupę.

– Gdzie jest mój oj­ciec? – ode­zwał się. – Po­wiedz to te­raz.

Oczy­wi­ście matka nie sły­szała jego py­ta­nia, po­nie­waż znaj­do­wała się w głę­bo­kim za­mro­cze­niu al­ko­ho­lo­wym, które z pew­no­ścią utrzyma się przez wiele na­stęp­nych go­dzin. Do­piero kiedy bę­dzie się zbli­żała noc, wsta­nie z sofy, za­mruga kil­ka­krot­nie po­wie­kami i spoj­rzy na niego ze zdzi­wie­niem. Tak jakby za­po­mniała, że mieszka z sie­dem­na­sto­let­nim sy­nem.

Johnny prze­niósł wzrok na ścianę, gdzie wi­siała biało-czarna fo­to­gra­fia matki z okresu, gdy była młoda. Za­wsze kiedy pa­trzył na to zdję­cie, a po­tem prze­no­sił spoj­rze­nie na nią, za­da­wał so­bie py­ta­nie, gdzie po­działa się tamta osoba. Ta śmie­jąca się na fo­to­gra­fii, z błysz­czą­cymi oczami.

Gdy do­ra­stał, wiele razy py­tał o ojca.

– Gdzie on jest? Gdzie jest mój oj­ciec? – chciał wie­dzieć. – Za gra­nicą?

– Twój oj­ciec? – od­po­wia­dała z go­ry­czą w gło­sie. – Nie męcz mnie wciąż tym py­ta­niem. On jest za gó­rami, za la­sami.

Cza­sami wy­obra­żał so­bie taki kra­jo­braz. Wi­dział oczami wy­obraźni męż­czy­znę, który bie­gnie przez po­ro­śniętą trawą górę, po czym znika za nią i po­ja­wia się po­now­nie na ko­lej­nej. W ten spo­sób wbie­gał co­raz da­lej w głąb ob­razu, prze­ska­ku­jąc z jed­nego szczytu na drugi, aż w końcu prze­pa­dał za ho­ry­zon­tem.

Johnny sie­dział nie­ru­chomo w fo­telu i w dal­szym ciągu wpa­try­wał się zim­nym wzro­kiem w matkę. Albo bar­dziej po­do­bało mu się ta­kie stwier­dze­nie: nie­ru­cho­mym ry­bim wzro­kiem. Wła­ści­wie mógł­bym cię obu­dzić, gdy­bym chciał, po­my­ślał. Pew­nego dnia, gdy prze­kro­czysz gra­nicę, szybko cię obu­dzę. Wtedy ze­rwiesz się z sofy, krzy­cząc i ła­piąc się za głowę. Mógł­bym za­go­to­wać gar­nek wody i wy­lać wrzą­tek na twoją twarz, snuł da­lej swoje wi­zje. Albo może coś in­nego. Go­rący sma­lec byłby oczy­wi­ście efek­tyw­niej­szy. Przy­kle­iłby się na dłu­żej i pa­lił skórę, bo nie pa­ruje tak szybko jak woda. Chyba jed­nak nie mamy smalcu, przy­po­mniał so­bie. Wstał, po czym udał się do kuchni i otwo­rzył lo­dówkę. W jej drzwiach zna­lazł bu­telkę oleju, która na pewno przyda się w przy­szło­ści. Gdy pew­nego pięk­nego dnia bę­dzie chciał, żeby ze­rwała się z sofy i usły­szała, co on ma jej do po­wie­dze­nia. Po­nie­waż ja też mam gra­nice wy­trzy­ma­ło­ści i je­śli ona je prze­kro­czy, otrzyma to, na co za­słu­żyła, po­my­ślał. O Boże, ze­msta bę­dzie okrutna.

Póź­niej wró­cił do sa­lonu i sta­nął przy oknie. Wyj­rzał na po­dwó­rze przed do­mem. Nikt nie ma ta­kiego ba­ła­ganu jak my, uświa­do­mił so­bie. Inni miesz­kańcy roz­ma­wiają o nas. O tej nie­chluj­nej ko­bie­cie i jej chu­der­la­wym synu. Na ze­wnątrz stały pla­sti­kowe torby ze śmie­ciami i ja­kieś wia­dra ze sta­rymi far­bami. Do tego za­rdze­wiałe taczki pełne desz­czo­wej wody i stos drewna przy­kryty czarną plan­deką. Krzaki i chwa­sty roz­ra­stały się co­raz bli­żej ścian domu, zgod­nie z siłą na­tury. Ob­raz za­nie­dba­nego bu­dynku, który z wolna ule­gał roz­pa­dowi.

Obok scho­dów Johnny zo­ba­czył swój za­par­ko­wany sku­ter marki su­zuki es­ti­lete. Po­now­nie usiadł. Pró­bo­wał te­raz wy­obra­zić so­bie ojca, któ­rego matka tak skrzęt­nie ukry­wała. Gdyby tylko mo­gła choć tro­chę o nim opo­wie­dzieć. Zdra­dzi­łaby na­zwi­sko lub ja­kiś inny szcze­gół, który po­zwo­liłby mu nieco przy­bli­żyć jego wi­ze­ru­nek. Albo może miej­sce za­miesz­ka­nia. A je­śli oj­ciec już nie żył, to chciałby wie­dzieć, gdzie zo­stał po­cho­wany. Mógłby zo­ba­czyć jego na­zwi­sko na na­grobku. Czy opu­ści­łeś dom przez jej pi­jań­stwo?, roz­wa­żał Johnny. Czy może zna­la­złeś so­bie ko­goś in­nego, z kim masz dzieci, które są lep­sze ode mnie, dla­tego wo­lisz być z nimi? Czy wiesz, gdzie te­raz je­stem, czy igno­ru­jesz mnie jak ja­kiś nie­wielki ból zęba? Od­chy­lił głowę do tyłu i za­mknął na chwilę oczy. Po­my­ślał o tym nie­mow­laku le­żą­cym pod drze­wem. Pew­nie czu­jesz się te­raz do­brze, po­my­ślał, twoja matka i twój oj­ciec pil­nują cię przez cały czas. Nie spusz­czają cię z oczu w dzień i w nocy. Wi­dział ich oczami wy­obraźni, przy­tu­lo­nych do sie­bie. Są ni­czym trójca święta spo­wita szczę­ściem i do­sko­na­ło­ścią, święte przy­mie­rze, od­izo­lo­wane od reszty świata. Od te­raz wszystko może się zda­rzyć. Każdy naj­mniej­szy krok sta­nowi ry­zyko, rze­czy­wi­stość poza do­mem to strefa za­gro­że­nia. I to on swoim za­cho­wa­niem dał tej ro­dzi­nie nową per­spek­tywę. On, Johnny Be­skow, po­ka­zał im, jak może wy­glą­dać praw­dziwy świat.

Długo tak sie­dział, roz­my­śla­jąc o tych spra­wach, i od­czu­wał ra­dość. Przez cały ten czas przy­glą­dał się matce zim­nym spoj­rze­niem.

Ty­dzień przed zda­rze­niem zdję­cie Mar­grete uka­zało się w lo­kal­nej ga­ze­cie z pod­pi­sem „Na­sza księż­niczka”. Fo­to­gra­fię wy­ko­nał Kar­sten sta­rym apa­ra­tem marki Has­sel­blad. Có­reczka sie­działa na stole ku­chen­nym, cał­ko­wi­cie naga, je­dy­nie z białą cza­peczką za­wią­zaną pod brodą. Ciało dziecka miało barwę mar­ce­panu.

Te­raz Mar­grete spała na środku ich mał­żeń­skiego łoża. Wy­ką­pana le­żała pod ró­żową koł­derką. Przed ką­pielą Lily do­dała do wody kilka kro­pli oliwki dla nie­mow­ląt i te­raz skóra có­reczki świe­ciła się i cu­dow­nie pach­niała. Matka czuła, że dziecku jest zbyt cie­pło, nie była jed­nak w sta­nie za­brać koł­derki. To ma­leń­kie za­wi­niątko na środku łóżka przy­po­mi­nało ko­kon. Lily ni­gdy nie chcia­łaby, żeby jej ma­leń­stwo od­kryło się, wstało i wy­szło. Wy­szło z po­koju, z domu i znik­nęło w sze­ro­kim świe­cie.

Kar­sten udał się tego dnia na wy­sy­pi­sko śmieci, żeby zo­sta­wić tam wó­zek ich dziecka. Wy­lana krew spły­nęła w dół, wsią­kła w ma­te­rac i nie dała się tego do­czy­ścić. Wszystko było śli­skie ni­czym olej i śmier­działo obrzy­dli­wie ja­kimś ry­bim odo­rem. A poza tym był to uży­wany wó­zek, który do­stali od są­sia­dów. Te­raz Kar­sten ku­pił nowy. Obity ciem­no­czer­wo­nym ak­sa­mi­tem naj­droż­szy mo­del marki Em­mal­junga. Wszystko, co naj­lep­sze dla Mar­grete, po­sta­no­wili ro­dzice po tym, co się stało.

– Od te­raz może już spać na we­ran­dzie – za­pro­po­no­wał Kar­sten. – Bę­dziesz wi­dzieć ją z okna.

Lily po­gła­skała Mar­grete po po­liczku. Po­wieka dziecka za­drgała pod jej do­ty­kiem.

– Zo­ba­czymy – od­po­wie­działa krótko.

Dziecko le­żało mię­dzy nimi. Oboje pod­pie­rali się na łok­ciach, two­rząc w ten spo­sób ścianę chro­niącą ich có­reczkę przed świa­tem. Przy­po­mi­nała te­raz zie­lony gro­szek w strąku. Od­dy­chała szybko i lekko. Była nie­zwy­kła.

– Wiesz, co mu zro­bię, jak go do­rwę? – ode­zwał się Kar­sten.

Mó­wił z za­ci­śnię­tymi zę­bami, ale Lily nie chciała tego słu­chać. Wy­gła­dziła ró­żową koł­derkę i do­brze przy­kryła nią dziecko. Nie od­po­wie­działa na py­ta­nie męża. Ja­kieś zło przy­szło do nich od strony lasu, a te­raz to zło zna­la­zło drogę do męż­czy­zny, któ­rego po­ślu­biła.

– Po­wy­ry­wam mu ręce i nogi – oznaj­mił. – Ta­kie in­dy­wi­duum nie jest warte wię­cej od owada.

Lily po­ło­żyła się na ple­cach i za­częła się wpa­try­wać w klosz wi­szą­cej na su­fi­cie lampy. Do­strze­gła tam kilka mar­twych much.

– A może coś umknęło na­szej uwa­dze? – wy­szep­tała. – Może zro­bi­li­śmy lub po­wie­dzie­li­śmy coś nie­od­po­wied­niego?

W tym mo­men­cie rów­nież Kar­sten ob­ró­cił się na plecy. Na jego ruch Mar­grete za­re­ago­wała wes­tchnie­niem. Łóżko nieco za­skrzy­piało, bo Kar­sten był ciężki.

– Co masz na my­śli? – za­py­tał. – Są­dzisz, że może za­słu­ży­li­śmy na to, co się stało?

Lily przy­gry­zała kny­kieć. Pierw­szy szok mi­nął. Byli już w domu, a od tam­tego wy­da­rze­nia mi­nęło tro­chę czasu. Mar­grete była cała i zdrowa, pełna ener­gii i ży­cia. Te­raz jed­nak po­ja­wiły się my­śli, na które Lily się nie przy­go­to­wała. Dla­czego wła­śnie tu­taj, na na­szym osie­dlu?, za­sta­na­wiała się. Dla­czego zda­rzyło się to nam, w na­szym ogródku i na­szemu dziecku? Do ta­kiego czynu nie mo­gło prze­cież dojść przy­pad­kiem. W prze­ciw­nym ra­zie by­łoby to cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­miałe.

– Nie za­słu­ży­li­śmy – od­po­wie­działa po chwili. – Ale mo­gli­śmy zro­bić coś, co zwró­ciło czy­jąś uwagę.

– Ży­jemy wła­snym ży­ciem – od­parł Kar­sten. – Ro­bimy ta­kie same rze­czy jak inni lu­dzie. Je­ste­śmy po­rząd­nymi oby­wa­te­lami.

Lily pró­bo­wała równo i spo­koj­nie od­dy­chać. Wie­działa, że je­śli bę­dzie kon­tro­lo­wać od­dech, to jej serce się uspo­koi. Nie była jed­nak w sta­nie tego zro­bić.

– Może stał i nas ob­ser­wo­wał – wy­szep­tała. – Po­my­śla­łeś o tym? Mógł stać ukryty za drze­wem, a ja le­ża­łam na ziemi, nie mo­gąc wstać. Ani razu nie spoj­rza­łam w kie­runku lasu. Tak da­lece nie my­śla­łam. – Te­raz się pod­nio­sła i pod­parła na łok­ciu.

– Za­uwa­ży­łeś coś wtedy? A może coś sły­sza­łeś?

Kar­sten po­wró­cił w my­ślach do tych pa­ra­li­żu­ją­cych se­kund. Ana­li­zo­wał swoje wspo­mnie­nia z tam­tych chwil, za­sta­na­wia­jąc się, czy może prze­oczył ja­kiś szcze­gół, który mógłby na­pro­wa­dzić go na trop.

– Tak, coś sły­sza­łem – przy­po­mniał so­bie. – Ja­kiś dźwięk w le­sie, jakby ktoś uru­cho­mił sil­nik. Tam­tędy bie­gnie droga do Aske­land, z któ­rej ko­rzy­stają pra­cow­nicy le­śni. To mo­gła być piła łań­cu­chowa.

– Piła łań­cu­chowa? – spy­tała roz­cza­ro­wa­nym gło­sem. – To nam nic nie po­może.

Na­gle Kar­sten zmie­nił zda­nie. Pstryk­nął pal­cami i się ode­zwał:

– Nie, to nie była piła. To był chyba dźwięk za­pa­la­nego sku­tera.

*

Pocz­tówkę, którą Se­jer zna­lazł na wy­cie­raczce przed drzwiami, wy­ko­nano z cien­kiego, ta­niego pa­pieru, Kartka miała błysz­czącą po­wierzch­nię. Zdję­cie ro­so­maka przy­kuło jego uwagę. W re­gale z książ­kami trzy­mał trzy­na­ście to­mów nor­we­skiej en­cy­klo­pe­dii z ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego czwar­tego roku, wy­da­nej przez wy­daw­nic­twa Asche­houg i Gyl­den­dal. Wy­szedł z za­ło­że­nia, że znaj­dzie tam opis tego zwie­rzę­cia wraz z fo­to­gra­fią. Wkrótce od­szu­kał je na stro­nie czte­ry­sta dzie­więć­dzie­sią­tej pią­tej.

Ro­so­mak (gulo gulo) – w na­szym kraju naj­więk­szy ga­tu­nek dra­pież­ni­ków z ro­dziny ła­si­co­wa­tych. W nie­któ­rych re­gio­nach pół­noc­nej i za­chod­niej Nor­we­gii nosi na­zwę gór­skiego kota. Jest ssa­kiem sto­po­chod­nym. Ma ma­sywną głowę i krótki pu­szy­sty ogon. Po­kryty jest fu­trem o brą­zo­wo­czar­nym ubar­wie­niu, wzdłuż bo­ków cią­gną się żół­tawe pasy. Osiąga wzrost psa rasy wy­żeł i jest bar­dzo silny. Ro­so­maki prze­by­wają na te­re­nach wy­so­ko­gór­skich, ba­da­cze uwa­żają jed­nak, że pier­wot­nie były zwie­rzę­tami le­śnymi.

Ro­so­mak jest prze­bie­głym i czuj­nym my­śli­wym. Zimą żywi się mię­sem re­ni­fe­rów, la­tem po­luje na owce i małe gry­zo­nie. W rzad­kich przy­pad­kach rów­nież na za­jące, lisy, par­dwy i głuszce. Na prze­ło­mie lu­tego i marca sa­mica ro­dzi dwoje lub troje mło­dych. Swoje le­go­wi­sko znaj­duje naj­czę­ściej w na­wi­sie śnież­nym przy ni­skich ścia­nach skal­nych na trudno do­stęp­nych te­re­nach. W 1964 roku po­pu­la­cję osza­co­wano na 150 sztuk. W po­łu­dnio­wej Nor­we­gii aż do re­jonu Trøn­de­lag ro­so­mak pod­lega ochro­nie.

Po lek­tu­rze Se­jer za­czął się przy­glą­dać z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem ko­lo­ro­wemu zdję­ciu. Zwie­rzę przy­po­mi­nało tro­chę psa, tro­chę kunę i tro­chę kota. Czy ta­kim chcesz być?, za­sta­na­wiał się Se­jer. Rzad­kim, ob­ję­tym ochroną i na­ra­żo­nym na wy­gi­nię­cie dra­pież­ni­kiem? Prze­bie­głym i czuj­nym my­śli­wym? Za­mknął en­cy­klo­pe­dię, po­sta­wił na po­wrót na re­gale i usiadł przy te­le­fo­nie. Kar­sten Sun­de­lin ode­brał od razu. Wziął tego dnia wolne w pracy, żeby być ra­zem z żoną i dziec­kiem. Za­równo on, jak i Lily czuli się po ca­łym tym zda­rze­niu roz­bici i mieli za­męt w gło­wie.

– Jak się pań­stwo mają? – chciał wie­dzieć Se­jer.

– A jak pan my­śli? – od­po­wie­dział Kar­sten. Jego głos był pe­łen go­ry­czy i ostry jak dźwięk piły. – Lily nie czuje się już bez­pieczna – kon­ty­nu­ował. – I tylko je­den Bóg wie, czy to się kie­dyś zmieni. To zda­rze­nie wiele rze­czy zruj­no­wało, je­śli mogę tak to ująć.

– A jak dziecko? – za­py­tał ostroż­nie in­spek­tor.

– Są­dzę, że na nią to też wpły­nęło. W taki czy inny spo­sób. Nasz nie­po­kój od­bija się rów­nież na córce. To chyba na­tu­ralne, prawda?

Se­jer umilkł na chwilę, szu­ka­jąc od­po­wie­dzi.

– Czy mają pań­stwo tu w oko­licy ja­kąś księ­gar­nię? – spy­tał w końcu.

– Nie, nie mamy tu księ­garni – od­parł Sun­de­lin. – Mu­sie­li­by­śmy po­je­chać do ga­le­rii han­dlo­wej, która znaj­duje się Kir­keby. Tu­taj u nas mamy je­dy­nie duży sklep w po­bliżu je­ziora Ska­rve­sjø. Mają tam cał­kiem uroz­ma­icony asor­ty­ment. Sprze­dają leki, za­bawki i inne pro­dukty.

Se­jer ro­bił w tym cza­sie no­tatki.

– Jak mogę tam do­je­chać?

– Po­je­dzie pan do cen­trum w Bjer­kås, po czym skręci w prawo – za­czął tłu­ma­czyć Sun­de­lin. – Gdy do­trze pan do je­ziora, zo­ba­czy pan sklep. Wy­wie­sili przed nim kilka idio­tycz­nych flag.

– A co z miesz­kań­cami Aske­lands­fel­tet? – za­py­tał in­spek­tor. – Czy oni też tam ro­bią za­kupy?

– Oni mieli wcze­śniej swój wła­sny sklep, który jed­nak zo­stał za­mknięty. Te­raz przy­jeż­dżają do nas na za­kupy. Cho­ciaż co­raz wię­cej lu­dzi udaje się do ga­le­rii han­dlo­wej w Kir­keby, tam mają więk­szy wy­bór. Daw­niej mie­li­śmy tu wszystko – do­dał. – Pie­kar­nię, fry­zjera, ka­wiar­nię i bank. Ale stop­niowo wszystko za­częto li­kwi­do­wać. Te­raz mo­żemy tu ku­po­wać tylko żyw­ność i ben­zynę. Jest jesz­cze mały pub obok sta­cji ben­zy­no­wej.

Se­jer po­dzię­ko­wał za roz­mowę i odło­żył słu­chawkę. Było jesz­cze wcze­śnie rano. Za­brał ze sobą Franka i po­je­chał do Bjer­kås, od­da­lo­nego o dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów. Tak jak ra­dził Sun­de­lin, skrę­cił w prawo i wkrótce do­strzegł po­wie­wa­jące na wie­trze flagi nad wodą. Wą­ska as­fal­towa droga wio­dła w dół nad piękną plażę. Kiedy jed­nak Se­jer wy­siadł z sa­mo­chodu, oka­zało się, że nie jest to zbyt atrak­cyjne miej­sce: mało pia­sku i wiel­kie ostre ka­mie­nie, które two­rzyły ba­rierę nie do po­ko­na­nia. Może to wy­ja­śniało, dla­czego sklep otrzy­mał od gminy po­zwo­le­nie na pro­wa­dze­nie tu dzia­łal­no­ści. Nie można było się tu­taj ką­pać. Se­jer w pew­nej od­le­gło­ści zo­ba­czył za­tokę i kilka ło­dzi wcią­gnię­tych na brzeg. Nie­które były od­wró­cone do góry dnem. Za­czął iść. Wzdłuż brzegu nikt nie spa­ce­ro­wał, dla­tego spu­ścił Franka ze smy­czy. Pies po­biegł przed sie­bie, prze­brnął nie­zgrab­nie przez duże ka­mie­nie i wpadł do wody, z któ­rej jed­nak szybko wy­szedł.

– No co, Frank? – zwró­cił się do czwo­ro­noga. – Tro­chę za zimno?

Po­wierzch­nia je­zioro była gładka jak lu­stro, żad­nych zmarsz­czek. Se­jer usiadł na jed­nej z od­wró­co­nych ło­dzi i ob­ser­wo­wał pły­nącą nieco da­lej ro­dzinę ka­czek. Frank stał na brzegu i war­czał na nie. Po­ło­żył uszy po so­bie, a nad py­skiem po­ja­wiła się do­dat­kowa fałda.

– Prze­stań – wy­dał po­le­ce­nie in­spek­tor. – Zo­staw je w spo­koju. One tu miesz­kają.

W tym mo­men­cie kaczki od­pły­nęły, zo­sta­wia­jąc za sobą cien­kie smugi.

Se­jer wstał z ło­dzi i spoj­rzał w górę na główną drogę. Bjer­kås li­czyło nie­całe pięć ty­sięcy miesz­kań­ców. W daw­niej­szych cza­sach dzia­łała tu­taj mle­czar­nia. Gdy scho­dził nad je­zioro, mi­jał pod­upa­dły bu­dy­nek mle­czarni z czer­wo­nej ce­gły. Kiedy zer­k­nął na drugi brzeg, zo­ba­czył na wzgó­rzu dużą białą bu­dowlę. Wie­dział, że to klasz­tor, w któ­rym mie­ściła się mała ka­plica, gdzie or­ga­ni­zo­wano kon­certy i od­czyty. Za­wo­łał Franka, po czym wró­cili do sa­mo­chodu. Zo­sta­wił w nim psa, a sam zaś po­szedł do sklepu. Pach­niało świeżo pie­czo­nym mię­sem, a on po­dą­żał za tą wo­nią ni­czym głodne zwie­rzę. Bez za­sta­no­wie­nia ku­pił dwa ko­tlety mie­lone.

Póź­niej krą­żył po skle­pie z cie­płą to­rebką alu­mi­niową w ręku. Zbli­ża­jąc się do kasy, do­strzegł to, czego szu­kał. Sto­jak z kart­kami pocz­to­wymi. Były tam pocz­tówki z kot­kami, szcze­nia­kami i końmi, rów­nież małe ko­perty z kart­kami mu­zycz­nymi i ży­cze­niami uro­dzi­no­wymi. Na­gle jedna z kart przy­kuła jego uwagę. Wy­jął ją ze sto­jaka i prze­czy­tał tekst na od­wrot­nej stro­nie.

„Nor­we­skie zwie­rzęta dra­pieżne. Ryś. Fo­to­graf Gøran Jans­son”.

Po tym od­kry­ciu ro­zej­rzał się po­now­nie. On tu­taj był, po­my­ślał. Mieszka w Bjer­kås. Albo może w Aske­land. I cał­kiem moż­liwe, że robi za­kupy w tym skle­pie. Se­jer po­ło­żył to­rebkę z ko­tle­tami na ta­śmie. Za­opa­trzył się rów­nież w trzy ga­zety i ski­nął głową do ka­sjerki.

– Czy mie­li­ście wię­cej ta­kich kart? – za­py­tał. – Z in­nymi dra­pież­ni­kami?

Ko­bieta spoj­rzała na zdję­cie ry­sia i po­krę­ciła głową. Od­gar­nęła z czoła czarno-białą grzywkę i wtedy uj­rzał mały kol­czyk w kształ­cie dzidy w jed­nej z brwi.

– Nie mam po­ję­cia. Nie zwra­cam na nie uwagi – od­parła.

– In­nymi słowy, nie pa­mięta pani po­dob­nej pocz­tówki z ro­so­ma­kiem? – za­py­tał po­now­nie.

– Z ro­so­ma­kiem?

Nie było wąt­pli­wo­ści, że nie wie­działa, co to za zwie­rzę. Nie­pew­nie pa­trzyła na in­spek­tora. Ale to bar­dzo młoda osoba, po­my­ślał Se­jer. Na jej zie­lo­nym far­tu­chu służ­bo­wym wid­niał iden­ty­fi­ka­tor z imie­niem Britt. Za­częła ska­no­wać w ka­sie jego pro­dukty: ga­zety i to­rebkę z ko­tle­tami. Za pocz­tówkę z ry­siem za­pła­cił sie­dem ko­ron i pięć­dzie­siąt øre. Kiedy wró­cił do sa­mo­chodu, dał Fran­kowi je­den z ko­tle­tów, sam zaś usiadł i szybko prze­rzu­cił strony ga­zet.

„Za­krwa­wione dziecko zna­le­zione w ogro­dzie”.

„Gro­te­skowy żart w Bjer­ke­tun”.

„Śpiące nie­mowlę ską­pane we krwi”.

Sprawca do­brze się czuje w świe­tle re­flek­to­rów, stwier­dził w my­ślach in­spek­tor. Te­raz zbiera okla­ski.

Se­jer od­gry­zał małe ka­wałki mięsa, wpa­tru­jąc się przy tym w wody je­ziora. Ska­rve­sjø przy­po­mi­nało lu­stro. W od­dali ko­ły­sały się kaczki w nie­wzru­szo­nym spo­koju.

– To dia­bel­sko do­bry ko­tlet, Frank – ode­zwał się do psa, po czym wy­cią­gnął ko­mórkę z kie­sze­nie i wy­brał nu­mer Skar­rego. – Bę­dziemy mieli wię­cej ta­kich ata­ków – po­in­for­mo­wał. – Mamy do czy­nie­nia z dra­pież­ni­kiem.

*

Johnny Be­skow wje­chał swoim su­zuki na główną drogę. Wrzu­cił wyż­szy bieg i ru­szył przed sie­bie z pi­skiem opon. Miał lekką głowę i czuł się wolny jak ptak. Jego czer­wony kask ozda­biały po obu bo­kach małe złote skrzy­dła. Za pa­sek we­tknął szwaj­car­ski scy­zo­ryk. Ta­kim na­rzę­dziem mógł kłuć i kroić, otwo­rzyć bu­telkę coli lub wy­ciąć ję­zyk z gar­dła matki, gdyby opa­no­wało go zło. Bez niego ni­g­dzie się nie ru­szał. Po­czuł ulgę, gdy wy­szedł i zo­sta­wił smród oraz ba­ła­gan pa­nu­jące w środku i ją pę­ta­jącą się po domu i beł­ko­czącą nie­wy­raź­nie. Chęt­nie jeź­dził na swoim sku­te­rze, lu­bił szyb­kość i po­wiew wia­tru na twa­rzy. Te­raz pod­czas jazdy wy­obra­żał so­bie lu­dzi czy­ta­ją­cych o zda­rze­niu w Bjer­ke­tun. Mógł so­bie zwi­zu­ali­zo­wać cały re­jestr emo­cji, od prze­ra­że­nia i grozy aż po gniew. Wście­kli męż­czyźni, obu­rzone ko­biety i roz­sier­dzeni se­nio­rzy. Uśmiech­nął się na tę myśl, mknąc da­lej na sku­te­rze. Za­pra­gnął za­kla­skać w dło­nie, uznał jed­nak, że naj­mą­drzej bę­dzie trzy­mać ręce na kie­row­nicy. Lu­dzie nie po­winni uwa­żać, że ży­cie jest rze­czą oczy­wi­stą, po­my­ślał. Nie po­winni za­kła­dać, że wszystko, co do­bre bę­dzie trwało wiecz­nie. Śmierć przyj­dzie do każ­dego. I ja, kurwa, im to udo­wod­nię.

Za­trzy­mał się na sta­cji pa­liw Shell w Bjer­kås i ku­pił kilka ga­zet. Obok sta­cji znaj­do­wał się mały pub, gdzie stały sto­liki z płyty la­mi­no­wa­nej w są­siedz­twie au­to­ma­tów do gry. Lu­bił tam sie­dzieć i po­pi­jać colę. Po­do­bało mu się, że mógł się swo­bod­nie po­ru­szać, a lu­dzie nie wie­dzieli, kim jest. A był tą osobą, o któ­rej obec­nie wszy­scy mó­wili, prze­by­wał wśród in­nych, a mimo to po­zo­sta­wał ano­ni­mowy. Usiadł te­raz na ławce przed sta­cją i przej­rzał szybko do­nie­sie­nia pra­sowe. Kar­sten Sun­de­lin z Bjer­ke­tun udzie­lił wy­wiadu re­por­te­rowi z ga­zety „Ver­dens Gang”. Oświad­czył, że ten, kto stoi za tym ohyd­nym ata­kiem na jego ro­dzinę, nie po­winna się czuć bez­piecz­nie ani przez se­kundę.

– Co ma pan przez to na my­śli? – za­py­tał re­por­ter.

– To, co my­ślę, nie na­daje się do druku – od­po­wie­dział Sun­de­lin.

Johnny zło­żył ga­zety i ukrył w schowku pod sie­dze­niem sku­tera. Po­tem uru­cho­mił sil­nik i po­je­chał da­lej. „Nie na­daje się do druku”. Ha, ha, ha, po­my­ślał, ale się prze­stra­szy­łem! Po kilku ki­lo­me­trach do­tarł do Spar­bo­dam. Skrę­cił w prawo, prze­je­chał ostatni od­ci­nek drogi wą­ską le­śną ścieżką, zsiadł ze sku­tera, po czym oparł go o pień świerku. Po­tem za­czął scho­dzić w kie­runku wody. Spar­bo­dam było za­porą wodną, z otwo­rem, przez który woda wle­wała się do czar­nej rury. Stam­tąd sły­chać było silne, nie­prze­rwane dud­nie­nie. Plotki gło­siły, że pew­nego razu ja­kiś chło­pak ba­lan­so­wał na za­po­rze. Był maj i okres im­prez przed­ma­tu­ral­nych, pod­czas któ­rych ucznio­wie zda­wali test na od­wagę. Na­gle chło­pak spadł do wody i zo­stał wcią­gnięty do rury. Póź­niej zna­le­ziono jego ciało wiele ki­lo­me­trów da­lej w do­li­nie. Johnny stał przez dłuż­szy czas nad brze­giem i przy­glą­dał się kra­jo­bra­zowi, po­ły­sku­ją­cej ta­fli wody i mil­czą­cemu la­sowi. Po­tem wszedł ostroż­nie na za­porę, która miała czter­dzie­ści cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści. Z po­czątku można było ła­two po niej przejść, w pół drogi za­czy­nały się jed­nak po­ważne trud­no­ści. Samo wyj­ście za­bu­do­wano kratą, która za­wsze była za­mknięta na klucz. Je­dy­nie od­po­wie­dzialni za kon­ser­wa­cję za­pory pra­cow­nicy po­sia­dali ten klucz. Ale można było wspiąć się na kratę i prze­do­stać na drugą stronę za­pory. Lecz tylko w przy­padku, je­śli ktoś po­tra­fił znieść szum pie­nią­cej się wody pod sobą, nie tra­cąc pa­no­wa­nia nad sobą. Johnny wpa­try­wał się w czarną wodę. Czuł się pod­eks­cy­to­wany na myśl o tym, co roz­po­czął. Nie zda­wał so­bie wcze­śniej sprawy, że tak po­tężna siła tkwi w ta­kim chu­der­laku jak on, bo prze­cież był mały i w za­sa­dzie nie­umię­śniony, a w do­datku miał je­dy­nie sie­dem­na­ście lat. Ale ile ta­len­tów po­sia­dał. A przede wszyst­kim ten do wzbu­dza­nia u lu­dzi gniewu.

Te­raz usiadł na za­po­rze i wpa­try­wał się w dal. Słu­chał, jak woda wle­wała się z hu­kiem do rury. Sie­dział tak pięt­na­ście mi­nut, po czym się wy­co­fał i zna­lazł bez­piecz­nie na su­chym lą­dzie. Wie­dział, że Spar­bo­dam sta­no­wiło źró­dłem pit­nej wody, która wpły­wała do czar­nej rury, a koń­czyła swój bieg w kra­nach wielu ty­sięcy lu­dzi. Dla­tego, za­nim od­je­chał, na­si­kał do wody.

Johnny Be­skow miał dziadka w Bjørn­stad. Henry Be­skow miesz­kał w domu na końcu śle­pej uliczki, która no­siła na­zwę Ro­lands­gata. W po­bliżu bu­dynku, naj­star­szym w oko­licy, wzno­sił się mały pa­gó­rek. Sie­działa tam dziew­czynka i pa­trzyła na John­nego, kiedy je­chał z gło­śnym war­ko­tem na sku­te­rze. Wi­dział ją tam wcze­śniej wie­lo­krot­nie, gdyż czę­sto prze­sia­dy­wała na tym wznie­sie­niu i za­cho­wy­wała się przy tym nie­zno­śne wo­bec wszyst­kich, któ­rzy mi­jali to miej­sce. Bo to było jej miej­sce, jej te­ry­to­rium. Dziew­czyna była drobna, blada i pie­go­wata i miała im­po­nu­jący pło­mien­nie rudy war­kocz, który się­gał po­ślad­ków. Przy­pusz­czał, że mo­gła mieć z dzie­sięć lat. Te­raz szcze­rzyła do niego zęby wiel­ko­ści ko­stek cu­kru.

– Czer­wona bo­rówka! – krzyk­nęła do niego.

Miała pew­nie na my­śli jego czer­wony kask. Johnny za­ha­mo­wał, za­trzy­mał się i spoj­rzał do góry na dziew­czynkę zmru­żo­nymi oczami. Pró­bo­wał po­słać jej groźne, in­ten­sywne spoj­rze­nie. Wy­glą­dało jed­nak na to, że dziew­czynka ni­czego się nie bała. Bo ty mnie jesz­cze nie znasz, po­my­ślał. Wrócę jesz­cze do cie­bie, ty małe pie­go­wate gó­wienko. Od­wró­cił od niej wzrok, prze­je­chał ostatni ka­wa­łek drogi wio­dący do domu dziadka, za­par­ko­wał sku­ter i po­wie­sił kask na kie­row­nicy. Wy­tarł nogi w wy­cie­raczkę i wszedł do ma­łego domu. Sta­ru­szek, który miał chore nogi, sie­dział te­raz przy oknie w fo­telu typu uszak. Stopy po­ło­żył na pod­nóżku i przy­krył się wło­cha­tym ko­cem. Reu­ma­tyzm wy­krę­cił mu palce, które za­mie­niły się w zbo­lałe pa­zury.

Johnny zna­lazł wolny puf i przy­su­nął go do męż­czy­zny.

– Cześć, dziadku – przy­wi­tał się.

Henry od­wró­cił głowę w stronę wnuka. Jego po­kryte po­pę­ka­nymi żył­kami oczy łza­wiły.

– Cześć, chłop­cze. Jak się cie­szę, że przy­sze­dłeś.

– Ja­dłeś coś dzi­siaj? – za­py­tał Johnny.

Henry ski­nął głową.

– Dzi­siaj rano była u mnie Mai – od­parł.

Johnny pró­bo­wał zna­leźć dla sie­bie wy­godną po­zy­cję na mięk­kim pla­sti­ko­wym pu­fie.

– Jaka ona jest? Robi wszystko, co do niej na­leży? Miła?

– Mai to anioł – od­po­wie­dział Henry. – Mu­szę to po­wie­dzieć. Jest bar­dzo ciemna i nie mówi do­brze po nor­we­sku, bo po­cho­dzi z Taj­lan­dii. Ale wiesz, Ta­jo­wie są za­wsze bar­dzo życz­liwi i wszystko ro­bią z uśmie­chem. Nie mógł­bym zna­leźć ni­kogo lep­szego. Czę­sto się mar­twię, że mogę ją stra­cić – do­dał. – Nie można ufać tym urzęd­ni­kom w gmi­nie. Cały czas re­or­ga­ni­zują. I oszczę­dzają na wy­dat­kach.

– Wzią­łeś dzi­siaj le­kar­stwa? – spy­tał Johnny.

– Wzią­łem – od­rzekł sta­ru­szek. – No wiesz, je­stem ta­kim po­słusz­nym psem. Po pro­stu nie mam już za wiele sił, żeby pro­te­sto­wać. Ktoś, kto jest za­leżny od in­nych we wszyst­kim, co robi, musi być ła­godny jak ba­ra­nek.

Jego zde­for­mo­wane ręce błą­dziły po kocu, po­cią­ga­jąc od czasu do czasu za wy­sta­jące strzępy.

– Chcesz, że­bym ci po­czy­tał ga­zety? – za­py­tał wnuk i wska­zał głową na sto­lik, gdzie le­żała lo­kalna prasa.

– Tak, bądź tak miły.

Johnny przy­niósł jedną z ga­zet i wy­god­nie usiadł. Czy­tał ja­snym i wy­raź­nym gło­sem je­den ar­ty­kuł za dru­gim, spo­glą­da­jąc cza­sami na sta­ruszka, aby spraw­dzić, czy ten słu­cha. Słu­chał. Naj­pierw hi­sto­rii o pew­nym ko­niu wy­ści­go­wym, nad któ­rym dżo­kej stra­cił pa­no­wa­nie pod­czas biegu i który, kiedy pró­bo­wano go za­trzy­mać, ugryzł jed­nego z tam­tej­szych pra­cow­ni­ków w ra­mię. Na­stęp­nie dłu­giego ar­ty­kułu o złych wa­run­kach pracy Po­la­ków. Ko­lejny tekst Johnny po­mi­nął, po­nie­waż do­ty­czyła nie­pra­wi­dło­wo­ści w po­stę­po­wa­niu ze zmar­łymi w szpi­talu Sen­tral­sy­ke­hus. Oka­zało się, że ciała czę­sto le­żały mie­siąc, za­nim zo­stały pod­dane kre­ma­cji. Po­tem chło­pak od­czy­tał pro­gnozę po­gody. Upał jesz­cze po­trwa, a na wscho­dzie kraju wzra­stało nie­bez­pie­czeń­stwo po­ża­rów la­sów. Wnuk po­dał rów­nież kilka ty­tu­łów pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych na ten wie­czór, przy­pusz­cza­jąc, że to może za­in­te­re­so­wać dziadka. Na ko­niec do­tarł do tek­stu o nie­mow­laku w wózku. Pod­czas lek­tury spo­glą­dał na sta­ruszka, nie mógł jed­nak od­gad­nąć, co ten my­ślał o ca­łym zda­rze­niu.

W końcu Johnny zło­żył ga­zetę i odło­żył na sto­lik. W po­koju za­pa­no­wała ci­sza.

– Ty też nie masz, mój chłop­cze, ła­two w ży­ciu – ode­zwał się w końcu Henry. – Bóg tylko ra­czy wie­dzieć. Ale je­stem prze­ko­nany, że przy­naj­mniej wiesz, jak na­leży po­stę­po­wać wo­bec in­nych. Ten idiota, który coś ta­kiego zro­bił, za­słu­żył na mocne baty. Zgo­dzisz się ze mną, prawda?

– Ja­sne, dziadku – od­po­wie­dział Johnny po­tul­nie. – A jesz­cze le­piej by było, gdy­by­śmy mu po­ła­mali oba małe palce u rąk.

– Mo­gli­by­śmy – od­parł dzia­dek. – A jak jest w domu? Po­wiedz otwar­cie, co się dzieje. Nie chcę słu­chać kłamstw tylko dla­tego, że wo­lisz mnie oszczę­dzić.

– Nie ma nic do po­wie­dze­nia. Ona leży na so­fie. I pije wódkę. Po­trze­bu­jesz cze­goś ze sklepu? Mogę te­raz po­je­chać na za­kupy.

– Do­brze, to zrób li­stę – zgo­dził się Henry. – Przy­nieś ołó­wek i kartkę pa­pieru. Leżą w szu­fla­dzie w kuchni.

– Nie po­trze­buję kartki, dziadku. Mam ko­mórkę i tam za­pi­szę.

– No tak, ty się na tym znasz – od­po­wie­dział sta­ru­szek i ski­nął z wdzięcz­no­ści głową. Sie­dział te­raz bez ru­chu na fo­telu, pod­czas gdy wnuk wstu­ki­wał do te­le­fonu li­stę za­ku­pów.

Gdy Johnny mi­jał na sku­te­rze pa­gó­rek, dziew­czynka na­dal tam sie­działa.

– Hej, Ja­cek Pla­cek! – za­wo­łała w jego kie­runku.

Gdy wró­cił ze sklepu, uło­żył wszystko w spi­żarni. Było to małe po­miesz­cze­nie obok kuchni, w któ­rym dzia­dek cho­wał prze­różne rze­czy. Johnny do­strzegł tam dużo sta­rych pro­duk­tów, na przy­kład sło­iki z dże­mem po­kry­tym ple­śnią. Przez dłuż­szy czas po­rząd­ko­wał szafki i sor­to­wał je­dze­nie. Zde­cy­do­wał, co na­leży wy­rzu­cić i wy­tarł półki mo­krą ścierką. W końcu wszystko wy­glą­dało czy­sto i po­rząd­nie. Na­gle jego uwagę przy­kuło czer­wone pu­dełko w głębi re­gału. Wy­cią­gnął je, żeby przyj­rzeć się bli­żej. Z po­czątku my­ślał, że to nowy ro­dzaj płat­ków śnia­da­nio­wych, wkrótce się jed­nak oka­zało, że w środku znaj­do­wała się trutka na szczury. Zdjął przy­krywkę i za­czął ba­dać ró­żowe kulki, które wy­peł­niały pu­dełko po brzegi. Wy­glą­dały ape­tycz­nie, mimo że były śmier­tel­nie groźne, ale to wła­śnie ich dzia­ła­nie go fa­scy­no­wało. Pod­su­nął pa­ku­nek pod nos, lecz nie miały żad­nego za­pa­chu. Oczy­wi­ście ich smaku nie mógł so­bie wy­obra­zić. Może jak gra­nulki cze­goś słod­kiego lub cu­kierki? Za­czął czy­tać do­kład­nie skład trutki i spo­sób uży­cia. Na pu­dełku wid­niał na­pis: „Szczury za­sną spo­koj­nie i już wię­cej się nie obu­dzą”.

Nie­złe to, po­my­ślał Johnny. Po dłuż­szej chwili na­my­słu wy­mknął się z domu i scho­wał pu­dełko pod sie­dze­niem sku­tera. Ta trutka na szczury może się kie­dyś przy­dać, uznał. Lu­bił mieć coś w za­na­drzu na wy­pa­dek przy­szłych ak­cji. Po­tem wró­cił do dziadka, który za­snął w fo­telu. Johnny usiadł na pu­fie i cze­kał cier­pli­wie, aż sta­ru­szek się obu­dzi. Na­stą­piło to po dwu­dzie­stu mi­nu­tach.

– Zro­bić ci kawę do ter­mosu?

– Tak, pro­szę. Mo­żesz do­dać tro­chę cu­kru. Ale nie za­krę­caj zbyt mocno korka, wiesz, jak to jest z mo­imi rę­kami.

Johnny po­szedł do kuchni i za­czął przy­go­to­wy­wać kawę. W garnku za­go­to­wał wodę, którą po­tem prze­lał przez filtr z kawą, do któ­rej wsy­pał kilka ły­żek cu­kru. Na­stęp­nie wy­jął z szafki nie­bie­ski ku­bek z uszkami po obu stro­nach, z któ­rego za­wsze pił dzia­dek. Za­brał wszystko ze sobą i po­sta­wił na stole w sa­lo­nie. Po­tem pod­szedł do okna i wyj­rzał.

– Kim jest ta dziew­czyna z ru­dymi wło­sami? – za­py­tał.

Henry od­chrząk­nął i za­ka­słał, bo coś utknęło mu w gar­dle.

– Py­tasz chyba o naj­młod­szą Me­inera. Na­zywa się Else. Ro­dzina mieszka na dole, w tym żół­tym domu. Wi­dzia­łeś wszyst­kie te wraki sa­mo­cho­dów na ich po­dwó­rzu? Trzy­mają je tam już od pięt­na­stu lat. Pew­nie Me­iner po­cząt­kowo my­ślał, że je od­re­stau­ruje i sprzeda, ale nic z tego nie wy­szło.

– Ona nie jest spe­cjal­nie miła – oznaj­mił Johnny z twa­rzą przy szy­bie, która od jego od­de­chu nieco za­pa­ro­wała i na któ­rej w tym miej­scu na­ry­so­wał pal­cem czaszkę.

– Tak my­ślisz o Else? Nie, ona jest miła. Jest jak mały pies obronny – od­po­wie­dział Henry. – Kon­tro­luje wszyst­kich, któ­rzy zja­wiają się tu­taj, na Ro­lands­gata. Chce do­kład­nie wie­dzieć, z jaką sprawą tu przy­cho­dzą. A po­tem, jak wy­jeż­dżają, to sie­dzi na tym swoim pa­górku i wy­dziera się na nich. Po­wiem ci jedną rzecz, chłop­cze – do­dał. – Je­śli ktoś przy­szedłby do mo­jego domu ze złymi za­mia­rami, Else na­tych­miast by mnie ostrze­gła. Ona ma so­kole oko, a do tego skrze­czy jak sroka.

Johnny usiadł po­now­nie na pu­fie. Henry umilkł i nie od­zy­wał się przez długi czas.

– Prze­pra­szam cię, że je­stem już taki stary – ode­zwał się w końcu z głę­bo­kim wes­tchnie­niem. – Prze­pra­szam, że je­stem taki po­wolny, nie­sprawny i nie­zdolny do zro­bie­nia cze­go­kol­wiek. I już nie bę­dzie le­piej.

– Prze­stań, dziadku – po­wie­dział Johnny su­ro­wym to­nem.

– Ja nie boję się śmierci.

– Wiem.

– A może bo­isz się za­snąć wie­czo­rem, Johnny? Śmierć to nic strasz­nego. Idziemy do łóżka, za­sy­piamy i od­pły­wamy w dal.

Pod­niósł rękę i od­gar­nął swymi wy­gię­tymi pal­cami kilka ko­smy­ków z czoła. Jego usta były wą­skie i bez­barwne, tak jakby ży­cie z wolna od­pły­wało, za­bie­ra­jąc ze sobą ko­lor i blask.

– Bę­dziesz jesz­cze długo żył – ode­zwał się Johnny z prze­ko­na­niem.

Myśl o śmierci dziadka spra­wiała mu ból, po­nie­waż lu­bił sta­ruszka i nie miał ni­kogo in­nego. Ni­kogo, kto by cze­kał na niego i kto by cze­goś od niego po­trze­bo­wał. Henry po­now­nie za­pa­dał w drzemkę. Chło­pak chwy­cił jego zde­for­mo­waną rękę i przy­ci­snął mocno do sie­bie.

– Dziadku – wy­szep­tał. – Czy mam przed wyj­ściem otwo­rzyć okno? Go­rąco tu­taj i może cię roz­bo­leć głowa.

Sta­ru­szek otwo­rzył jedno oko.

– Osa może wpaść do środka.

– Masz szczury w piw­nicy? – za­py­tał Johnny.

– Mia­łem wcze­śniej, ale te­raz już nie. Mai za­ła­twia ta­kie sprawy.

Chło­pak wy­pu­ścił rękę dziadka, wstał i po­pra­wił ostroż­nie koc.

– Dziadku, kiedy mama za­częła pić?

– Tuż przed two­imi na­ro­dzi­nami – od­po­wie­dział Henry. – Wiesz, ona nie miała ła­two. Wy­da­rzyło się wtedy tak wiele okrop­nych rze­czy.

– Ona nie chce mi opo­wie­dzieć o moim ojcu – po­wie­dział peł­nym żalu gło­sem. – Nie mogę się do­wie­dzieć, skąd się wzią­łem na świe­cie.

– Zo­staw tę sprawę – od­parł sta­ru­szek, po czym od­wró­cił od wnuka twarz i za­mknął oczy. – Prawda nie za­wsze jest naj­lep­sza. Uwierz moim sło­wom.

*