Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Roman Rom, Niemiec polskiego pochodzenia jest pośrednikiem w handlu pomiędzy polskimi przedsiębiorstwami zakupującymi licencje produkcyjne na Zachodzie a zachodnimi przedsiębiorstwami chcącymi te licencje sprzedać. Są to jednak licencje przestarzałe a kupowane tylko dlatego, że polscy przedstawiciele są przekupywani przez Roma. Na trop tego procederu wpada Adam Malik, ginie jednak w pozorowanym wypadku samochodowym.
Zostawia jednak dokumenty świadczące o korupcyjnych powiązaniach Roma i dyrektorów polskich firm. Dokumenty te dostają się w ręce dwóch mężczyzn, którzy szantażują nimi Roma. Obaj jednak giną.
Nieuchronnie zbliża się termin podpisania umów licencyjnych co narazi Polskę na ogromne straty. Zaraz po podpisaniu umów Rom ma wyjechać z Polski. Kapitan Biały, prowadzący śledztwo w tej sprawie, ma plan.....
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DOMINIK KARO
KWAŚNE POMARAŃCZE
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Okładkę projektował
ZYGMUNT ZARADKIEWICZ
Redaktor
ELŻBIETA SKRZYŃSKA
Redaktor techniczny
RENATA WOJCIECHOWSKA
© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1985
ISBN 83—11—07216—7
20 czerwca 1975 r.
— Domyśla się pan pytania, które teraz padnie, prawda? Czy przyznaje się pan do popełnienia zarzucanego czynu?
— A ja mam odpowiedzieć pełnym zdaniem, tak? Przyznaję się do zarzucanego mi czynu, wyrażam skruchę, ubolewanie... I co jeszcze? Powinienem rozpłakać się i obiecać, że się poprawię?. Ładnie to sobie wyobrażacie... Równie pięknie jak i naiwnie. — Szczupły mężczyzna o delikatnych rysach twarzy z czupryną jasnych, długich włosów uśmiecha się ironicznie, nerwowo zaciskając pięści.
— Proszę pana, traktujemy pana grzecznie i mamy prawo oczekiwać podobnego zachowania.
— A jak nie, to co? Zwiążecie mnie? I co dalej? Ciekaw jestem. Może knebel? Ja i tak będę krzyczał. Tylko nie tu... Nie w waszych gabinetach.
Prokurator Adam Rogala odchyla się w fotelu. Przygląda się wzburzonemu rozmówcy, który nerwowo gestykuluje.
— Panie inżynierze — odzywa się po chwili milczenia, licząc, że mężczyzna trochę się uspokoił — wraz z kapitanem chcemy wyjaśnić tę sprawę. Dlaczego z miejsca zakłada pan wrogość, brak obiektywnego...
— Panie prokuratorze! — przerywa przesłuchiwany, unosząc się z krzesła. — Bardzo proszę nie robić ze mnie idioty. Ja mam do was z zaufaniem? Pan sobie chyba żartuje! Przyjeżdża milicja. Wygarnia mnie z pracy jak, nie przymierzając, jakiegoś bandziora lub złodzieja... Pan mi odczytuje jakieś bzdurne zarzuty, wielocyfrowe artykuły kodeksu, a Ja mam jeszcze z zaufaniem i z miłym uśmiechem na dodatek... To są po prostu kpiny... Nie zamierzam wdawać się z panami w żadne dysputy. To jest moje ostatnia słowo. Skończyłem. Dziękuję.
— I co to panu da? — odzywa się milczący dotychczas mężczyzna w mundurze kapitana. Jego zmęczona twarz pokryta jest siateczką czerwonych żyłek, a łagodny, o miłej barwie głos kontrastuje zaskakująco z ostrymi rysami twarzy. — Proszę się zastanowić — podejmuje po chwili. — Akta co prawda niezbyt obszerne, ale wszystko, co się w nich znajduje, obciąża pana i trudno to zakwestionować...
— Audiatur et altera pars — wtrąca Rogala. — Zna pan to łacińskie przysłowie, prawda? Wysłuchaj i drugiej strony. Pragniemy zatem usłyszeć pana zdanie. Nie chce pan nam dać tej szansy? Przede wszystkim, w końcu, sobie. Muszę przecież podjąć jakąś decyzję.
Mężczyzna milczy. Zagryza wargi. Na twarzy wyraz zaciętości. Nie, on dziś nie powie ani słowa — myśli prokurator. Ale podejmuje jeszcze jedną, dość prymitywną próbę. Podaje paczkę papierosów. Podejrzany tylko się uśmiecha. Nie wykonuje żadnego gestu.
— No cóż. Napiszemy w protokóle, ze odmawia pan złożenia wyjaśnień. Ma pan do tego prawo. Czy podpisze się pan pod takim stwierdzeniem?
Mężczyzna bez słowa sięga po długopis leżący na biurku. Uważnie przegląda wpisane do protokółu dane personalne, a później zamaszyście gryzmoli nieczytelny podpis.
15 lipca 1975 r.
— Pana to razi? — mówiąc to chudy, wysoki mężczyzna poprawia okulary. — My przyzwyczailiśmy się już do tego.
— To taki pejzaż... — dodaje drugi. Gładzi nerwowo krótko ostrzyżone szpakowate włosy.
Siedzą w trójkę w hotelowej restauracji i rozmowa nie klei się. Cudzoziemiec cedzi słowa, cmoka z niesmakiem.
— Pejzaż? — mówi po chwili. — Dla pana to krajobraz? — Słowa wypowiada niepoprawnie, z wyraźnym obcym akcentem. — Dziwne... dziwne... — Jest wysokim, szczupłym mężczyzną o twarzy niemal młodzieńczej. Długie blond włosy przecina starannie wypracowany przedziałek. Tak, wykapany doktór Kildare — myśli ten chudy.
— Wiele u was niedobrych rzeczy — obcokrajowiec krzywi się nadal z niesmakiem. — Tatar nie da się zjeść. Niby porządny hotel, porządna restauracja, a prawie przy każdym stoliku des prostituées. U nas, na zachodzie Europy, są prostytutki, muszą być. Ale wszystko zorganizowano jak należy. Panowie znają Amsterdam? Nie? Szkoda. A St. Pauli w Hamburgu?
— Ze słyszenia — odpowiada ten krótko ostrzyżony. — Tak jak i dzielnicę Soho. Ze słyszenia, panie Rom. Może kiedyś uda się zobaczyć to i tamto. Ale jak na razie nie było okazji...
Cudzoziemiec wyjmuje papierosa i puka nim lekko o blat stolika. Chudy usłużnie sięga po zapalniczkę. Tamten bawi się nadal papierosem.
— A ja znam Soho, Amsterdam, St. Pauli i wiele takich miejsc nie tylko z widzenia i słyszenia — wybucha głośnym, nieprzyjemnym śmiechem. Dopiero teraz wkłada papierosa do ust. Zapalniczka metalicznie trzaska w rękach chudego. Śmieje się wraz z kolegą.
Robert Rom raptownie przestaje się śmiać. Twarze jego rozmówców przybierają równie poważny wyraz.
— Bardzo to głupio, z tym Malikiem — mówi Rom otaczając się chmurką niebieskawego dymu. — Niemądrze robicie w tym waszym zjednoczeniu, Oponenta nie wolno doprowadzać do stanu desperacji. Wtedy może stać się groźny. Tak, panowie, stwierdzam, że postąpiliście w sposób nieodpowiedzialny. Nieodpowiedzialny, to jest właściwe określenie.
Obaj mężczyźni milczą. Po chwili odzywa się chudy.
— Ależ, panie Rom. Mówiliśmy już... To był przypadek. Nikt nie chciał wsadzać go do więzienia.
— Nie wierzę, panie Artur. Po prostu kłamiecie. Mnie się ten Malik podobał. Zadziorny. Nawet chwilami bezczelny. Skupiał w sobie te wasze polskie cechy. Byłby z niego dobry fachowiec, ale świata nie zna i, co najgorsze, nie chce go poznać. Na każdego jednak jest sposób. Tylko nie więzienie, bo to dziecinne zagrywki. Na pewno miał dziewczynę albo lubił konie. A może coś innego. Trzeba było to ustalić. — Rom kiwa palcem na kelnera. Zamawia jeszcze trzy koniaki.
Chudy mężczyzna poprawia zsuwające się okulary w ciężkiej oprawce, później obmacuje wydatną grdykę.
— Po pierwsze, proszę pana — włącza się ten drugi — z takiej sprawy nie wychodzi się na czysto. Straty, pan rozumie. Milionowe straty w gospodarce uspołecznionej. Tak się u nas mówi. Winny, mniej winny... Przyczynił się w jakimś tam stopniu. Kierował pracami? Kierował. Dopuścił do uszkodzenia kabli? Dopuścił. W wielkich zakładach stanęła produkcja? Odpowiedź jest pozytywna — mówi szybko, nerwowo. — Po drugie...
Cudzoziemiec patrzy na usta mówiącego, po chwili przerywa mu ruchem ręki.
— Pan za szybko opowiada, panie Zygmunt. Ja nie wszystko rozumiem. Czy może pan wolniej? Albo po francusku, może po angielsku?
— Nie znam, niestety — odpowiada mężczyzna. — Będę mówił wolniej. Dobrze... dobrze... — szybko powtarza. — A więc, po pierwsze, śledztwo trwać będzie bardzo długo. Kilka miesięcy zapewne.
28 lipca 1975 r.
Prokurator rozpina kolejny guzik przy koszuli. Zasunięte zasłony nie chronią przed lipcowym słońcem. W ciasnym gabinecie jest duszno. Mały wiatraczek nie daje zbyt wiele ochłody.
— Tak więc w podstawowych punktach się zgadzamy — zwraca się do kapitana Białego. — Nie ma dowodów na to, że Malik miał czas zapoznać się z dokumentacją, sprawdzić aktualność planów sieci energetycznej, skontrolować na miejscu przebieg prac. Oddelegowano go wbrew woli. Miał sprawować nadzór jedynie przez kilka tygodni, w których, jak to oni mówią, nastąpiło spiętrzenie prac. Nagle spadł na niego ogrom nowych obowiązków. — Rogala kartkuje akta. Rozkłada dużych rozmiarów arkusz zestawienia. — A straty. Trzy miliony sto tysięcy pięćset trzydzieści złotych i osiemdziesiąt groszy. Już ta dokładność musi nasuwać zastrzeżenia. W ogóle całe to wyliczenie jest bardzo problematyczne. Na dwa dni unieruchomiono produkcję, to prawda. Ale w ciągu miesiąca produkcja nie zmniejszyła się. Brakowało części. Zmontowano by więc tyle samo zespołów i aparatów niezależnie od dwudniowego przestoju. Ale, swoją drogą, zadziwiające, że powiedział nam o tym tylko Wyszomirski. Żaden z dyrektorów nie zająknął się, mówiąc o stratach. Pozostają koszty usunięcia awarii. Nie tak znowu duże.
— Ale fakt pozostaje faktem: uszkodzono ważne przewody. Nie wiem — Roman Biały trze zmęczone oczy — może to skrzywienie zawodowe. Ale krew mnie zalewa, kiedy umarzamy taką sprawę. Malik niewinny. Dobrze. Ale żeby nikt za to nie ponosił winy? Szczęście, że nie zginął operator koparki. Mogło zginąć i więcej ludzi. Przecież niewiele brakowało. — Kapitan napił się ciepłej wody mineralnej, wstał i zaczął chodzić po gabinecie. — Ten był chory — kontynuował po chwili — tamten wytyczał trasę wykopu opierając się na przestarzałych danych. Aktualny plan sieci energetycznej znajdował się u naczelnika, ale nikt się do niego nie zwrócił. Zastępca do spraw inwestycji odpowiada za całokształt, czyli za nic. Cholera... Jak tak dalej pójdzie, to źle widzę naszą przyszłość.
— Tak. Smutne... — Rogala odchyla na moment zasłonę, by spojrzeć przez okno na pobliski niestrzeżony parking. Sprawdzał w ciągu dnia wielokrotnie, czy jego „maluch” nie został skradziony. Prowadził już tyle spraw o kradzieże samochodów. Tak, przyznaje po chwili w myślach, to zapewne też rodzaj skrzywienia zawodowego. — Dobrze, że Malika zwolniłem szybko z aresztu — mówi. — Mam nadzieję, że już anulowano mu zwolnienie dyscyplinarne. Rozmawiałem z dyrektorem „Dartelu” Kokoszką. Trochę się krzywił, ale w końcu zgodził się ze mną.
— Ciekawe, co za rewelację przygotowuje nam Malik. — Biały siada w fotelu i znów sięga po szklankę.
— Nie przywiązywałbym do jego słów zbyt dużej wagi — mówi prokurator. — To niegłupi człowiek, ale chwiejny emocjonalnie. Najpierw był w szoku, teraz pała nienawiścią do świata.
— W tym i do nas... Przynajmniej po trosze — dorzuca Biały.
3 sierpnia 1975 r.
— A więc, panowie, oto najatrakcyjniejsza dzielnica Hamburga, St. Pauli — zawołał Rom, gdy wyszli z podziemnej stacji. — Przed wami Reeperbahn w całej okazałości.
Szli szeroką ulicą z setkami reklam migocących różnokolorowo. Seks-shopy, seks-bary, seks-kina i kabarety zachęcające planszami pokrytymi rysunkami nagich kobiet. Zatrzymywali się teraz przed kolejnymi wystawami i wejściami, a Robert Rom przypatrywał się gościom z Polski, rozbawiony ich zainteresowaniem.
— Muszę was nauczyć poruszania się w takim świecie — rzekł w końcu. — Podstawowa zasada: unikać lokali małych, pozornie tańszych. Atrakcje tam kiepskie, łatwo też można zostać oszukanym lub okradzionym. Duże, porządne lokale dysponują wszystkim, co może być w tej dziedzinie najlepsze. Polecam Eros-Centrum. To kawałek dalej. — Rom szedł z rękami w kieszeniach rozpiętego obszernego płaszcza. — Oczywiście — dodał po chwili — dziś ja funduję zabawę. Te wasze diety... — lekceważąco machnął ręką.
Zastępca dyrektora zjednoczenia „Komotel” Artur Bobrowski i naczelnik wydziału importu Zygmunt Fidos czuli się nieswojo w towarzystwie pewnego siebie Roma. Po trzech dniach pobytu w Niemczech Zachodnich, zdani na łaskę i niełaskę „Europejczyka“ — jak sam zwykł o sobie mówić — oszołomieni wciąż sączonymi alkoholowymi cocktailami, czuli się zagubieni wśród otaczającego ich zewsząd luksusu. Jedynie ich podwładny, Stefan Wyszomirski, mówiący swobodnie po niemiecku i angielsku, choć pił równo, zachowywał beztroską swobodę. Drażnił Roberta Roma, gdyż od czasu do czasu podkpiwał z jego kosmopolityzmu.
Weszli do jednej z szerokich bram, „Europejczyk“ żwawo prowadził. Za barem dwie dziewczyny o zniszczonych twarzach z gołymi piersiami raczej nie zachwycającymi jędrnością powitały ich plastikowym uśmiechem. Po lewej stronie na niewielkim ekranie kilka par w seksualnych zmaganiach, którym towarzyszyły głośne i częste westchnienia. Przy pomocy panienki w topless znaleźli wolny stolik. Rozglądali się po sali. Przy sąsiednich stolikach dziewczyny obejmowały podochoconych alkoholem mężczyzn. Zapach papierosowego dymu i alkoholu mieszał się z wonią perfum. Rom zamówił cztery piwa. Tymczasem zza kurtyny wysunęła się naga para. Znaleźli się w świetle barwnych reflektorów. On dobrze zbudowany Mulat, ona jasna, pulchna, z rozpuszczonymi włosami. Rom skrzywił się z niesmakiem.
— Kiedyś dziewczęta były tu ładniejsze — westchnął, opróżniając jednym haustem pół wysokiej szklanki. Jego goście przenosili wzrok z ekranu na małą estradę, to znowu na ocierające się o nich pachnące ciała półnagich kelnerek. Jedna z nich usiadła Wyszomirskiemu na kolana, coś szeptała do ucha.
Rom położył mu rękę na ramieniu.
— Będzie czas i na to, panie Stefan. Znam lokale bardziej odpowiednie... Zajrzymy później na Herbert Strasse. Spokojnie pan sobie obejrzy, wybierze z kilkudziesięciu...
Wyszomirski strząsnął rękę „Europejczyka“.
— Wiefiel? — zapytał dziewczyny. Czuł, jak jej ręka delikatnie mierzwi jego włosy, przesuwa się po karku. Nie bardzo rozumiał zapowiadane szeptem atrakcje. Nie znał tego słownictwa. Po chwili powtórzył pytanie, a usłyszawszy cenę, roześmiał się i rozłożył bezradnie ręce. Dziewczyna opuściła cenę o dziesięć marek, a później zwinnie zsunęła się z jego kolan.
— Ten pana pracownik, dyrektorze Bobrowski, niecierpliwy. Och, niecierpliwy. I nie chce słuchać dobrych rad. Jak mówię, że będzie czas i na coś więcej niż oglądanie, to mnie trzeba słuchać...
Para na estradzie udawała ekstazę w dość wymyślnej pozycji. Ktoś niezauważenie postawił na stoliku kolejne szklanki piwa.
4 sierpnia 1975 r.
Artur Bobrowski obudził się z bólem głowy. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. Kremowy sufit, tapetowane ściany, obce łóżko, jasne nowoczesne meble... Dopiero po jakimś czasie kontury zaczęły się układać w znany już obraz hotelowego pokoju. Starał sobie odtworzyć wczorajszy dzień. Zdarzenia nakładały się jedne na drugie. Teraz, po wytrzeźwieniu, usiłował porozdzielać w pamięci fakty. A więc rano rozmowy z przedstawicielem firmy „Hatewe” w sprawie zakupu podzespołów nowoczesnych aparatów telefonicznych. Rozmowy całkowicie bezowocne, w ogóle bezsensowne. W kraju produkujemy dobre aparaty, sprzedawane na całym świecie. Po co Rom aranżował to spotkanie.
Inna rzecz, że Wyszomirski zachowuje się jak ostatni cham. Przepytywał tego z hamburskich zakładów telefonów i kabli jak prokurator — to mógł Bobrowski stwierdzić nawet nie znając niemieckiego. Chyba tak nie wypada przy oficjalnych handlowych rozmowach. Zwrócił mu uwagę, ale musi porozmawiać ostro. Jeśli tak zachowywać się będzie podczas rozmów w Brukseli, to jeszcze tamci wypną się na nas. Musi w końcu obowiązywać wzajemne zaufanie. „Sentarola” jest znaną firmą. Nie będą przecież forsować kontraktu bez uwzględnienia interesu Polski. To przede wszystkim dla nich byłaby kompromitacja. Szkoda jednak — pomyślał Bobrowski — że nie zabraliśmy Malika. Przekonał się w końcu do licencji „Sentarola”, a znał się na tym jak mało kto. Wyszomirski też jest dobry, też ma doktorat, ale trzeba było zabrać kogoś innego, bardziej opanowanego. Co prawda do Brukseli ma przyjechać jakiś pracownik Centrali Handlu Zagranicznego, ale w tym „Elektroimpexie“ w ogóle nie znają się na urządzeniach telekomunikacyjnych. W czym taki człowiek może być pomocny? Później był obiad czy St. Pauli? — zastanawia się Bobrowski. Tak, najpierw obiad. Na St. Pauli zjedli jeszcze coś niezbyt dobrego w rybnej restauracji. Rom był bardzo hojny. Potem dopiero ta uliczka domów publicznych. Piękna, bajkowa i rzeczywiście w czerwonym świetle. Przypominałaby wąską uliczkę na warszawskim Starym Mieście, gdyby nie wielkie wystawy z małymi lufcikami. A na wystawach... Tak, tego jeszcze Bobrowski nie widział. Nawet na żadnym z zachodnich filmów tego nie pokazywano. Skąpo odziane kobiety z ciepłymi uśmiechami. Zatrzymał się, spojrzał na mocno zbudowaną ciemnowłosą dziewczynę. Była ubrana w czarny, błyszczący kostium jednoczęściowy. W uśmiechu pokazała piękne białe zęby. Uchyliła małe okienko. — Halo... komm hier... — usłyszał. Zdecydował się podejść. Wymieniona suma mieściła się w tej, którą wszyscy otrzymali od Roma. To co zdarzyło się później, napawało go niesmakiem. Pierwszy i ostatni raz — pomyślał sięgając po papierosa. Zaciągnął się po chwili głęboko i założył okulary.
7 sierpnia 1975 r.
— Panie kolego, proszę o inny ton. — Bobrowski odwrócił się do Wyszomirskiego z niechęcią. — Proponuję kontynuować rozmowę... — rzekł do siedzących po przeciwnej stronie stołu.
— Mr le Directeur propose de continuer... — powtórzył tłumacz. Przyjechał wczoraj do Brukseli wraz z pracownikiem z Centrali Handlu Zagranicznego „Elektroimpex”.
— A więc te urządzenia chcemy zakupić — mówił dalej Artur Bobrowski, przerywając co chwila, by zostało to przetłumaczone — tylko prosimy o oficjalne podanie ceny. Chcemy wiedzieć, ile będzie kosztowało całe wyposażenie licencyjne...
— Jaki dacie okres gwarancji, czy później będziemy mogli liczyć na wasz serwis oraz na jaki okres gwarantujecie dostawy materiałów — przerwał Wyszomirski po angielsku. Bobrowski spojrzał na niego karcąco. — Przepraszam, dyrektorze, ale musimy to wiedzieć na początku. Chodzi o gwarancję, serwis, dostawy materiałów, których nie jesteśmy w stanie wyprodukować — dodał wyjaśniająco, uświadamiając sobie, że tamten nic nie zrozumiał.
Otyły mężczyzna, wicedyrektor koncernu „Sentaroli” Marcel Dumont, podrapał się po policzku.
— Je rétolds á la dernière guestion...
— Odpowiadam na ostatnie pytanie — powiedział szybko tłumacz.
— Jak długo będziecie płacić, tak długo będą materiały. To samo z serwisem — Dumont uśmiechnął się szeroko. — Jeśli pana pracownik, panie Bobrowski, ma wątpliwości co do naszej rzetelności, proszę zapytać Portugalczyków. Kupili licencję piętnaście lat temu. Jeśli oczywiście nie wystarcza renoma naszej firmy — rozejrzał się po siedzących w obszernym gabinecie, szukając aprobaty.
Bobrowski wykonał gest, świadczący, że o żadnych wątpliwościach nie może być mowy.
— Mogę stwierdzić, że Portugalczycy są bardzo zadowoleni. Ale może pan Bobrowski polecieć do Portugalii i zobaczyć, jak to u nich wygląda — powiedział Robert Rom.
— Tak, załatwimy panu zwiedzenie zakładów w Porto — wtrącił Dumont. — Panie Rom, proszę przygotować ten wyjazd...
— Na wstępie musimy też wyjaśnić jeszcze jedno zagadnienie — powiedział Wyszomirski. — Uzyskaliśmy informację, że zamierzacie zrezygnować z produkcji centralek „Sentaroli”. Podobno opracowujecie nowy system. Ma to być kombinacja urządzeń elektronicznych z obecnym systemem mechanicznym.
— Dobre wiadomości, ale... niepełne — powiedział Dumont sięgając po filiżankę. Wolno wypił kilka łyków kawy i ostrożnie odstawił porcelanowe, cienkie naczynie. — Pracujemy dopiero nad ulepszeniem systemu. To normalne. Ale zanim dojdzie do produkcji, minie kilka lat. A jak wiem, nie chcecie czekać. Macie podobno pięć telefonów na stu mieszkańców? Tak mnie poinformował obecny tu a znany panom Robert Rom. On chyba poznał dobrze wasz kraj.
— Ma pan rację, panie Dumont — Wyszomirskiego zdenerwował lekceważący ton Belga. — Dlatego musimy podjąć trafną decyzję, która umożliwi szybki wzrost liczby telefonów. Wiemy, że wasze centrale, jeśli przyjąć dane co do numerów porównywalnych, nie wytrzymują konkurencji z innymi systemami. Jeśli natomiast nie rozmawiamy teraz chociażby z Francuzami na temat licencji system C-10 lub C-12 — Wyszomirski odchylił się na krzesełku, zawiesił na chwilę głos — to dlatego, że korzystną wydaje nam się produkcja waszych centralek „SRRM”, tych o małej pojemności. Nie jest to rozwiązanie docelowe...
— Panie Rom — Dumont ze zniecierpliwieniem zwrócił się do Niemca — myślałem, że pan uzgodnił z naszymi przyszłymi kontrahentami sprawy podstawowe. Bo my oferujemy nowoczesną technikę... obróbka cieplna... powierzchniowa zautomatyzowana. Wykrywacze... pełna automatyzacja, a tu pan Wymirski mnoży zastrzeżenia.
— Wyszomirski — poprawił doktor.
— Tak, przepraszam, panie Wyo... mirski. Pan musi zrozumieć, że mamy rozeznanie co do waszych obecnych możliwości. I pan konkurencją zbytecznie nas straszy.
— Źle pan zna nasz kraj — nie wytrzymał Wyszomirski. — Będziemy mieli nowoczesną technikę. Obecnie kupujemy dużo nowych licencji. Oceni pan sytuację za pięć, sześć lat. Ale aby było tak, jak planujemy, musimy dobrze wybierać nowe rozwiązania... Jeśli przystępujemy do rozmów na temat „Sentaroli“... — Polak mówił podniecony, tłumacz ledwo nadążał z pełnym przekładem. Dumont spoglądał to na Roma, to na Wyszomirskiego. Artur Bobrowski nerwowo tarł grdykę i co chwila poprawiał okulary. Ja mu pokażę, jak wrócimy — pomyślał. — Tym pyskowaniem jeszcze wszystko popsuje. I ominie mnie wyjazd do Portugalii, a później dwa tygodnie w Austrii, które obiecał Rom. Co mnie podkusiło, aby włączyć tego człowieka w skład delegacji...
Tymczasem Wyszomirski nagle zmienił temat i ton wypowiedzi. Powiedział kilka uprzejmych słów pod adresem „Sentaroli“, Dumonta, a w końcu Roberta Roma. Rozwodził się nad uprzejmością i wytwornym przyjęciem w Belgii oraz wyraził nadzieję na dalsze tak miłe spotkania, tu spojrzał na przełożonego, szukając potwierdzenia. No, nie jest tak źle — odetchnął Bobrowski — gdy tłumacz poinformował, że pan Dumont proponuje spędzenie najbliższego weekendu na jego jachcie.
— Bardzo dziękujemy — odezwał się po raz pierwszy podczas spotkania naczelnik wydziału importu magister inżynier Zygmunt Fidos, ale tłumacz zrezygnował z przełożenia jego słów.
24 sierpnia 1975 r., godz. 13.30
Słońce praży niemiłosiernie. Na nic się zdaje bliskość wody. Skwar. Biebrza w tym miejscu płynie wśród licznych rozlewisk. Dziesiątki małych wysepek porośniętych kępami bujnej zieleni nadaje okolicy niepowtarzalny urok. Nad brzegami stare drzewa z obnażonymi korzeniami, przypominającymi kurczowo zaciśnięte surrealistyczne szpony. Krzysztof Malik raz jeszcze spojrzał na ulubiony krajobraz. Złożył już namiot i wrzucił do bagażnika. Żal odjeżdżać o tak wczesnej porze, tym bardziej że złowił tylko jedną niezbyt dużą rybę. Syn uparcie wykorzystywał ostatnie chwile rzucając raz po raz spiningiem. Żona upychała torbę na tylnym siedzeniu.
— Czy naprawdę musimy jechać? — zapytała. — Przyjedziemy do miasta w najgorszy upał. Zamiast oddychać świeżym powietrzem, fundujesz niedzielne popołudnie w duchocie.
— W duchocie? Ty w ogóle nie wiesz, jak może być człowiekowi duszno. Nie siedziałaś w więzieniu, więc nie masz pojęcia. Nie narzekaj na własne mieszkanie.
— Słuchaj! — Helena nie wytrzymuje. — Rozumiem wszystko. Skrzywdzono cię. Siedziałeś niewinnie. Zgoda, cierpiałeś. Ale nie rób z siebie męczennika. Póki Marek nie słyszy, chcę ci powiedzieć, że to robi się nudne. Wszystkim wciąż naokoło opowiadasz o tym, aż się flaki przewracają. Twoje przeżycia znam już na pamięć. Powtarzasz to tyle razy, że już się mylisz w niektórych szczegółach.
Malik zaciska zęby.
— Nie rozmawiaj ze mną tym tonem. Nie znoszę tego! — Odchodzi od samochodu i krzyczy w stronę syna: — Marek! Jedziemy! — Chłopak w odpowiedzi kiwa ręką. — Natychmiast do samochodu! — woła Malik. Wściekły siada za kierownicę. Kilkakrotnie naciska klakson. Cholera, cały odpoczynek szlag trafił w ciągu kilku sekund — pomyślał.
Żona stara się go udobruchać. Opowiada zabawne zdarzenie ze szkoły. Pyta męża o to, o tamto. Odpowiada jej półsłówkami.
— Ciekawe, dlaczego Stefan z nami nie pojechał? — pyta. Lubi jego i Barbarę, zżyli się podczas wspólnych sobotnio-niedzielnych wyjazdów.
— Bo on zważniał po powrocie z tej delegacji — mruknął Krzysztof. — Woda sodowa uderzyła mu do głowy. Berlin, Hamburg, Portugalia, bez przerwy o tym opowiada. Biebrza... co to za atrakcja? Jemu się już zapewne śni Lazurowe Wybrzeże...
W domu po trzygodzinnej jeździe kładzie się na wersalce. Jeszcze nie uspokoił się po rozmowie z żoną. Dobrze, że wyjdę na kilka godzin — myśli, paląc kolejnego papierosa. Helena stawia na stoliku filiżankę kawy i kruche ciasteczka. Sobie przynosi z kuchni butelkę coca coli. Pije prosto z butelki mocno ochłodzony napój. Przygląda się mężowi przez chwilę, później wychodzi na balkon. Widzi Marka grającego w piłkę na pobliskim boisku szkolnym. Nie miałam racji — myśli, siadając w niskim foteliku. — Przeżył mocno całą sprawę. Muszę być, mimo wszystko, bardziej wyrozumiała. Powinnam go przeprosić. Czuje czyjś wzrok i nerwowo odwraca głowę.
— Wychodzisz? — pyta.
— Tak. Mówiłem ci przecież. Nie czekajcie z kolacją.
— Dokąd idziesz? — woła i wbiega do pokoju.
Malik, zdejmuje z krzesła płócienną popielatą marynarkę. Sprawdza dokumenty.
— Biorę samochód — mówi ostro i otwiera drzwi. Po chwili wraca, podchodzi do żony i całuje ją w policzek. — Muszę coś bardzo ważnego załatwić. Ostatecznie załatwić.
— Krzysztof! Co to znaczy? Zostań w domu... Jesteś zmęczony.
— Wrócę późnym wieczorem — odpowiada i szybko zamyka za sobą drzwi.
24 sierpnia 1975 r., godz. 20.05
Kapitan Biały odetchnął z ulgą. Minęła godzina dwudziesta, skończył się niedzielny dyżur. Schował do szafy dwa opasłe tomy akt i przekręcił klucz. Starannie sprawdził zamknięcie i założył plombę. Wynudził się dzisiaj, próbując przebrnąć przez dokumenty kolejnej sprawy gospodarczej. Od pewnego czasu męczył go żargon, w którym — jak zauważył — spisywało się wszystkie protokóły kontroli. Tu l’as voulu Georges Dandin1 — przypomniał sobie słowa z komedii Moliera, wielokrotnie powtarzane przez nauczyciela francuskiego. Biały miał dość morderstw, rozbojów i gwałtów. Po kilkunastu latach pracy w dzień i w nocy doczekał się rozwodu oraz wrzodów na dwunastnicy. Poprosił więc o przeniesienie do sekcji spraw gospodarczych w wydziale dochodzeniowo-śledczym. Początkowo wbrew oczekiwaniu wciągnęło go to. W pamięci odnalazły się wiadomości z technikum ekonomicznego, które ukończył przed studiami prawniczymi. Ale po dwóch latach z przysłowiową łezką w oku wspominał pełną napięcia pracę przy sprawach kryminalnych, obfitującą nierzadko w zaskakujące wydarzenia. Szedł wolno opustoszałym korytarzem. Przed zejściem na schody zatrzymał się i po krótkim wahaniu otworzył ostatnie drzwi.
Oficer dyżurny powitał go podniesieniem ręki.
— Co słychać? — zagadnął Biały, siadając w pobliżu kolegi.
— To co zawsze... Nudzisz się, widzę. Na Reymonta znaleziono zwłoki kobiety. Rana kłuta w okolicy serca. Może pojedziesz? A na Wiolinowej trup młodego mężczyzny bez widocznych obrażeń. Ma wywrócone wszystkie kieszenie. W hotelu robotniczym na ulicy... Może jednak coś sobie wybierzesz? Rzuć okiem do książki wydarzeń.
— Nie, dziękuję. Przyszedłem, prawdę mówiąc, z takim zamiarem, ale już zrezygnowałem.
— Tak, słucham — oficer dyżurny odbiera telefon. Chwilę przysłuchuje się relacji. — Tak, rozumiem. Pana nazwisko? Numer domu? — Zasłania dłonią słuchawkę. — Włamanie — mówi do Białego. — Mieszkanie ponoć oczyszczone dokładnie.
Kapitan Biały podnosi się. Tak, dobrze zrobiłem — myśli, podając dłoń koledze — że ustąpiłem miejsca innym. Cóż, jestem teraz bardziej urzędnikiem niż milicjantem. Trochę szkoda, ale...
24 sierpnia 1975 r., godz. 20.30
Musnął jej policzek, a później przytulił się. Miała mokre włosy, wyszła przed chwilą spod zimnego prysznicu. Stał przy otwartym oknie, zaciągając się głęboko papierosem. Oparła głowę na jego ramieniu.
— Wyjaśniliśmy sobie wszystko — powiedział wolno. — Nie ma sensu przedłużać takiej chwili.
— Nie chcę ci dokuczać — odparła po dłuższym milczeniu. — Ale okazał się silniejszy od ciebie. I dlatego zostawiasz mnie. Wbrew mojej woli skazana zostaję na jego wieczną obecność. Na... dominację w moim życiu. On wciąż potrafi wpływać na mój los.
— Wiesz dobrze, że nie o to chodzi w moim wypadku. Zresztą nie zostawiam cię na pastwę losu. Nigdy nie robiłem tego, żegnając się z kobietami. Obiecałem ci, że on odczepi się od ciebie raz na zawsze. Inaczej...
— Co: inaczej?
— Pogruchoczę mu kości.
— On jest naprawdę silniejszy od ciebie i bardziej bezwzględny, niż sobie wyobrażasz. Opowiadałam ci...
— Dam sobie radę.
Spacerowała nerwowo z kąta w kąt po niedużym pokoju. Później usiadła w nowoczesnym lekkim fotelu. Jedwabny chiński szlafrok pełen złotych ptaków na czerwonej błyszczącej tkaninie rozchylił się. Widział zgrabne, równo opalone piersi, wysmukłe uda. Długie, nie uczesane włosy opadały na ramiona i jak secesyjne kreski obejmowały jej nieruchomą pociągłą twarz z dużymi zielonymi oczami. Ciemne, nieregularne brwi dodatkowo upodobniały ją do żywego portretu. Po raz kolejny uległ jej niezwykłemu urokowi. Nie, koniec, już to postanowiłem — przywołał się do porządku.
— Tak, jak umawialiśmy się... — zaczął. — Dzwoń, jeśli...
— Proszę cię, idź już. I wiesz dobrze, że nigdy nie zadzwonię.
— Dlaczego? — Stał jakoś niezgrabnie. Nie wiedział, co zrobić z rękami. Włożył je do kieszeni spodni, ale zaraz wyjął. — Dlaczego, Aniu, masz nie zadzwonić? Zachowujmy się jak dorośli ludzie. Nie możemy zostać dla siebie obcy po tym, co przeżyliśmy razem. Będzie to przecież tylko udawana obojętność.
— Jeśli masz iść, idź już — powiedziała bezbarwnym głosem.
Ruszył w jej kierunku. Powstrzymała go ruchem ręki, nieco teatralnym. Westchnął głośno i szybko się odwrócił.
Było nieco chłodniej. Z wolna zapadał zmierzch. Czuł się bardzo zmęczony. Nie miał ochoty na kolejną trudną rozmowę. Otworzył notes i sprawdził raz jeszcze godzinę spotkania. Spojrzał na zegarek. Pozostało jeszcze pięćdziesiąt minut. W samochodzie uderzył go niemiły, gorący zaduch. Nie czekał, aż się przewietrzy. Jechał, nie śpiesząc się. Światła samochodów z przeciwka drażniły. Dziesiątki pojazdów wracały do miasta. Ja, jak zawsze, pod prąd — pomyślał. Odetchnął z ulgą, gdy skręcił w boczną, mniej ruchliwą drogę. Zdziwił go po kilkunastu minutach pusty parking przed motelem i ciemne okna. Zatrzymał się i nie zamykając samochodu wszedł po schodkach. Na drzwiach nie znalazł żadnej kartki. Przez wybite okna dojrzał na sali wywrócone krzesełka, nieco dalej zarys bufetu. Pewnie ajent poszedł do ciupy — stwierdził w myślach. Było bardzo spokojnie. Cykały świerszcze, gdzieś z daleka dochodziło wieczorne kumkanie żab. Taką rozmowę trudno będzie prowadzić na stopniach zamkniętego motelu. Moja stanowczość może przybrać groteskowe oblicze. Cholera — zaklął. — Co mnie podkusiło, żeby zgodzić się na spotkanie w takim miejscu. Ale — przypomniał sobie — chciałem, by miał wrażenie przewagi. Tym skuteczniejsze będzie moje ultimatum. Nie, nie można tego nazywać szantażem, broń Boże. Nawet jeśli jest to postawienie warunków, obwarowanie jakimiś tam konsekwencjami, to nie ma mowy o szantażu, gdy cel jest godziwy. Był zadowolony z takiej interpretacji własnego planu.
Do parkingu zbliżył się Volkswagen. Szybko jednak wykonał skręt i odjechał. Sięgnął do kieszeni marynarki, ale nie znalazł papierosów. Później do drugiej. Zostawiłem u Anki, niech to diabli. No tak. Maszyna do pisania też została. I wszystkie papiery. A zabrałem te kilka kaset. Śmieszna, oddała nawet takie drobiazgi. Cóż. Umówię się jutro, muszę przecież za kilka dni zwrócić tę maszynę. Odruchowo sięgnął znów po papierosy. Uprzytomnił sobie, że nie oddał kluczy do jej mieszkania. Cholera — zaklął głośno. Przeszedł kilkadziesiąt metrów wzdłuż drogi biegnącej nasypem. Po jednej stronie opadał stromo ku podmokłym łąkom. Po drugiej nieruchoma ściana gęstego lasu. Zapadła całkowita ciemność. Znów jakiś samochód podjechał na parking. Nie zawrócił, pojechał dalej. Zerknął na zegarek. Spóźnia się, łobuz, pięć minut. Jest pretekst, by uniknąć tej dyskusji. Po prostu odjechać. Ale chciał mieć to za sobą. Odwlekanie rozmowy niepotrzebnie szarpie nerwy. W przyszłym tygodniu czeka mnie jeszcze trudniejsza rozmowa — pomyślał. — Jeszcze trochę poczekam.
Podszedł do samochodu. Między drzewami przy parkingu coś poruszyło się. Przypatrywał się uważnie, ale nic nie dostrzegł. Pewnie pies — pomyślał. Niespodziewanie usłyszał krótki, wyraźny, lecz nieartykułowany głos. Nadsłuchiwał.
— Halo! Jest tam ktoś? — krzyknął. Cisza. Był pewien, że nie przesłyszał się. Podszedł do skraju parkingu. — Halo! — zawołał. Znów cisza. Dopiero po chwili ktoś gwałtownie rozgarnął gałęzie. Na krótki moment zobaczył postać mężczyzny i groźny błysk w jego oczach.
27 sierpnia 1975 r., godz. 10.30
Rogala chodził nerwowo po gabinecie. Przed biurkiem młody sierżant z drogówki. Nieco zaskoczony wezwaniem i pytaniami, odpowiadał chaotycznie.
— Właściwie nie wiem, dlaczego pojechałem do tego szpitala. Chciałem, by nie zapomnieli pobrać krwi na alkohol. A później...
Ktoś zapukał. Prokurator dostrzegł w uchylonych drzwiach Białego.
— Proszę, kapitanie.
— Nie przeszkadzam?
— Przeciwnie. Czekam na pana. Proszę siadać i posłuchać.
— Potem poszedłem na górę — kontynuował sierżant — chciałem zobaczyć tego nieszczęśnika. Samochód był całkowicie zniszczony. Ciekaw byłem, jak człowiek wygląda po takiej kraksie. Był, że tak powiem, cały, ale nieprzytomny. Dosłownie za chwilę umarł. A ten szpital, panie prokuratorze. Na korytarzach pełno łóżek. Ten jęczy... drugi wymiotuje. Jakaś kobieta umiera. Wciąż nowi przybywają. Jednego na noszach zostawili, bo łóżek akurat zabrakło. Wie pan, co sobie wówczas pomyślałem? Że tak musiał wyglądać szpital przyfrontowy.
Rogala siada wreszcie za biurkiem.
— Akta na razie zatrzymam u siebie. Tu jest pokwitowanie... Dziękuję, panie sierżancie.
— Czy domyśla się pan powodu nagłego zaproszenia? — zwraca się do Białego, gdy sierżant opuścił gabinet.
— Nie. — Kapitan, oderwany od przesłuchania, niezbyt uważnie słuchał tego, co mówił milicjant z drogówki.
— W wypadku, o którym pan słyszał, zginął nasz znajomy.
Biały zmarszczył czoło.
— Nasz znajomy? — pyta. — Kto, na Boga? — spogląda na obwolutę akt. — Malik? Nie do wiary! Choć właściwie, dlaczego nie? — mówi po chwili. — W końcu ludzie giną w wypadkach drogowych.
— To nie wszystko. — Prokurator wstaje i znów zaczyna spacer po pokoju. — Nie wiedziałbym o wypadku, gdyby nie kolejne zdarzenie. Przedwczoraj, a więc następnego dnia, włamano się do mieszkania Malika. Żona była w pracy. Syn u dziadków. Dowiedzieli się o wypadku dopiero w południe.
— Jak to? Nie wrócił na noc, a żona nikogo nie alarmowała?
— Podobno zapowiedział, że wróci późno. Tyle zdołałem wydobyć od żony. Nie nadawała się do żadnej rozmowy.
— A co skradziono?
— Wszystko, biżuterię... niezbyt zresztą dużej wartości. Dwa koniaki. Z ram wycięto olejny obraz. Uszkodzono radio. Potłuczono żarówki. Ale nie koniec na tym. Przekopano biurko... Wyrzucono zawartość szuflad.
— Trochę dziwne, ale... — kapitan zawahał się.
— Pamięta pan, co obiecywał Malik?
— Panie prokuratorze, to właśnie pan lekceważył jego słowa.
— Zgoda. Niewykluczone jednak, że bezpodstawnie. Chciałbym, aby pan, kapitanie, zajął się tą sprawą.
— Którą? Wypadkiem drogowym czy włamaniem?
— Niech pan nie żartuje.
— Niestety, to niemożliwe. Mam mnóstwo pracy. Zresztą jestem w innym wydziale. A to może być po prostu nieszczęśliwy, ale banalny wypadek drogowy. I przypadkowy zbieg okoliczności z włamaniem.
— Być może, ale pewności nie mamy. Rozmawiałem z pana naczelnikiem. Wszystko uzależnia od pana zgody.
Kapitan odruchowo sięgnął do kieszeni po papierosa. Zapomniał, że od dwóch lat nie kupuje papierosów. Prokurator podał mu paczkę. Biały zaciągnął się głęboko i zaczął kasłać.
— Kiedy sekcja? — spytał.
— Czekają na nas. — Prokurator mówiąc to włożył do teczki akta. — Dobrze, że się trochę ochłodziło, prawda? — dodał zadowolony.
27 sierpnia 1975 r., godz. 16.00
Rogala rozczarował się wynikami sekcji. Typowe obrażenia przy tak poważnym wypadku. Syrenka Malika stoczyła się z wysokiego nasypu. Według lekarza anatomopatologa przeżycie przez kierowcę w stanie głębokiej nieprzytomności kilku godzin po wypadku graniczyło z nieprawdopodobieństwem. Było to możliwe tylko z uwagi na bardzo silną budowę ciała i szczególną odporność organizmu. Jeden tylko szczegół mógł budzić pewne zainteresowanie. Biały go nie lekceważył. Gdy lekarz stwierdził lekkie okrągłe podbiegnięcia krwawe w miejscu jabłka Adama, a na położonych pod skórą mięśniach szyi podbarwienia o ciemnowiśniowym kolorze i później jeszcze złamanie rożka kości gnykowej, kapitan polecił zabezpieczyć wycinki skóry z miejsca urazu. Doktor Roszkiewicz uśmiechnął się, myśląc z pobłażliwością o przezorności „drogiego Holmesa“, jak zwykł zwracać się do tego oficera, ale polecenie skrupulatnie wykonał.
— Panie Kaziu! Później ładnie pań szyjkę naszemu delikwentowi obandażuje — zawołał do pomocnika.
Rogala nie lubił żartów na tej sali, drażniły go nawet wszelkie objawy swobodnego zachowania. Lekarz kątem oka dostrzegł to niezadowolenie, lecz zbytnio się nim nie przejął. Rzucił znów jakąś niezbyt poważną uwagę, ale po chwili zwrócił się do prokuratora.
— Złamania rożka kości gnykowej rzeczywiście, wie pan, nie spotyka się zbyt często. Powstaje, jak się łatwo domyślić, od bardzo silnego urazu w szyję. Nieraz się zdarza przy wypadkach drogowych. Klient, proszę pana, wali szyją w kierownicę albo w jakiś przemieszczający się element samochodu. Oczywiście tego typu złamanie może też powstać przy duszeniu albo wskutek ciosu zadanego w okolicę grdyki. Śmierć przy takim uszkodzeniu zazwyczaj następuje natychmiast. Chociaż nieraz przeżyje taki trochę. W każdym bądź razie — mówił dalej lekarz szykując się do kolejnych czynności — grdyka, a w zasadzie można przyjąć, że cała szyja, jest miejscem szokogennym.
Później wychodząc z Białym i Rogalą z sali sekcyjnej wrócił do tego tematu.
— W swojej praktyce spotkałem kilka ciekawych przypadków urazów tego rodzaju. Jeden z nich zresztą nie został do końca wyjaśniony — mówił. — Z Dalekiego Wschodu przywieziono zwłoki obywatela polskiego, który miał popełnić samobójstwo. Na żądanie polskiej placówki zwłoki wypełniono formaliną. Wszystkie obrażenia były typowe, ale to złamanie rożka budziło moje wątpliwości. Nie byłem w stanie ustalić, z uwagi na częściowy rozkład zwłok, czy miało charakter przyżyciowy. Mogło jednak nastąpić w bardziej prozaicznych okolicznościach, niż to sobie wyobrażałem na początku. Na przykład w czasie wprowadzania do przełyku urządzenia pozwalającego wpompować formalinę. Była to mimo wszystko bardzo interesująca sprawa — kontynuował lekarz. — Ten człowiek był zamieszany w wielki przemyt. Z uwagą przeczytałem akta. W protokóle oględzin mieszkania, z którego wypadł, wyczytałem, że na parapecie stały równo ustawione wszystkie pary butów, jakie miał. Obok nich leżał kryminał pod tytułem „Rendez-vous ze śmiercią” i „Nocny lot” Saint-Exupéry'ego. Samobójcy co prawda sami często tworzą dziwne dekoracje, chcąc zasugerować inne okoliczności śmierci... Przeprowadzałem kiedyś sekcję kapitana żeglugi wielkiej, który miał wiele ran kłutych, a w piersi aż po rękojeść tkwił kuchenny nóż. Było to jednak bez wątpienia desperackie samobójstwo.
Po sekcji pojechali obaj z Białym na miejsce wypadku, odległego od miasta trzydzieści kilometrów. Boczna asfaltowa droga biegła przez odludzie wysokim nasypem. Na jednym z jej zakrętów samochód Malika stoczył się w dół. Ziemia, porosła trawą i zielskiem, w tym miejscu nasypu była zryta. Prawdopodobnie ściągnięcie wraka samochodu Malika wymagało wiele zachodu. Kapitan Biały krążył wokół tego miejsca, rozgarniał kępy krzaków i wysokich chwastów. Rogala dość sceptycznie przyglądał się tym czynnościom, ale nie odzywał się słowem. Przypomniał sobie, jak przed kilku laty podczas wielogodzinnych oględzin w mieszkaniu w którym zamordowano dwoje staruszków, zdenerwowało go zachowanie Białego. Przeszukiwał on bowiem niewielkie pomieszczenie centymetr po centymetrze. Nawet najbardziej cierpliwych wyprowadzało to z równowagi. Rogala nie wytrzymał i po dziesięciu godzinach pożegnał pochłoniętego pracą kapitana. A ten po kolejnych sześciu godzinach w wiaderku na węgiel znalazł imienny bilet kolejowy — jak się później okazało — sprawcy zbrodni. Dlatego teraz siedząc na trawie ze spokojem przyglądał się, jak Biały odpalając jeden papieros od drugiego oglądał teren. Nie bez wyniku. W pewnej chwili podbiegł do radiowozu, z teczki wyjął dużą kopertę, skinął na Rogalę i wrócił do niewielkiej kępy krzaków. Rozchylił gałęzie. Na ziemi leżała kaseta magnetofonowa. Kapitan ostrożnie, nie dotykając rękami, wsunął ją do koperty. Dalsze kilka godzin pracy, aż do zmierzchu, nie przyniosło już żadnych rezultatów.
1 września 1975 r.
— Malik pracował kilkanaście lat w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym. Od dwóch lat nim kierował. Był na pewno wybitnym fachowcem. Trochę egzaltowany, to prawda. Dawał się łatwo zwieść. Lubił ciekawostki, wszelkie nowinki. Nieraz przywiązywał do nich zbyt dużą wagę. Ale po pewnym czasie zwykł przyznawać się do błędu. Sam wyśmiewał się z własnej naiwności. Telefony były rzeczywiście jego życiową pasją. Wie pan, kilka lat temu zamówił portret olejny Grahama Bella. Dostarczył malarzowi jakieś rysunki, chyba nawet dagerotypy. Ten obraz jest całkiem udany. Wisi u niego w mieszkaniu.
— Wisiał — przerwał Wyszomirskiemu kapitan Biały. — Skradziono go podczas włamania.
— Coś podobnego! — zawołał Wyszomirski. — Pewnie rama skusiła złodzieja. Była bardziej wartościowa od samego obrazu — dodał po chwili.
— Myli się pan — Biały uśmiechnął się. — Płótno wycięto. Rama została. Kradzież jak w muzeum.
Wyszomirski pokiwał głową niedowierzająco.
— To dziwne. Widać było, że obraz jest nowy. Kogo, u licha, mógł zainteresować portret twórcy telefonu? Ten złodziej, panie kapitanie, to skończony prymityw.
— I ja tak myślę — odparł oficer. — Ale przejdźmy do meritum. Malik był zażartym przeciwnikiem zakupu licencji „Sentaroli”?
— Tak. Jak już panu mówiłem, argumentował to tym, że w stosunku do produkowanych przez nas centralek są one nowoczesne, ale w Europie Zachodniej już odstępuje się od tych systemów. Są to bowiem centrale działające na zasadzie mechanicznej. Zna pan działanie takiej centrali. Wybieraki zwane palcami wyróżniającymi... wszystko jak u starego Ericksona. Nawiasem mówiąc, to były centrale! W Zamościu taka działa już sześćdziesiąt lat. Malik i ten przykład podawał. Bo przewidywany okres eksploatacji tych belgijskich, które zamierzamy produkować, wynosi dwadzieścia lat. No cóż, miał trochę racji, tylko że my nie jesteśmy przygotowani do produkcji najnowocześniejszych central telefonicznych. A po drugie: chcemy na początku zakupić licencję na małe centralki przydatne jedynie w dużych przedsiębiorstwach i w lokalnych połączeniach. Teoretycznie można sobie wyobrazić zakup licencji amerykańskiej Gralla albo zachodnioniemieckiej Rosenmelsa, ale tylko teoretycznie. Czy podołalibyśmy takiej produkcji? Śmiem twierdzić, że nie. Nawet na pewno nie. Malik jakby nie przyjmował tego do wiadomości. Jego kolejne opracowania porównawcze, w których wymieniał i szczegółowo omawiał korzyści płynące na przykład z zastosowania elektronicznych centrali Gralla i to, że jednocześnie będzie mogło rozmawiać ze sobą kilka lub kilkanaście osób, że aparaty elektroniczne umożliwiają zaprogramowanie kolejnego automatycznego łączenia z abonentami... no, wie pan, różne takie nieraz dziwaczne trochę udogodnienia, to wszystko było oderwane od naszych możliwości Bo jeśli centrale elektroniczne, to i aparaty elektroniczne.
— Właśnie. Czy Malik nie miał słuszności? Jeśli już unowocześniać, to z myślą o przyszłości.
— To też racja. Ale teoretyczna. Bo rozumując w ten sposób można powiedzieć: dlaczego nie wideo-telefony. To szczyt postępu w tej dziedzinie. Ale póki co, mierzmy, panie kapitanie, siły na zamiary.
Biały skrzywił się. Nie podobała mu się zbytnia pewność siebie i swoboda Wyszomirskiego. Po wejściu do gabinetu stwierdził, że to skandal, aby w tak ważnej instytucji jak komenda milicji znajdowały się przestarzałe telefony. Nie pytając podniósł słuchawkę, postukał w widełki i stwierdził, że aparat jest zdezelowany i „pan kapitan powinien kazać sobie zamontować nowoczesny elegancki telefon, najlepiej płaski, wygląda najefektowniej“.
Wyszomirski jednak, pełen zapału, kontynuował: — Później ta przykra sprawa z aresztowaniem Malika. Wszyscy myśleli, że teraz dopiero zacznie rozrabiać. Bo wcześniej żarł się ze wszystkimi dyrektorami. Przede wszystkim z Bobrowskim od spraw postępu i rozwoju w zjednoczeniu „Komotel“. Wszystkich, którzy byli za licencją „Sentaroli“, traktował jak osobistych wrogów. I mnie poniekąd też od pewnej chwili, chociaż przyjaźniliśmy się od lat. Jak wyszedł z więzienia po miesiącu i został ponownie przyjęty, najpierw milczał, przeglądał dokumentację techniczną licencji „SR“, jak w skrócie określany jest system „Sentaroli“, i wszyscy z niepokojem oczekiwali, że znów z czymś wyskoczy. A tu niespodzianka: na jednej z narad Malik powiedział, że po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw doszedł do wniosku, że licencja „SR“ powinna być zakupiona. Ma jeszcze jakieś wątpliwości, pewne zastrzeżenia, ale w najbliższym czasie będzie chciał je wyjaśnić z przedstawicielami Koncernu „Sentaroli“. Tylko w pierwszej chwili zdziwiono się tą przemianą. Później przyjęto ją ze zrozumieniem, pamiętając, że Malik dość często wycofywał się ze swych nieco zwariowanych koncepcji... — Wyszomirski przerwał i zakasłał. — Strasznie tu duszno. A pan kapitan pali tak dużo.
— Ano palę — odparł Biały, zaciągając się głęboko dymem z papierosa. — Proszę pana... Przyjaźniliście się z Malikiem. Co pan myśli o tym wypadku?
— Wypadek... nieszczęście — Wyszomirski rozłożył ręce w szerokim geście. — Okropne nieszczęście. Żona, chłopiec... Straszne.
— Czy Malik miał wrogów oprócz tych panów ze zjednoczenia? Co jeszcze może pan o nim powiedzieć?
— W zjednoczeniu rzeczywiście nie przepadano za nim. Był nawet taki moment, że rozpowszechniano plotkę, że jest homoseksualistą.
— Co?
— No tak. Malik tańczył kiedyś w balecie. W jakimś zespole w czasie studiów. Nie krył też zamiłowania do tej sztuki. Jak przyjeżdżał znany zespół, to on chodził rozentuzjazmowany. Tu chyba miała źródło ta plotka. Przy tym miał ładną, prawie niewieścią twarz. Tak bardzo kontrastowało to z jego energicznym zachowaniem. Zresztą widział go pan... Ale ja nie zauważyłem nic podejrzanego. Później, jak zmienił swój stosunek do licencji belgijskiej, to chyba i w zjednoczeniu patrzono na niego przychylniej. Był bądź co bądź autorytetem. Nie tylko dzięki nie tak częstemu u nas w zakładach tytułowi doktora. Miał naprawdę wiadomości więcej niż ktokolwiek mi znany. I szybkość orientacji nieraz w bardzo szczegółowych kwestiach. Szkoda go. Bardzo szkoda.
2 września 1975 r.
Przeszedł portiernię przez nikogo nie zaczepiony. Strażnik podniósł oczy znad gazety, ale widząc jego zdecydowany krok nie zareagował. Przez prowizorycznie rozciągniętą siatkę dostrzegł rozległy plac budowy. W niektórych miejscach z błotnistej ziemi wyrastały bloki fundamentów. Gdzie indziej przygotowane szalunki. Dwa spychacze równały teren. Kilkunastu ludzi kręciło się przy betoniarce. Nieco dalej po lewej stronie niewielki owocowy sad. Przy nim rozebrany do połowy domek. Dwóch mężczyzn zrzucało odzyskiwane cegły na drewnianą rynnę. Chwilę obserwował tę żmudną pracę, później skierował się do budynku administracyjnego. Zapytał o pokój kierownika Ośrodka. Wszedł na pierwsze piętro, zapukał. Sekretarka rozmawiała przez telefon. Usiadł na wskazanym krzesełku. Dziewczyna zerkała na niego raz po raz. Nie była to, jak mu się w pierwszej chwili wydawało, towarzyska rozmowa. Sekretarka notowała coś, powtarzając co jakiś czas ostatnie słowa dyktowanych zdań. Przypatrywał się jej natarczywie. Czarne, spięte w koński ogon włosy, niezbyt duże oczy, wąski zgrabny nos, usta... Starał się zobaczyć, czy ma na ręku obrączkę. Zauważyła to. Przerwała na moment pisanie i podniosła prawą rękę.
— Ależ pani spostrzegawcza — stwierdził, gdy wreszcie odłożyła słuchawkę. Uśmiechnęła się. Jej mina wyrażała zadowolenie z siebie. — Tak sobie myślę, że zbłądziłem, rezygnując z robienia kariery. Kiedyś może dochrapałbym się stanowiska i tak uroczej sekretarki.
— W pana wieku ten błąd można naprawić — mówiąc to znów się uśmiechnęła. Ładniejsza niż przypuszczałem na początku — pomyślał, a głośno powiedział: — Nie wiem jednak, czy nadaję się na jakieś poważniejsze stanowisko. Nie znoszę krawatów, garniturów. Dżinsy, sweter, to coś dla mnie. I tak, prawdę mówiąc, martwię się, że za dziesięć lat będę wyglądał jak jakiś podstarzały playboy.
— Niech pan nie myśli, co będzie za dziesięć lat. Ja w każdym razie tak daleko w przyszłość nie wybiegam.
— Pewnie racja — uśmiecha się do dziewczyny. Jakoś nie zamierza go zapytać, po co przyszedł. — Nazywam się Tomasz Suwała — zdecydował się.
— Iwona Lemieszek, bardzo mi miło. — Podała mu rękę do pocałowania. — Z domu, jak pan się już zorientował, Lemieszek.
Taki niewinny flirt nie zaszkodzi — myśli Tomasz, całując drobną dłoń.
— Pani Iwono, jest pani wspaniałą dziewczyną i z radością wypiłbym w pani towarzystwie dobrą kawę...
— Niestety — przerywa mu w pół zdania. — Mam bardzo zazdrosnego narzeczonego. Nic z tego.
— Trochę szkoda. Czy zastałem zatem pana doktora Malika?
Dziewczyna raptownie poważnieje.
— Był pan z nim umówiony?
Co odpowiedzieć, zastanawia się przez moment.
— Poniekąd tak — odpowiada.
— Więc nic pan nie wie? Spóźnił się pan.
— Nic nie wiem. Wyjechał?
Przygląda mu się uważnie, jest nadal poważna. Milczy i obserwuje jego zdziwienie. Przedłuża tę chwilę ponad wszelką miarę.
— No, niechże pani już powie. Wyjechał?
— Mogłabym odpowiedzieć pana słowami: poniekąd tak.
Tomasz żałuje teraz krótkiej, swobodnej rozmowy z młodą kobietą. Moja wina, nie ma o czym mówić — dochodzi do wniosku.
— Pan Malik nie żyje. Nie słyszał pan?
— Nie żyje? Co się stało? — Jest autentycznie zaskoczony. — Co się stało? — powtarza.
— Miał wypadek samochodowy. Jechał syrenką, miazga... dosłownie miazga... tak mówiono.
— Coś podobnego!
— A pan prywatnie czy służbowo?
— Czy to teraz ważne? — pyta gość, chodząc nerwowo po pokoju. — Kiedy był ten wypadek?
— W poprzednią niedzielę. Dziś jest pogrzeb. Dlatego wszędzie teraz pustki. Musiałam zostać za koleżankę, która pojechała na cmentarz. Wielka szkoda. To był bardzo dobry i mądry człowiek. I niech pan patrzy... Tyle lat walczył o unowocześnienie zakładu. Jak zbliża się ten moment... kiedy on byłby tak potrzebny... Takie nieszczęście. Dyrektor Kokoszka, wie pan, nasz naczelny, jest niepocieszony.
— Nie dziwię się... A kto go będzie zastępował? To znaczy, kto zajmie po nim stanowisko?
— To jednak pan w sprawie służbowej? Tak sądziłam. Chyba pan Stefan Wyszomirski. Tylko on ma jeszcze u nas tytuł doktora. Ale, wie pan, nie wiadomo. Może kogoś przyślą, przecież tak często bywa. Doktor Wyszomirski jest oczywiście na pogrzebie. Będzie pan musiał przyjść jutro. Czy mam zapisać, że...
— Nie, nie. Chciałem przede wszystkim rozmawiać z inżynierem Malikiem... — Tomasz zastanawia się.
— Jeśli można coś panu zaproponować, to niech pan przyjdzie za kilka dni. Teraz panuje tu okropne zamieszanie. Nic pan nie załatwi.
8 września 1975 r.
— Już idę. — Rogala odłożył słuchawkę. Po chwili siedział przed biurkiem przełożonego a zarazem pod rozłożystą palmą, w gabinecie wyciszonym kotarą i grubym obiciem drzwi.
— Czy ja naprawdę ostatni muszę dowiadywać się o waszych poczynaniach? — zastępca prokuratora wojewódzkiego Wiesław Rybiński nie krył niezadowolenia.
— Nie chciałem zawracać głowy, szefie — odparł Rogala. — W końcu nic pewnego nie wiemy.
— Co to wszystko ma znaczyć? Dowiaduję się, że wiążecie ze sobą jakieś różne sprawy. Wypadek drogowy, włamanie, awaria w zakładach „Dartel”. Odrywacie od spraw gospodarczych jednego z najlepszych oficerów. O co tu chodzi? Czy nie czytacie za dużo kryminałów?
— Nie. W ogóle takich książek nie czytam.
— No, więc? Co jest niezwykłego w tym wypadku?
— Niby nic... — Rogala poprawia się w fotelu. Czuje już mokre od potu ubranie, przylepiające się do obicia. — Niby nic, a jednak niektóre okoliczności budzą podejrzenia. Na przykład. Co robił Malik pod Balicami, trzydzieści kilometrów za miastem? I dlaczego na prostej drodze, będąc trzeźwym, to ustalono, zjeżdża ni stąd, ni zowąd z wysokiego nasypu. Byłem na miejscu wypadku z kapitanem Białym. Pan prokurator zna jego skrupulatność, prawda? Po dwóch godzinach penetrowania łąki znalazł w krzakach kasetę magnetofonową.
Szef wytarł chusteczką łysinę pokrytą kroplami potu.
— Moglibyście powstrzymać się od palenia w taki upał — powiedział do Rogali. Ten zgasił natychmiast papierosa.
— Wiatrak się zepsuł? — zapytał przełożonego, wskazując na dużych rozmiarów urządzenie znajdujące się w rogu gabinetu.
— Nie, jest dobry. Ale już raz przez niego się zaziębiłem. Wolę się pocić niż kasłać przez kilka tygodni. No i co na tej taśmie było?
— Nagrania jakiegoś zespołu muzycznego.
— Kolego Rogala...
— Panie prokuratorze, proszę o trochę cierpliwości. Z kilku przesłuchań wynika, że być może Malik miał kontakty ze środowiskiem homoseksualistów. Tańczył kiedyś w balecie. Miał dużo znajomych z tych kręgów.
— Mówcie wprost. Był pedałem?
— Tego nie wiemy. Kapitan Biały zlecił dokładne sprawdzenie w tych środowiskach. To może trochę potrwać. Wezwałem też żonę Malika. Chyba doszła już nieco do siebie. Mamy zdjęcia wszystkich osób biorących udział w pogrzebie...
— To kapitan Biały, widać, czyta powieści kryminalne.
— Tego nie wiem. Ale zapewniał mnie, że to rutynowa czynność. Nieraz ponoć daje wyniki nie tylko na kartach powieści.
— Teraz, z łaski swojej, wyjaśnijcie mi, jak te rewelacje mają się do włamania i awarii w „Dartelu”?
— Otóż te zdarzenia mogą się ze sobą łączyć, ale nie muszą. Włamanie do mieszkania Malika w kilka godzin po wypadku... Czy zbieg okoliczności? Wygląda, jakby ktoś, kto wiedział o śmierci Malika, czegoś tam szukał. Niestety, Biały był w tym mieszkaniu już po oględzinach, po częściowym jego uporządkowaniu. Nie był w stanie się zorientować, czy upozorowano jedynie tło rabunkowe. A co do zakładów „Dartel”? Po tym, jak zwolniłem Malika z aresztu, przyszedł do prokuratury. Zachowywał się bardzo dziwnie. Nie miał nawet do mnie pretensji o ten areszt, a przynajmniej tego nie okazywał. Tłumaczyłem mu zresztą, że nie dał mi żadnej szansy, odmawiając jakichkolwiek wyjaśnień. A on, że to nie był czas na wyjaśnienia. Że teraz też jeszcze nic nie powie. Ale niedługo umożliwi mi pracę przy sprawie, jakiej jeszcze nie prowadziłem. Nie chciał nic więcej powiedzieć. Ta tajemniczość była po prostu śmieszna. I zbagatelizowałem te słowa. Widziałem, że pozbawienie wolności, nawet tak krótkotrwałe, było dla niego wielkim wstrząsem. Czuł się skrzywdzony... Poczucie krzywdy, jak pan wie, pcha nieraz ludzi w kierunku karkołomnych przedsięwzięć. Pomyślałem, że na własną rękę szukać będzie winnego awarii, co było absurdem. Wyjaśniliśmy bowiem sprawę do końca. Skierowaliśmy ostre wystąpienie profilaktyczne. Sprawę można było tylko umorzyć.
Przełożony wstał, pogłaskał się po łysej czaszce i wolno przechadzał się po pokoju z rękami założonymi do tyłu. Kogo przypomina sylwetką? Kogoś bardzo znanego — zastanawiał się Rogala.
— W dalszym ciągu nie widzę nic wspólnego z wypadkiem.
— To prawda. Brak jest oczywistego związku. Ale kapitan Biały zwrócił uwagę, że nie znaleziono przy Maliku kluczy ani żadnego notesu, a wszyscy, którzy go znali, mówią, że się z nim nie rozstawał. Mamy też cień podejrzenia, że Malik przed wypadkiem został ogłuszony. To tylko delikatna sugestia doktora Roszkiewicza... Nie można wykluczyć, że najpierw kierowca syrenki został uderzony z dużą siłą w szyję.
— Roszkiewicz też czyta kryminały? — przełożony podniósł wskazujący palec do góry. — Tak! Teraz jestem tego pewien.
Rogala nie wytrzymał.
— Wszyscy wiedzą, że to pan, szefie, jest zagorzałym czytelnikiem kryminałów.
— Zgoda, zgoda — Rybiński zatrzymał się przed Rogalą. — Potrafię jednak odróżnić fantazję od rzeczywistość!. A dlaczego? Bo kryminały zwykłem czytać z odpowiednim dystansem. I może po trosze z tego powodu, że znam niektórych piszących i źródła ich pomysłów. Nieraz, przyznaję, uda im się kogoś zabawić, rozerwać po godzinach nudnej pracy, nawet tej w organach ścigania...
10 września 1975 r., godz. 9.30
Szczupła, ubrana na czarno kobieta siedzi nieruchomo. Ma duże piwne oczy i jasne, spięte gładko włosy. Rogala z trudem uzyskuje odpowiedzi. A na koniec pozostawia pytanie najbardziej kłopotliwe. Decyduje się wreszcie, poprzedzając je długim monologiem. Wyjaśnia zatem, że okoliczności wypadku budzą pewne wątpliwości i on pragnie za wszelką cenę je wyjaśnić. Bo jeśli ktoś przyczynił się do tej śmierci, to powinien ponieść karę. To wszystko mówi gdy Helena Malik podpisała protokół przesłuchania świadka. Jest trochę zaskoczona, jakby zaniepokojona.
— Otóż pragnę zapytać, już poza protokółem, czy były w życiu męża fakty, o których pani nie wspomniała? — Prokurator stara się nadać swym słowom nieurzędowy ton.
— Nie rozumiem?
— To może inaczej. Czy pani mąż nie bał się kogoś? Nie czuł się zagrożony?
— Nie zauważyłam.
— Co w takim razie miało oznaczać zdanie wypowiedziane tamtego popołudnia, gdy wyszedł z domu?
— Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Był podenerwowany. Ale on dość często... Po wyjściu z więzienia był jeszcze bardziej nieopanowany.
— A jego hobby?
— Chyba pan wie. Telefony. I oczywiście balet.
— Czy to ostatnie zainteresowanie rzutowało, że tak powiem, na jego... charakter... zachowanie?
— Nie wiem, czy o to panu chodzi — odpowiada Malikowa po chwili zastanowienia — ale uwielbiał tańczyć. Zresztą tańczył doskonale. A ja, jak na złość, należę do tych niewielu kobiet, które za tańcem nie przepadają. Chodziliśmy często na dancingi. Obserwowałam go więc z innymi partnerkami... Cóż jeszcze. Jak w telewizji pokazywano tańce na lodzie, to nikomu w domu nie wolno było przeszkadzać. Przeżywał te imprezy bardziej od meczy piłkarskich. Wiem, że koledzy wyśmiewali go z tego powodu.
— Muszę, niestety, zadać pani pewne, być może drażliwe pytanie? Czy mąż często przebywał poza domem?
Kobieta zakrywa twarz dłońmi. Milczy. Rogala czeka. Milczenie przedłuża się. To jednak, co usłyszał po chwili, przeszło wszelkie oczekiwania.
10 września 1975 r., godz. 9.30
Przed kapitanem Białym lekko siwiejący mężczyzna w sile wieku. Włosy starannie ułożone, długie, falujące. Kremowy garnitur, kraciasta koszula, pod szyją jedwabna granatowa apaszka. Na palcu lewej ręki duży sygnet. Siedzi wyprostowany, wypielęgnowaną dłonią muska szpakowate włosy.
— Panie kapitanie, nikt z moich znajomych nie znał pana Malika. W teatrze też nikt o nim nie słyszał. Dowiadywałem się bardzo dyskretnie. Sądzę, że gdyby łączyło go coś z kimś... od nas, dowiedziałbym się.
— Niech pan jeszcze spojrzy na te zdjęcia z pogrzebu. Może tu znajdzie się jakaś znajoma twarz.
Mężczyzna pochyla się nad biurkiem, wolno ogląda podany plik fotografii.
— O... To bardzo przykra uroczystość. Ale zdjęcia udane — mówi, odkładając kolejne grupowe ujęcia uczestników pogrzebu. W pewnej chwili zatrzymuje wzrok. Przygląda się uważnie. — Tak. — Wskazuje palcem twarz chłopaka stojącego na dalszym planie. — Nie pamiętam jego nazwiska, ale to chyba Andrzej. Pracuje w Teatrze Ludowym.
— W jakim charakterze? — Biały szuka na innych fotografiach. — O! Tu go widać wyraźniej.
— Tak — powtarza rozmówca kapitana, biorąc do ręki podane zdjęcie. — Prawie nie mam wątpliwości. Znałem go co prawda przelotnie, ale to on. Jest, zdaje się, pracownikiem technicznym. Wysoki, szczupły. Ładny i bardzo dobrze ułożony chłopiec. Był zaprzyjaźniony...
— Z kim? — kapitan krzywi się zniecierpliwiony. — Panie Grzegorzu, dość tych ceregieli.
— Panie kapitanie, pan rozumie, że to nieprzyjemny obowiązek. Dlatego...
— Być może zamordowano człowieka. To nie wystarczy?
— Rozumiem, rozumiem... Andrzej był przyjacielem Bednarka — mówi wysokim głosem. Siedzi sztywno. Gładkie dłonie spoczywają jedna na drugiej. — On pracował w młodzieżowym domu kultury na Żeromskiego. Ale pół roku temu wyrzucili go. Nie wiem, co teraz robi.