Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inspektor Konrad Sejer zostaje wezwany do zbadania sprawy podwójnego morderstwa, którego ofiarami są Bonnie Hayden, pracująca jako pomoc domowa, oraz jej czteroletni syn Simon. Ich ciała znaleziono w starej zardzewiałej przyczepie kempingowej na polu w pobliżu jednego gospodarstwa. Sprawca wielokrotnie dźgnął kobietę i dziecko nożem. Jedynym śladem, jaki pozostawił po sobie morderca, jest krwawy odcisk buta.
Przed tą potworną zbrodnią w pewnym domu rozgrywa się innego rodzaju dramat. Umierająca na nowotwór kobieta wyznaje swojemu dwudziestojednoletniemu synowi Eddiemu, że jest adoptowany, a mężczyzna, którego chłopak uważał całe swoje życie za ojca, okazuje się tak naprawdę obcym człowiekiem.
Wraz z rozwojem śledztwa Sejer zagłębia się w sprawy rodzinne Bonnie. Odkrywa powody, dla których ludzie kłamią, i motywacje, jakimi człowiek się kieruje, dopuszczając się najstraszliwszych czynów.
Karin Fossum to norweska królowa zbrodni. Największą popularność przyniosła jej seria kryminałów o inspektorze Sejerze. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a wybrane części otrzymały nagrodę za najlepszą powieść kryminalną w krajach skandynawskich. Autorka w swoich książkach skupia się przede wszystkim na motywacjach morderców i logice stojącej za dokonywanymi zbrodniami. Pisarka obnaża mechanizmy strachu, szaleństwa i cierpienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Helvetesilden
Przekład: Joanna Barbara Bernat
Copyright © Karin Fossum, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Henriette Mørk
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Bugalska
ISBN 978-87-0238-062-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Najdroższemu Finnowi – dziękuję.
Piąty lipca 2005, upał
Kobiety i dzieci smażyły się w słońcu, mężczyźni rozsądnie trzymali się w cieniu, z opuszczonymi na oczy rondami kapeluszy. Na polach w pobliżu gospodarstwa Skarven, w małej dolinie z kępą czarnych świerków, stała stara przyczepa kempingowa marki Fendt z rdzą wokół okien. W jednym z nich, pod postrzępioną firanką, leżały martwe owady, uwięzione w nylonowej siatce pomiędzy gęstymi, cienkimi nitkami i białą koronką. Tuż za drzwiami leżało dziecko, cztero– lub pięcioletnie. A na wąskiej kanapie pod oknem – dorosła kobieta. Miała szeroką ranę w kąciku ust, krew sączyła się po jej brodzie. Inspektor stał w drzwiach, serce mu waliło.
Przyczepa była w fatalnym stanie, czy naprawdę ta dwójka tu mieszkała, matka i dziecko? Nie, nie sądził. Może tylko bawili się w coś. Na spacerze przez pola w piękną pogodę spostrzegli zardzewiały mały domek. Tej nocy będziemy spać na dworze, w przyczepie!
Na zachodzie leżała miejscowość Geirastadir, na wschodzie Haugane, a tutaj, w czarnej kępie drzew, matka z dzieckiem. Sejer wszedł do środka. Adrenalina wysuszyła mu wargi. Przekroczył ciało chłopca, uważając, by nie wdepnąć w krew, zauważył nóż leżący na podłodze przed szafką kuchenną. Nóż z drewnianą rękojeścią i mosiężnymi nitami oraz długim, wąskim ostrzem, używany do filetowania ryb lub mięsa. Na błyszczącym ostrzu strużki krwi, spłynęła silnym strumieniem, śmierdziało zgnilizną. Na blacie torebka z czerwonym portfelem o wielu przegródkach. Plecak, niedojedzona pizza, trochę ubrań na półce. W portfelu tysiąc koron w gotówce. Nie był to więc rabunek, niczego takiego zresztą nie podejrzewał. Zawsze jest jakiś związek, pomyślał, powód, motyw. Jakaś sprawa z przeszłości. Ten, kto zabił matkę i dziecko, wiedział, kim są. I gdzie ich spotkać. Szukał swoich ofiar, przeszedł przez pola i znalazł tę kryjówkę. Jeśli faktycznie się tu ukrywali. Zostać osaczonym w tak ciasnej przestrzeni, z rdzą, wilgocią i nieprzyjemnym zapachem, to kiepska sprawa. Dach przeciekał, no i te martwe owady. Dziecko miało na sobie dres w norweskich barwach, czerwono-niebiesko-biały, nie mógł na oko określić, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Leżało na podłodze na plecach, z wyciągniętymi ramionami, jakby odepchnięte od drzwi. Kilka jasnych loków przylgnęło do czoła. Głowa była odchylona do tyłu, szyja cienka i biała. Sejer otworzył portfel, który przed chwilą znalazł, wyjął z niego prawo jazdy. Bonnie Hayden, tak nazywała się matka. Dziecko pozostawało jednak bezimienne.
– Nie – rzucił do pozostałych, którzy chcieli wejść. – Niczego nie dotykać. Od zdarzenia nie minęło wiele czasu, krew jeszcze nie wyschła. Zadzwoń do Snorrasona, do Instytutu Medycyny Sądowej, i poproś, by natychmiast tu przyjechał.
Musiał wyjść na świeże powietrze, postał chwilę i odetchnął. Kilka rzeczy zauważył krystalicznie jasno: że ptaki wciąż śpiewają, że świerki falują na wietrze swymi czarnymi spódnicami, że drozd na polu znalazł kawałek ziemi, w której teraz grzebał i dziobał. Policjanci odgrodzili spory obszar dookoła przyczepy. Plastikowe taśmy drżały na wietrze jak kolorowe wstążki na prezentach.
Szli teraz suchą ścieżką w górę w kierunku Geirastadir. Nie rozmawiali, rzucali tylko krótkie, ciche uwagi. To tutaj poszedł, tędy uciekł po przestępstwie.
– Jedna z ofiar musiała widzieć śmierć drugiej – stwierdził Sejer, zwracając się do młodszego kolegi. Czy dziecko było świadkiem zabójstwa matki, czy też odwrotnie? Nie wiedział, która wersja byłaby straszniejsza. Tej dwójce przydarzyło się najgorsze. Na tym odludziu pojawił się diabeł i ich zasztyletował. Było też w tych morderstwach coś umyślnego, zaplanowanego, nie mógł na to spojrzeć w inny sposób. Boże, mam nadzieję, że nie męczyli się długo, pomyślał. Zamienił kilka słów z rolnikiem, który ich znalazł. Stał przestraszony w odpowiedniej odległości, nie mógł ani podejść, ani wrócić, nie chciał iść do domu, nie chciał też zostać. To on był właścicielem przyczepy, od wielu lat tkwiła tu nieużywana, rdzewiała pośród drzew.
– Będziemy się z panem jeszcze kontaktować – uprzedził Konrad Sejer. – Czy widział pan kogoś w okolicy w ciągu ostatnich kilku dni? Kogoś obcego?
– Nie, nie widziałem żywej duszy. Pracują u mnie w gospodarstwie Polacy – dodał – wiedzieli o matce i chłopcu, o tym, że nocują w przyczepie. To była tylko jedna noc, ona przyjechała tu wczoraj. Nie chce mi się wierzyć, że którykolwiek z nich jest w to zamieszany. Jeśli tak jest, nie pogodzę się z tym, to przecież moi ludzie.
– Na podłodze przyczepy leży nóż – powiedział Sejer – widział go pan?
Rolnik wstrzymał oddech.
– Ledwie.
– Chciałbym, żeby się mu pan bliżej przyjrzał. Może zauważył go pan już gdzieś wcześniej.
– Muszę tam znowu zaglądnąć? – spytał wyraźnie niechętny.
– Tak.
Wszedł po dwóch stopniach i zajrzał do środka.
– To nie nasz – stwierdził. – Mogę już iść?
– Tak, przyjdziemy później. Proszę nie rozmawiać z prasą.
Sejer miał już wrócić do środka, aby kontynuować oględziny, kiedy zauważył coś w trawie obok wąskich drzwi. Przewrócona patera. Ciasto zsunęło się z krawędzi i leżało na ziemi. Było nietknięte. Zdziwił się i dopilnował, by zostało sfotografowane. Tłuste wrony bez wątpienia rzuciłyby się na nie i pożarły je w krótkim czasie albo zabrały ze sobą. Technicy robili zdjęcia przykucnięci i skuleni w ciasnej przyczepie. Na linoleum znaleźli kilka krwawych odcisków dużej podeszwy, większość była niewyraźna lub niekompletna, tylko jeden zachował się w całości. Sejer stąpał ostrożnie między trupami. Ostry zapach krwi drażnił mu nos, umysł miał jednak czysty. Przez okno zobaczył gęstą kępę krzewów pełną dojrzałych malin.
*
Grudzień 2004
Tuż przed Bożym Narodzeniem w końcu spadł śnieg.
– Naprawdę musisz wychodzić? – narzekał Eddie. – Patrz, jaka śnieżyca! W radiu mówili, że jest ślisko, trudne warunki do jazdy, i radzili, żeby zostać w domu i patrzeć przez okno na padający śnieg! Prawie nic nie widać!
Mass położyła mu dłoń na ramieniu.
– Eddie – powiedziała łagodnie, choć stanowczo – mam opony z kolcami. Jasne, że będę jechać ostrożnie, będę się wlec jak żółw. Chcę wrócić do domu, do ciebie, cała i zdrowa. Ale muszę jechać do sklepu, potrzebujemy jedzenia. A może zamierzasz głodować?
Na myśl o głodzie Eddie pokręcił ciężką głową.
– Zostaniesz w domu i poczekasz, razem z Shibą – zdecydowała. – Co chcesz ze sklepu? Na pewno jesteś głodny.
Eddie Malthe wierzchem dłoni wytarł nos. Sylwetką przypominał gigantyczną gruszkę, łydki miał cienkie i patykowate, a stopy w grubych butach, które zawsze nosił, były wąskie przy pięcie, a w kierunku palców znacznie się rozszerzały – przypominały łapy gęsi. Pięści miał duże i białe, palce krótkie i grube.
– Ślimaczki cynamonowe – zażądał stanowczo.
– Ślimaczki cynamonowe, tak jest. Dobra, jadę. Bądź miły dla Shiby, nie ciągnij jej za ogon. Wiem, że tak robisz, kiedy jesteś sam w domu.
– Obiecuję, że nie będę – powiedział Eddie, chociaż to właśnie planował. Kiedy chwytał ją za ogon, zawsze zaczynała się wiercić, długimi pazurami drapała podłogę, by uciec. – Pamiętaj o pasach!
Matka wkładała właśnie płaszcz.
– Nie zapomnij telefonu – kontynuował. – Zadzwoń, jeśli zjedziesz z drogi, zadzwoń na sto dwanaście. O ile nie stracisz przytomności, rzecz jasna.
– Daj już spokój – poprosiła. – Usiądź sobie na kanapie, ja wrócę najpóźniej za czterdzieści pięć minut.
Eddie spojrzał na matkę.
– Kiedy wychodzisz, w całym domu robi się zimno – narzekał. – Wiesz, jak to jest. Nie zapomnij o ślimaczkach cynamonowych. Jeśli ich nie będzie, kup mi ciastka. Cytrynowe markizy.
Patrzył zbolałym wzrokiem przez okno, szyby były błyszczące i czyste, matka pilnowała porządku. Zobaczył, jak samochód wyjeżdża tyłem z garażu i skręca na główną ulicę. Śnieżyca zelżała, śnieg zmieciony przez silny wiatr utworzył zaspy przy drodze. Cicho modlił się, by nic złego się nie stało. Żeby mama wróciła do domu w jednym kawałku, z mlekiem i ciastkami. Pies spał przed żeliwnym kominkiem z głową opartą na łapach. Podszedł i złapał go mocno za ogon, jak zawsze. Zwierzak zaczął skomleć, przez chwilę biegł w miejscu, aż w końcu wyrwał się i schronił w kuchni. Eddie usiadł na kanapie, wziął gazetę i otworzył ją na przedostatniej stronie, na której znajdowała się krzyżówka. Zwykle dawał radę ją rozwiązać. Nie brakowało mu przecież rozumu. Znalazł ołówek i zaczął czytać. Pionowo, pomyślał, „głośny sukces” na sześć liter. Wpisał w kratki słowo „furora”.
Pies leżał nieruchomo w kącie kuchni, kominek grzał. Ośmioletnia labradorka miała sporą nadwagę i nie zostało jej wiele czasu, tak twierdziła matka. Jej ciało było pełne guzów, czuł je przez żółte futro, ale nie mieli ubezpieczenia ani funduszy na operację.
– Życie po prostu musi się toczyć swoim torem – mawiała matka. – Wiesz, nic nie trwa wiecznie.
– Wiem – odpowiadał wtedy Eddie. Potem zawsze myślał o śmierci matki, bo przecież kiedyś nadejdzie. Chociaż miała ledwie pięćdziesiąt sześć lat, a on sam skończył dwadzieścia jeden, na myśl o końcu robiło mu się gorąco z przerażenia. Często musiał kłaść rękę na sercu, aby je uspokoić. „Król na szachownicy” – przeczytał, miał już pierwszą literę z furory, było to „f”. Wpisał w kwadraty słowo „figura”. Zawsze zaczynał od najłatwiejszych haseł. Potem spojrzał na zegar tykający na ścianie. Za dwadzieścia minut powinna wrócić matka, ze ślimaczkami cynamonowymi. Czuł już ich smak w ustach. Oby tylko były w sklepie. Oby tylko były świeże i pyszne! „Jad”, to może być trucizna. Albo toksyna. Na siedem liter, więc to drugie, miał teraz ostatnią literę z hasła „krzyk opon”. Kończyło się na „k”. Tu musiał być „pisk”. Kolejne hasła były już trudniejsze, zafundował więc sobie przerwę. Zbliżył się do okna, wpatrywał się w zaspę śnieżną, prosząc Jezusa o opiekę, o ile oczywiście istniał. Pozwól mamie przetrwać burzę. Siedzę tu sam, czekając na słodycze. Jesteśmy tylko we dwójkę. Musisz się nami opiekować!
Znów poszedł do kuchni, do Shiby, pociągnął ją mocno za ogon i zaśmiał się, kiedy podskoczyła i pobiegła z powrotem do salonu. Wczołgała się pod kanapę, sapiąc głośno.
– Ty tchórzu – rechotał – czemu mnie nie ugryziesz? Nie masz zębów w pysku?
Potem znów usiadł nad krzyżówką, ssąc ołówek. Słowo „koniec” na cztery litery wytrąciło go z równowagi.
Minęło czterdzieści pięć minut, a matki nie było. Zmartwiony chwycił komórkę i grubymi palcami wybrał jej numer. Usłyszał jednak tylko oznajmiający głos: „Osoba, do której dzwonisz, ma wyłączony telefon bądź jest niedostępna”. Znowu podszedł do okna i wgapił się w śnieżycę, była gęsta i biała, słońce ledwo się przez nią przebijało. Wiedział, że później matka każe mu odśnieżać, czego szczerze nienawidził. Dla pewności zadzwonił jeszcze raz, ale usłyszał ten sam beznamiętny komunikat. Minęło pięćdziesiąt minut. Stało się, pomyślał z rozpaczą, zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Teraz siedzi z nosem w poduszce powietrznej. Przez chwilę zastanawiał się, czy włożyć kurtkę i ruszyć na poszukiwania. Wreszcie, tak stojąc przy oknie, zaciskając pięści z niepokoju, zobaczył na horyzoncie jej samochód. Światła skierowały się w jego stronę, wybiegł do korytarza i dalej na schody.
– Powiedziałaś czterdzieści pięć minut – poskarżył się – przestraszyłaś mnie.
– Eddie, nie dramatyzuj. Nie mogę odebrać telefonu, kiedy prowadzę, byłam już prawie w domu.
– Były ślimaczki?
– Tak, kupiłam dwa opakowania. Masz, smacznego. Wstaw mleko do lodówki, ja pójdę odśnieżyć schody. Jak już zjesz, musisz wyjść i odśnieżyć podjazd.
Odliczyła siedem ślimaczków i położyła je na talerzu.
– Resztę dostaniesz wieczorem. Bądźmy szczerzy, jesteś dosyć gruby. Wiem, że duży z ciebie chłopak, ale sto trzydzieści kilo to naprawdę za wiele. Nadwaga jest niebezpieczna, Eddie. Mleko i ciastka osadzają się w żyłach jak glina. A potem tak powstała zatyczka odrywa się i wędruje do serca. A nawet do mózgu i wtedy koniec z krzyżówkami.
– No dobra, ale dostanę ostatnie ślimaczki wieczorem, prawda? – upewnił się.
– Tak, obiecuję. Wiesz, muszę być surowa. Ktoś musi się tobą opiekować, co do tego możemy się zgodzić.
– Powinniśmy iść do CC – odparł na to – potrzebuję ubrań. Chcę tę bluzę, którą widziałem w gazecie. I love New York.
W nocy śniły mu się kurczaki. Żółte, puszyste i miękkie, biegały na cienkich nóżkach. Podnosił je i wrzucał do garnka, z czosnkiem i masłem. Śnił, że pływały tam i bulgotały, piszcząc i szarpiąc się we wrzącej wodzie. Obudził się gwałtownie, kiedy sen się skończył. Leżąc, nasłuchiwał odgłosów z pokoju matki. Czasami mówiła przez sen, innym razem jęczała, ale najczęściej było cicho przez całą noc. Nie lubił, gdy matka spała. Kiedy nie było jej przy nim, kiedy nie odpowiadała na wezwanie, tylko leżała tam i oddychała w ciemności, poza jego zasięgiem.
Zawsze to on budził się pierwszy i zostawał w łóżku, słuchając i czekając, aż matka wstanie. Leżał w ciszy, póki nie usłyszał szumu spuszczanej toalety. Dopiero wtedy wyskoczył z łóżka, wszedł do salonu, odsunął zasłonę z okna i wpatrywał się w nowy dzień, który rozciągał się przed nim. Następnie pojawiał się kuchni, z jedną ręką w majtkach, drugą zaczął grzebać w chlebaku. Ukroił dwie kromki chleba i posmarował je grubą warstwą masła, sięgnął po cukiernicę. Strzepnął kilka ziarenek z gładkiej ceraty. Matka wyszła z łazienki i zobaczyła go tam, przy stole, z chlebem i cukrem.
– Zawsze to samo, ile jeszcze mam mówić, że trzeba umyć ręce przed jedzeniem, nie byłeś nawet w łazience. Te ręce były wszędzie.
Eddie miał swoje zdanie na ten temat. Wiedział, że często zasypiała z ręką między spoconymi udami, a czasami w nocy słyszał jej jęki.
– Kurwa, nie jestem przecież idiotą – wymamrotał do siebie. Chociaż matka goniła go do łazienki umyć ręce, to on miał ostatnie słowo. Kobieta wyjrzała przez okno na gęsty śnieg.
– Pojedziemy dzisiaj autobusem – spojrzała na syna – nie ma różnicy. Trzeba cię zabrać wreszcie do fryzjera, wyglądasz jak dziewczyna.
Eddie prychnął. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a jego głos był szorstki jak tarka. Z pewnością nie wyglądał na dziewczynę, jak mogła powiedzieć coś takiego. Gęste, brązowe i miękkie włosy rzeczywiście sięgały mu karku, ale nie lubił, gdy nożyczki zbliżały się do jego uszu.
Wkrótce siedziała na miejscu obok niego, zaciskając dłonie na brązowej torebce.
– Jedziemy do Dressmanna – stwierdziła stanowczo – tam mają bardzo duże rozmiary. Musisz przestać sypać cukier na kanapki, możesz dostać cukrzycy.
Nie odpowiedział na to. Siedział obok niej, wyczuwał zapach mydła. Lubił kołysanie autobusu, niskie, senne dudnienie silnika, zapach nowych, czerwonych pluszowych siedzeń. Zapach obcych ludzi, którymi nie musiał się przejmować.
Dressmann był na drugim piętrze centrum handlowego, pojechali ruchomymi schodami. Przed sklepem stały stojaki z towarem, było tu trochę starszych i przecenionych rzeczy.
– Poproszę spodnie i bluzę – powiedział głośno i wyraźnie do młodej dziewczyny, która podeszła ich obsłużyć. – Spodnie muszą być czarne. Mają mieć wiele kieszeni z przodu i z tyłu oraz wzdłuż nogawek. Nie dżinsy, to musi być inny materiał. Sztywne ubrania są obrzydliwe. Rozmiar XL, jestem dużym chłopcem.
Uśmiechała się, odsłaniając białe zęby. Jej skóra była ciemna jak czekolada, a włosy czarne.
– Nie jesteś z Norwegii – stwierdził Eddie stanowczo.
– Ależ jestem – odparła natychmiast. – Mój ojciec jest Etiopczykiem, ale urodziłam się i wychowałam w Norwegii. Proszę, tutaj mam spodnie z mnóstwem kieszeni. Sześć z przodu i dwie z tyłu, to nieźle, prawda?
– Nie są czarne. – Eddie nie był zadowolony.
– Nie, ale ze wszystkiego, co mamy, najlepiej spełniają twoje wymagania. W twoim rozmiarze. Jeśli kieszenie są takie istotne. Mam też inne czarne spodnie, tylko to dżinsy. A dżinsów przecież nie chcesz.
– Dobrze – powiedział Eddie – dziś pojadę do domu w ciemnoniebieskich spodniach. Niesamowite, że nie można spełnić takich skromnych życzeń. Potrzebuję też bluzy – dodał – też ma być czarna. Czy kiedykolwiek byłaś w Etiopii w poszukiwaniu swoich korzeni? – zapytał zaciekawiony.
Matka wkroczyła zirytowana.
– Nie przeszkadzaj pani w pracy. Chodź do przymierzalni, musisz sprawdzić te spodnie. W międzyczasie poszukam bluzy. Nie pytaj ludzi, skąd pochodzą, to nie twoja sprawa. Czy podobałoby ci się, gdyby ktoś pytał o twoje pochodzenie?
– Tak, bardzo by mi się to podobało – odparł.
Przesunął zasłonę i wszedł do ciasnej przymierzalni, zdjął stare spodnie i włożył nowe. Matka przyszła z bluzą, znalazła na wieszaku taką z napisem „Nowy Jork”, ale Eddie nie chciał jej przymierzać, widział, że pasuje. Mass zapłaciła siedemset dwadzieścia koron, po czym wyszli ze sklepu, on niósł torbę.
Stali przed ladą w kawiarni Christiania na drugim piętrze.
– Możesz zjeść kanapkę – uznała Mass – i ciasto. Ja wezmę gofra z dżemem. Eddie, nie pytaj obcokrajowców, skąd są.
– Etiopia jest ładna – tłumaczył. – Nie ma się czego wstydzić.
Usiedli przy stoliku najbliżej okna. Eddie wgniatał napoleonkę w talerz, próbując rozdzielić wierzch na małe kawałki.
– Pamiętasz, jak wróciliśmy z Las Palmas – spytał – czy pamiętasz tego murzyna, który spadł ze schodów ruchomych na Gardermoen? Złamał obie nogi. W kilku miejscach. To najgorsze, co w życiu widziałem.
– Nie wolno mówić „murzyn” – pouczyła go Mass. – Dlaczego teraz o nim pomyślałeś?
– Bo my teraz musimy zjechać schodami ruchomymi.
– Uważaj, trzymaj się poręczy. Ja wezmę torby.
Oblizał wargi.
– Dziś wieczorem będę oglądał program Tore na tropie – powiedział. – Wiesz, dużo myślałem o babci i dziadku. I wszystkich innych ze strony taty. Skąd się wzięli. I kto był przed nimi. Jak żyli. Co robili.
Mass napiła się kawy.
– Oni nie żyją – przekonywała – to nie ma znaczenia. Zostaliśmy tylko ty i ja i myślę, że dobrze sobie radzimy. – Ugryzła gofra. – Myślę, że powinieneś znaleźć sobie dziewczynę. Kiedyś mnie zabraknie.
Eddie miał przerażoną minę.
– Po co mi dziewczyna, przecież mam ciebie. Było ci smutno, kiedy tata odszedł?
– Nie – odparła – niezupełnie, byłam na to przygotowana. Był bawidamkiem, Eddie, nie będę owijać w bawełnę. Mówiłam ci, że znalazł sobie inną, oczywiście była dużo młodsza ode mnie, tacy już są mężczyźni. Ale potem zachorował, umarł w dziewięćdziesiątym drugim, więc ta druga też się nim nie nacieszyła. Nie wiem, czy mieli dzieci, nie ma co do tego pewności. Już o tym rozmawialiśmy, Eddie, nie mam nic więcej do dodania.
– Wygląda na to, że twoim zdaniem wszystko było w porządku. – Eddie zdawał się urażony. – Nie myślałaś o mnie?
– Oczywiście, że myślałam. Ale nie chciałam też, żebyś dorastał z ojcem, który nas nie chciał.
Później tego popołudnia Eddie siedział na kanapie z gazetą. Lubił czytać nekrologi, były dla niego jak cukierki, starsze panie pachnące kamforą i małe dzieci słodkie jak karmelki. W niektórych przypadkach śmierć była mocna, jak lukrecja z pieprzem. Morderstwa lub samobójstwa i ludzie, którzy przegrali walkę z rakiem. Bez reszty pochłonęły go rozmyślania. Potem wrócił do krzyżówki. „Korona”. Na pięć liter, ostatnią było „s”. Nie chodzi o koronę królewską ani o markę piwa, bo ją pisze się przez „c”. Było też chyba coś z koroną słońca? Usiadł przy komputerze i ku swojemu zdumieniu znalazł informację, że to także wirus.
– Tak dużo wiem – pomyślał z zadowoleniem. – Ogarniam.
*
Blåkollen, grudzień 2004
Dziecko spało obok niej z mokrym kosmykiem włosów na czole. Czteroipółletnie, z jasnymi lokami i małymi białymi rączkami zakończonymi paznokciami jak z masy perłowej.
– Simon – wyszeptała – nie śpisz? Zaczął się nowy dzień, musimy wstać.
Wiercił się w łóżku, przewrócił się na bok i chciał dalej spać.
– W takim razie wstanę sama – powiedziała zrezygnowana i postawiła jedną stopę na podłodze. – Zrobię ci owsiankę. Płatki owsiane z masłem i rodzynkami oraz cukrem i cynamonem.
Usłyszała westchnienie, jakby wiadomość o gorącej owsiance przedostała się przez zasłonę snu. Pocałowała go w policzek i poczuła, jaki jest ciepły i puszysty. Potem włożyła ciepły sweter, przeszła przez zimną podłogę do kuchni. Wlała mleko do garnka i dodała płatki, posypała łyżeczką soli. Na koniec garść rodzynek. Potem wróciła do sypialni i podniosła małego z łóżka. Sennie przewrócił oczami i objął ją za szyję. Ważył tyle co nic, był szczupłym chłopcem. Zaniosła go do łazienki i pomogła mu się ubrać, opierał się o umywalkę. Potem usiadł na wysokim krześle przy kuchennym stole. Jak zawsze zupełnie stracił panowanie nad sobą, nie chciał iść do przedszkola, krzyczał i uderzał łyżką w stół, aż owsianka się rozchlapała. Bonnie zalała się łzami.
– Ale będzie tak miło – powiedziała z zapałem. – Może pobawisz się z Martą. Może dostaniesz kakao z piankami – dodała, głaszcząc go po policzku. Nadal walił łyżką w stół. Chciał tylko być z matką, a przede wszystkim wrócić do łóżka i ciepłej kołdry. Bonnie dosłodziła mu owsiankę i dolała mleka.
– Przyjdę po ciebie po południu i pobawimy się razem. Możemy zrobić namiot z narzuty i krzeseł, możesz zamieszkać sobie w namiocie, a ja przyniosę ci obiad, to będzie miłe, prawda?
Każde z dzieci w przedszkolu miało swój symbol, na szafce Simona znalazł się ślimak. Ślimak niósł swój domek na grzbiecie, czułki sterczały jak dwie antenki. Chłopiec opadł ciężko na sosnową ławkę, podczas gdy matka ściągnęła mu kurtkę, czapkę, szalik, rękawiczki i ciepłe buty. Trochę się złamał, nie miał już siły protestować, wiedział, że mama musi iść. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do innych dzieci, które tłoczyły się w sali. To nie w porządku, pomyślała Bonnie, zostawiać go innym. Znikać na cały dzień. Powinniśmy być razem przez całą dobę. Dziecko blisko jej ciała, na wyciągnięcie ręki, by mogła je od razu pocieszyć, gdy coś się stanie. Spędzali razem ledwie trzy godziny wieczorem. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, ale musiała pracować. Była pomocą domową osób starszych, sprzątała, szorowała i polerowała, trzepała dywany i podawała jedzenie. Dziś jej pierwszą klientką była Erna, co stanowiło wyzwanie.
– Dzień dobry, Simon – powiedziała Kaja, dyrektorka przedszkola. – Co chciałbyś dzisiaj robić?
Nie odpowiedział. Nie był przyzwyczajony do spełniania jego życzeń, powoli przeszedł przez salę i usiadł na dużej narożnej kanapie, znalazł książeczkę z obrazkami. Zaczął przewracać strony cienkimi palcami. Potrafił przeczytać kilka słów, których nauczyła go matka: „lód”, „małpa”, a także swoje imię. Zobaczył plecy matki znikające za drzwiami, a chwilę później podbiegł do okna. Tylne światła zniknęły za bramą i dalej na drodze. Teraz musiał czekać dziewięć godzin. Powoli przekartkował książkę. Kaja usiadła obok niego.
– Dzisiaj masz dyżur w kuchni – powiedziała z uśmiechem – będzie miło, prawda? Upieczemy bułki. Możesz zagnieść ciasto.
Simon na to też nie odpowiedział. Widok biednego, nieszczęśliwego chłopczyka, który miał zaledwie cztery i pół roku, prawie załamał Kaję. Nikt nie powinien zostawiać płaczącego dziecka. Wszystko było nie tak, współczuła Bonnie Hayden. Potem próbowała myśleć o wszystkim, co dobre. Że nigdy nie głodował ani nie marzł, że był kochanym dzieckiem, nie wszyscy mieli takie szczęście. Bonnie siedziała chwilę w samochodzie, żeby się pozbierać. Ten sam ból każdego ranka, te same wyrzuty sumienia, które musiała tłumić. Wyjechała przez bramę w drodze do domu Erny, niezwykle wymagającej osoby. Bała się tego spotkania. Przeklinała własne życie, było tak żałosne, codzienna walka z płaczącym dzieckiem. Bieda i rozpacz związane z samodzielnym rodzicielstwem. Inni byli o wiele szczęśliwsi od niej, byli przeszczęśliwi, mieli plany i marzenia dotyczące siebie i dzieci. Często myślała o Simonie, o tym, że może mu się nie udać, że nigdy mu się nic nie uda i społeczeństwo go odrzuci. Życie było niekończącą się serią obowiązków i wymagań. Musiał sobie radzić w przedszkolu, musiał znaleźć przyjaciół. Dogadać się z personelem i innymi osobami. Potem musiał dobrze sobie radzić w szkole, w nauce i nawiązywaniu relacji. W końcu dorośnie, będzie musiał znaleźć pracę, najlepiej dobrze płatną, bezpieczną. Idealnie, gdyby miał dziewczynę, najlepiej, gdyby mieli dzieci. A jeśli nie zdecydują się na dzieci, będą musieli wyjaśniać dlaczego. „Nie chcemy” albo „Nie możemy”. A gdy dzieci się urodzą, będą musieli sobie znów radzić z niekończącym się oczekiwaniami społeczeństwa. Mój mały Simon, pomyślała z piekącymi oczami, jak to będzie? Samochód zgasł, kiedy wrzuciła czwarty bieg, w rurze wydechowej była dziura. Mógł się zepsuć w każdej chwili, a gdyby tak się stało, nie miałaby za co kupić nowego. Bez samochodu nie mogłaby już pracować jako pomoc domowa. Serce podskoczyło jej do gardła na samą tę myśl. Zacisnęła zęby i dodała gazu. Wiedziała, że Erna siedzi przy oknie i wypatruje jej jak jastrząb.
Jej profil był jak wyrzeźbiony w kamieniu. Bonnie zobaczyła przez szybę ostry grzbiet nosa. Jak zwykle nie spieszyła się z otwarciem, wpuszczała ją jakby z łaską, zawsze musiała zaznaczyć swoją obecność w ten sposób. Gdy tylko Bonnie znalazła się w środku, poczuła zapach starej osoby, która nie była już w stanie o siebie zadbać.
– Zimno dzisiaj – poskarżyła się Erna – musisz napalić. Tak bardzo marzną mi stopy, a tobie?
– Dziękuję, że pytasz – odparła Bonnie. – Simon był prawie siny, gdy doszliśmy do przedszkola.
– Te dzisiejsze matki, porzucacie dzieci – skomentowała Erna z przekąsem. – My tak nie robiłyśmy, cały czas byłyśmy z nimi. Dlaczego tak sobie urządziłaś życie, bez mężczyzny? Może nie dostał tego, czego potrzebował? Wiesz, jacy oni są.
– Odszedł – odpowiedziała Bonnie z rozpaczą – tłumaczyłam to już. Poderwał kogoś znacznie młodszego, nic nie mogłam poradzić. Musiałabyś go zobaczyć, miał kompletną obsesję na punkcie tej drugiej. Nie chcę szukać nikogo nowego, już mi wystarczy.
Wstała i poszła do sypialni Erny. W kącie znajdował się kosz ze skarpetkami, nie były ułożone parami. Bonnie czuła zmęczenie na sam ich widok. Przez chwilę tkwiła przy łóżku ze zwieszoną głową. Gdyby tylko mogła paść na miękki materac. Głowa bolała ją ze zmęczenia, nie mogła znieść myśli o sprzątaniu, mimo to odwróciła się z koszykiem skarpetek w ramionach. Wychodząc, spojrzała na ścianę, żeby jak zwykle przyjrzeć się wiszącej tam fotografii. To była Erna na bierzmowaniu, w sukni do ziemi. Za każdym razem patrzyła na to zdjęcie zdumiona. Czy to naprawdę Erna, trudno było w to uwierzyć – ta piękna dziewczyna o olśniewającym uśmiechu. Wróciła do salonu, wzięła głęboki oddech i zabrała się do pracy. Starsza kobieta siedziała na fotelu z kocem na kolanach, podążała za nią wzrokiem jak jastrząb, jej ostre spojrzenie dźgało Bonnie w plecy. Wzięła skarpetkę z koszyka, pochyliła się, podniosła nielekki dębowy stolik kawowy i nawlekła grubą skarpetę na jego nogę. Potem drugą, trzecią i czwartą. Następnie zajęła się fotelami, one też były ciężkie jak ołów. Na drugim końcu salonu Erna miała ogromny stół jadalny z sześcioma krzesłami, również wykonanymi z litego dębu. Wkrótce wszystkie meble Erny miały białe skarpety z czerwono-niebieskim paskiem. Potem musiała przyciągnąć odkurzacz marki Nilfisk. Drewniane meble były chronione zarówno przed ssawką odkurzacza, jak i długą miotłą, które w przeciwnym razie mogłyby o nie uderzyć, porysować je. Erna bała się zużycia, skarpetki były stałym rytuałem. Przez cały czas podążała wzrokiem za Bonnie. Dłonie leżały jak szpony na rąbku sukni, a chuda twarz przechylała się z boku na bok jak u drapieżnego ptaka.
– Trzeba dzisiaj umyć okna – stwierdziła – są na nich smugi. Czy nigdy nie nauczysz się używać ściągaczki?
– Jest za zimno, Erno – odpowiedziała Bonnie głośno przez wycie odkurzacza. Jej głos zdradzał znużenie.
Ale Erna znała na to radę.
– Dodaj trochę spirytusu do wody – rozkazała – jest w szafce.
Bonnie nie miała siły na odpowiedź. Prowadziła ssawkę odkurzacza między nogami stołu, bojąc się zbliżyć do szlachetnego drewna. Gdyby je porysowała, Erna zadzwoniłaby do biura ze skargą, twierdząc, że Bonnie jest nieostrożna i lekkomyślna. Nie żeby Ragnhild słuchała tego wszystkiego, ale i tak było to nie do zniesienia. Radio Erny było włączone, słuchała wiadomości. Urzędnikowi w urzędzie pracy w Oslo grożono śmiercią.
– To musi być cudzoziemiec – orzekła Erna – pewnie Afrykanin. Na tych ludzi nie ma rady, banda pasożytów.
Bonnie wyprostowała się, by dać odpocząć plecom. Sama bywała w tym urzędzie, pobierała numerek i stała w kolejce, kiedy nie miała pracy i otrzymywała zasiłek dla bezrobotnych. Zauważyła, że wielu petentów nie jest z Norwegii, i przyszło jej do głowy kilka gorzkich myśli, z których nie była dumna. Znów pochyliła się nad odkurzaczem. Simonie, gdzie teraz jesteś? Siedzisz w małym domku w kąciku zabaw czy na kanapie z książką? A może jeździsz na sankach z innymi? Nie płacz, bo zaraz będę, tylko muszę posprzątać. Codziennie muszę posprzątać. I może jeśli będę ciężko pracować i oszczędzać tyle, ile się da, będziemy mogli polecieć na wakacje samolotem. Na południe. Będziesz się kąpać w ciepłej wodzie i bawić w sypkim piasku.
– Mam nadzieję, że ten Afrykanin zostanie odesłany tam, skąd przyszedł – oświadczyła Erna ze swojego fotela.
– Jeśli jest Afrykaninem – odparła Bonnie. – Norwegowie też grożą ludziom, kiedy uznają, że mają ku temu powód.
Przesunęła lampę podłogową i kosz z gazetami, od czasu do czasu zerkając na okna. Błyszczały jak lustra. Dodać spirytus do wody, tak, chyba tego nie uniknie. Musiała ustawić drabinkę w śniegu, aby umyć szyby od zewnątrz. Duże okna w salonie nie dały się otworzyć. Odstawiła odkurzacz na miejsce w składziku, zatrzasnęła drzwi i usiadła na krześle, chcąc się trochę odprężyć. Z radia dobiegały dźwięki organów. Erna zamknęła oczy.
Przyszedł czas na mycie podłóg. Wstała i poszła po wiadro, napełniła je ciepłą wodą, ale nie gorącą, by nie zmatowić dębowego parkietu. Erna bardzo tego pilnowała. Potem zajęła się kuchnią i sypialnią, a na końcu posprzątała łazienkę. Fugi między białymi kafelkami poszarzały i Erna zasugerowała, żeby je wyczyścić szczoteczką do zębów.
Bonnie wytrzepała dywaniki. Wyprała ubrania i zmieniła pościel. Potem siadła przy kuchennym stole i wypolerowała pięcioramienny srebrny świecznik, który Erna kupiła kiedyś w Egipcie. Zgodnie z instrukcją z agencji w ogóle nie miała wykonywać tego rodzaju pracy, ale to było mile widziane zadanie, jakaś zmiana. Mogła siedzieć w spokoju i dać odpocząć plecom. Świecznik lśnił przepięknie. Ale potem musiała balansować na zewnątrz w śniegu przed dużymi oknami, podczas gdy Erna stała w środku i uważnie obserwowała. Nie mogła pozostawić ani jednego śladu po ściągaczce, to byłaby katastrofa. Ręce w gumowych rękawiczkach i uszy zmarzły niemiłosiernie. Wreszcie wniosła do domu drabinkę i odstawiła ją na miejsce. Podlała kwiaty i wytarła kurz, wyrzuciła stare gazety do kosza, wymieniła przepaloną w kuchni żarówkę, postawiła pięć białych świec na świeżo wyczyszczonym świeczniku. Następnie przejrzała jedzenie w lodówce. Mleko się przeterminowało, podobnie jak ser i wędlina. W końcu opadła na krzesło. Skończyła się połowa dnia pracy, teraz miała jechać do Marie. Tam było dużo łatwiej, miała małe mieszkanko w bloku dla starszych osób. Erna wstała z fotela i dziarsko ruszyła w kierunku sypialni. Bonnie siedziała i czekała, myśląc o Marie. Po chwili Erna wróciła z pudełkiem po butach.
– Weź to ze sobą – powiedziała szorstko – od dawna to tu trzymam. Dostałam to kiedyś pod choinkę. Takie rzeczy nie są mi już potrzebne.
Bonnie spojrzała na pudełko. Sznurek utrzymywał pokrywę na miejscu, było dość lekkie. Nigdy nic nie dostała od Erny, była strasznie skąpa. Czasem zbierała okruszki dla ptaków, to tyle. Ale Bonnie serdecznie podziękowała jej za prezent, pożegnała się, trzymając go w rękach.
Marie siedziała na krześle, a Bonnie ją kąpała.
Na ubranie włożyła foliowy płaszcz, mimo to była mokra jak zawsze. Najtrudniejsze było regulowanie temperatury wody, ponieważ Marie była strasznie wrażliwa. Najpierw trzeba było delikatnie umyć jej stopy. Było za gorąco, potem za zimno, a potem znowu za gorąco, ale w końcu udało im się znaleźć właściwe ustawienie. Później, kiedy chude ciało zostało wytarte ręcznikiem, a Marie usiadła na brzegu łóżka, Bonnie nasmarowała ją balsamem. Stara skóra była tak sucha, że łuszczyła się i odpadała małymi płatkami. Podczas gdy Bonnie ją masowała, Marie siedziała i rozmyślała nad ludzkim złem, jak to miała w zwyczaju. Mężczyzna udusił swoją żonę sznurem. Owinął ją dywanem i wsadził do samochodu, a potem pojechał do kamieniołomu i tam ją porzucił.
– Myślisz, że tu przyjdzie? – zawołała Marie ze strachem.
Bonnie uśmiechnęła się mimowolnie. Doszła do stóp Marie, były małe jak u dziecka.
– Nie, kochana, skąd ten pomysł? Pokłócili się – przekonywała – a ty tego nigdy nie robisz. Poza tym zamkną go w więzieniu, na wiele lat.
– Ale kiedyś wyjdzie. – Marie nie mogła się uspokoić. – I wtedy będzie szukał nowej ofiary. Nie otworzę mu drzwi. Pamiętaj, żeby zadzwonić trzy razy, krótko, żebym wiedziała, że to ty.
*
Simon siedział i wypatrywał jej przez okno.
Bonnie zajechała przed przedszkole, była szczęśliwa, bo teraz mieli być tylko we dwoje, przez cały wieczór i całą noc. Chciała nadrobić wszystko, czego nie zrobili w ciągu dnia, kupiła butelkę piwa imbirowego i paczkę herbatników w kształcie dinozaurów. Przybiegł, kiedy tylko otworzyła drzwi, policzki miał czerwone, był na mrozie przez długi czas. Natychmiast usiadł na miejscu pod ślimakiem, pomogła mu się ubrać.
– Teraz idziemy do domu i robimy namiot. Będzie naprawdę wielki, użyjemy wszystkich prześcieradeł i koców, mam dużo klamerek.
Simon wsiadł do samochodu, zapięła mu pas bezpieczeństwa.
– Masz pozdrowienia od Marie – powiedziała łagodnie. – Nigdy nie pamięta, ile masz lat, myśli, że chodzisz do szkoły.
– Co masz w tym pudełku? – zapytał zaciekawiony. Bonnie położyła owinięte sznurkiem pudełko po butach na tylnym siedzeniu samochodu. Wsiadła z powrotem i odpaliła opla, a ten ruszył jak zwykle, z rzężeniem.
– Nie mam pojęcia, dostałam to od Erny. Jak myślisz, co to jest? Zgadniemy?
Simon sięgnął po pudełko i położył je sobie na kolanach. Potrząsnął nim kilka razy, ale nic nie było słychać.
– To nie buty? – upewnił się.
Bonnie się roześmiała.
– Nie – spojrzała na niego w lusterku – nie mogę nosić butów Erny, ma o wiele większy rozmiar niż ja.
Pomyślała chwilę i skierowała się na ulicę. Najpierw jednak spojrzała w prawo i lewo, by upewnić się, że droga jest wolna.
– Zastanawiałam się, czy to może być wazon albo jakieś filiżanki do kawy, których nie używa. Powiedziała, że dostała to na święta i już tego nie potrzebuje. Że jest za stara.
– Można być za starym na filiżanki do kawy? – zapytał zdziwiony Simon.
– Nie, oczywiście, że nie, faktycznie, nie pomyślałam. Może to czekolada, to jest coś, co starsze panie dostają na gwiazdkę. Jeśli tak jest, to pewnie jest przeterminowana i nie możemy jej zjeść.
– Dostają też kapcie – stwierdził Simon niczym mały dorosły. – Babcia ma kilka par i wszystkie dostała od nas.
– Może to mała torebka – dodała Bonnie po chwili milczenia. – Byłoby miło. Erna nigdzie przecież nie wychodzi. Może pomyślała, że będę mieć z torebki lepszy użytek niż ona.
Simon pochylił się do przodu i chwycił oparcie jej siedzenia.
– Ty też nigdzie nie chodzisz – zauważył.
Bonnie ponownie spojrzała na niego w lusterku.
– Masz rację, też nigdy tego nie robię. Wolę być z tobą.
Kiedy wrócili do domu i zdjęli ubrania w przedpokoju, Bonnie zapytała, czy chciałby najpierw zjeść, czy od razu otworzyć pudełko. Simon zastanowił się chwilę.
– Co na kolację? – spytał.
– Makaron świderki z sosem pomidorowym.
Bonnie położyła pudełko na stole, a Simon usiadł na kanapie z podciągniętymi kolanami. Podniósł karton i nim potrząsnął, nasłuchując.
– Ciekawe, czy to lampa… – zastanawiał się poważnym tonem.
– Musiałaby być bardzo mała – stwierdziła Bonnie. – Ale może to latarka. Rzeczywiście byłaby niepotrzebna Ernie. Chociaż nie, czasem prąd się wyłącza, a ona musi zajrzeć do skrzynki z bezpiecznikami. Wyobrażam sobie, jak potyka się po domu, wpadając na swoje monstrualne meble, przewracając lampy i zdzierając zasłony.
Simon prychnął i roześmiał się głośno.
– Najpierw zjemy, dzięki temu tajemnica stanie się jeszcze ciekawsza. Kto pierwszy do kuchni!
W pośpiechu ciągnął ze sobą stołek, którego potrzebował, by sięgnąć do blatu. Lubił patrzeć, jak mama gotuje, obserwować jej chude palce bez pierścionków.
– Dobrze, trzeba się uczyć. Pewnego dnia dorośniesz i będziesz musiał się wyprowadzić i gotować sobie sam.
Simon stanowczo potrząsnął głową.
– Nie, chcę mieszkać z tobą, nie chcę się przeprowadzać.
Bonnie napełniła rondel wodą i postawiła go na kuchence. Gdy po chwili woda zawrzała, otworzyła torebkę z makaronem i sosem pomidorowym w proszku. Simon dostał kilka suchych kawałków makaronu do zabawy. Ułożył je jeden za drugim na blacie, w długim rzędzie, jak łańcuszek z pereł. Zapytała, co chce przeczytać przed snem.
– Tam, gdzie żyją dzikie stwory – odpowiedział szybko.
– Ale czytaliśmy to wczoraj.
– Nie szkodzi, mogę słuchać tej opowieści wiele razy.
Bonnie położyła jedzenie na stole, a Simon usiadł. Przez cały czas wyglądał do salonu, za pudełkiem, które tam stało, tak kuszące, z cienkim sznurkiem. Jadł w pośpiechu, później pomógł matce sprzątać ze stołu i czekał, podczas gdy płukała talerze gorącą wodą i układała je na blacie. W końcu wytarła stół i poszła do salonu. Gdy tylko położyła pudełko na jego kolanach, Simon zaczął szarpać się ze sznurkiem. Erna zawiązała węzeł twardy jak skała, a Bonnie nic a nic mu nie pomogła, musiał radzić sobie sam. Dzięki temu ta cenna chwila trwała dłużej.
– Może to pieniądze – powiedział z nadzieją. Wiedział, że zawsze im ich brakuje.
– Banknoty nic nie ważą – stwierdziła Bonnie – to jest cięższe.
– A monety? Dziesięciokoronówki.
– Nie, wtedy usłyszelibyśmy brzęczenie. Poza tym Erna jest skąpa.
Teraz Bonnie sama zaczęła się niecierpliwić, bardzo rzadko zdarzało się, żeby ktoś dawał jej prezenty. Simonowi udało się w końcu rozwiązać podwójny węzeł. Rzucił sznurek na podłogę, siedział przez chwilę z koniuszkiem języka wystającym z kącika ust.
– Zrobimy fanfary? – zasugerowała Bonnie. – Możesz zdjąć pokrywę.
Przyłożyła dłonie do ust tak, że utworzyły trąbkę. Potem wykonała długą fanfarę i Simon w końcu uniósł wieczko z pudełka. Przez chwilę oboje siedzieli i patrzyli, a mina Simona zdradzała rozczarowanie.
– To tylko gazety. – Odrzucił wieczko na kanapę.
– To znaczy, że to coś, co łatwo stłuc – wyjaśniła Bonnie. – Musisz to odpakować. Bądź ostrożny.
Simon podniósł mały pakunek. Szybko zauważył, że jest ich kilka, i jego ciekawość rozbudziła się na nowo.
– To jakieś durnostojki – stwierdziła Bonnie – ma ich przecież tak dużo.
– Durnostojki?
– Dekoracje. Figurki i takie tam.
Ostrożnie odwinął gazetę, próbując opanować podekscytowanie, i wkrótce siedział z małą butelką na kolanach.
– Perfumy! – wykrzyknęła Bonnie. – Zawsze takie chciałam, ale nie było mnie stać.
Simon podziwiał butelkę. Mama się ucieszyła, więc on też. Wzięła od niego flakonik, odkręciła zakrętkę i podsunęła mu ją pod nos.
– Oscar de la Renta – powiedziała – są bardzo drogie.
– Kim jest Oscar? – zapytał Simon.
– Oscar… to on stworzył te perfumy.
– Ale dlaczego są takie drogie?
– Perfumy są zrobione z kwiatów – wyjaśniła Bonnie – a taka mała butelka wymaga ich bardzo dużo.
– Ten Oscar chodzi po swoim ogrodzie i zbiera kwiaty do wielkiego kosza? Sam je wybiera?
Bonnie się roześmiała.
– Nie – odparła Bonnie ze śmiechem. – Perfumy są produkowane w fabryce. Musisz otworzyć kolejną paczkę, jest ich więcej.
Postawiła perfumy na stole, gdzie błyszczały w świetle lampy złotą nasadką. Simon wybrał kolejny pakunek. Papier został na podłodze przed kanapą, postanowili posprzątać później.
– Gucci – ucieszyła się Bonnie. – Dawaj, powąchamy.
Najpierw pozwoliła powąchać Simonowi, potem wzięła od niego butelkę, by sama delektować się zapachem. Ta butelka była inna, ale też była bardzo piękna, postawiła ją obok Oscara de la Renty. Trzecia miała kształt kobiecego ciała. Tam, gdzie powinna być głowa, umieszczono korek. Powąchali po kolei. Czwarta była mała i okrągła, wielkości mniej więcej piłki tenisowej. Wreszcie została tylko jedna. Była prosta, kwadratowa i nudna, Simon obracał ją w dłoni, uważał, że pozostałe były o wiele ładniejsze. Ale Bonnie klasnęła w dłonie w dzikim podnieceniu.
– Czegoś takiego nigdy nie widziałam! – wykrzyknęła. – Te są najwspanialsze, to Chanel numer pięć.
– Czy jest w nich dużo kwiatów? – zapytał Simon.
– Tak, mnóstwo kwiatów. Mówię ci, Simonie, to najsłynniejsze perfumy na świecie. Używają ich wszystkie gwiazdy filmowe.
Nagle ukryła twarz w dłoniach i zaczęła pociągać nosem. Simon się przestraszył. Wyjął butelkę z jej rąk i postawił obok pozostałych. Nie rozumiał, dlaczego zaczęła płakać, przed chwilą była taka szczęśliwa. Otarła łzy i pogłaskała go po policzku.
– Jestem po prostu taka wzruszona – wyjaśniła. – Nigdy bym nie pomyślała, że Erna mi coś podaruje.
Odwróciła się i zaczęła oglądać butelki.
– Jutro ty też dostaniesz prezent, pójdziemy do sklepu z zabawkami.
Simon klasnął w dłonie.
– Ale czy nas na to stać? – upewnił się.
– Tak, jutro będzie nas stać. Ja dostałam prezent, więc tobie też się należy. Teraz użyję tylko kropli Chanel numer pięć.
Odkręciła kwadratową zakrętkę z butelki, zwilżyła palec wskazujący, po czym lewy nadgarstek.
– Dlaczego nakładasz je na rękę?
Bonnie odstawiła butelkę i wyjaśniła.
– Patrz, tutaj skóra jest bardzo cienka. A pod nią jest grube naczynie krwionośne, dlatego jest w tym miejscu bardzo ciepła. Podgrzane perfumy pachną wyjątkowo silnie. Chodź, Simonie, teraz zrobimy ogromny namiot.
Cztery krzesła i cztery prześcieradła później Simon miał piękny namiot, który stał na środku podłogi w salonie. Chwycił poduszki z kanapy i wczołgał się do środka, Bonnie przykucnęła i podążyła za nim. Przez chwilę siedzieli tak w milczeniu.
– Przyniosę książkę, siedź tutaj i czekaj – poleciła. – I latarkę – dodała.
Znalazła książkę na półce i wróciła do środka, umościła się na poduszce.
– Czy możemy kiedyś kupić prawdziwy namiot i spać na zewnątrz, w lesie? – spytał Simon z nadzieją.
– Tak – odparła – obiecuję, ale pewnie zajmie to trochę czasu. Proszę, przytrzymaj latarkę.
Przeczytała całą książkę. Jej głos wznosił się i opadał, a Simon wyraźnie widział przerażające stwory. Bawił się super, jak zwykle, przecież to była tylko bajka, dobrze się skończyła, mały Max zawsze wracał do domu cały i zdrowy.
– Chcę tu dzisiaj spać – rzucił nagle – chcę spać w namiocie.
– Ale podłoga jest twarda jak kamień, nie będzie ci zbyt wygodnie.
Simon się uparł. Po kolacji poszedł do łazienki i umył zęby, bardzo dokładnie. Bonnie przyniosła mu kołdrę i poduszkę, w szafce znalazła jeszcze poduszki na meble ogrodowe, po czym wczołgała się do namiotu i przygotowała mu proste łóżko. Powiedział „dobranoc” i wskoczył do środka, kładąc się na boku z ręką pod policzkiem. Widziała latarkę prześwitującą przez prześcieradła. Usiadła w fotelu przed telewizorem, żeby obejrzeć wiadomości. Wiedziała, że mały nie śpi, ale nie dawała nic po sobie poznać.
– Damy sobie radę – szepnęła do siebie uspokajająco. – Muszę podziękować Ernie. Pewnie to zignoruje, bo taka już jest.
O dziesiątej wyłączyła telewizor. Simon zgasił latarkę, przez chwilę siedziała i nasłuchiwała. Myślała, że pewnie leży tam, wstrzymując oddech, i też nasłuchuje. Wstała więc, zgasiła lampy, w namiocie zrobiło się ciemno. Sam chciał tam spać, w przytulnej jaskini z wszystkimi poduszkami. Weszła do sypialni, ale drzwi zostawiła otwarte w oczekiwaniu, wiedziała, że zaraz się pojawi. Że nie pójdzie do swojego pokoju. Przychodził do niej, kiedy myślał, że już zasnęła, a ona odchylała gościnnie kołdrę.