Ogień piekielny - Karin Fossum - ebook + audiobook

Ogień piekielny ebook i audiobook

Fossum Karin

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Inspektor Konrad Sejer zostaje wezwany do zbadania sprawy podwójnego morderstwa, którego ofiarami są Bonnie Hayden, pracująca jako pomoc domowa, oraz jej czteroletni syn Simon. Ich ciała znaleziono w starej zardzewiałej przyczepie kempingowej na polu w pobliżu jednego gospodarstwa. Sprawca wielokrotnie dźgnął kobietę i dziecko nożem. Jedynym śladem, jaki pozostawił po sobie morderca, jest krwawy odcisk buta.

Przed tą potworną zbrodnią w pewnym domu rozgrywa się innego rodzaju dramat. Umierająca na nowotwór kobieta wyznaje swojemu dwudziestojednoletniemu synowi Eddiemu, że jest adoptowany, a mężczyzna, którego chłopak uważał całe swoje życie za ojca, okazuje się tak naprawdę obcym człowiekiem. 

Wraz z rozwojem śledztwa Sejer zagłębia się w sprawy rodzinne Bonnie. Odkrywa powody, dla których ludzie kłamią, i motywacje, jakimi człowiek się kieruje, dopuszczając się najstraszliwszych czynów.

Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 18 min

Lektor: Adam Bauman
Oceny
4,1 (155 ocen)
70
40
32
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Dobrze spędzony czas

Dobrze, że nie przeczytałam całego opisu, bo zdecydowanie odebrałoby mi to całą przyjemność czytania. Książka dobra, pokazuje, jak wybory, których dokonujemy jako nastolatki, mają wpływ na całe nasze dorosłe życie. Bonnie miała przecież taki potencjał.
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra fabuła. książka wciąga.
10
Dorotaciolek

Nie oderwiesz się od lektury

ok
10
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
magii

Nie oderwiesz się od lektury

Niby zwykła książka..Duża jej część to proste opisy zwykłego życia. Czyta się jak powieść obyczajową. Ale nagle robi się bardzo ciekawie a końcówka wbija w fotel. Świetna książka!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: He­lve­te­sil­den

Prze­kład: Jo­anna Bar­bara Ber­nat

Co­py­ri­ght © Ka­rin Fos­sum, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Hen­riette Mørk

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Bu­gal­ska

ISBN 978-87-0238-062-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Naj­droż­szemu Fin­nowi – dzię­kuję.

Piąty lipca 2005, upał

Ko­biety i dzieci sma­żyły się w słońcu, męż­czyźni roz­sąd­nie trzy­mali się w cie­niu, z opusz­czo­nymi na oczy ron­dami ka­pe­lu­szy. Na po­lach w po­bliżu go­spo­dar­stwa Ska­rven, w ma­łej do­li­nie z kępą czar­nych świer­ków, stała stara przy­czepa kem­pin­gowa marki Fendt z rdzą wo­kół okien. W jed­nym z nich, pod po­strzę­pioną fi­ranką, le­żały mar­twe owady, uwię­zione w ny­lo­no­wej siatce po­mię­dzy gę­stymi, cien­kimi nit­kami i białą ko­ronką. Tuż za drzwiami le­żało dziecko, cztero– lub pię­cio­let­nie. A na wą­skiej ka­na­pie pod oknem – do­ro­sła ko­bieta. Miała sze­roką ranę w ką­ciku ust, krew są­czyła się po jej bro­dzie. In­spek­tor stał w drzwiach, serce mu wa­liło.

Przy­czepa była w fa­tal­nym sta­nie, czy na­prawdę ta dwójka tu miesz­kała, matka i dziecko? Nie, nie są­dził. Może tylko ba­wili się w coś. Na spa­ce­rze przez pola w piękną po­godę spo­strze­gli za­rdze­wiały mały do­mek. Tej nocy bę­dziemy spać na dwo­rze, w przy­cze­pie!

Na za­cho­dzie le­żała miej­sco­wość Ge­ira­sta­dir, na wscho­dzie Hau­gane, a tu­taj, w czar­nej kę­pie drzew, matka z dziec­kiem. Se­jer wszedł do środka. Ad­re­na­lina wy­su­szyła mu wargi. Prze­kro­czył ciało chłopca, uwa­ża­jąc, by nie wdep­nąć w krew, za­uwa­żył nóż le­żący na pod­ło­dze przed szafką ku­chenną. Nóż z drew­nianą rę­ko­je­ścią i mo­sięż­nymi ni­tami oraz dłu­gim, wą­skim ostrzem, uży­wany do fi­le­to­wa­nia ryb lub mięsa. Na błysz­czą­cym ostrzu strużki krwi, spły­nęła sil­nym stru­mie­niem, śmier­działo zgni­li­zną. Na bla­cie to­rebka z czer­wo­nym port­fe­lem o wielu prze­gród­kach. Ple­cak, nie­do­je­dzona pizza, tro­chę ubrań na półce. W port­felu ty­siąc ko­ron w go­tówce. Nie był to więc ra­bu­nek, ni­czego ta­kiego zresztą nie po­dej­rze­wał. Za­wsze jest ja­kiś zwią­zek, po­my­ślał, po­wód, mo­tyw. Ja­kaś sprawa z prze­szło­ści. Ten, kto za­bił matkę i dziecko, wie­dział, kim są. I gdzie ich spo­tkać. Szu­kał swo­ich ofiar, prze­szedł przez pola i zna­lazł tę kry­jówkę. Je­śli fak­tycz­nie się tu ukry­wali. Zo­stać osa­czo­nym w tak cia­snej prze­strzeni, z rdzą, wil­go­cią i nie­przy­jem­nym za­pa­chem, to kiep­ska sprawa. Dach prze­cie­kał, no i te mar­twe owady. Dziecko miało na so­bie dres w nor­we­skich bar­wach, czer­wono-nie­bie­sko-biały, nie mógł na oko okre­ślić, czy to chło­piec, czy dziew­czynka. Le­żało na pod­ło­dze na ple­cach, z wy­cią­gnię­tymi ra­mio­nami, jakby ode­pchnięte od drzwi. Kilka ja­snych lo­ków przy­lgnęło do czoła. Głowa była od­chy­lona do tyłu, szyja cienka i biała. Se­jer otwo­rzył port­fel, który przed chwilą zna­lazł, wy­jął z niego prawo jazdy. Bon­nie Hay­den, tak na­zy­wała się matka. Dziecko po­zo­sta­wało jed­nak bez­i­mienne.

– Nie – rzu­cił do po­zo­sta­łych, któ­rzy chcieli wejść. – Ni­czego nie do­ty­kać. Od zda­rze­nia nie mi­nęło wiele czasu, krew jesz­cze nie wy­schła. Za­dzwoń do Snor­ra­sona, do In­sty­tutu Me­dy­cyny Są­do­wej, i po­proś, by na­tych­miast tu przy­je­chał.

Mu­siał wyjść na świeże po­wie­trze, po­stał chwilę i ode­tchnął. Kilka rze­czy za­uwa­żył kry­sta­licz­nie ja­sno: że ptaki wciąż śpie­wają, że świerki fa­lują na wie­trze swymi czar­nymi spód­ni­cami, że drozd na polu zna­lazł ka­wa­łek ziemi, w któ­rej te­raz grze­bał i dzio­bał. Po­li­cjanci od­gro­dzili spory ob­szar do­okoła przy­czepy. Pla­sti­kowe ta­śmy drżały na wie­trze jak ko­lo­rowe wstążki na pre­zen­tach.

Szli te­raz su­chą ścieżką w górę w kie­runku Ge­ira­sta­dir. Nie roz­ma­wiali, rzu­cali tylko krót­kie, ci­che uwagi. To tu­taj po­szedł, tędy uciekł po prze­stęp­stwie.

– Jedna z ofiar mu­siała wi­dzieć śmierć dru­giej – stwier­dził Se­jer, zwra­ca­jąc się do młod­szego ko­legi. Czy dziecko było świad­kiem za­bój­stwa matki, czy też od­wrot­nie? Nie wie­dział, która wer­sja by­łaby strasz­niej­sza. Tej dwójce przy­da­rzyło się naj­gor­sze. Na tym od­lu­dziu po­ja­wił się dia­beł i ich za­szty­le­to­wał. Było też w tych mor­der­stwach coś umyśl­nego, za­pla­no­wa­nego, nie mógł na to spoj­rzeć w inny spo­sób. Boże, mam na­dzieję, że nie mę­czyli się długo, po­my­ślał. Za­mie­nił kilka słów z rol­ni­kiem, który ich zna­lazł. Stał prze­stra­szony w od­po­wied­niej od­le­gło­ści, nie mógł ani po­dejść, ani wró­cić, nie chciał iść do domu, nie chciał też zo­stać. To on był wła­ści­cie­lem przy­czepy, od wielu lat tkwiła tu nie­uży­wana, rdze­wiała po­śród drzew.

– Bę­dziemy się z pa­nem jesz­cze kon­tak­to­wać – uprze­dził Kon­rad Se­jer. – Czy wi­dział pan ko­goś w oko­licy w ciągu ostat­nich kilku dni? Ko­goś ob­cego?

– Nie, nie wi­dzia­łem ży­wej du­szy. Pra­cują u mnie w go­spo­dar­stwie Po­lacy – do­dał – wie­dzieli o matce i chłopcu, o tym, że no­cują w przy­cze­pie. To była tylko jedna noc, ona przy­je­chała tu wczo­raj. Nie chce mi się wie­rzyć, że któ­ry­kol­wiek z nich jest w to za­mie­szany. Je­śli tak jest, nie po­go­dzę się z tym, to prze­cież moi lu­dzie.

– Na pod­ło­dze przy­czepy leży nóż – po­wie­dział Se­jer – wi­dział go pan?

Rol­nik wstrzy­mał od­dech.

– Le­d­wie.

– Chciał­bym, żeby się mu pan bli­żej przyj­rzał. Może za­uwa­żył go pan już gdzieś wcze­śniej.

– Mu­szę tam znowu za­gląd­nąć? – spy­tał wy­raź­nie nie­chętny.

– Tak.

Wszedł po dwóch stop­niach i zaj­rzał do środka.

– To nie nasz – stwier­dził. – Mogę już iść?

– Tak, przyj­dziemy póź­niej. Pro­szę nie roz­ma­wiać z prasą.

Se­jer miał już wró­cić do środka, aby kon­ty­nu­ować oglę­dziny, kiedy za­uwa­żył coś w tra­wie obok wą­skich drzwi. Prze­wró­cona pa­tera. Cia­sto zsu­nęło się z kra­wę­dzi i le­żało na ziemi. Było nie­tknięte. Zdzi­wił się i do­pil­no­wał, by zo­stało sfo­to­gra­fo­wane. Tłu­ste wrony bez wąt­pie­nia rzu­ci­łyby się na nie i po­żarły je w krót­kim cza­sie albo za­brały ze sobą. Tech­nicy ro­bili zdję­cia przy­kuc­nięci i sku­leni w cia­snej przy­cze­pie. Na li­no­leum zna­leźli kilka krwa­wych od­ci­sków du­żej po­de­szwy, więk­szość była nie­wy­raźna lub nie­kom­pletna, tylko je­den za­cho­wał się w ca­ło­ści. Se­jer stą­pał ostroż­nie mię­dzy tru­pami. Ostry za­pach krwi draż­nił mu nos, umysł miał jed­nak czy­sty. Przez okno zo­ba­czył gę­stą kępę krze­wów pełną doj­rza­łych ma­lin.

*

Gru­dzień 2004

Tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem w końcu spadł śnieg.

– Na­prawdę mu­sisz wy­cho­dzić? – na­rze­kał Ed­die. – Patrz, jaka śnie­życa! W ra­diu mó­wili, że jest śli­sko, trudne wa­runki do jazdy, i ra­dzili, żeby zo­stać w domu i pa­trzeć przez okno na pa­da­jący śnieg! Pra­wie nic nie wi­dać!

Mass po­ło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu.

– Ed­die – po­wie­działa ła­god­nie, choć sta­now­czo – mam opony z kol­cami. Ja­sne, że będę je­chać ostroż­nie, będę się wlec jak żółw. Chcę wró­cić do domu, do cie­bie, cała i zdrowa. Ale mu­szę je­chać do sklepu, po­trze­bu­jemy je­dze­nia. A może za­mie­rzasz gło­do­wać?

Na myśl o gło­dzie Ed­die po­krę­cił ciężką głową.

– Zo­sta­niesz w domu i po­cze­kasz, ra­zem z Shibą – zde­cy­do­wała. – Co chcesz ze sklepu? Na pewno je­steś głodny.

Ed­die Mal­the wierz­chem dłoni wy­tarł nos. Syl­we­tką przy­po­mi­nał gi­gan­tyczną gruszkę, łydki miał cien­kie i pa­ty­ko­wate, a stopy w gru­bych bu­tach, które za­wsze no­sił, były wą­skie przy pię­cie, a w kie­runku pal­ców znacz­nie się roz­sze­rzały – przy­po­mi­nały łapy gęsi. Pię­ści miał duże i białe, palce krót­kie i grube.

– Śli­maczki cy­na­mo­nowe – za­żą­dał sta­now­czo.

– Śli­maczki cy­na­mo­nowe, tak jest. Do­bra, jadę. Bądź miły dla Shiby, nie cią­gnij jej za ogon. Wiem, że tak ro­bisz, kiedy je­steś sam w domu.

– Obie­cuję, że nie będę – po­wie­dział Ed­die, cho­ciaż to wła­śnie pla­no­wał. Kiedy chwy­tał ją za ogon, za­wsze za­czy­nała się wier­cić, dłu­gimi pa­zu­rami dra­pała pod­łogę, by uciec. – Pa­mię­taj o pa­sach!

Matka wkła­dała wła­śnie płaszcz.

– Nie za­po­mnij te­le­fonu – kon­ty­nu­ował. – Za­dzwoń, je­śli zje­dziesz z drogi, za­dzwoń na sto dwa­na­ście. O ile nie stra­cisz przy­tom­no­ści, rzecz ja­sna.

– Daj już spo­kój – po­pro­siła. – Usiądź so­bie na ka­na­pie, ja wrócę naj­póź­niej za czter­dzie­ści pięć mi­nut.

Ed­die spoj­rzał na matkę.

– Kiedy wy­cho­dzisz, w ca­łym domu robi się zimno – na­rze­kał. – Wiesz, jak to jest. Nie za­po­mnij o śli­macz­kach cy­na­mo­no­wych. Je­śli ich nie bę­dzie, kup mi ciastka. Cy­try­nowe mar­kizy.

Pa­trzył zbo­la­łym wzro­kiem przez okno, szyby były błysz­czące i czy­ste, matka pil­no­wała po­rządku. Zo­ba­czył, jak sa­mo­chód wy­jeż­dża ty­łem z ga­rażu i skręca na główną ulicę. Śnie­życa ze­lżała, śnieg zmie­ciony przez silny wiatr utwo­rzył za­spy przy dro­dze. Ci­cho mo­dlił się, by nic złego się nie stało. Żeby mama wró­ciła do domu w jed­nym ka­wałku, z mle­kiem i ciast­kami. Pies spał przed że­liw­nym ko­min­kiem z głową opartą na ła­pach. Pod­szedł i zła­pał go mocno za ogon, jak za­wsze. Zwie­rzak za­czął skom­leć, przez chwilę biegł w miej­scu, aż w końcu wy­rwał się i schro­nił w kuchni. Ed­die usiadł na ka­na­pie, wziął ga­zetę i otwo­rzył ją na przed­ostat­niej stro­nie, na któ­rej znaj­do­wała się krzy­żówka. Zwy­kle da­wał radę ją roz­wią­zać. Nie bra­ko­wało mu prze­cież ro­zumu. Zna­lazł ołó­wek i za­czął czy­tać. Pio­nowo, po­my­ślał, „gło­śny suk­ces” na sześć li­ter. Wpi­sał w kratki słowo „fu­rora”.

Pies le­żał nie­ru­chomo w ką­cie kuchni, ko­mi­nek grzał. Ośmio­let­nia la­bra­do­rka miała sporą nad­wagę i nie zo­stało jej wiele czasu, tak twier­dziła matka. Jej ciało było pełne gu­zów, czuł je przez żółte fu­tro, ale nie mieli ubez­pie­cze­nia ani fun­du­szy na ope­ra­cję.

– Ży­cie po pro­stu musi się to­czyć swoim to­rem – ma­wiała matka. – Wiesz, nic nie trwa wiecz­nie.

– Wiem – od­po­wia­dał wtedy Ed­die. Po­tem za­wsze my­ślał o śmierci matki, bo prze­cież kie­dyś na­dej­dzie. Cho­ciaż miała le­d­wie pięć­dzie­siąt sześć lat, a on sam skoń­czył dwa­dzie­ścia je­den, na myśl o końcu ro­biło mu się go­rąco z prze­ra­że­nia. Czę­sto mu­siał kłaść rękę na sercu, aby je uspo­koić. „Król na sza­chow­nicy” – prze­czy­tał, miał już pierw­szą li­terę z fu­rory, było to „f”. Wpi­sał w kwa­draty słowo „fi­gura”. Za­wsze za­czy­nał od naj­ła­twiej­szych ha­seł. Po­tem spoj­rzał na ze­gar ty­ka­jący na ścia­nie. Za dwa­dzie­ścia mi­nut po­winna wró­cić matka, ze śli­macz­kami cy­na­mo­no­wymi. Czuł już ich smak w ustach. Oby tylko były w skle­pie. Oby tylko były świeże i pyszne! „Jad”, to może być tru­ci­zna. Albo tok­syna. Na sie­dem li­ter, więc to dru­gie, miał te­raz ostat­nią li­terę z ha­sła „krzyk opon”. Koń­czyło się na „k”. Tu mu­siał być „pisk”. Ko­lejne ha­sła były już trud­niej­sze, za­fun­do­wał więc so­bie prze­rwę. Zbli­żył się do okna, wpa­try­wał się w za­spę śnieżną, pro­sząc Je­zusa o opiekę, o ile oczy­wi­ście ist­niał. Po­zwól ma­mie prze­trwać bu­rzę. Sie­dzę tu sam, cze­ka­jąc na sło­dy­cze. Je­ste­śmy tylko we dwójkę. Mu­sisz się nami opie­ko­wać!

Znów po­szedł do kuchni, do Shiby, po­cią­gnął ją mocno za ogon i za­śmiał się, kiedy pod­sko­czyła i po­bie­gła z po­wro­tem do sa­lonu. Wczoł­gała się pod ka­napę, sa­piąc gło­śno.

– Ty tchó­rzu – re­cho­tał – czemu mnie nie ugry­ziesz? Nie masz zę­bów w py­sku?

Po­tem znów usiadł nad krzy­żówką, ssąc ołó­wek. Słowo „ko­niec” na cztery li­tery wy­trą­ciło go z rów­no­wagi.

Mi­nęło czter­dzie­ści pięć mi­nut, a matki nie było. Zmar­twiony chwy­cił ko­mórkę i gru­bymi pal­cami wy­brał jej nu­mer. Usły­szał jed­nak tylko oznaj­mia­jący głos: „Osoba, do któ­rej dzwo­nisz, ma wy­łą­czony te­le­fon bądź jest nie­do­stępna”. Znowu pod­szedł do okna i wga­pił się w śnie­życę, była gę­sta i biała, słońce le­dwo się przez nią prze­bi­jało. Wie­dział, że póź­niej matka każe mu od­śnie­żać, czego szcze­rze nie­na­wi­dził. Dla pew­no­ści za­dzwo­nił jesz­cze raz, ale usły­szał ten sam bez­na­miętny ko­mu­ni­kat. Mi­nęło pięć­dzie­siąt mi­nut. Stało się, po­my­ślał z roz­pa­czą, zje­chała z drogi i ude­rzyła w drzewo. Te­raz sie­dzi z no­sem w po­duszce po­wietrz­nej. Przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy wło­żyć kurtkę i ru­szyć na po­szu­ki­wa­nia. Wresz­cie, tak sto­jąc przy oknie, za­ci­ska­jąc pię­ści z nie­po­koju, zo­ba­czył na ho­ry­zon­cie jej sa­mo­chód. Świa­tła skie­ro­wały się w jego stronę, wy­biegł do ko­ry­ta­rza i da­lej na schody.

– Po­wie­dzia­łaś czter­dzie­ści pięć mi­nut – po­skar­żył się – prze­stra­szy­łaś mnie.

– Ed­die, nie dra­ma­ty­zuj. Nie mogę ode­brać te­le­fonu, kiedy pro­wa­dzę, by­łam już pra­wie w domu.

– Były śli­maczki?

– Tak, ku­pi­łam dwa opa­ko­wa­nia. Masz, smacz­nego. Wstaw mleko do lo­dówki, ja pójdę od­śnie­żyć schody. Jak już zjesz, mu­sisz wyjść i od­śnie­żyć pod­jazd.

Od­li­czyła sie­dem śli­macz­ków i po­ło­żyła je na ta­le­rzu.

– Resztę do­sta­niesz wie­czo­rem. Bądźmy szcze­rzy, je­steś do­syć gruby. Wiem, że duży z cie­bie chło­pak, ale sto trzy­dzie­ści kilo to na­prawdę za wiele. Nad­waga jest nie­bez­pieczna, Ed­die. Mleko i ciastka osa­dzają się w ży­łach jak glina. A po­tem tak po­wstała za­tyczka od­rywa się i wę­druje do serca. A na­wet do mó­zgu i wtedy ko­niec z krzy­żów­kami.

– No do­bra, ale do­stanę ostat­nie śli­maczki wie­czo­rem, prawda? – upew­nił się.

– Tak, obie­cuję. Wiesz, mu­szę być su­rowa. Ktoś musi się tobą opie­ko­wać, co do tego mo­żemy się zgo­dzić.

– Po­win­ni­śmy iść do CC – od­parł na to – po­trze­buję ubrań. Chcę tę bluzę, którą wi­dzia­łem w ga­ze­cie. I love New York.

W nocy śniły mu się kur­czaki. Żółte, pu­szy­ste i mięk­kie, bie­gały na cien­kich nóż­kach. Pod­no­sił je i wrzu­cał do garnka, z czosn­kiem i ma­słem. Śnił, że pły­wały tam i bul­go­tały, pisz­cząc i szar­piąc się we wrzą­cej wo­dzie. Obu­dził się gwał­tow­nie, kiedy sen się skoń­czył. Le­żąc, na­słu­chi­wał od­gło­sów z po­koju matki. Cza­sami mó­wiła przez sen, in­nym ra­zem ję­czała, ale naj­czę­ściej było ci­cho przez całą noc. Nie lu­bił, gdy matka spała. Kiedy nie było jej przy nim, kiedy nie od­po­wia­dała na we­zwa­nie, tylko le­żała tam i od­dy­chała w ciem­no­ści, poza jego za­się­giem.

Za­wsze to on bu­dził się pierw­szy i zo­sta­wał w łóżku, słu­cha­jąc i cze­ka­jąc, aż matka wsta­nie. Le­żał w ci­szy, póki nie usły­szał szumu spusz­cza­nej to­a­lety. Do­piero wtedy wy­sko­czył z łóżka, wszedł do sa­lonu, od­su­nął za­słonę z okna i wpa­try­wał się w nowy dzień, który roz­cią­gał się przed nim. Na­stęp­nie po­ja­wiał się kuchni, z jedną ręką w majt­kach, drugą za­czął grze­bać w chle­baku. Ukroił dwie kromki chleba i po­sma­ro­wał je grubą war­stwą ma­sła, się­gnął po cu­kier­nicę. Strzep­nął kilka zia­re­nek z gład­kiej ce­raty. Matka wy­szła z ła­zienki i zo­ba­czyła go tam, przy stole, z chle­bem i cu­krem.

– Za­wsze to samo, ile jesz­cze mam mó­wić, że trzeba umyć ręce przed je­dze­niem, nie by­łeś na­wet w ła­zience. Te ręce były wszę­dzie.

Ed­die miał swoje zda­nie na ten te­mat. Wie­dział, że czę­sto za­sy­piała z ręką mię­dzy spo­co­nymi udami, a cza­sami w nocy sły­szał jej jęki.

– Kurwa, nie je­stem prze­cież idiotą – wy­mam­ro­tał do sie­bie. Cho­ciaż matka go­niła go do ła­zienki umyć ręce, to on miał ostat­nie słowo. Ko­bieta wyj­rzała przez okno na gę­sty śnieg.

– Po­je­dziemy dzi­siaj au­to­bu­sem – spoj­rzała na syna – nie ma róż­nicy. Trzeba cię za­brać wresz­cie do fry­zjera, wy­glą­dasz jak dziew­czyna.

Ed­die prych­nął. Miał metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, a jego głos był szorstki jak tarka. Z pew­no­ścią nie wy­glą­dał na dziew­czynę, jak mo­gła po­wie­dzieć coś ta­kiego. Gę­ste, brą­zowe i mięk­kie włosy rze­czy­wi­ście się­gały mu karku, ale nie lu­bił, gdy no­życzki zbli­żały się do jego uszu.

Wkrótce sie­działa na miej­scu obok niego, za­ci­ska­jąc dło­nie na brą­zo­wej to­rebce.

– Je­dziemy do Dres­smanna – stwier­dziła sta­now­czo – tam mają bar­dzo duże roz­miary. Mu­sisz prze­stać sy­pać cu­kier na ka­na­pki, mo­żesz do­stać cu­krzycy.

Nie od­po­wie­dział na to. Sie­dział obok niej, wy­czu­wał za­pach my­dła. Lu­bił ko­ły­sa­nie au­to­busu, ni­skie, senne dud­nie­nie sil­nika, za­pach no­wych, czer­wo­nych plu­szo­wych sie­dzeń. Za­pach ob­cych lu­dzi, któ­rymi nie mu­siał się przej­mo­wać.

Dres­smann był na dru­gim pię­trze cen­trum han­dlo­wego, po­je­chali ru­cho­mymi scho­dami. Przed skle­pem stały sto­jaki z to­wa­rem, było tu tro­chę star­szych i prze­ce­nio­nych rze­czy.

– Po­pro­szę spodnie i bluzę – po­wie­dział gło­śno i wy­raź­nie do mło­dej dziew­czyny, która po­de­szła ich ob­słu­żyć. – Spodnie mu­szą być czarne. Mają mieć wiele kie­szeni z przodu i z tyłu oraz wzdłuż no­ga­wek. Nie dżinsy, to musi być inny ma­te­riał. Sztywne ubra­nia są obrzy­dliwe. Roz­miar XL, je­stem du­żym chłop­cem.

Uśmie­chała się, od­sła­nia­jąc białe zęby. Jej skóra była ciemna jak cze­ko­lada, a włosy czarne.

– Nie je­steś z Nor­we­gii – stwier­dził Ed­die sta­now­czo.

– Ależ je­stem – od­parła na­tych­miast. – Mój oj­ciec jest Etiop­czy­kiem, ale uro­dzi­łam się i wy­cho­wa­łam w Nor­we­gii. Pro­szę, tu­taj mam spodnie z mnó­stwem kie­szeni. Sześć z przodu i dwie z tyłu, to nie­źle, prawda?

– Nie są czarne. – Ed­die nie był za­do­wo­lony.

– Nie, ale ze wszyst­kiego, co mamy, naj­le­piej speł­niają twoje wy­ma­ga­nia. W twoim roz­mia­rze. Je­śli kie­sze­nie są ta­kie istotne. Mam też inne czarne spodnie, tylko to dżinsy. A dżin­sów prze­cież nie chcesz.

– Do­brze – po­wie­dział Ed­die – dziś po­jadę do domu w ciem­no­nie­bie­skich spodniach. Nie­sa­mo­wite, że nie można speł­nić ta­kich skrom­nych ży­czeń. Po­trze­buję też bluzy – do­dał – też ma być czarna. Czy kie­dy­kol­wiek by­łaś w Etio­pii w po­szu­ki­wa­niu swo­ich ko­rzeni? – za­py­tał za­cie­ka­wiony.

Matka wkro­czyła zi­ry­to­wana.

– Nie prze­szka­dzaj pani w pracy. Chodź do przy­mie­rzalni, mu­sisz spraw­dzić te spodnie. W mię­dzy­cza­sie po­szu­kam bluzy. Nie py­taj lu­dzi, skąd po­cho­dzą, to nie twoja sprawa. Czy po­do­ba­łoby ci się, gdyby ktoś py­tał o twoje po­cho­dze­nie?

– Tak, bar­dzo by mi się to po­do­bało – od­parł.

Prze­su­nął za­słonę i wszedł do cia­snej przy­mie­rzalni, zdjął stare spodnie i wło­żył nowe. Matka przy­szła z bluzą, zna­la­zła na wie­szaku taką z na­pi­sem „Nowy Jork”, ale Ed­die nie chciał jej przy­mie­rzać, wi­dział, że pa­suje. Mass za­pła­ciła sie­dem­set dwa­dzie­ścia ko­ron, po czym wy­szli ze sklepu, on niósł torbę.

Stali przed ladą w ka­wiarni Chri­stia­nia na dru­gim pię­trze.

– Mo­żesz zjeść ka­na­pkę – uznała Mass – i cia­sto. Ja we­zmę go­fra z dże­mem. Ed­die, nie py­taj ob­co­kra­jow­ców, skąd są.

– Etio­pia jest ładna – tłu­ma­czył. – Nie ma się czego wsty­dzić.

Usie­dli przy sto­liku naj­bli­żej okna. Ed­die wgnia­tał na­po­le­onkę w ta­lerz, pró­bu­jąc roz­dzie­lić wierzch na małe ka­wałki.

– Pa­mię­tasz, jak wró­ci­li­śmy z Las Pal­mas – spy­tał – czy pa­mię­tasz tego mu­rzyna, który spadł ze scho­dów ru­cho­mych na Gar­der­moen? Zła­mał obie nogi. W kilku miej­scach. To naj­gor­sze, co w ży­ciu wi­dzia­łem.

– Nie wolno mó­wić „mu­rzyn” – po­uczyła go Mass. – Dla­czego te­raz o nim po­my­śla­łeś?

– Bo my te­raz mu­simy zje­chać scho­dami ru­cho­mymi.

– Uwa­żaj, trzy­maj się po­rę­czy. Ja we­zmę torby.

Ob­li­zał wargi.

– Dziś wie­czo­rem będę oglą­dał pro­gram Tore na tro­pie – po­wie­dział. – Wiesz, dużo my­śla­łem o babci i dziadku. I wszyst­kich in­nych ze strony taty. Skąd się wzięli. I kto był przed nimi. Jak żyli. Co ro­bili.

Mass na­piła się kawy.

– Oni nie żyją – prze­ko­ny­wała – to nie ma zna­cze­nia. Zo­sta­li­śmy tylko ty i ja i my­ślę, że do­brze so­bie ra­dzimy. – Ugry­zła go­fra. – My­ślę, że po­wi­nie­neś zna­leźć so­bie dziew­czynę. Kie­dyś mnie za­brak­nie.

Ed­die miał prze­ra­żoną minę.

– Po co mi dziew­czyna, prze­cież mam cie­bie. Było ci smutno, kiedy tata od­szedł?

– Nie – od­parła – nie­zu­peł­nie, by­łam na to przy­go­to­wana. Był ba­wi­dam­kiem, Ed­die, nie będę owi­jać w ba­wełnę. Mó­wi­łam ci, że zna­lazł so­bie inną, oczy­wi­ście była dużo młod­sza ode mnie, tacy już są męż­czyźni. Ale po­tem za­cho­ro­wał, umarł w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim, więc ta druga też się nim nie na­cie­szyła. Nie wiem, czy mieli dzieci, nie ma co do tego pew­no­ści. Już o tym roz­ma­wia­li­śmy, Ed­die, nie mam nic wię­cej do do­da­nia.

– Wy­gląda na to, że twoim zda­niem wszystko było w po­rządku. – Ed­die zda­wał się ura­żony. – Nie my­śla­łaś o mnie?

– Oczy­wi­ście, że my­śla­łam. Ale nie chcia­łam też, że­byś do­ra­stał z oj­cem, który nas nie chciał.

Póź­niej tego po­po­łu­dnia Ed­die sie­dział na ka­na­pie z ga­zetą. Lu­bił czy­tać ne­kro­logi, były dla niego jak cu­kierki, star­sze pa­nie pach­nące kam­forą i małe dzieci słod­kie jak kar­melki. W nie­któ­rych przy­pad­kach śmierć była mocna, jak lu­kre­cja z pie­przem. Mor­der­stwa lub sa­mo­bój­stwa i lu­dzie, któ­rzy prze­grali walkę z ra­kiem. Bez reszty po­chło­nęły go roz­my­śla­nia. Po­tem wró­cił do krzy­żówki. „Ko­rona”. Na pięć li­ter, ostat­nią było „s”. Nie cho­dzi o ko­ronę kró­lew­ską ani o markę piwa, bo ją pi­sze się przez „c”. Było też chyba coś z ko­roną słońca? Usiadł przy kom­pu­te­rze i ku swo­jemu zdu­mie­niu zna­lazł in­for­ma­cję, że to także wi­rus.

– Tak dużo wiem – po­my­ślał z za­do­wo­le­niem. – Ogar­niam.

*

Blåkol­len, gru­dzień 2004

Dziecko spało obok niej z mo­krym ko­smy­kiem wło­sów na czole. Czte­ro­ipół­let­nie, z ja­snymi lo­kami i ma­łymi bia­łymi rącz­kami za­koń­czo­nymi pa­znok­ciami jak z masy per­ło­wej.

– Si­mon – wy­szep­tała – nie śpisz? Za­czął się nowy dzień, mu­simy wstać.

Wier­cił się w łóżku, prze­wró­cił się na bok i chciał da­lej spać.

– W ta­kim ra­zie wstanę sama – po­wie­działa zre­zy­gno­wana i po­sta­wiła jedną stopę na pod­ło­dze. – Zro­bię ci owsiankę. Płatki owsiane z ma­słem i ro­dzyn­kami oraz cu­krem i cy­na­mo­nem.

Usły­szała wes­tchnie­nie, jakby wia­do­mość o go­rą­cej owsiance prze­do­stała się przez za­słonę snu. Po­ca­ło­wała go w po­li­czek i po­czuła, jaki jest cie­pły i pu­szy­sty. Po­tem wło­żyła cie­pły swe­ter, prze­szła przez zimną pod­łogę do kuchni. Wlała mleko do garnka i do­dała płatki, po­sy­pała ły­żeczką soli. Na ko­niec garść ro­dzy­nek. Po­tem wró­ciła do sy­pialni i pod­nio­sła ma­łego z łóżka. Sen­nie prze­wró­cił oczami i ob­jął ją za szyję. Wa­żył tyle co nic, był szczu­płym chłop­cem. Za­nio­sła go do ła­zienki i po­mo­gła mu się ubrać, opie­rał się o umy­walkę. Po­tem usiadł na wy­so­kim krze­śle przy ku­chen­nym stole. Jak za­wsze zu­peł­nie stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą, nie chciał iść do przed­szkola, krzy­czał i ude­rzał łyżką w stół, aż owsianka się roz­chla­pała. Bon­nie za­lała się łzami.

– Ale bę­dzie tak miło – po­wie­działa z za­pa­łem. – Może po­ba­wisz się z Martą. Może do­sta­niesz ka­kao z pian­kami – do­dała, głasz­cząc go po po­liczku. Na­dal wa­lił łyżką w stół. Chciał tylko być z matką, a przede wszyst­kim wró­cić do łóżka i cie­płej koł­dry. Bon­nie do­sło­dziła mu owsiankę i do­lała mleka.

– Przyjdę po cie­bie po po­łu­dniu i po­ba­wimy się ra­zem. Mo­żemy zro­bić na­miot z na­rzuty i krze­seł, mo­żesz za­miesz­kać so­bie w na­mio­cie, a ja przy­niosę ci obiad, to bę­dzie miłe, prawda?

Każde z dzieci w przed­szkolu miało swój sym­bol, na szafce Si­mona zna­lazł się śli­mak. Śli­mak niósł swój do­mek na grzbie­cie, czułki ster­czały jak dwie an­tenki. Chło­piec opadł ciężko na so­snową ławkę, pod­czas gdy matka ścią­gnęła mu kurtkę, czapkę, sza­lik, rę­ka­wiczki i cie­płe buty. Tro­chę się zła­mał, nie miał już siły pro­te­sto­wać, wie­dział, że mama musi iść. Wzięła go za rękę i za­pro­wa­dziła do in­nych dzieci, które tło­czyły się w sali. To nie w po­rządku, po­my­ślała Bon­nie, zo­sta­wiać go in­nym. Zni­kać na cały dzień. Po­win­ni­śmy być ra­zem przez całą dobę. Dziecko bli­sko jej ciała, na wy­cią­gnię­cie ręki, by mo­gła je od razu po­cie­szyć, gdy coś się sta­nie. Spę­dzali ra­zem le­d­wie trzy go­dziny wie­czo­rem. Drę­czyły ją wy­rzuty su­mie­nia, ale mu­siała pra­co­wać. Była po­mocą do­mową osób star­szych, sprzą­tała, szo­ro­wała i po­le­ro­wała, trze­pała dy­wany i po­da­wała je­dze­nie. Dziś jej pierw­szą klientką była Erna, co sta­no­wiło wy­zwa­nie.

– Dzień do­bry, Si­mon – po­wie­działa Kaja, dy­rek­torka przed­szkola. – Co chciał­byś dzi­siaj ro­bić?

Nie od­po­wie­dział. Nie był przy­zwy­cza­jony do speł­nia­nia jego ży­czeń, po­woli prze­szedł przez salę i usiadł na du­żej na­roż­nej ka­na­pie, zna­lazł ksią­żeczkę z ob­raz­kami. Za­czął prze­wra­cać strony cien­kimi pal­cami. Po­tra­fił prze­czy­tać kilka słów, któ­rych na­uczyła go matka: „lód”, „małpa”, a także swoje imię. Zo­ba­czył plecy matki zni­ka­jące za drzwiami, a chwilę póź­niej pod­biegł do okna. Tylne świa­tła znik­nęły za bramą i da­lej na dro­dze. Te­raz mu­siał cze­kać dzie­więć go­dzin. Po­woli prze­kart­ko­wał książkę. Kaja usia­dła obok niego.

– Dzi­siaj masz dy­żur w kuchni – po­wie­działa z uśmie­chem – bę­dzie miło, prawda? Upie­czemy bułki. Mo­żesz za­gnieść cia­sto.

Si­mon na to też nie od­po­wie­dział. Wi­dok bied­nego, nie­szczę­śli­wego chłop­czyka, który miał za­le­d­wie cztery i pół roku, pra­wie za­ła­mał Kaję. Nikt nie po­wi­nien zo­sta­wiać pła­czą­cego dziecka. Wszystko było nie tak, współ­czuła Bon­nie Hay­den. Po­tem pró­bo­wała my­śleć o wszyst­kim, co do­bre. Że ni­gdy nie gło­do­wał ani nie marzł, że był ko­cha­nym dziec­kiem, nie wszy­scy mieli ta­kie szczę­ście. Bon­nie sie­działa chwilę w sa­mo­cho­dzie, żeby się po­zbie­rać. Ten sam ból każ­dego ranka, te same wy­rzuty su­mie­nia, które mu­siała tłu­mić. Wy­je­chała przez bramę w dro­dze do domu Erny, nie­zwy­kle wy­ma­ga­ją­cej osoby. Bała się tego spo­tka­nia. Prze­kli­nała wła­sne ży­cie, było tak ża­ło­sne, co­dzienna walka z pła­czą­cym dziec­kiem. Bieda i roz­pacz zwią­zane z sa­mo­dziel­nym ro­dzi­ciel­stwem. Inni byli o wiele szczę­śliwsi od niej, byli prze­szczę­śliwi, mieli plany i ma­rze­nia do­ty­czące sie­bie i dzieci. Czę­sto my­ślała o Si­mo­nie, o tym, że może mu się nie udać, że ni­gdy mu się nic nie uda i spo­łe­czeń­stwo go od­rzuci. Ży­cie było nie­koń­czącą się se­rią obo­wiąz­ków i wy­ma­gań. Mu­siał so­bie ra­dzić w przed­szkolu, mu­siał zna­leźć przy­ja­ciół. Do­ga­dać się z per­so­ne­lem i in­nymi oso­bami. Po­tem mu­siał do­brze so­bie ra­dzić w szkole, w na­uce i na­wią­zy­wa­niu re­la­cji. W końcu do­ro­śnie, bę­dzie mu­siał zna­leźć pracę, naj­le­piej do­brze płatną, bez­pieczną. Ide­al­nie, gdyby miał dziew­czynę, naj­le­piej, gdyby mieli dzieci. A je­śli nie zde­cy­dują się na dzieci, będą mu­sieli wy­ja­śniać dla­czego. „Nie chcemy” albo „Nie mo­żemy”. A gdy dzieci się uro­dzą, będą mu­sieli so­bie znów ra­dzić z nie­koń­czą­cym się ocze­ki­wa­niami spo­łe­czeń­stwa. Mój mały Si­mon, po­my­ślała z pie­ką­cymi oczami, jak to bę­dzie? Sa­mo­chód zgasł, kiedy wrzu­ciła czwarty bieg, w ru­rze wy­de­cho­wej była dziura. Mógł się ze­psuć w każ­dej chwili, a gdyby tak się stało, nie mia­łaby za co ku­pić no­wego. Bez sa­mo­chodu nie mo­głaby już pra­co­wać jako po­moc do­mowa. Serce pod­sko­czyło jej do gar­dła na samą tę myśl. Za­ci­snęła zęby i do­dała gazu. Wie­działa, że Erna sie­dzi przy oknie i wy­pa­truje jej jak ja­strząb.

Jej pro­fil był jak wy­rzeź­biony w ka­mie­niu. Bon­nie zo­ba­czyła przez szybę ostry grzbiet nosa. Jak zwy­kle nie spie­szyła się z otwar­ciem, wpusz­czała ją jakby z ła­ską, za­wsze mu­siała za­zna­czyć swoją obec­ność w ten spo­sób. Gdy tylko Bon­nie zna­la­zła się w środku, po­czuła za­pach sta­rej osoby, która nie była już w sta­nie o sie­bie za­dbać.

– Zimno dzi­siaj – po­skar­żyła się Erna – mu­sisz na­pa­lić. Tak bar­dzo mar­zną mi stopy, a to­bie?

– Dzię­kuję, że py­tasz – od­parła Bon­nie. – Si­mon był pra­wie siny, gdy do­szli­śmy do przed­szkola.

– Te dzi­siej­sze matki, po­rzu­ca­cie dzieci – sko­men­to­wała Erna z prze­ką­sem. – My tak nie ro­bi­ły­śmy, cały czas by­ły­śmy z nimi. Dla­czego tak so­bie urzą­dzi­łaś ży­cie, bez męż­czy­zny? Może nie do­stał tego, czego po­trze­bo­wał? Wiesz, jacy oni są.

– Od­szedł – od­po­wie­działa Bon­nie z roz­pa­czą – tłu­ma­czy­łam to już. Po­de­rwał ko­goś znacz­nie młod­szego, nic nie mo­głam po­ra­dzić. Mu­sia­ła­byś go zo­ba­czyć, miał kom­pletną ob­se­sję na punk­cie tej dru­giej. Nie chcę szu­kać ni­kogo no­wego, już mi wy­star­czy.

Wstała i po­szła do sy­pialni Erny. W ką­cie znaj­do­wał się kosz ze skar­pet­kami, nie były uło­żone pa­rami. Bon­nie czuła zmę­cze­nie na sam ich wi­dok. Przez chwilę tkwiła przy łóżku ze zwie­szoną głową. Gdyby tylko mo­gła paść na miękki ma­te­rac. Głowa bo­lała ją ze zmę­cze­nia, nie mo­gła znieść my­śli o sprzą­ta­niu, mimo to od­wró­ciła się z ko­szy­kiem skar­pe­tek w ra­mio­nach. Wy­cho­dząc, spoj­rzała na ścianę, żeby jak zwy­kle przyj­rzeć się wi­szą­cej tam fo­to­gra­fii. To była Erna na bierz­mo­wa­niu, w sukni do ziemi. Za każ­dym ra­zem pa­trzyła na to zdję­cie zdu­miona. Czy to na­prawdę Erna, trudno było w to uwie­rzyć – ta piękna dziew­czyna o olśnie­wa­ją­cym uśmie­chu. Wró­ciła do sa­lonu, wzięła głę­boki od­dech i za­brała się do pracy. Star­sza ko­bieta sie­działa na fo­telu z ko­cem na ko­la­nach, po­dą­żała za nią wzro­kiem jak ja­strząb, jej ostre spoj­rze­nie dźgało Bon­nie w plecy. Wzięła skar­petkę z ko­szyka, po­chy­liła się, pod­nio­sła nie­lekki dę­bowy sto­lik ka­wowy i na­wle­kła grubą skar­petę na jego nogę. Po­tem drugą, trze­cią i czwartą. Na­stęp­nie za­jęła się fo­te­lami, one też były cięż­kie jak ołów. Na dru­gim końcu sa­lonu Erna miała ogromny stół ja­dalny z sze­ścioma krze­słami, rów­nież wy­ko­na­nymi z li­tego dębu. Wkrótce wszyst­kie me­ble Erny miały białe skar­pety z czer­wono-nie­bie­skim pa­skiem. Po­tem mu­siała przy­cią­gnąć od­ku­rzacz marki Nil­fisk. Drew­niane me­ble były chro­nione za­równo przed ssawką od­ku­rza­cza, jak i długą mio­tłą, które w prze­ciw­nym ra­zie mo­głyby o nie ude­rzyć, po­ry­so­wać je. Erna bała się zu­ży­cia, skar­petki były sta­łym ry­tu­ałem. Przez cały czas po­dą­żała wzro­kiem za Bon­nie. Dło­nie le­żały jak szpony na rąbku sukni, a chuda twarz prze­chy­lała się z boku na bok jak u dra­pież­nego ptaka.

– Trzeba dzi­siaj umyć okna – stwier­dziła – są na nich smugi. Czy ni­gdy nie na­uczysz się uży­wać ścią­gaczki?

– Jest za zimno, Erno – od­po­wie­działa Bon­nie gło­śno przez wy­cie od­ku­rza­cza. Jej głos zdra­dzał znu­że­nie.

Ale Erna znała na to radę.

– Do­daj tro­chę spi­ry­tusu do wody – roz­ka­zała – jest w szafce.

Bon­nie nie miała siły na od­po­wiedź. Pro­wa­dziła ssawkę od­ku­rza­cza mię­dzy no­gami stołu, bo­jąc się zbli­żyć do szla­chet­nego drewna. Gdyby je po­ry­so­wała, Erna za­dzwo­ni­łaby do biura ze skargą, twier­dząc, że Bon­nie jest nie­ostrożna i lek­ko­myślna. Nie żeby Ra­gn­hild słu­chała tego wszyst­kiego, ale i tak było to nie do znie­sie­nia. Ra­dio Erny było włą­czone, słu­chała wia­do­mo­ści. Urzęd­ni­kowi w urzę­dzie pracy w Oslo gro­żono śmier­cią.

– To musi być cu­dzo­zie­miec – orze­kła Erna – pew­nie Afry­ka­nin. Na tych lu­dzi nie ma rady, banda pa­so­ży­tów.

Bon­nie wy­pro­sto­wała się, by dać od­po­cząć ple­com. Sama by­wała w tym urzę­dzie, po­bie­rała nu­me­rek i stała w ko­lejce, kiedy nie miała pracy i otrzy­my­wała za­si­łek dla bez­ro­bot­nych. Za­uwa­żyła, że wielu pe­ten­tów nie jest z Nor­we­gii, i przy­szło jej do głowy kilka gorz­kich my­śli, z któ­rych nie była dumna. Znów po­chy­liła się nad od­ku­rza­czem. Si­mo­nie, gdzie te­raz je­steś? Sie­dzisz w ma­łym domku w ką­ciku za­baw czy na ka­na­pie z książką? A może jeź­dzisz na san­kach z in­nymi? Nie płacz, bo za­raz będę, tylko mu­szę po­sprzą­tać. Co­dzien­nie mu­szę po­sprzą­tać. I może je­śli będę ciężko pra­co­wać i oszczę­dzać tyle, ile się da, bę­dziemy mo­gli po­le­cieć na wa­ka­cje sa­mo­lo­tem. Na po­łu­dnie. Bę­dziesz się ką­pać w cie­płej wo­dzie i ba­wić w syp­kim pia­sku.

– Mam na­dzieję, że ten Afry­ka­nin zo­sta­nie ode­słany tam, skąd przy­szedł – oświad­czyła Erna ze swo­jego fo­tela.

– Je­śli jest Afry­ka­ni­nem – od­parła Bon­nie. – Nor­we­go­wie też grożą lu­dziom, kiedy uznają, że mają ku temu po­wód.

Prze­su­nęła lampę pod­ło­gową i kosz z ga­ze­tami, od czasu do czasu zer­ka­jąc na okna. Błysz­czały jak lu­stra. Do­dać spi­ry­tus do wody, tak, chyba tego nie unik­nie. Mu­siała usta­wić dra­binkę w śniegu, aby umyć szyby od ze­wnątrz. Duże okna w sa­lo­nie nie dały się otwo­rzyć. Od­sta­wiła od­ku­rzacz na miej­sce w skła­dziku, za­trza­snęła drzwi i usia­dła na krze­śle, chcąc się tro­chę od­prę­żyć. Z ra­dia do­bie­gały dźwięki or­ga­nów. Erna za­mknęła oczy.

Przy­szedł czas na my­cie pod­łóg. Wstała i po­szła po wia­dro, na­peł­niła je cie­płą wodą, ale nie go­rącą, by nie zma­to­wić dę­bo­wego par­kietu. Erna bar­dzo tego pil­no­wała. Po­tem za­jęła się kuch­nią i sy­pial­nią, a na końcu po­sprzą­tała ła­zienkę. Fugi mię­dzy bia­łymi ka­fel­kami po­sza­rzały i Erna za­su­ge­ro­wała, żeby je wy­czy­ścić szczo­teczką do zę­bów.

Bon­nie wy­trze­pała dy­wa­niki. Wy­prała ubra­nia i zmie­niła po­ściel. Po­tem sia­dła przy ku­chen­nym stole i wy­po­le­ro­wała pię­cio­ra­mienny srebrny świecz­nik, który Erna ku­piła kie­dyś w Egip­cie. Zgod­nie z in­struk­cją z agen­cji w ogóle nie miała wy­ko­ny­wać tego ro­dzaju pracy, ale to było mile wi­dziane za­da­nie, ja­kaś zmiana. Mo­gła sie­dzieć w spo­koju i dać od­po­cząć ple­com. Świecz­nik lśnił prze­pięk­nie. Ale po­tem mu­siała ba­lan­so­wać na ze­wnątrz w śniegu przed du­żymi oknami, pod­czas gdy Erna stała w środku i uważ­nie ob­ser­wo­wała. Nie mo­gła po­zo­sta­wić ani jed­nego śladu po ścią­gaczce, to by­łaby ka­ta­strofa. Ręce w gu­mo­wych rę­ka­wicz­kach i uszy zmar­zły nie­mi­ło­sier­nie. Wresz­cie wnio­sła do domu dra­binkę i od­sta­wiła ją na miej­sce. Pod­lała kwiaty i wy­tarła kurz, wy­rzu­ciła stare ga­zety do ko­sza, wy­mie­niła prze­pa­loną w kuchni ża­rówkę, po­sta­wiła pięć bia­łych świec na świeżo wy­czysz­czo­nym świecz­niku. Na­stęp­nie przej­rzała je­dze­nie w lo­dówce. Mleko się prze­ter­mi­no­wało, po­dob­nie jak ser i wę­dlina. W końcu opa­dła na krze­sło. Skoń­czyła się po­łowa dnia pracy, te­raz miała je­chać do Ma­rie. Tam było dużo ła­twiej, miała małe miesz­kanko w bloku dla star­szych osób. Erna wstała z fo­tela i dziar­sko ru­szyła w kie­runku sy­pialni. Bon­nie sie­działa i cze­kała, my­śląc o Ma­rie. Po chwili Erna wró­ciła z pu­deł­kiem po bu­tach.

– Weź to ze sobą – po­wie­działa szorstko – od dawna to tu trzy­mam. Do­sta­łam to kie­dyś pod cho­inkę. Ta­kie rze­czy nie są mi już po­trzebne.

Bon­nie spoj­rzała na pu­dełko. Sznu­rek utrzy­my­wał po­krywę na miej­scu, było dość lek­kie. Ni­gdy nic nie do­stała od Erny, była strasz­nie skąpa. Cza­sem zbie­rała okruszki dla pta­ków, to tyle. Ale Bon­nie ser­decz­nie po­dzię­ko­wała jej za pre­zent, po­że­gnała się, trzy­ma­jąc go w rę­kach.

Ma­rie sie­działa na krze­śle, a Bon­nie ją ką­pała.

Na ubra­nie wło­żyła fo­liowy płaszcz, mimo to była mo­kra jak za­wsze. Naj­trud­niej­sze było re­gu­lo­wa­nie tem­pe­ra­tury wody, po­nie­waż Ma­rie była strasz­nie wraż­liwa. Naj­pierw trzeba było de­li­kat­nie umyć jej stopy. Było za go­rąco, po­tem za zimno, a po­tem znowu za go­rąco, ale w końcu udało im się zna­leźć wła­ściwe usta­wie­nie. Póź­niej, kiedy chude ciało zo­stało wy­tarte ręcz­ni­kiem, a Ma­rie usia­dła na brzegu łóżka, Bon­nie na­sma­ro­wała ją bal­sa­mem. Stara skóra była tak su­cha, że łusz­czyła się i od­pa­dała ma­łymi płat­kami. Pod­czas gdy Bon­nie ją ma­so­wała, Ma­rie sie­działa i roz­my­ślała nad ludz­kim złem, jak to miała w zwy­czaju. Męż­czy­zna udu­sił swoją żonę sznu­rem. Owi­nął ją dy­wa­nem i wsa­dził do sa­mo­chodu, a po­tem po­je­chał do ka­mie­nio­łomu i tam ją po­rzu­cił.

– My­ślisz, że tu przyj­dzie? – za­wo­łała Ma­rie ze stra­chem.

Bon­nie uśmiech­nęła się mi­mo­wol­nie. Do­szła do stóp Ma­rie, były małe jak u dziecka.

– Nie, ko­chana, skąd ten po­mysł? Po­kłó­cili się – prze­ko­ny­wała – a ty tego ni­gdy nie ro­bisz. Poza tym za­mkną go w wię­zie­niu, na wiele lat.

– Ale kie­dyś wyj­dzie. – Ma­rie nie mo­gła się uspo­koić. – I wtedy bę­dzie szu­kał no­wej ofiary. Nie otwo­rzę mu drzwi. Pa­mię­taj, żeby za­dzwo­nić trzy razy, krótko, że­bym wie­działa, że to ty.

*

Si­mon sie­dział i wy­pa­try­wał jej przez okno.

Bon­nie za­je­chała przed przed­szkole, była szczę­śliwa, bo te­raz mieli być tylko we dwoje, przez cały wie­czór i całą noc. Chciała nad­ro­bić wszystko, czego nie zro­bili w ciągu dnia, ku­piła bu­telkę piwa im­bi­ro­wego i paczkę her­bat­ni­ków w kształ­cie di­no­zau­rów. Przy­biegł, kiedy tylko otwo­rzyła drzwi, po­liczki miał czer­wone, był na mro­zie przez długi czas. Na­tych­miast usiadł na miej­scu pod śli­ma­kiem, po­mo­gła mu się ubrać.

– Te­raz idziemy do domu i ro­bimy na­miot. Bę­dzie na­prawdę wielki, uży­jemy wszyst­kich prze­ście­ra­deł i ko­ców, mam dużo kla­me­rek.

Si­mon wsiadł do sa­mo­chodu, za­pięła mu pas bez­pie­czeń­stwa.

– Masz po­zdro­wie­nia od Ma­rie – po­wie­działa ła­god­nie. – Ni­gdy nie pa­mięta, ile masz lat, my­śli, że cho­dzisz do szkoły.

– Co masz w tym pu­dełku? – za­py­tał za­cie­ka­wiony. Bon­nie po­ło­żyła owi­nięte sznur­kiem pu­dełko po bu­tach na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu. Wsia­dła z po­wro­tem i od­pa­liła opla, a ten ru­szył jak zwy­kle, z rzę­że­niem.

– Nie mam po­ję­cia, do­sta­łam to od Erny. Jak my­ślisz, co to jest? Zgad­niemy?

Si­mon się­gnął po pu­dełko i po­ło­żył je so­bie na ko­la­nach. Po­trzą­snął nim kilka razy, ale nic nie było sły­chać.

– To nie buty? – upew­nił się.

Bon­nie się ro­ze­śmiała.

– Nie – spoj­rzała na niego w lu­sterku – nie mogę no­sić bu­tów Erny, ma o wiele więk­szy roz­miar niż ja.

Po­my­ślała chwilę i skie­ro­wała się na ulicę. Naj­pierw jed­nak spoj­rzała w prawo i lewo, by upew­nić się, że droga jest wolna.

– Za­sta­na­wia­łam się, czy to może być wa­zon albo ja­kieś fi­li­żanki do kawy, któ­rych nie używa. Po­wie­działa, że do­stała to na święta i już tego nie po­trze­buje. Że jest za stara.

– Można być za sta­rym na fi­li­żanki do kawy? – za­py­tał zdzi­wiony Si­mon.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie, fak­tycz­nie, nie po­my­śla­łam. Może to cze­ko­lada, to jest coś, co star­sze pa­nie do­stają na gwiazdkę. Je­śli tak jest, to pew­nie jest prze­ter­mi­no­wana i nie mo­żemy jej zjeść.

– Do­stają też kap­cie – stwier­dził Si­mon ni­czym mały do­ro­sły. – Bab­cia ma kilka par i wszyst­kie do­stała od nas.

– Może to mała to­rebka – do­dała Bon­nie po chwili mil­cze­nia. – By­łoby miło. Erna ni­g­dzie prze­cież nie wy­cho­dzi. Może po­my­ślała, że będę mieć z to­rebki lep­szy uży­tek niż ona.

Si­mon po­chy­lił się do przodu i chwy­cił opar­cie jej sie­dze­nia.

– Ty też ni­g­dzie nie cho­dzisz – za­uwa­żył.

Bon­nie po­now­nie spoj­rzała na niego w lu­sterku.

– Masz ra­cję, też ni­gdy tego nie ro­bię. Wolę być z tobą.

Kiedy wró­cili do domu i zdjęli ubra­nia w przed­po­koju, Bon­nie za­py­tała, czy chciałby naj­pierw zjeść, czy od razu otwo­rzyć pu­dełko. Si­mon za­sta­no­wił się chwilę.

– Co na ko­la­cję? – spy­tał.

– Ma­ka­ron świ­derki z so­sem po­mi­do­ro­wym.

Bon­nie po­ło­żyła pu­dełko na stole, a Si­mon usiadł na ka­na­pie z pod­cią­gnię­tymi ko­la­nami. Pod­niósł kar­ton i nim po­trzą­snął, na­słu­chu­jąc.

– Cie­kawe, czy to lampa… – za­sta­na­wiał się po­waż­nym to­nem.

– Mu­sia­łaby być bar­dzo mała – stwier­dziła Bon­nie. – Ale może to la­tarka. Rze­czy­wi­ście by­łaby nie­po­trzebna Er­nie. Cho­ciaż nie, cza­sem prąd się wy­łą­cza, a ona musi zaj­rzeć do skrzynki z bez­piecz­ni­kami. Wy­obra­żam so­bie, jak po­tyka się po domu, wpa­da­jąc na swoje mon­stru­alne me­ble, prze­wra­ca­jąc lampy i zdzie­ra­jąc za­słony.

Si­mon prych­nął i ro­ze­śmiał się gło­śno.

– Naj­pierw zjemy, dzięki temu ta­jem­nica sta­nie się jesz­cze cie­kaw­sza. Kto pierw­szy do kuchni!

W po­śpie­chu cią­gnął ze sobą sto­łek, któ­rego po­trze­bo­wał, by się­gnąć do blatu. Lu­bił pa­trzeć, jak mama go­tuje, ob­ser­wo­wać jej chude palce bez pier­ścion­ków.

– Do­brze, trzeba się uczyć. Pew­nego dnia do­ro­śniesz i bę­dziesz mu­siał się wy­pro­wa­dzić i go­to­wać so­bie sam.

Si­mon sta­now­czo po­trzą­snął głową.

– Nie, chcę miesz­kać z tobą, nie chcę się prze­pro­wa­dzać.

Bon­nie na­peł­niła ron­del wodą i po­sta­wiła go na ku­chence. Gdy po chwili woda za­wrzała, otwo­rzyła to­rebkę z ma­ka­ro­nem i so­sem po­mi­do­ro­wym w proszku. Si­mon do­stał kilka su­chych ka­wał­ków ma­ka­ronu do za­bawy. Uło­żył je je­den za dru­gim na bla­cie, w dłu­gim rzę­dzie, jak łań­cu­szek z pe­reł. Za­py­tała, co chce prze­czy­tać przed snem.

– Tam, gdzie żyją dzi­kie stwory – od­po­wie­dział szybko.

– Ale czy­ta­li­śmy to wczo­raj.

– Nie szko­dzi, mogę słu­chać tej opo­wie­ści wiele razy.

Bon­nie po­ło­żyła je­dze­nie na stole, a Si­mon usiadł. Przez cały czas wy­glą­dał do sa­lonu, za pu­deł­kiem, które tam stało, tak ku­szące, z cien­kim sznur­kiem. Jadł w po­śpie­chu, póź­niej po­mógł matce sprzą­tać ze stołu i cze­kał, pod­czas gdy płu­kała ta­le­rze go­rącą wodą i ukła­dała je na bla­cie. W końcu wy­tarła stół i po­szła do sa­lonu. Gdy tylko po­ło­żyła pu­dełko na jego ko­la­nach, Si­mon za­czął szar­pać się ze sznur­kiem. Erna za­wią­zała wę­zeł twardy jak skała, a Bon­nie nic a nic mu nie po­mo­gła, mu­siał ra­dzić so­bie sam. Dzięki temu ta cenna chwila trwała dłu­żej.

– Może to pie­nią­dze – po­wie­dział z na­dzieją. Wie­dział, że za­wsze im ich bra­kuje.

– Bank­noty nic nie ważą – stwier­dziła Bon­nie – to jest cięż­sze.

– A mo­nety? Dzie­się­cio­ko­ro­nówki.

– Nie, wtedy usły­sze­li­by­śmy brzę­cze­nie. Poza tym Erna jest skąpa.

Te­raz Bon­nie sama za­częła się nie­cier­pli­wić, bar­dzo rzadko zda­rzało się, żeby ktoś da­wał jej pre­zenty. Si­mo­nowi udało się w końcu roz­wią­zać po­dwójny wę­zeł. Rzu­cił sznu­rek na pod­łogę, sie­dział przez chwilę z ko­niusz­kiem ję­zyka wy­sta­ją­cym z ką­cika ust.

– Zro­bimy fan­fary? – za­su­ge­ro­wała Bon­nie. – Mo­żesz zdjąć po­krywę.

Przy­ło­żyła dło­nie do ust tak, że utwo­rzyły trąbkę. Po­tem wy­ko­nała długą fan­farę i Si­mon w końcu uniósł wieczko z pu­dełka. Przez chwilę oboje sie­dzieli i pa­trzyli, a mina Si­mona zdra­dzała roz­cza­ro­wa­nie.

– To tylko ga­zety. – Od­rzu­cił wieczko na ka­napę.

– To zna­czy, że to coś, co ła­two stłuc – wy­ja­śniła Bon­nie. – Mu­sisz to od­pa­ko­wać. Bądź ostrożny.

Si­mon pod­niósł mały pa­ku­nek. Szybko za­uwa­żył, że jest ich kilka, i jego cie­ka­wość roz­bu­dziła się na nowo.

– To ja­kieś dur­no­stojki – stwier­dziła Bon­nie – ma ich prze­cież tak dużo.

– Dur­no­stojki?

– De­ko­ra­cje. Fi­gurki i ta­kie tam.

Ostroż­nie od­wi­nął ga­zetę, pró­bu­jąc opa­no­wać pod­eks­cy­to­wa­nie, i wkrótce sie­dział z małą bu­telką na ko­la­nach.

– Per­fumy! – wy­krzyk­nęła Bon­nie. – Za­wsze ta­kie chcia­łam, ale nie było mnie stać.

Si­mon po­dzi­wiał bu­telkę. Mama się ucie­szyła, więc on też. Wzięła od niego fla­ko­nik, od­krę­ciła za­krętkę i pod­su­nęła mu ją pod nos.

– Oscar de la Renta – po­wie­działa – są bar­dzo dro­gie.

– Kim jest Oscar? – za­py­tał Si­mon.

– Oscar… to on stwo­rzył te per­fumy.

– Ale dla­czego są ta­kie dro­gie?

– Per­fumy są zro­bione z kwia­tów – wy­ja­śniła Bon­nie – a taka mała bu­telka wy­maga ich bar­dzo dużo.

– Ten Oscar cho­dzi po swoim ogro­dzie i zbiera kwiaty do wiel­kiego ko­sza? Sam je wy­biera?

Bon­nie się ro­ze­śmiała.

– Nie – od­parła Bon­nie ze śmie­chem. – Per­fumy są pro­du­ko­wane w fa­bryce. Mu­sisz otwo­rzyć ko­lejną paczkę, jest ich wię­cej.

Po­sta­wiła per­fumy na stole, gdzie błysz­czały w świe­tle lampy złotą na­sadką. Si­mon wy­brał ko­lejny pa­ku­nek. Pa­pier zo­stał na pod­ło­dze przed ka­napą, po­sta­no­wili po­sprzą­tać póź­niej.

– Gucci – ucie­szyła się Bon­nie. – Da­waj, po­wą­chamy.

Naj­pierw po­zwo­liła po­wą­chać Si­mo­nowi, po­tem wzięła od niego bu­telkę, by sama de­lek­to­wać się za­pa­chem. Ta bu­telka była inna, ale też była bar­dzo piękna, po­sta­wiła ją obok Oscara de la Renty. Trze­cia miała kształt ko­bie­cego ciała. Tam, gdzie po­winna być głowa, umiesz­czono ko­rek. Po­wą­chali po ko­lei. Czwarta była mała i okrą­gła, wiel­ko­ści mniej wię­cej piłki te­ni­so­wej. Wresz­cie zo­stała tylko jedna. Była pro­sta, kwa­dra­towa i nudna, Si­mon ob­ra­cał ją w dłoni, uwa­żał, że po­zo­stałe były o wiele ład­niej­sze. Ale Bon­nie kla­snęła w dło­nie w dzi­kim pod­nie­ce­niu.

– Cze­goś ta­kiego ni­gdy nie wi­dzia­łam! – wy­krzyk­nęła. – Te są naj­wspa­nial­sze, to Cha­nel nu­mer pięć.

– Czy jest w nich dużo kwia­tów? – za­py­tał Si­mon.

– Tak, mnó­stwo kwia­tów. Mó­wię ci, Si­mo­nie, to naj­słyn­niej­sze per­fumy na świe­cie. Uży­wają ich wszyst­kie gwiazdy fil­mowe.

Na­gle ukryła twarz w dło­niach i za­częła po­cią­gać no­sem. Si­mon się prze­stra­szył. Wy­jął bu­telkę z jej rąk i po­sta­wił obok po­zo­sta­łych. Nie ro­zu­miał, dla­czego za­częła pła­kać, przed chwilą była taka szczę­śliwa. Otarła łzy i po­gła­skała go po po­liczku.

– Je­stem po pro­stu taka wzru­szona – wy­ja­śniła. – Ni­gdy bym nie po­my­ślała, że Erna mi coś po­da­ruje.

Od­wró­ciła się i za­częła oglą­dać bu­telki.

– Ju­tro ty też do­sta­niesz pre­zent, pój­dziemy do sklepu z za­baw­kami.

Si­mon kla­snął w dło­nie.

– Ale czy nas na to stać? – upew­nił się.

– Tak, ju­tro bę­dzie nas stać. Ja do­sta­łam pre­zent, więc to­bie też się na­leży. Te­raz użyję tylko kro­pli Cha­nel nu­mer pięć.

Od­krę­ciła kwa­dra­tową za­krętkę z bu­telki, zwil­żyła pa­lec wska­zu­jący, po czym lewy nad­gar­stek.

– Dla­czego na­kła­dasz je na rękę?

Bon­nie od­sta­wiła bu­telkę i wy­ja­śniła.

– Patrz, tu­taj skóra jest bar­dzo cienka. A pod nią jest grube na­czy­nie krwio­no­śne, dla­tego jest w tym miej­scu bar­dzo cie­pła. Pod­grzane per­fumy pachną wy­jąt­kowo sil­nie. Chodź, Si­mo­nie, te­raz zro­bimy ogromny na­miot.

Cztery krze­sła i cztery prze­ście­ra­dła póź­niej Si­mon miał piękny na­miot, który stał na środku pod­łogi w sa­lo­nie. Chwy­cił po­duszki z ka­napy i wczoł­gał się do środka, Bon­nie przy­kuc­nęła i po­dą­żyła za nim. Przez chwilę sie­dzieli tak w mil­cze­niu.

– Przy­niosę książkę, siedź tu­taj i cze­kaj – po­le­ciła. – I la­tarkę – do­dała.

Zna­la­zła książkę na półce i wró­ciła do środka, umo­ściła się na po­duszce.

– Czy mo­żemy kie­dyś ku­pić praw­dziwy na­miot i spać na ze­wnątrz, w le­sie? – spy­tał Si­mon z na­dzieją.

– Tak – od­parła – obie­cuję, ale pew­nie zaj­mie to tro­chę czasu. Pro­szę, przy­trzy­maj la­tarkę.

Prze­czy­tała całą książkę. Jej głos wzno­sił się i opa­dał, a Si­mon wy­raź­nie wi­dział prze­ra­ża­jące stwory. Ba­wił się su­per, jak zwy­kle, prze­cież to była tylko bajka, do­brze się skoń­czyła, mały Max za­wsze wra­cał do domu cały i zdrowy.

– Chcę tu dzi­siaj spać – rzu­cił na­gle – chcę spać w na­mio­cie.

– Ale pod­łoga jest twarda jak ka­mień, nie bę­dzie ci zbyt wy­god­nie.

Si­mon się uparł. Po ko­la­cji po­szedł do ła­zienki i umył zęby, bar­dzo do­kład­nie. Bon­nie przy­nio­sła mu koł­drę i po­duszkę, w szafce zna­la­zła jesz­cze po­duszki na me­ble ogro­dowe, po czym wczoł­gała się do na­miotu i przy­go­to­wała mu pro­ste łóżko. Po­wie­dział „do­bra­noc” i wsko­czył do środka, kła­dąc się na boku z ręką pod po­licz­kiem. Wi­działa la­tarkę prze­świ­tu­jącą przez prze­ście­ra­dła. Usia­dła w fo­telu przed te­le­wi­zo­rem, żeby obej­rzeć wia­do­mo­ści. Wie­działa, że mały nie śpi, ale nie da­wała nic po so­bie po­znać.

– Damy so­bie radę – szep­nęła do sie­bie uspo­ka­ja­jąco. – Mu­szę po­dzię­ko­wać Er­nie. Pew­nie to zi­gno­ruje, bo taka już jest.

O dzie­sią­tej wy­łą­czyła te­le­wi­zor. Si­mon zga­sił la­tarkę, przez chwilę sie­działa i na­słu­chi­wała. My­ślała, że pew­nie leży tam, wstrzy­mu­jąc od­dech, i też na­słu­chuje. Wstała więc, zga­siła lampy, w na­mio­cie zro­biło się ciemno. Sam chciał tam spać, w przy­tul­nej ja­skini z wszyst­kimi po­dusz­kami. We­szła do sy­pialni, ale drzwi zo­sta­wiła otwarte w ocze­ki­wa­niu, wie­działa, że za­raz się po­jawi. Że nie pój­dzie do swo­jego po­koju. Przy­cho­dził do niej, kiedy my­ślał, że już za­snęła, a ona od­chy­lała go­ścin­nie koł­drę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki