Lektury nadobowiązkowe - Wisława Szymborska - ebook

Lektury nadobowiązkowe ebook

Grądziel-Wójcik Joanna

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

„Lektury nadobowiązkowe” ukazywały się w „Życiu Literackim”, potem w latach osiemdziesiątych, w krótko istniejącym miesięczniku „Pismo” i w „Odrze”. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wisława Szymborska

lektury nadobowiązkowe

WISI.AWA

SZYMBORSKA

lektury

nadobowiązkowe

WYDAWNICTWO LITERACKIE

© Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1996

Projekt okładki

Witold Siemaszkiewicz

Opracowanie graficzne i układ typograficzny

Beata Barszczewska-Wojda

Redaktor

Anna Rudnicka

Printed in Poland

Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997 31-147 Kraków, ul. Długa 1

Wydanie I, dodruk

Skład i łamanie: Edycja, 31-157 Kraków, pl. Matejki 8 Druk i oprawa: „EKODRUK” Kraków, ul. Konfederacka 4

ISBN 83-08-02668-0

Od Autorki

Bodźcem do pisania Lektur nadobowiązkowych była figurująca w każdym piśmie literackim rubryka „Książki nadesłane”. Łatwo zauważyć, że tylko nikły procent wymienionych w niej książek trafiał potem na biurko recenzentów. Pierwszeństwo dawano beletrystyce i publicystyce najświeższej daty. Mniejszą szansę miała literatura wspomnieniowa i wznowienia klasyków. Prawie żadnej — monografie, antologie, leksykony. A już zupełnie nigdy na omówienie liczyć nie mogły książki popularno-naukowe i przeróżne poradniki. Inaczej sprawa wyglądała w księgarniach: większość gorliwie recenzowanych książek (większość — czyli nie wszystkie) miesiącami zalegała półki i szła w końcu na przemiał, natomiast cała ta pokaźna reszta, nie oceniana, nie dyskutowana, nie zalecana, rozchodziła się jakoś raz dwa. Przyszła mi ochota, żeby poświęcić jej trochę uwagi. Początkowo myślałam, że będę pisać prawdziwe recenzje, tzn. w każdym poszczególnym przypadku określać charakter książki, umieszczać ją w jakimś nurcie, no i dawać do zrozumienia która od której jest lepsza czy gorsza. Szybko połapałam się, że jednak recenzji pisać nie potrafię, a nawet nie mam na to chęci. Że w gruncie rzeczy jestem i chcę pozostać czytelniczką-amatorką, na której nie ciąży przymus bezustannego wartościowania. Książka bywa dla mnie czasem przeżyciem głównym, a czasem tylko pretekstem do snucia luźnych skojarzeń. Kto nazwie te Lektury felietonami, będzie mieć rację. Kto uprze się przy „recenzjach”, ten mi się narazi.

No i jeszcze coś od serca. Po staroświecku uważam, że czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła. Homo Ludens tańczy, śpiewa, wykonuje znaczące gesty, przybiera pozy, stroi się, ucztuje i odprawia wyszukane ceremonie. Nie lekceważę doniosłości tych zabaw — bez nich życie ludzkie mijałoby w niewyobrażalnej monotonii i chyba rozsypce. Są to jednak działania kolektywne, nad którymi unosi się mniej lub więcej wyczuwalny zapaszek zbiorowej musztry. Homo Ludens z Książką jest wolny. Przynajmniej na tyle, na ile wolnym być można. Sam sobie ustanawia reguły gry, posłuszny własnej tylko ciekawości. Pozwala sobie na czytanie zarówno książek mądrych, z których czegoś się dowie, jak i głupich, bo i one o czymś informują. Wolno mu jednej książki nie doczytać do końca, a drugą od końca zacząć i cofnąć się do początku. Wolno mu zachichotać w miejscu do tego nie przewidzianym albo nagle zatrzymać się przy słowach, które zapamięta na całe życie. Wolno mu wreszcie — czego żadna inna zabawa ofiarować mu nie może — posłuchać o czym rozprawia Mon-taigne albo dać chwilowego nurka w mezozoik.

W. S.

WACŁAW GOŁĘBOWICZ

Uczeni w anegdocie

wydanie drugie, „Wiedza Powszechna”, Warszawa 1968

Anegdoty o wielkich ludziach są lekturą krzepiącą. No cóż — myśli sobie czytelnik — nie odkryłem co prawda chloroformu, ale też nie byłem jak Liebig najgorszym uczniem w szkole. Owszem, nie wynalazłem salwarsanu, ale przynajmniej nie jestem tak roztargniony jak Ehrlich, który sam do siebie pisywał listy. W kwestii pierwiastków Mendelejew z pewnością nade mną góruje, natomiast w kwestii owłosienia jestem stanowczo od niego schludniejszy i bardziej umiarkowany. I czy kiedykolwiek jak Pasteur zapomniałem zjawić się na własnym ślubie? Albo jak Laplace zamykam cukiemiczkę na klucz przed własną żoną? Doprawdy, czujemy się odrobinę od nich wszystkich roztropniejsi, lepiej wychowani i może nawet bardziej wielkoduszni na co dzień. Ponadto, z perspektywy czasu wiemy już, który uczony miał słuszność, a który mylił się sromotnie. Jakże dziś nieszkodliwy wydaje się nam taki np. Pettenhoffer! Był to lekarz, który gwałtownie zwalczał naukę o chorobotwórczym działaniu bakterii. Kiedy Koch odkrył przecinkowce cholery, Pettenhoffer połknął na publicznym pokazie całą probówkę tych niemiłych zarazków, chcąc udowodnić, że bakteriolodzy z Kochem na czele są niebezpiecznymi mitomanami. Szczególnego blasku tej anegdocie przydaje fakt, że Pet-tenhofferowi nic się nie stało. Pozostał zdrów i już do końca życia obnosił szyderczo swoją rację. Dlaczego nie zachorował, to dla medycyny tajemnica. Dla psychologii nie. Zdarzają się przecież ludzie o wyjątkowo silnej odporności na fakty oczywiste. O jak słodko i zaszczytnie nie być Pettenhofferem!

PEGGY MILLER                 1

Żona dla pretendenta

przekład z angielskiego Anny Przedpełskiej-^ Trzeciakowskiej, przedmowa Adama Kerstena, „Czytelnik”, Warszawa 1968

Pretendentem zwano Jakuba Edwarda Stuarta, syna zdetronizowanego Jakuba II. Nigdy już nie miał zasiąść na tronie angielskim, choć całe życie do tego dążył. Mając 27 lat zakochał się per procura w Marii Klementynie So-bieskiej, wnuczce Jana III. Między narzeczonymi rozgorzała miłość zaoczna, na wiele niebezpieczeństw narażona, ponieważ aktualny król angielski życzył pretendentowi śmierci w kawalerskim stanie. Mała Sobieska w drodze do swego oblubieńca została uwięziona przez austriackiego cesarza. Musiała zdecydować się na romantyczną ucieczkę z aresztu i wielkiego hartu ducha wymagającą przeprawę przez Alpy. Pretendent czekał na nią w Rzymie, pełen niepokoju, to prawda, ale czy mógł przewidzieć z jak strasznych opałów księżniczka wychodzić musi? Dość powiedzieć, że pewnego razu kolasa z Klementynką przewróciła się do górskiego potoku. Dzisiaj taka przygoda wydaje się błaha, ale pamiętajmy, że były to czasy, kiedy kontakt z wodą uważano za ostateczność. Człowiek dwa razy tylko myty był od stóp do głów: po urodzeniu i po śmierci. Opowieść Peggy Miller nie ma nic wspólnego z fikcją literacką — wszystkie fakty, a nawet styl opisów pochodzą z wiarygodnych źródeł. Wyskoki fantazji zdarzają się autorce rzadko, ot na przykład, kiedy dworzaninowi Jakuba Sobieskiego, Michałowi Szymborskiemu, przyznaje tytuł hrabiowski. Książkę warto czytać przed zaśnięciem. Jest dość ciekawa, żeby oderwać myśl od utrapień teraźniejszości i wystarczająco nasenna, żeby wypaść z rąk w stosownej chwili.

JANINA PUDEŁEK

Warszawski balet romantyczny — 1802-1866

Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1968

Bohaterką baletu epoki romantycznej była sylfida, istotka nadprzyrodzona i skrzydlata, uwodzicielka niebacznych młodzieńców. Tańczono tę postać na czubkach palców, czyli sposobem praktykowanym do tej pory tylko przez akrobatów. Scenariusz wymagał przecież, żeby sylfida oraz jej towarzyszki ledwie dotykały ziemi, a nawet czasem fruwały w powietrzu albo znikały sprzed oczu. Do fruwania i znikania służyły flugi i zapadnie. Publiczność zamierała z wrażenia obserwując przeloty pań kilka metrów nad powierzchnią wzburzonego jeziora, spod której wyłaniało się czasem pyzate oblicze chłopca najętego do poruszania ową płachtą odmętów. Było wspaniale, kiedy maszyneria działała sprawnie i dyskretnie. Było równie wspaniale, kiedy się zacinała, demaskując całą teatralną złudę. Dziś technika sceniczna funkcjonuje sto razy sprawniej i widz z góry wie, że na niespodzianki z tej strony liczyć nie warto. W perfekcji jednak czai się nuda. Pamiętamy tylko bardzo dobre i bardzo złe widowiska. Dla średnich, których zawsze najwięcej, jedyną szansą pozostania w pamięci byłby nieprzewidziany wpaduńek, jakże dziś rzadki, niestety... Dedykuję to westchnienie wszystkim dyskutującym o kryzysie współczesnego teatru. Wracam jednak do sylfid. Jak wyglądały te zwiewne osóbki?

Ze sztychów i fotografii wynika, że były to baletnice przysadkowate i nikczemnego, jak by powiedział Zagłoba, wzrostu. Ile więc talentu mieć musiały, żeby wywołać wrażenie niematerialności i wdzięku! Książka Janiny Pudełek pięknie i fachowo zarazem wtajemnicza nas w ten zapomniany świat warszawskiego baletu, w jego niezbyt łatwe dzieje, obyczaje, repertuar. Z repertuaru, dla przyjemności własnej i kilku jeszcze czytelników, wypisuję co smaczniejsze tytuły: Amarylla czyli Dziecię i małpa, Ciotka Urszula czyli daremna ostrożność, Divertissement azjatyckie, Koń czarnoksięski czyli Diabeł pod łóżkiem, Miłość każdemu wiekowi przyzwoita, Okropna chwila czyli Lauretta, Poliszyriel upiorem, Schadzka na przedmieściu czyli więcej strachu niż bólu...

Saga o Njalu

przekład ze staroislandzkiego Apolonii Załuskiej-Strómberg, wstęp i komentarze Mariana Adamusa, opracowanie graficzne Marii Hiszpańskiej-Neumann, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1968

Ragnar Kosmate Portki, Björn Opadająca Pończocha, Ulf Niemyty, Thorhell Owinięta Noga, Sigurd Świński Łeb, Hallward Kopciuch, Thorun Rogaty Czepek, Björn Maselniczka, Onund Workowaty — ależ wesoło i poczciwie nazywali się ci Normanowie! Mogłoby się wydawać, że taki Thorfinn Rozwaliczaszka był w swojej społeczności żenującym wyrodkiem. Sprawa jest prostsza. Gdyby każdego, kto na to zasłużył, zwano Rozwaliczaszką, powstałoby w rodach ogólne zamieszanie. Żeby więc ściślej określić o kim akurat mowa, zwrócono uwagę na detale garderoby i wyglądu. Saga o Njalu powstała w zasiedlonej przez Normanów Islandii. Wersja pochodzi z końca XIII wieku, ale dotyczy wypadków wcześniejszych o dwa stulecia z górą. Oczywiście istnieje wśród badaczy spór, czy saga jest echem historycznych wydarzeń czy wytworem czystej fantazji. W trakcie czytania zdecydowanie wybrałam pogląd pierwszy. Nie dlatego, że znalazłam niezbite dowody jego słuszności. Po prostu — bez wiary w częściową bodaj prawdę opisywanych scen i w realne istnienie głównych bohaterów, bez wzruszenia, jakiego udzielamy cieniom ludzkich czynów utrwalonych w starej kronice — ciężko by było dobrnąć do końca tej opowieści, zagmatwanej, przeludnionej, przeładowanej rodowodami i monotonnej mimo spiętrzających się okropności. Jeszcze dopóki na arenie sagi krzątają się kobiety (naturalnie sprawczynie wszelakich klęsk późniejszych), historia zachowuje wyraziste tło psychologiczne i rozwija się zgodnie z dramaturgią baśni. Potem jednak niedobre damy schodzą z pierwszego planu i zaczyna się mordownia, która rozsadza ramy artystycznej kompozycji. Następuje seria zabójstw, gwałtów, spisków, pojednań i zdrad, seria tak bezładna i zgiełkliwa, że czytającemu mylą się osoby, przyczyny, skutki, intencje i racje — jak często w życiu bywa, ale w baśniach nie. A może anonimowy autor był tak wyrafinowanym pisarzem, że wymyślił fikcję maksymalnie upodobnioną do chaosu rzeczywistości? Myśl niezła, ale muszę ją odstąpić czytelnikom Parnickiego. Z tej tutaj księgi zbyt wielka tchnie prostoduszność. Wolę więc nadal wierzyć w autentyczne istnienie Njala Spalonego. Podobno archeolodzy odkopali zgliszcza jego zagrody. No właśnie.

JÓZEF POWROŹNIAK

Paganini

wydanie drugie, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1968

Paganini miał dwa życiorysy. Ten drugi był wytworem zbiorowej wyobraźni. Biograf pominąć go nie może. Ale należą mu się za to dwa honoraria. Kiedy Paganini grał, byli tacy, co widzieli stojącego przy nim diabła, który kierował ruchami smyczka. Opowiadano sobie szeptem o czerwonym notesie, gdzie mistrz spisywał ponoć sekrety swojej szatańskiej gry. Po śmierci okazało się, że zapisywał tam bieliznę oddawaną do prania. Publiczność wierzyła, że tylko z pomocą piekieł udaje się mu wydobyć ze skrzypiec (na których wszyscy dotąd tak poczciwie grali) tyle nieoczekiwanych dźwięków — tak ćwierkać, kląskać, grzechotać, szczekać i kwiczeć. Jeszcze ciekawsze, że przekonanie to podzielali niektórzy koledzy po fachu. Jakiś muzyk z kolońskiej orkiestry, poczęstowany przez Paganiniego tabaką, rozsypał proszek na podłogę bojąc się czarcich zakusów na swoją czystą duszę. Paganini powinien był mu wtedy powiedzieć: Mój kochany, jeżeli już koniecznie wierzysz w diabła, to mógłbyś przynajmniej lepiej zgłębić jego naturę. Diabeł nie czyha na każdego, kto mu się pod rękę nawinie. Trzeba sobie na to dobrze zasłużyć. Jest wybredny, wymaga kwalifikacji i przychodzi tylko na gotowe. Ty jesteś dobroduszny i leniwy. Nigdy nie byłeś cudownym dzieckiem, które musiało grać po dwanaście godzin na dobę. Twoje palce nie rozkruszą talerzyka z górskiego kryształu. Kciuk twojej lewej ręki nie wygina się do tyłu, a lewe ramię nie jest wyższe od prawego. Cokolwiek trzymam w swojej tabakierze, dla ciebie będzie to tylko zwyczajna tabaka. Kichaj, bracie, śmiało. — Ale słowa te nie padły, Paganini milcząc łypnął okiem. Doceniał reklamową wartość takich małych zdarzeń. Zwłaszcza że nie wszyscy i nie wszędzie bez zastrzeżeń poddawali się jego magicznej sztuce. Koncerty w Pradze były fiaskiem, a w Warszawie wzbudziły namiętną dyskusję. Są więc w monografii Powroźniaka polonica, i to bogate. Wśród nich relacja skrzypka Lipińskiego o Paganinim, dokumencik śliczny, w którym podziw dla mistrza miesza się z lekkim sarkazmem.

HANS CHRISTIAN ANDERSEN

Baśnie

wydanie piąte (no proszę!), przekład Stefanii Beylin i Jarosława Iwaszkiewicza, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969

Pewnemu pisarzowi o dość żywej wyobraźni zaproponowano napisanie czegoś dla dzieci. „Świetnie — ucieszył się — mam właśnie jeden pomysł z czarownicą”. Panie z wydawnictwa zatrzepotały rękami: „Tylko nie czarownice, dzieci nie wolno straszyć!” — „A zabawki w sklepach — spytał pisarz — te zezowate misie z fioletowego pluszu?” — Co do mnie, myślę o tym jeszcze inaczej. Dzieci lubią być w bajkach straszone. Mają naturalną potrzebę przeżywania wielkich emocji. Andersen straszył dzieci, o co na pewno żadne z nich nie miało do niego żalu, również kiedy dorosło. W jego przepięknych baśniach pełno jest istot zdecydowanie nadprzyrodzonych, nie licząc zwierząt, które mówią, i elokwentnych cebrzyków. Nie wszyscy z tego bractwa są mili i nieszkodliwi. Najczęściej zjawiającą się postacią jest śmierć, osoba nieubłagana, która wkracza niespodzianie w sam środek szczęścia i zabiera z sobą najlepszych, najbardziej kochanych. Andersen traktował dzieci poważnie. Mówi im nie tylko o radosnej przygodzie życia, ale i o jego niedolach, zgryzotach i nie zawsze zasłużonych klęskach. Jego baśnie, zaludnione tworami wyobraźni, są bardziej realistyczne niż całe tony dzisiejszej literatury dla dzieci, która dba o prawdopodobieństwo i cudowności unika jak ognia.

p —i Lektury... ? ’

Andersen miał odwagę pisać baśnie o smutnym zakończeniu. Uważał, że nie dlatego trzeba się starać być dobrym, że to się opłaca (co propagują uparcie dzisiejsze opowiastki z morałem, a co przecież nie zawsze na tym świecie jest prawdą), ale dlatego, że złość pochodzi z umysłowego i uczuciowego ograniczenia i jest jedyną formą ubóstwa, której należy się brzydzić. I jest śmieszna, ach, jaka śmieszna! Andersen nie byłby wielkim pisarzem bez swojego humoru, migoczącego całą gamą odcieni od dobrotliwości do szyderstwa. Ale nie byłby chyba również wielkim moralistą, gdyby sam był tylko chodzącą poczciwością. No nie, miało się swoje kaprysy i słabostki, było się osobnikiem na co dzień nieznośnym. Podobno Dickens błogosławił dzień, w którym Andersen przyjechał go odwiedzić i zamieszkał w pokoiku pełnym powitalnego kwiecia. A jako drugi — błogosławił dzień odjazdu gościa w kopenhaską mgłę. A wydawałoby się, że pisarze w tylu rysach do siebie podobni powinni patrzeć sobie w oczy aż do skonu. No, trudno.

VITUS B. DRÓSCHER

Instynkt czy doświadczenie

przekład z niemieckiego Krystyny Kowalskiej, „Wiedza Powszechna”, Warszawa 1969

Ile to gatunków zwierząt prawie natychmiast po urodzeniu wykazuje zdolność do samodzielnego życia tylko dzięki aparaturze nerwowej, o jakiej nawet marzyć nam trudno, i umiejętnościom wrodzonym, które my, w koniecznym dla nas zakresie, musimy zdobywać latami i z mozołem! Natura pozbawiła nas tysiąca cudownych właściwości i, co prawda, dała w zamian intelekt, ale jakby zapomniała, że będzie to nasz główny sposób radzenia sobie na świecie. Gdyby o tym pamiętała, wiele podstawowych informacji przeniosłaby w sferę dziedziczności. Byłoby zupełnie słuszne, gdybyśmy rodzili się z przyswojoną już tabliczką mnożenia, ze znajomością choćby języka naszych rodziców, zdolni do sklecenia przyzwoitego sonetu i wygłoszenia referatu na akademii. Noworodek mógłby od razu startować ku wyższym rejonom umysłowych spekulacji. W trzecim roku życia mógłby już lepiej ode mnie pisać Lektury nadobowiązkowe, a w siódmym byłby autorem książki Instynkt czy doświadczenie. Wiem, że zgłaszanie o to wszystko pretensji na łamach „Życia Literackiego” sprawy naprzód nie posunie, aie się rozżaliłam. Dró-scher malowniczo pisze o zadziwiających osiągnięciach tkanki nerwowej, która pozwala zwierzętom widzieć bez oczu, słyszeć przez skórę i wietrzyć niebezpieczeństwo bez najmniejszego wiatru. A wszystko to połączone z przebo-

19

2*

gatym rytuałem działań instynktownych... Każdy instynkt wydaje mi się godny zazdrości. Ale pewien szczególnie: nazywa się instynktem hamowania ciosów. Zwierzęta w obrębie własnego gatunku często walczą ze sobą, walka jednak kończy się z reguły bezkrwawo. W pewnym momencie jeden z przeciwników rejteruje, to wszystko. Psy się nie zagryzają, ptaki nie zadziobują, antylopy nie za-kłuwają na śmierć. Nie z powodu słodyczy usposobienia. Po prostu działa mechanizm ograniczający impet, siłę uderzenia czy zwarcia szczęk. Instynkt ten zanika dopiero w warunkach niewoli, nie występuje także u wielu ras wytworzonych w hodowli. Co właściwie na jedno wychodzi.

ANNA BARDECKA i IRENA TURNAU

Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969

Marzymy, ale jak niedbale, niedokładnie! „Chcę być ptakiem” powiada ten i ów. Ale gdyby posłuszny los zamienił go w indyka, czułby się zawiedziony. Nie o to mu przecież chodziło. Jeszcze gorsze niebezpieczeństwa wiązałyby się z wehikułem czasu. „Chcę się znaleźć w osiemnastowiecznej Warszawie” pomyślałbyś beztrosko, wyobrażając sobie, że to wystarczy. Że, naturalnie, wylądujesz nie gdzie indziej, jak w salonach króla jegomości, który z łagodnym uśmiechem ujmie cię za ramię i poprowadzi do jadalni na obiad czwartkowy. Tymczasem pacniesz sobie w pierwszą lepszą kałużę. Ledwie się wygramolisz, wjedzie w ciasną uliczkę ośmiokonna kareta, przypłaszczy cię, przerażonego, do muru i znów od stóp do głów obryzga błotem. A tu jeszcze ciemno że oko wykol, nie wiesz, dokąd iść, plączesz się na tyłach jakichś pałaców, w chaosie dzikich uliczek, stosów śmieci i walących się ruder. Wkrótce też jakieś draby wyłonią się z mroku i zaczną szarpać cię za ortaliony. Nie układam powieści, więc nie muszę wymyślać ratunku z tej opresji. Dość, że już siedzisz w oberży, gdzie wnoszą pieczeń, ale na brudnym talerzu. Na twoją uwagę oberżysta wyciągnie z pludrów brzeg koszuli i przetrze talerz do glancu. Kiedy się oburzysz, powie ci, że chyba w gęstych się lasach chowałeś, skoro nie wiesz, że takim sposobem sam Radziwiłł damom swoim usługuje. W hotelu, nie doprosiwszy się o wodę do mycia, rzucisz się na łóżko, a na ciebie rzucą się pluskwy. Zaśniesz wreszcie nad świtem, ale rychło zbudzą cię krzyki, bo na niższym piętrze ktoś zaprószył ogień. Nie czekając na pomoc straży pożarnej, która jeszcze nie została wymyślona, skaczesz przez okno, i tylko dzięki zwałom cuchnących odpadków na podwórku — nie kark łamiesz, ale nogę. Nogę składa ci bez znieczulenia początkujący fryzjer. Możesz mówić o szczęściu, jeśli nie będzie z tego gangreny i kości zrosną się prosto. Lekko utykając wracasz do swojej epoki i kupujesz książkę, od której trzeba było zacząć: Życie codzienne w Warszawie okresu Oświecenia. Ona to pozwoli ci odzyskać godziwą równowagę pomiędzy przyziemnością a wzniosłością tamtych czasów.

STANISŁAW HOPPE

Słownik języka łowieckiego

wydanie drugie, poszerzone i poprawione, opracowanie graficzne Jerzego Jaworowskiego, Polska Akademia Nauk, Warszawa 1970

Myślistwo, które nie wynika z konieczności życiowych, to przyjemność wstydliwa, z wieku na wiek wstydliwsza. Nieprzyzwoitość seksu jest na wymarciu. Wszyscy rozprawiają o nim publicznie z pedanterią stosowniejszą chyba do przepisów kuchennych. Więcej rozpasania znajduję dziś u Weyssenhoffa niż u markiza de Sade. Słownik języka łowieckiego czytam z podejrzaną dla siebie samej emocją. Terminologia myśliwska jest lubieżna. W tej dziedzinie polszczyzna zachowała całą swoją dosadność i zmysłowość, aż wibruje od owych cmoktań, cirykań, rechtań, czuszykań, kwoktań i kokcieleń... Coś się tam w niej ciągle choica, brocha, przydyndowuje i przenoża... A te or-giastyczne pohukiwania myśliwych: Hejże go ha! Heco! heco! Heć! heć! Pyfl?... Słownik zapewnia nas o nobliwym znaczeniu pęcy, szastki, stypułu, wypluwki, odprzodówki i odtylcówki, ale uczucie dwuznaczności nas nie opuszcza. Jeleń się czemcha, łania łyżki wystawia, pies paraduje z obwisłymi faflami — rozpustnicy wszystko to sobie wymyślili, tylko że nie w łożu u boku markotnej małżonki, ale w chaszczach przy bigosie. Nie dość zresztą rozwiązłości jawnej, jest jeszcze tajna, pod słowami zgoła niewinnymi: fiołek to wcale nie fiołek, róża to nie tylko róża. Leżak, organista, polano, tabakiera, ekspres — druga treść się pod tym wszystkim dla wtajemniczonych kryje. Trzecią treść można wyczytać z cytatów, jakimi ten bogaty i świetnie opracowany słownik ozdabia niektóre hasła. Np. pod hasłem „przestrzał”: „Stanąłem nagle w młodniku wobec zawieszonych na dolnych gałęziach smrekowych włóknistych pasm świeżego tłuszczu, widocznie wyrzuconych na zewnątrz przestrzałem i otartych przez uchodzącego niedźwiedzia”. — Pod hasłem „trafić”: „Kura trafiona śmiertelnie — koziołkuje i spada, rażona w cieki — opuszcza je bezwładnie, ugodzona w płuca — robi świecę...” — Pod hasłem „strzał komorowy”: „Wprawdzie ostatnia kula trafiła w serce dzika i zadała śmierć, ale pierwsze strzały przeszyły komorę, a mimo tych celnych strzałów chodził dzik przez trzy godziny...” Trzy godziny. To bardzo długo.

JÓZEF KAŃSKI

Przewodnik operowy          .*^ 7

wydanie drugie, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1968

„O Trubadurze nie mogę niestety nic bliższego powiedzieć, bo chociaż sam występowałem w tej operze wiele razy, to jednak do dziś nie wiem dobrze, o co tam chodzi”... Takie wyznanie złożył w swoich pamiętnikach słynny tenor wiedeński, Leo Ślęzak. O, jakże ciężki kamień spada mi z serca! Więc to nie tylko ja, na widowni, nie zawsze umiem się połapać, kto przeciw komu śpiewa, kto i dlaczego przebrał się za służącego, który okazuje się nagle krwistą i piersistą dziewicą, i czemu taka dobrze odżywiona dziewica mdleje na widok drugiej, znacznie starszej dziewicy, nazywając ją swoją najdroższą, nareszcie odzyskaną córuchną. Więc to nie tylko ja, ale i oni na scenie też nie wiedzą, co się dzieje! Okazuje się, że przewodniki operowe, takie jak Józefa Kańskiego, są potrzebne po obu stronach rampy. Książki nie muszę reklamować, pierwsze jej wydanie wsiąkło jak woda w piasek. Powiem tylko, że omawia ona 200 oper, od Monteverdiego aż po nasze lata sześćdziesiąte. Przy każdym twórcy krótki życiorys, potem dokładna treść opery, wreszcie mała jej charakterystyka od strony muzycznej. Nie twierdzę, że udało mi się przeczytać jednym haustem 200 oper. Przeczytałam natomiast wszystkie spisy osób występujących, podawane wraz z rodzajem głosu. Twarda polityka personalna panuje w operowym świecie. Stosunki rodzinne ob-

25

3 — Lektury...

warowane są przepisami równie nienaruszalnymi jak u plemion pierwotnych. Sopran powinien być córką basa, żoną barytona, kochanką tenora. Tenorowi nie wolno spłodzić altu ani obcować cieleśnie z kontraltem. Kochanek baryton to rzadkość, i lepiej będzie, jeśli rozejrzy się za jakimś mezzosopranem. Z kolei mezzosoprany niech będą ostrożne z tenorami — los skazuje je najczęściej na rolę „tych drugich” albo na jeszcze smutniejszą pozycję przyjaciółek sopranów. Jedyna w dziejach opery kobieta z brodą (patrz Strawińskiego Żywot rozpustnika) śpiewa mezzosopranem i naturalnie szczęścia nie zaznaje. Basami, oprócz ojców, śpiewają z reguły kardynałowie, moce piekielne, funkcjonariusze więziennictwa oraz jeden dyrektor szpitala dla obłąkanych. Spostrzeżenia powyższe nie prowadzą do żadnego wniosku. Szanuję operę, która nie jest rzeczywistym życiem, i szanuję życie, które jest czasem istną operą.

HORTENSJA i MARIA MANCINI

Pamiętniki

przekład z francuskiego Julii Stabrowskiej, wstęp

Bronisława Geremka, „Czytelnik”, Warszawa 1969

Hortensja i Maria były siostrzenicami kardynała Mazari-niego, który je jako malutkie dziewczynki sprowadził na dwór francuski, po czym we właściwym czasie doskonale powydawał za mąż. Doskonale we własnym pojęciu, bo młode damy szybko zbrzydziły sobie mężów i zapragnęły żyć na swobodzie. W ich pamiętnikach nie znajdziemy słówka o tym, co zamierzały na tej swobodzie robić. Prawdopodobnie same jeszcze nie wiedziały dokładnie. Najlepsze lata życia upłynęły im zresztą na walce z mężami. Od mężów nie odchodziło się wtedy, ale uciekało, mężowie zaś mieli obowiązek honoru ścigać znarowione żony, po czym albo sprowadzali je z powrotem do domu, albo umieszczali w klasztorze, gdzie nie mogły narażać na szwank nazwiska i majątku. Obu siostrzyczkom klasztor wcale się nie uśmiechał. Odznaczały się końskim zdrowiem, ruchliwością pcheł i determinacją gladiatorów. Jeszcze w małżeńskim będąc stanie narzekały na uciążliwość wszelkich podróży przy boku małżonka — urwawszy się spod kurateli, kruche te istotki rozbijały się całymi latami po wszystkich traktach Francji, Włoch, Hiszpanii i Flandrii. Wzdłuż i wszerz, tam i z powrotem, z orszakiem służby i bez, z kuframi i w jednej koszuli, karocą, łodzią, pieszo i okrętem, nocując po oberżach i w pałacach, alarmując swoją obecnością wszystkie dwory, zasypując zażaleniami i petycjami wszystkie królewskie i kościelne kancelarie. Wstrząsająco żywotna była zwłaszcza Maria. Pisze co prawda, że niczego bardziej nie pragnie jak spokoju, ale kiedy tylko spostrzega, że nic się koło jej osoby nie dzieje, zmienia miejce pobytu. Raz tylko składa zupełnie szczere wyznanie odmalowując jakiś kolejny rwetes: „Doznawałam wszelako dziwnej przyjemności z tej niezgody”... Oba pamiętniki są skarbnicą nie zamierzonego komizmu. Tłumaczka, Julia Stabrowska, szukała polskiego odpowiednika stylu „precieux” — nie upraszczała dwornej zawiłości zdań, raczej wzmogła ją jeszcze rygorystyczną (może już nazbyt rygorystyczną) archaizacją.

GEORGES BLOND

Tajemnicze lemingi

przekład z francuskiego Janiny Karczmarewicz-Fedorowskiej, „Nasza Księgarnia”, Warszawa 1969

„Siedzi ptaszek na drzewie / I się ludziom dziwuje, / Że najmędrszy z nich nie wie, / Gdzie się szczęście znajduje”... A jednak lepiej po ludzku nie wiedzieć niż po ptasiemu wiedzieć. Ptak to szaleniec nieświadomy swego szaleństwa. Instynkt, który każę mu jesienią odlatywać i przenosić się czasem o kilkanaście tysięcy kilometrów dalej, tylko pozornie mu sprzyja i czuwa nad jego bezpieczeństwem. Gdyby chodziło wyłącznie o znalezienie dobrego żerowiska w łagodniejszym klimacie, niejeden ptasi gatunek mógłby dużo wcześniej kończyć swój wytrwały przelot. Tymczasem te niepoczytalne stwory lecą dalej, ponad górami, gdzie zaskoczone burzą roztrzaskują się o skały, ponad morzami, do których spadają. Celem natury nie jest nawet bezlitosna selekcja: są opresje, w których giną słabsze i silniejsze egzemplarze jednakowo. Paskudne fatum prześladuje dziką gęś znad jeziora Czany. Odczuwa ona impuls odlotu, kiedy jeszcze się pierzy i nie może wzbić się w powietrze. Rusza więc pieszo w kierunku południa. Na ten masowy przemarsz czekają niecierpliwie różne drapieżniki oraz ssak z kijem, czyli człowiek. Zaczyna się masakra — a choć powtarza się regularnie co roku, stulecie za stuleciem, nie zostawia żadnego śladu w pamięci gatunku. Jeszcze piekielniejszego figla płata natura lemingom, miłym zwierzątkom, które sobie żyją w norkach. Pewnego dnia robi się ich w tych norkach za dużo, więc gromadnie opuszczają stare siedziby. Żeby założyć nowe kolonie opodal? Gdzież tam, żeby iść, po prostu iść, bo tak im każę ich hormonalny los. Iść, dopóki nie dojdą do morza, w którym toną. Gatunek ten trwa tylko dzięki nielicznym osobnikom, co w starych norkach zostały. Historia ludzka ma podobne epizody. Tyle tylko, że my nie musimy czuć się z tym wszystkim szczęśliwi, a podejrzewam, że nad zwierzętami ciąży ponadto przymus szczęśliwości. Blond napisał książkę dla młodzieży. Zawarł w niej pięć opowieści: o lemingach, dzikich gęsiach, fokach, słoniach i bizonach. Z myślą o młodym czytelniku rzecz zbeletryzował, ale z umiarem i bez szczebiotania. Także dorośli mogą książkę przeczytać z pożytkiem i zgrozą.

Pieśń o Cydzie

przekład z hiszpańskiego Anny Ludwiki Czerny, posłowie Zygmunta Czernego, opracowanie graficzne Józefa

Wilkonia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1970

Cyd istniał naprawdę, a jego małżonką była rzeczywiście niewiasta imieniem Chimena. Dzielność owego Cyda również nie ulega wątpliwości. Natomiast jego nieprzejednana wrogość wobec hiszpańskich Maurów jest cośkolwiek w legendzie przesadzona. Zdarzało się czasem, że mąż ten wojował wespół z Maurami przeciw chrześcijanom. Przydomek „Cyd” czyli po arabsku Sidi (mój pan) odzwierciedla niejaką zażyłość bohatera ze światem islamu. Pieśń gminna tego mu jednak nie pamięta i nadaje jego życiu jeden zdecydowany kierunek: po stronie hiszpańskiego króla przeciwko Maurom. Pierwsze pieśni o Cydzie powstały zapewne pół wieku po jego zgonie, czyli w połowie XII stulecia. Wersja zachowana pochodzi z wieku XIII. Wątpliwe, czy jest dziełem jednego autora, raczej dwóch — i dopiero przepisywacz zespolił ich w jedno. Można w poemacie rozgraniczyć opowieść o czynach wojennych Cyda i drugą o jego kłopotach rodzinnych. W pierwszej szczękają miecze, w drugiej słychać już szept dworaków i szelest sukien kobiecych. I chociaż wdzięk prostoty i naiwna rzeczowość wspólna jest obu opowieściom, w jakiś sposób wolę pierwszą. Układał ją średniowieczny Balzak. Wojaczka w jego oczach to przede wszystkim przedsięwzięcie finansowe. Trzeba zdobyć złoto, żeby walczyć, i trzeba walczyć, żeby zdobyć złoto. Skoro wojna jest kosztowna, musi być także opłacalna. Trzeba spekulować na łup, nakładać haracz i — jeśli się tylko uda — oszukiwać przy pożyczaniu pieniędzy. Głowa rycerza, póki mu jej ktoś nie rozwalił, zajęta była rachunkami. Autor ani przez chwilę nie zapomina o wojennych zdobyczach, wylicza je żwawo i z lubością. Daleko tu jeszcze do świadomej idealizacji rycerstwa, poemat zalatuje autentyzmem, który w takiej np. Pieśni o Rolandzie został już z lekka okadzony oparem cnót absolutnych. Przekład Anny Ludwiki Czerny jest prześliczny. Zachował całą wewnętrzną swobodę tego wczesnego eposu. Przekazał ową dziwną prostoduszność średniowiecza, która dziś wygląda nam co nieco perwersyjnie.

Jan Vermeer van Delft

opracował Kuno Mittelstadt, przekład z niemieckiego Anny M. Linke, 11 plansz kolorowych i 5 niekolorowych, „Arkady”, Warszawa 1970

Opisywać słowami obrazy Vermeera to trud marny. Dużo lepszym środkiem wyrazu byłaby tu muzyka na kwartet z dwojgiem skrzypiec, fagotem i harfą. Historycy sztuki muszą jednak próbować słownego wysiłku, bo takie jest ich powołanie i profesja. Kuno Mittelstadt znalazł drogę stosunkowo prostą: przedstawił malarstwo Vermeera na tle epoki, a samego mistrza jako jej wyraziciela. Niestety, nie ma twórcy, który by w pełni całą swoją epokę wyrażał — a już Vermeer pod tym względem okaże się piewcą bardzo wąskiego i intymnego kręgu rzeczywistości. Czy fakt ten pomniejsza wielkość jego dzieła? Oczywiście nie, czasem wielkość na czym innym polega. Mittelstadt nie chce jednak przejść nad tym do porządku, szuka w dziele Holendra elementów krytyki społecznej i objawów buntu przeciw wzbogacającemu się mieszczaństwu. A że ich znaleźć nie może — stara się w niektórych pracach widzieć to, czego w nich nie ma. Tak np. w słynnym obrazie Pracownia własna dopatruje się ironicznego kontrastu pomiędzy „kuchnią” artysty a jego udrapowaną na muzę modelką. „Sztuczna” • poza modelki ma być tu „zabiegiem demaskatorskim” w stosunku do gustów mieszczaństwa rozmiłowanego już w idealizacji życia i alegoriach. Wywód wydaje się sensowny, póki nie spojrzymy na obraz.

Modelka, której przypisano rolę demaskatorki, to dziewczę o skromnie spuszczonych oczętach, spowite w zachwycający lazur; upozowane, owszem, ale w sposób jak najmniej ostentacyjny i wymuszony. Jeśli jest tu ironia, to nie wynika ona z kontrastu kompozycyjnego, ale rozlewa się na cały obraz, jednakowo obecna w błysku trąbki, w fałdach kotary i świetle padającym z okna na biało-czarną posadzkę; ponadto, w tej samej rozrzutności znaj-dziemy ją w każdym innym obrazie mistrza. Zdziwiła mnie również ocena jednego z ostatnich płócien wcześnie zmarłego Vermeera. Chodzi o Panią przy szpinecie. Wedle krytyka dzieło to sygnalizuje schyłek epoki, a jednocześnie uwiąd twórczego natchnienia. Bije z niego sztywność, chłód i oschła kalkulacja. Dama stojąca przy instrumencie jest rzekomo „wyobcowana” z wnętrza w „pomnikowo zastygłym geście”... Patrzę i nic mi się nie zgadza. Widzę cud dziennego światła kładącego się na różnych rodzajach materii: na skórze ludzkiej i jedwabiu szaty, na obiciu krzesła i bielonej ścianie — cud, który Vermeer powtarza stale, ale ciągle w nowych wariantach i świeżym olśnieniu. Gdzież tu oschłość i wyobcowanie, czegóż niby one dotyczą? Kobieta kładzie ręce na szpinecie, jakby nam chciała przegrać jeden pasaż, dla żartu, dla przypomnienia. Głowę odwraca ku nam ze ślicznym półuśmiechem na niezbyt urodziwej twarzy. Jest w tym uśmiechu zamyślenie i szczypta macierzyńskiej pobłażliwości. I tak już trzysta latek patrzy sobie na nas, krytyków nie wyłączając.

L. SPRAGUE DE CAMP

i CATHERINE C. DE CAMP

Duchy, gwiazdy i czary

przekład z angielskiego Wacława Niepokólczyckiego, posłowie Jerzego Prokopiuka, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1970

Astrologia, alchemia, wróżbiarstwo, magia czarna i biała, numerologia, chiromancja, nekromancja, frenologia, teo-zofia, okultyzm, spirytyzm, telepatia — autorzy wszystkie te sprawy do jednego worka wsadzili i dali im ostrą odprawę. Na każdą z nich przypadła mniej więcej ta sama porcja wzgardy i politowania. Osobiście wołałabym tu pewną hierarchię, bo bzik bzikowi nierówny. Wiara w diabła miewała inne skutki społeczne niż poczciwe szukanie kamienia filozoficznego, a o prawdziwości zjawisk telepatycznych trudno wątpić z tą samą energią co o istnieniu krasnoludków. Najmocniejszą stroną książki jest obycza-jowo-historyczne tło wierzeń oraz życiorysy wybitniejszych magów, proroków i założycieli sekt. Autorzy wybrali przypadki szczególnie skrajne, gdzie fanatyzm łączy się z szarlatanerią. Przed naszymi oczami przesuwa się korowód osobistości niewiarygodnie ekscentrycznych — jakby wymyślił je jakiś utalentowany nadrealista. Ale niechaj nikt nie wyobraża sobie, że uprawianie czarów był to kiedykolwiek chleb lekki i kariera różami usłana. Ludzie ci wiedli z reguły koczowniczy i bardzo niebezpieczny tryb życia. Ani chwili spokoju, wieczne napięcie, czujność, przezorność, obowiązek wywierania niezwykłego

35 3*

wrażenia. Bezustanne pisanie listów, manifestów, rewelacyjnych wyznań — także w imieniu duchów, którym się pisać nie chciało. Do czarów potrzebne były sekretne przyrządy, staranna inscenizacja. W każdym momencie przyrząd mógł zawieść, pomocnicy zdradzić, a wyznawcy przejść gremialnie do konkurencji. Alchemik Sędziwój ożenił się z leciwą wdową po innym alchemiku, spodziewając się (nadaremnie zresztą), że wdowa zna tajemnice nieboszczyka. Teozofka Bławatska, dama studwudziesto-kilowa, musiała nosić pod spódnicą pozytywkę z nieziemską muzyką. Inna dama, tym razem chuda jak patyk, Mary Baker Eddy, utrzymywała, że może chodzić po powierzchni wody. Iluż musiała dołożyć starań, żeby ludzie wierzyli jej na słowo i nie domagali się naocznych dowodów... Kabalista Mathers musiał grywać w szachy z duchem, co na dłuższą metę było chyba nudne i stanowiło próbę cierpliwości. Słynne media musiały długo ćwiczyć w ukryciu, żeby osiągnąć na seansach pożądane wyniki. Podnoszenie stołu za pomocą widelczyka schowanego w rękawie nie udaje się przecież od razu. Tak więc praca, praca i jeszcze raz praca.

SZYMON STAROWOLSKI

Setnik pisarzów polskich

przekład z łaciny i komentarz Jerzego Starnawskiego, wstęp Franciszka Bielaka i Jerzego Starnawskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1970

Setnik powstał w latach trzydziestych siedemnastego wieku jako dzieło o przeznaczeniu dwojakim. Po pierwsze, miało poinformować (nie bez dumy) Europę Zachodnią o dorobku polskiej nauki i literatury. (Pisarz, scriptor, oznaczał wówczas każdego uczonego męża, który piórem się parał — pisarzy w dzisiejszym znaczeniu jest tu zaledwie dwudziestu paru, reszta to teologowie, politycy, filologowie i Mikołaj Kopernik.) Po drugie, dzieło miało uzmysłowić czytelnikowi polskiemu ogromne zasługi A-kademii Krakowskiej dla kultury kraju. Był to czas, kiedy nasza Alma Mater broniła monopolu nauczania i zwalczała konkurencję szkół jezuickich. W Setniku przeważają więc wychowankowie Akademii, ci zaś, którzy gdzie indziej ogłady umysłowej nabierali — łatwo zmieściliby się w popularnym nieco później koncepcie: „Akademia Krakowska komu nie jest matką, pewnie jest babką”. Dziś obie wzniosłe intencje dzieła przedawniły się mocno. Setnik jest dla nas ciekawy jako pierwszy słownik bio- i bibliograficzny. Mimo wielu nieścisłości i ograniczeń ideowych autora książka jest jedynym niekiedy źródłem informacji o zaginionych utworach. Ale — można ją studiować jeszcze inaczej: jako jeden z przykładów smutnej dogmatycznej gorliwości. Duch nietolerancji wykrzywia obraz polskiej kultury. Starowolski przemilcza, ilu tylko może, pisarzy innowierców. O Reju wspomina tylko mimochodem, podobnie o Erazmie Otwinowskim. Ani słówka o Szymonie Budnym, Marcinie Czechowiczu, Grzegorzu Pawle z Brzezin, Janie Niemojewskim, Piotrze z Goniądza. Światło stulecia, Andrzej Frycz Modrzewski, ma co prawda osobny życiorys, ale krótki, i figuruje w nim jako „sekretarz królewski, a raczej owego nikczemnego świnopasa Lutra”. Inwektywy Starowolskiego nie są zbyt urozmaicone. Jakub Przyhiski np. „przeszedł na stronę plugawych wieprzów wittenberskich”, zaś Stanisław Orzechowski został życzliwiej i obszerniej przedstawiony, ponieważ tylko przejściowo zaliczał się „do stada saksońskich wieprzów”. Dziwnym trafem jedynie wieprzowatość Jakuba Trzecieskiego uszła uwagi autora... Ale mógł mieć za to nieprzyjemności.

ADAM TABORSKI

Terrarium

zdjęcia Lecha Wilczka, Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, Warszawa 1970

Po co ja tę książkę czytam? Nie zamierzam zakładać w domu terrarium. Tym bardziej akwaterrarium. Nie myślę hodować ani płazów, ani gadów, choćby najpiękniejsze były. Ani żółwia kaspijskiego, ani peloponeskiego, ani ropuchy pętówki, ani ropuchy paskówki, ani żaby pazurkowej, ani nawet żaby śmieszki. Także kameleona, który dwojgiem oczu potrafi poruszać oddzielnie, np. jednym w górę, a drugim w bok, co daje mu na pewno dużą satysfakcję. Również żółtopuzika, choć zasługuje na względy z powodu wdzięcznej nazwy i miłego usposobienia. Nie skusi mnie do hodowli salamandra z płucami, ani inna bezpłucną zwana, istotka, która rzeczywiście nie ma płuc i nawet skrzeli a żyje. Rezygnuję z towarzystwa australijskiej jaszczurki tiliqua, jakkolwiek warto by było sprawdzić, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy, ponieważ ogon ma zupełnie upodobniony do głowy. Zrzekam się węża z rodziny Dasypeltidae, mimo że w jego gardle tkwią ar-cypomysłowe wyrostki kostne do miażdżenia skorupki połkniętego jajka. Nie mam na to bractwo ani miejsca, ani czasu i chyba także nerwów koniecznych przy dostarczaniu mu właściwego pokarmu. Musiałabym znosić co dzień w stanie świeżym muchy, dżdżownice, polne koniki, ptaszki małe i trochę większe, ślimaki, larwy, motyle, karaluchy i rureczniki. Większość tego prowiantu jest mi znana i sympatyczna. Tylko rureczniki mogłabym wydawać na pożarcie bez żalu. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo jeszcze nie wiem co to takiego. Jednym słowem nie jestem właściwą adresatką tej książki. Czytam ją tylko dlatego, że już od dzieciństwa gromadzenie niepotrzebnych wiadomości sprawiało mi przyjemność. A zresztą czy to z góry wiadomo co potrzebne, a co nie? Taka np. instrukcja, jak wysłać żabę pocztą, żeby rześka i zadowolona zajechała do miejsca przeznaczenia, w każdej chwili przydać się może w celach prywatnych lub związkowych. Adam Taborski przekazuje swoją rozległą wiedzę o gadach i płazach z prawdziwym zamiłowaniem. Na podobnie wysokim poziomie uczuciowym utrzymują się fotografie w wykonaniu Lecha Wilczka. Dużo gorzej wypadła mapa dzisiejszego świata, bo nie ma na niej Anglii i Irlandii, rysownik o nich zapomniał po prostu. Może bezwiednie przyjął punkt widzenia płazów i gadów, dla których zapadnięcie się w morze dwóch tak małych wysp, to naturalnie błahostka w porównaniu z katastrofami mezo-zoiku.

EWA SZYLLER, ZYGMUNT GRUSZCZYŃSKI

i WANDA PIECHAL

Historyczny rozwój form odzieży

wydanie czwarte, Państwowe Wydawnictwa Szkolnictwa Zawodowego, Warszawa 1970

Uczniowie techników krawieckich uczą się (i słusznie) historii europejskiego stroju. Zauważyłam na wystawie podręcznik przeznaczony dla klasy IV. Rzuciłam okiem na spis rzeczy. Dzieje mody zostały podzielone na 5 uroczystych rozdziałów: Wspólnota pierwotna, Niewolnictwo, Feudalizm, Kapitalizm i Socjalizm. Postanowiłam książkę przeczytać, bo dotychczas zależność kroju stroju od ustroju nie wydawała mi się zbyt ścisła. Niestety i autorzy nie potrafili jej konsekwentnie udowodnić, choć starali się ogromnie. Rzecz w tym, że nie można kluczem do głównej bramy wjazdowej otwierać małej szufladki w biurku. Klucz po prostu nie wchodzi. „Społeczeństwo wspólnoty pierwotnej — czytam — było bezklasowe, toteż ubiory nosili w zasadzie wszyscy jednakowe”. Owo „toteż” wygląda z pozoru logicznie, ale już w następnym rozdziale okaże się nieprzydatne. Bo -kiedy będzie mowa o niewolniczym, a więc bardzo klasowym ustroju Grecji starożytnej, uczeń dowie się, że i tam stroje noszono jednakowe, pan nosił nowe, niewolnik donaszał po nim, były to jednak te same peplosy i chlamidy. W Rzymie, owszem, pełnoprawny obywatel wyróżniał się od reszty noszeniem togi — ale już w cesarstwie używał jej tylko od wielkiego dzwonu. Niełatwo było poznać na ulicy kto wolny, a kto niewolnik — zdarzało się, że niewolnicy paradowali obwieszeni złotem, a wolni obywatele w byle łachu. Opisuje Gibbon, jak pewnego dnia wpłynął wniosek do senatu, żeby położyć kres tak gorszącym widokom i dla wszystkich niewolników uchwalić strój przepisowy. Senat wniosek odrzucił — och, nie dlatego, że kochał demokrację, ale właśnie z powodów przeciwnych: niewolnicy umundurowani spostrzegliby natychmiast swoją przytłaczającą liczebność... Otóż i komplikacja! Nieprosty jest również wpływ innych czynników na modę, jak np. klimatu, wydarzeń historycznych, zasad moralnych czy techniki życia. Nikt jeszcze nie zdołał odkryć reguły, wedle której czynniki te oddziaływają — dlaczego działa raz jeden, raz drugi, z rozmaitym natężeniem? Należało tę niewiedzę dobitnie podkreślić. Jak na razie najpewniejszą i rzeczywiście uchwytną zasadą ewolucji mody jest jej zależność od stylu sztuki i możliwości rzemiosła tkackiego. Wykazując tę właśnie zależność podręcznik dobrze spełnia swoje zadanie. Boję się jednak, że na charakterze pytań egzaminacyjnych zaważy jednak główna a karkołomna koncepcja podręcznika. Zagadnienia przyziemne, jak np. „Moda w dobie baroku” czy „Elementy dawnych mód zachowane w strojach regionalnych”, będą niestety musiały ustąpić miejsca tematom górnolotnym: „Rozwój damskiej spódnicy a demokracja” albo „Wykaż różnicę między modą kapitalistyczną a socjalistyczną”... Myślący uczeń znajdzie się w kłopocie.

MARTHE DE CAYLUS

Wspomnienia

przekład z francuskiego Wiery Bieńkowskiej, wstęp i przypisy Zofii Libiszowskiej, „Czytelnik”, Warszawa 1971

Marta de Caylus od siódmego roku życia przebywała na dworze Ludwika XIV pod opieką swojej ciotki Franciszki de Maintenon. Życie dworu zdążyła poznać dobrze, na tyle dobrze, że jej spisane po wielu latach wspomnienia pozbawione są nuty cielęcego zachwytu nad szczęściem obracania się w tak historycznym towarzystwie. O własnych losach prawie nic nie pisze, o wielkiej polityce wcale, o dalekosiężnych intrygach mało, a uwaga jej koncentruje się na kilku dworskich paniach — uwaga raczej współczująca niż złośliwa. Czy wiedziała, że opisuje piekło kobiet? Chyba wiedziała, choć naturalnie unikała tego rodzaju określeń. W najgorszym położeniu widziała kochanki króla. Z reguły każda następna rosła pod bokiem poprzedniej, a rywalizacja i spór o kompetencje ciągnęły się latami. Panna de La Valliere dwa lata próbowała daremnie przeczekać panią de Montespan, potem pani de Montespan przez czas jeszcze dłuższy próbowała przeczekać panią de Maintenon. O epizodycznych osóbkach nie mówiąc. Gwiazdy zachodząca i wschodząca stale musiały się mieć na oczach, asystować sobie nawzajem w sypialni, przy rozbieraniu i ubieraniu. Musiały bez przerwy bombardować się miłymi słówkami, głaskać po główkach dzieci rywalki z królem spłodzone, przeglądać się w tych samych lustrach, oddawać bieliznę do tej samej wersalskiej balii. W oczach Francuzów jest Ludwik XIV królem wielkim. Francuzki jednak powinny być odmiennego zdania. Nie dlatego, że niewierny, ale że nie potrafił jakoś inteligentniej manewrować swoimi kobietami. Podejrzewam, że był w tej dziedzinie infantylny i odczuwał bezmyślną przyjemność patrząc jak się te panie muszą znosić. Włączmy do obrazka jeszcze królową, upokarzająco zaniedbywaną na oczach wszystkich. Była to istota zakompleksiona tak gruntownie, że kiedy król czasem do niej przemówił, trzęsła się ze strachu jak listek. Nie znano jeszcze wówczas lecznic psychiatrycznych i damy te kolejno lądowały w klasztorach. Ale nawet tam fatalna siła przyzwyczajenia kazała im się wzajemnie spotykać. Tym razem rozmawiały szczerze. O czym? Prawdopodobnie o tym, jak to trudno trafić w życiu na właściwego mężczyznę. I że, chwalić Boga, najgorsze mają już poza sobą.

SZCZEPAN PIENIĄŻEK

Gdy zakwitną jabłonie

„Wiedza Powszechna”, Warszawa 1971

Książka została napisana przez wybitnego znawcę sztuki sadowniczej, który z niejednego drzewa owoce jadł, wie jak smakuje mango w Indiach, durian w Syjamie, persy-mona w Chinach, awokado w Ameryce, pomidor drzewiasty w Nowej Zelandii i owoc drzewa chlebowego na Hawajach. Przypuszczam, że gdyby tylko zechciał, mógłby z całym autorytetem teoretyka i praktyka orzec nareszcie jaki to owoc zjedli nieposłuszni prarodzice w raju — czy był to banan, pigwa, morela czy granat? Bo najmniej prawdopodobne wydaje się jabłko... Szczepan Pieniążek nie przeznacza swojej książki dla specjalistów, ale dla tej dużej liczby czytelników, którzy po amatorsku lubią się czasem zapuścić w mało sobie znaną dziedzinę wiedzy. Im to właśnie pragnie zaszczepić (ha, jakże odpowiednie tu słowo!) miłość do drzew i krzewów owocowych. Ale niestety ci amatorzy żyją w bezustannej rozterce. Wszystkie poprzednio przeczytane książki przyrodnicze zobowiązywały ich do jakiegoś miłośnictwa. Każde jednak miłośnictwo domaga się wyłączności i nie daje się pogodzić z poprzednim. Jeżeli teraz gorąco pokocham drzewa i krzewy owocowe, będę musiała poczuć natychmiastową wrogość do 20 tysięcy istot żywych, nazywając je szkodnikami. Koniec z moją dawną sympatią dla łosi, bo objadają młode gałązki w sadach. Koniec z przychylnością dla zajęcy, bo także żarłoczne. Z podobnych przyczyn powinnam od tej pory okazywać żywą niechęć na widok samy i wiewiórki. Precz z mego serca krety, myszy, nietoperze! A sio, szpaki, wróble, wrony, gawrony i kawki! Z niekochaniem owadów pójdzie mi trochę lżej, bo jest ich tak dużo, że nigdy nie potrafiłam się w tę mnogość porządnie zaangażować. Ale wyznam, że i tu miałam pewne upodobania, których teraz należałoby się wyrzec. Np. żywiłam karygodną, bo czysto estetyczną skłonność do przędziorka, maleńkiego purpurowego pajączka. Uważałam przędziorka za jeden z najdowcipniejszych wybryków natury, umieszczałam go w czołówce wdzięku i nonszalancji życia. A on tymczasem wysysa sobie najlepsze soki z jabłoni i śliw! Ale — może jednak nie zdradzać przędziorka? Kochać go nadal? Kochać go mimo wszystko? Kochać go gryząc jednocześnie zdrowe jabłuszko, które dlatego jest zdrowe, ponieważ całe przę-dziorkowe rodzeństwo zostało w porę zagazowane? Kochać więc przędziorka obłudnie i perwersyjnie? Skoro inaczej nie można... Skoro cała nasza ludzka miłość do przyrody skażona jest obłudą i perwersją...

Opowieść o Czhun-hiang najwierniejszej z wiernych

przekład z koreańskiego, wstęp i przypisy Haliny Ogarek-Czoj, „Ossolineum”, Wrocław 1970

Na Dalekim Wschodzie smoka we śnie widzieć — zdarzy się coś dobrego. I rzeczywiście, kiedy pewnej ekskurtyza-nie przyśnił się zielony smok wchodzący do brzoskwiniowego jeziora, zaraz potem w jej szesnastoletniej córce zakochał się młody i bogaty panicz. Nie mogło zresztą stać się inaczej. Mała Czhun-hiang nawet bez szminki miała urodę „obalającą państwa”. Ponadto cechowały ją wytworne maniery, w których zakres wchodziła sztuka układania wierszy. Niestety wskutek niskiego pochodzenia piękność mogła zostać tylko nieoficjalną żoną panicza. I któregoś dnia on ją opuszcza, żeby w dalekiej stolicy „wznieść się na modrym obłoku”, czyli trywialnie mówiąc zrobić urzędniczą karierę. Na nic łzy i zaklęcia biednej Czhun-hiang. „Czyż i dziesięć tysięcy gałązek wierzby zdoła zatrzymać odlatujący viatr?”... Dziewczyna zostaje sama z wątłą nadzieją na powrót ukochanego, ale z mocnym postanowieniem dochowania mu wierności. I kiedy lubieżny starosta zapragnie ją zniewolić, będzie wołała pójść do więzienia, dać się zakuć w dyby, nieludzko obita kijem. Twarde dębowe pałki pkute żelazem będą się łamać ma jej delikatnych stopach. Ale nie na darmo zielony smok wpełznął do brzoskwiniowego jeziora. Młody panicz powróci, a że bardzo wysoko zdążył się wznieść na modrym obłoku, będzie mógł zrobić porządek z bestialskim starostą, uwolnić kochankę z więzienia i nazwać ją nareszcie oficjalną żoną. Pisemna wersja bajki o najwierniejszej z wiernych pochodzi z przełomu XVIII i XIX wieku, i słusznie uważana jest za klejnot klasyki koreańskiej. Jedni cenią utwór za wyrafinowaną malowniczość stylu. Drudzy za frywolność scen miłosnych. Inni za wzruszający obraz wielkiego uczucia. Inni jeszcze za akcenty krytyki społecznej i litość dla kobiecego losu. Są jednak i tacy, którzy chwalą tę bajkę przede wszystkim za to, że obywa się bez elementów cudowności. U podstaw podobnej pochwały leży przekonanie, że jedynym szczytowym wyrazem literackim jest realizm, a bajka jako mieszanina realizmu i fantastyki nie jest gatunkiem pełnowartościowym, ale tworem niedojrzałym, rodzajem larwy, z której dopiero ma wyfrunąć motyl... Ci ludzie muszą się chyba bardzo męczyć przy lekturze bajek, każdy cud wy-daje im się estetycznym grzechem, każde odstępstwo od prawdopodobieństwa — naiwnością. Żal mi ich. Bo przecież nawet bajka o Czhun-hiang musi ich przyprawiać od czasu do czasu o nerwowy tik twarzy. Choćby to wyzywająco szczęśliwe zakończenie, w którym nie ma ani słowa o zmiażdżonych nóżkach Czhun-hiang. Czyżby kostki zrosły się bez śladu? Bądźmy spokojni: zrosły się idealnie. Czhun-hiang nie będzie musiała kuśtykać u boku wspaniałego małżonka, a w miłosnym łożu przykrywać ze strachem swoich zniekształconych stóp pościelą haftowaną w mandaryńskie kaczki. Bo bajki nigdy bez reszty nie kapitulowały wobec prawdy życia. Przeciwnie, gdzie się tylko dało, próbowały ją zawstydzać, stawiając jej za przykład własne, dużo lepsze rozwiązania.

Przedstawiamy humor francuski wybór i opracowanie antologii Arnolda Mostowicza, opracowanie graficzne Jerzego Jaworowskiego, „Iskry”, Warszawa 1971

Humor to młodszy braciszek powagi. Coś w rodzaju kosmicznego Jacka u boku kosmicznej Agatki. Pomiędzy rodzeństwem istnieje stałe napięcie. Powaga patrzy na humor z wyższością starszeństwa, a humor ma z tego powodu kompleksy i w głębi duszy chciałby być stateczny jak powaga, co mu się, na szczęście, nie udaje. W życiorysach humorystów (w tym wypadku w notkach biograficznych wyżej wymienionej antologii — ale to tylko przykład potwierdzający regułę) obserwuję nieustanną acz beznadziejną dążność autorów do uprawiania twórczości poważnej. Omal każdy humorysta ma na swoim koncie jakieś smętne powieści czy dramaty, które „poszły w zapomnienie” i dopiero humorystyka, często aż do śmierci traktowana marginesowo, zdobyła mu „trwałe miejsce w literaturze”. Jak żyję, nie czytałam biografii, gdzie by było na odwrót: „Pisywał bez powodzenia tomy humoresek i liczne farsy, ale dopiero dramatyczną opowieścią z życia chłopów środkowoeuropejskich zaskarbił sobie nieśmiertelność...” Ciekawe! Identycznie wygląda to u aktorów. Podobno każdy komik marzy skrycie o zagraniu roli tragicznej. Nie słyszałam jednak, żeby aktor tragiczny krzyknął kiedy w kawiarni: „Ten kretyn (w języku aktorów chodzi tu zawsze o dyrektora teatru) znowu mi każę grać Hamleta!

Ani rusz nie mieści mu się w tępym łbie, że ja jestem wprost urodzony na Chudogębę!” Naprawdę, bardzo ciekawe! Uważam powagę i humor za równe sobie wartości, toteż czekam z upragnieniem chwili, kiedy powaga za-cznie w rewanżu zazdrościć humorowi. Humor ma np. rozmaite odcienie, a powaga jak na razie żadnej szczegółowej klasyfikacji nie podlega, choć stanowczo powinna. Panowie Krytycy, skoro posługujecie się terminem „humor absurdalny”, wprowadźcie równolegle „absurdalną powagę”! Rozróżniajcie pomiędzy powagą wyszukaną i prymitywną, beztroską i wisielczą. Nie tylko krytyka, ale także publicystyka ruszy pełną parą przy użyciu ożywczego pojęcia pure-sensu. A czyż nie ma potrzeby wyśledzenia i w życiu, i w sztuce powagi niewybrednej? powagi nieprzyzwoitej? powagi błyskotliwej? powagi różowej? Z przyjemnością przeczytałabym o „silnym poczuciu powagi” myśliciela Iks, o „perłach powagi” wieszcza Ygrek, o „szokującej powadze” awangardzisty Zet. Któryż z recenzentów zdecyduje się wreszcie napisać, że „słabą sztukę dramaturga N.N. ratuje szampańska powaga epilogu” albo że „w wierszykach poetki W.S. dochodzą do głosu akcenty powagi niezamierzonej”? I czemu do tej pory nie ma w pismach humorystycznych kącika powagi? A w ogóle — dlaczego mamy tak dużo pism humorystycznych, a tak mało poważnych? Co?

ANNA DOSTOJEWSKA

Mój biedny Fiedia

przekład z rosyjskiego, wstęp i komentarz Ryszarda Przybylskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971

Wiosną 1867, prawie zaraz po ślubie, 46-letni Dostojewski wraz z 20-letnią małżonką wyruszyli z Rosji do Niemiec. Trudno ten wyjazd nazwać podróżą poślubną i okresem miodowych miesięcy. W gruncie rzeczy pisarz uciekał przed wierzycielami, a celem jego ucieczki były niemieckie kasyna gry, gdzie zamierzał wygrać fortunę. W tym czasie Anna pisze swój dzienniczek. Nie wiem, kto pierwszy ochrzcił te zapiski tytułem Mój biedny Fiedia. Wynikałoby, że młoda żona żywiła do swego chorego, maniakalnego i genialnego męża przede wszystkim uczucie litości. Tymczasem Anna kochała go z aprobatą, podziwem, ślepo i pokornie. „Mój wspaniały Fiedia”, „Mój najlepszy Fiedia”, „Mój najmądrzejszy Fiedia” — oto tytuły, wśród których należało wybierać. Obiektywnie — przeżywała ze swoim Fiedią piekło lęku, niepewności i upokorzeń. Ale subiektywnie — czuła się z nim szczęśliwa, starczył jej jeden jego uśmiech czy dobre słowo, a łzy obsychały i Anna ochoczo zdejmowała z palca obrączkę, z uszu kolczyki, a z pleców ostatni szal, żeby Fiedia mógł to wszystko spieniężyć, zagrać raz jeszcze i raz jeszcze wszystko przegrać. To co mogło choć na chwilę sprawić mu przyjemność czy pocieszyć go w niepowodzeniach, było i dla niej przyjemnością i pociechą. Patrzała na świat jego oczami, przejmowała jego poglądy, dzieliła jego kompleksy, naśladowała jego przykrą pogardę dla wszystkiego co nierosyjskie. Z zamierającym sercem czuwała nad nim, kiedy miewał — a często wówczas miewał — ataki epilepsji, znosiła wytrwale jego niespodziewane rozdrażnienia, prowokowanie awantur w sklepach, w restauracjach czy w kasynie gry. Anna była wówczas w ciąży, którą przechodziła wyjątkowo źle, być może właśnie wskutek nieustannego napięcia nerwów. Ale, jak się rzek-ło, była z tym wszystkim szczęśliwa, chciała być szczęśliwa, potrafiła być szczęśliwa i nawet większego szczęścia sobie nie wyobrażała... Mamy tu do czynienia z fenomenem wielkiej miłości. Postronni obserwatorzy pytają w takich wypadkach: „Co też ona (on) w nim (w niej) widzi?” Dajmy tym pytaniom spokój, wielka miłość obywa się bez uzasadnień. Jest jak drzewko, które nie wiadomo w jaki sposób wyrosło na skalnym zboczu, czego się tam trzyma, skąd czerpie soki, jakim cudem zdobywa się na zielone listki. Ale przecież jest i zieleni się — widocznie więc znalazło sobie to, co do życia konieczne. Ryszard Przybylski pisze we wstępie pół żartem, ale jednak serio, że dziennik Anny Dostojewskiej może służyć za poradnik dla żon: jak postępować z trudnym, choć pełnym dobrej woli mężem. Niestety, doświadczenia autorki nikomu przydać się nie mogą. Anna nie postępowała według żadnego systemu. Jej cierpliwa miłość była po prostu zgodna z jej naturą.

MARCELI KOSMAN

Królowa Bona

„Książka i Wiedza”, Warszawa 1971

Zdążyła urodzić niemłodemu już Zygmuntowi I sześcioro dzieci. Nie jest jej winą, że aż cztery córki i zaledwie dwóch synów, z których tylko jeden pozostał przy życiu. Doskonale rozumiejąc, w jak kiepskiej sytuacji znajduje się dynastia z jedynym potomkiem w linii męskiej, protestowała przeciw pierwszemu małżeństwu syna z Elżbietą Habsburżanką, nie tylko dlatego, że w wiązaniu się z Habsburgami nie widziała dla Jagiellonów żadnej korzyści, w czym zresztą miała rację, ale przede wszystkim dlatego, że Elżbieta była od dziecka słabowitej kompleksji i chorowała na padaczkę. Bona nie przewidywała wnuków z takiego stadła, w czym znowu miała rację. Przeciwna była także trzeciemu małżeństwu syna z siostrą tejże Habsburżanki cierpiącą na tę samą chorobę. Rozpaczliwie protestowała również przeciwko drugiemu ożenkowi syna, z Barbarą. Zygmunt August wiązał się w ten sposób z ambitnym klanem Radziwiłłów, gdy tymczasem Bona od lat pracowała nad tym, żeby wzmocnić stanowisko przyszłego króla i uniezależnić je od wielkich rodów magnackich. Szekspirowskie dzieje miłości Zygmunta do Barbary mogą nas dzisiaj wzruszać, ale trudno się dziwić, że nie wzruszały Bony, która postępowała jak mąż stanu i tego samego spodziewała się po jedynaku. Jeszcze za życia zrobiono z niej trucicielkę swoich synowych, którym najzupełniej wystarczyły do śmierci ich własne choroby.

Wytykano jej „obcość” — jak gdyby była pierwszą cudzoziemką na polskim tronie. Ta obcość polegała w istocie na ciężkiej 30-letniej harówce dla dobra i potęgi Jagiellonów. Na niebywałej gospodarności i energicznym porządkowaniu finansów dynastii. Zarzucano jej, że wtrącała się do wszystkiego, chociaż ta osobliwa megera zachowywała roztropną obojętność wobec sporów religijnych, a jej rady polityczne, których zresztą nie słuchano, były trzeźwe i dalekowzroczne. Biedna Bona, zrobiono z niej na koniec aferzystkę, która wywiozła z kraju nieprzebrane skarby. Nie były one aż tak nieprzebrane. Królowie zawsze zabierali w podróż tabory wszelakiego dobytku — czemuż by Bona miała ruszać boso i w jednej koszuli? Jak słusznie pisze Marceli Kosman, zostawiła przecież w kraju olbrzymie połacie dobrze uprawianych pól, rozbudowane miasta, poprawioną administrację. Jest coś desperackiego w powrocie do ojczyzny tej starej już i rozgoryczonej kobiety. Nie doczekała wnuków, którzy by jej pracę docenili. Obrażony syn nie sprowadził jej szczątków na Wawel, choć tam było należne jej miejsce, przy boku małżonka. Związek Literatów Polskich powinien wysłać delegata do Bari z wiązanką kwiatów na grób tej wybitnej władczyni. Czas ją przeprosić za powieść Kraszewskiego Dwie królowe, w której występuje jako heroina z magla. Gdyby nie było chętnych, to ja bym mogła pojechać.

Polski romans sentymentalny

(L. Kropińskiego Julia i Adolf, F. Bernatowicza Nierozsądne śluby), opracowanie i wstęp (doskonały!) Aliny Witkowskiej, Biblioteka Narodowa „Ossolineum”, Wrocław 1971