Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Afganistan. Oficer elitarnej formacji Navy SEALs, James Reece, dowodzi operacją prowadzoną pod osłoną nocy. Gdy jego oddział wpada w zasadzkę, Reece jest jednym z dwóch ocalałych. Jako dowódca zostaje obarczony winą za największe niepowodzenie w historii amerykańskich sił specjalnych.
W dniu powrotu do Stanów Zjednoczonych żołnierz, który uczestniczył razem z nim w feralnej operacji, popełnia samobójstwo. Jednak żadna z tych tragedii nie może mierzyć się z tym, co zastanie we własnym domu. Doprowadzony do ostateczności odkrywa, że ma tylko jeden powód, by żyć dalej – zemstę.
Jack Carr – emerytowany oficer Navy SEALs. W ciągu dwudziestu lat spędzonych w jednej z najbardziej elitarnej formacji operacji specjalnych na świecie dowodził w walkach na południowych Filipinach oraz w Iraku i Afganistanie. W książkach korzysta z własnych doświadczeń, emocji i przeżyć. Lista śmierci to pierwszy thriller polityczny z kapitanem Jamesem Reece’em. W przygotowaniu są następne części trylogii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
To opowieść o zemście.
Lista śmierci pokazuje, co mogłoby się stać, gdyby prawdziwy drapieżnik, wojownik u szczytu swoich możliwości znalazł się w sytuacji bez wyjścia. To powieść o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby normy społeczne i prawne, przepisy, moralność i etyka ustąpiły przed człowiekiem o nadzwyczajnych umiejętnościach, zahartowanym przez wojnę, dążącym do wyrównania krzywd; przed człowiekiem, który pod każdym względem byłby już martwy.
Ze względu na poufny charakter informacji, do których miałem dostęp podczas mojej służby w Navy SEALs, wszystko, co zamierzam opublikować, włącznie z fikcją, muszę przedstawiać Departamentowi Obrony. Żeby zadośćuczynić temu zobowiązaniu, przekazałem maszynopis do Biura Publikacji i Bezpieczeństwa Departamentu Obrony, gdzie został on „dopuszczony z poprawkami”. W trakcie pisania dołożyłem wszelkich starań, by mieć pewność, że żadne taktyki, techniki ani procedury nie zostały ujawnione. Ostatnie, czego chcę, to dać wrogowi coś, co w jakikolwiek sposób mogłoby zapewnić mu przewagę na polu bitwy. Rządowy proces oceny istnieje nie bez powodu. Ponieważ dostąpiłem zaszczytu walki za ten wielki naród, a także z powodu informacji, do których miałem wcześniej dostęp, wciąż jestem zobowiązany przedstawić tekst do oceny. Rządowe poprawki zostały uwzględnione zgodnie ze wskazaniami i zamazane na czarno.
Choć jest to fikcja, w każdej scenie czerpię z emocji, których doświadczałem podczas prawdziwych wydarzeń w ciągu ponad dwudziestu lat służby. Te emocje, połączone z czasem spędzonym w walce, dodają autentyczności powieści, która – mam nadzieję – będzie porywającym czytelniczym doświadczeniem.
I choć czas, który spędziłem w Navy SEALs, z pewnością wpłynął na wybór protagonisty, nie jestem Jamesem Reece’em. Jest bardziej uzdolniony, bystrzejszy i inteligentniejszy, niż ja kiedykolwiek mógłbym być. Ale mimo że nim nie jestem, rozumiem go. James Reece dysponuje doświadczeniem, przeszkoleniem, umiejętnościami oraz determinacją, by wymierzyć swoją sprawiedliwość.
To również książka o kontroli. Koncentracja władzy na szczeblu federalnym pod pozorem troski o bezpieczeństwo publiczne to trend, którego powinniśmy wystrzegać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ograniczenia, nieważne, jak stopniowo wprowadzane, oznaczają powolną śmierć wolności. Dotarliśmy do momentu, w którym władza rządu jest tak rozległa, że jego członkowie mogą w zasadzie wziąć na celownik, kogo tylko zechcą. Niedawne doniesienia, jakoby agencje rządowe atakowały przeciwników politycznych, powinny wzbudzić niepokój wszystkich Amerykanów, niezależnie od tego, z jaką partią sympatyzują. Rewizjonistyczne poglądy na Konstytucję wyznawane przez oportunistycznych polityków i niewybieralnych sędziów, dążących skrycie do reinterpretacji Karty praw, odebrania władzy ludowi oraz skonsolidowania jej na szczeblu federalnym, zagrażają samej istocie republiki. Patrzenie rządowi na ręce powinno być zadaniem każdego wolnego człowieka. Wolność jako wartość fundamentalna to coś, co odróżnia nas od reszty świata. Jesteśmy obywatelami, a nie poddanymi, i by nimi pozostać, musimy zachować czujność.
Jack Carr6 sierpnia 2017Park City, Utah
Nie trzeba było taktycznego geniusza, by wybrać właśnie to miejsce. Ludzie są w większości niewolnikami własnych przyzwyczajeń, a niektórzy podchodzą do nawyków ze szczególnym nabożeństwem. Wyglądało na to, że księgowi przestrzegają rutyny niemal jak mnisi. Od pierwszego czerwca do pierwszego listopada każdego roku Marcus Boykin przenosił się do swojego domu w Star Valley Ranch w górach Wyoming. Dla potencjalnych nabywców nieruchomości, czy to z Zachodniego, czy też ze Wschodniego Wybrzeża, „Star Valley” brzmiało o wiele lepiej niż poprzednia nazwa – „Starvation Valley”, dolina głodujących. Miejscowość położona w wiejskiej części zachodniego Wyoming, zamieszkanego przez farmerów i kowbojów, stanowiła enklawę bogatych przyjezdnych mieszkających w posiadłościach wartych miliony dolarów. Wymanikiurowany środkowy palec pokazany cywilizacji.
W każdy poniedziałek, środę i piątek Boykin wstawał wcześnie i wsiadał do swojego SUV-a, srebrnego mercedesa G550, żeby dojechać do oddalonej o osiemdziesiąt kilometrów stolicy hrabstwa – Jackson. Ze względu na letnią populację bankierów i menedżerów funduszy hedgingowych, która śmiało mogłaby równać się z tą z Hamptons, było to jedyne miejsce w promieniu godziny lub dwóch jazdy, gdzie Boykin mógł zjeść wykwintny posiłek i napić się wina kosztującego osiemset dolarów za butelkę. W Jackson sączył latte i czytał „Wall Street Journal” w towarzystwie innych sezonowych mieszkańców z Nowego Jorku, Greenwich, Bostonu czy Los Angeles. Przez trzy dni w tygodniu nawiązywał kontakty z prawdziwymi ludźmi, zamiast czekać niecierpliwie, aż znajomi skomentują kolejny post na Facebooku. Obiady w Rendezvous Bistro były dużo smaczniejsze, a rozmowy znacznie bardziej stymulujące niż wspaniały widok rozciągający się z tarasu, na którym zazwyczaj jadał samotnie.
Droga numer 89 biegnie z północy na południe przez otoczoną stromymi wzgórzami dolinę, która rozciąga się pomiędzy Wyoming a Idaho. Nawadniane łąki nieopodal drogi skrywają się w cieniu ostrych szczytów mających trzy tysiące metrów na wschodzie i trochę niższych na zachodzie. Nieco na północ od małego miasteczka Alpine trasa do Jackson skręca na wschód wzdłuż Snake River i prowadzi przez las państwowy Bridger-Teton. W tym punkcie wyszczerbiona linia grzbietowa gór Teton wznosi się tuż przy szosie, jak monumentalny statek wycieczkowy zacumowany wzdłuż asfaltowego pomostu. Trzy metry od dobrze utrzymanej jezdni rozciąga się teren tak nierówny jak niemal nigdzie na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, będący domem zarówno przepięknego mulaka czarnoogonowego, jak i dorodnych jeleni, baribali, a czasem także łosi. Ponieważ Boykin nigdy nie polował ani nawet nie trzymał broni w ręku, nawet nie przyszło mu do głowy, że piętnasty września, pierwszy dzień sezonu na jelenie w Regionie G stanu Wyoming, wypadał tego roku w poniedziałek.
Poprzedniego popołudnia James Reece zszedł ze szlaku turystycznego po przeciwnej stronie góry, niż biegła trasa. Szlak zaczynał się tuż przy drodze, ale żeby dotrzeć do niego autem, należało pokonać wiele kilometrów. Większość mieszkańców w rodzaju Boykina wolała mieć szosę w zasięgu wzroku, więc nie zapuszczała się zbyt daleko na to odludzie. Choć była to jedynie kilkugodzinna wędrówka od jego terenówki, Reece czuł się, jakby przyszedł z innego świata. Miał na sobie strój do polowania w cyfrowym kamuflażu marki Sitka i buty trekkingowe Salomona, które towarzyszyły mu podczas niezliczonych operacji na całym świecie. Niósł lekki plecak z przypiętym z boku nylonowym pokrowcem na karabin. Gdyby szedł przez dzikie tereny Wyoming w tradycyjnym snajperskim stroju ghillie i z bronią ciężką, rzucałby się w oczy prawie jak facet wędrujący po górach w smokingu; na szczęście odzież myśliwska zapewniała taki sam kamuflaż jak granatowa marynarka na lotnisku. Złożone przez niego anonimowe zgłoszenie w sprawie kłusowników grasujących na południe od Jackson powinno zająć każdego leśniczego w regionie. Na wypadek gdyby jednak spotkał jakiegoś przedstawiciela władz, licencja na polowanie i plakietka do oznaczenia trofeum miały sprawić, że wypadnie wiarygodnie jako kolejny myśliwy wypatrujący mulaków w najbardziej ruchliwym dniu w roku.
Mógł wyruszyć w nocy, korzystając z latarki czołowej lub noktowizora, ale wolał dotrzeć na miejsce jeszcze przed zmrokiem. Nie było sensu ryzykować skręcenia kostki lub poważniejszej kontuzji na tak nieprzystępnym obszarze; poza tym niecierpliwił się, by rozpocząć operację. Setki razy studiował topografię terenu przy użyciu map i zdjęć satelitarnych, ale na wszelki wypadek i tak przeszedł tę samą trasę dwa dni wcześniej, by mieć pewność, że na ziemi wszystko wygląda tak samo jak z powietrza.
Szlak prowadził przez stromą, wysoko położoną okolicę. Przy tej wysokości nad poziomem morza kondycja nie ma żadnego znaczenia – dwa i pół tysiąca metrów to jednak dwa i pół tysiąca metrów. Zatrzymał się, by złapać oddech, i pociągnął łyk wody z rurki przypiętej do szelki plecaka. Mięśnie nóg płonęły, płuca domagały się tlenu. Mimo temperatury w okolicach dziesięciu stopni Celsjusza pierwsza warstwa ubrań szybko przesiąkła potem, więc rozpiął bluzę, dając ujście ciepłu. Nie poruszał się szybko, lecz zdecydowanie. Nie pierwszy raz dawał z siebie wszystko, wspinając się do celu.
Stanowisko wyglądało tak, jak je zostawił: niewielkie wyżłobienie w zboczu w kształcie litery U, do którego dostać można się było tylko od przodu. Szansa na to, żeby jakiś myśliwy albo strażnik zaszedł go wprost od tyłu, gdy zajmie pozycję, była niewielka; zauważyłby też każdego, kto nadchodziłby od frontu, zanim jeszcze intruz w ogóle zbliżyłby się do kryjówki. Widział z tego miejsca spadek szosy biegnącej między dwoma wzniesieniami. Jego pozycja znajdowała się blisko szczytu drugiej góry, jeśli jechało się w stronę Jackson.
Niczym jaskinia bez dachu kryjówka miała chronić go od wścibskich oczu myśliwych wyglądających jeleni przed otwarciem sezonu oraz osłonić od wiatru, gdy temperatura spadnie w nocy w okolice zera. Wyciągnął broń z pokrowca i położył plecak tuż obok wylotu jamy, tak by lufa nie była widoczna z dołu. Sztucer Echols Legend został zbudowany przez mistrza w Utah, którego ręcznie robione karabiny kosztowały równowartość kilku miesięcznych pensji w marynarce. Prezent od ojca, otrzymany po pierwszej turze po 11 września, był jedną z najcenniejszych rzeczy Reece’a. Planował polować częściej po przejściu na emeryturę i rozpoczęciu pracy w sektorze prywatnym. Choć sztucer ważył dużo mniej niż karabiny wyborowe, których używał za granicą, załadowany amunicją .300 winchester magnum był jeszcze celniejszy. Zamiast tradycyjnej lunety myśliwskiej Reece zainstalował celownik optyczny Nightforce NXS 2,5-10 × 32 mm, ten sam, którego używał na służbie. Plecak podtrzymywał lufę sztucera, a mały woreczek stabilizował kolbę. Leżąc na brzuchu, mógł utrzymać broń tak nieruchomo jak przy benchreście. Kiedy samochody osobowe i ciężarówki podjeżdżały pod wzniesienie na zachód od niego, strzelał na sucho do kierowców, by dobrze wymierzyć czas. Ani wczasowicze, ani mieszkańcy jadący górską drogą przed zmierzchem nie mieli pojęcia, że znaleźli się na celowniku jednego z najbardziej zabójczych wojowników tego kraju.
Zadowolony, że znalazł dobrą pozycję położoną pod odpowiednim kątem względem celu, wycofał się na tył kryjówki i zapalił przenośny palnik, by podgrzać wodę na liofilizowany obiad. Gdy słońce schowało się za horyzontem, a temperatura odczuwalnie spadła, wczołgał się do śpiwora. Myślał o jasnowłosej córeczce, o łzach wzbierających w jej niebieskich oczach, kiedy patrzyła, jak tata wyrusza na ostatnią zmianę. Sześć miesięcy i wróci, tym razem na dobre. „Obiecuję”. Nadal widział jej twarzyczkę przyciśniętą do okna na lotnisku, gdy patrzyła, jak tata wsiada na pokład samolotu. Najtrudniejsze podczas każdej tury bojowej były pierwsze tygodnie, kiedy dopiero opuścili domy, oraz kilka ostatnich, kiedy czekali już tylko na powrót. Fakt, że był to jego ostatni wyjazd za granicę, sprawiał, że światełko w tunelu świeciło jaśniej. Nareszcie koniec kieratu szkolenie–tura–szkolenie, który on i jego bracia z Navy SEALs znosili ponad dekadę.
Owinięty śpiworem, przyglądając się spektaklowi gwiazd, którego w mieście nie sposób sobie wyobrazić, zasnął mocnym snem po raz pierwszy od tygodni. Nie obudził się w środku nocy, by koszmar okazał się prawdą. Nie sięgnął przez łóżko do żony, której nie było. Nie słyszał cichego płaczu córki, która już nigdy nie poprosi go, by ochronił ją przed potworami z szafy.
Kiedy zegarek zasygnalizował piątą, Reece już nie spał, tylko wpatrywał się w gwiazdozbiór Oriona. Łyk wody z butelki i baton energetyczny stanowiły jego śniadanie. Ułożył się w pozycji przy sztucerze i czekał cierpliwie na wschód słońca.
Marcus Boykin był rannym ptaszkiem jak niemal wszyscy w sektorze finansowym. W tej pracy człowiek albo wstaje i zajmuje miejsce przy stole, albo śpi i trafia do menu. Sprawdził prognozę pogody na iPhonie, po czym włożył designerskie dżinsy i brązowe włoskie mokasyny. Narzucił polar Patagonii na różową koszulkę polo od Lacosty i włożył bejsbolówkę z logo Yankees. Musiał ukryć niewielką łysinę przed tą dwudziestoparoletnią kelnerką, którą akurat próbował poderwać. Dla niego nie była to Sarah z dyplomem z inżynierii środowiska, która pracowała, żeby odłożyć na studia magisterskie, dla niego była to „ta kelnerka”. Jak na razie nie udało mu się dobrać jej do majtek, ale ona była spłukana, a on – bogaty. Któregoś wieczoru, prędzej czy później, upije się i popełni błąd, a on będzie tam, żeby to wykorzystać. To, że mieszkał daleko, stanowiło pewnego rodzaju wyzwanie. Zdawał sobie sprawę, że zapewne będzie musiał wynająć mieszkanie w mieście, żeby zwiększyć swoje szanse na przelecenie tej laski. Zgarnął kluczyki z marmurowego kuchennego blatu i zdalnie włączył klimatyzację w aucie. Było zimno, a Boykin lubił, jak SUV czekał na niego ciepły i wygodny, z nagrzanymi fotelami, gdy on robił sobie jeszcze kawę na drogę. Otworzył dębowe drzwi wejściowe i wyjął telefon, by wrzucić na Twittera zdjęcie pomarańczowego blasku wschodzącego słońca, który przebijał się ponad górami, zanim straci sygnał wi-fi. Aż do Jackson zasięg był do niczego. W rzeczywistości sam widok go nie obchodził, przecież słońce wzejdzie tak samo jutro. Rozkoszował się jednak zazdrością, którą zdjęcie miało wzbudzić u znajomych z obydwu wybrzeży. Kiedy wsiadł do samochodu i skierował się w stronę drogi 89, w głowie zaczął już obmyślać, co powie tej kelnerce, kiedy ją zobaczy.
Walka to przeciążenie sensoryczne. Czujesz, że to totalny chaos, zwłaszcza kiedy dowodzisz. Hałas, zarówno wrogiego, jak i przyjacielskiego ognia, jest ogłuszający, a ciśnienie towarzyszące wystrzałom i eksplozjom wstrząsają twoim ciałem aż do samego DNA. Ludzie wrzeszczą, nie ze strachu czy z paniki, ale żeby przekrzyczeć ten ryk. Pociski smugowe i rakiety przelatują nad głowami, pył z wybuchów i wystrzałów spowija świat gęstą chmurą pyłu. Radiowe komunikaty w twoim uchu tylko wzmacniają szum, ale wymagają też konkretnej odpowiedzi, co oznacza, że każdą czynność wykonujesz podświadomie. Identyfikacja celu, oddanie strzału, wymiana magazynków – wszystko to musi dziać się automatycznie, bez zakłóceń, jak ruch kierownicą, zmiana biegów, wciskanie pedału gazu podczas rozmowy przez komórkę. Jako dowódca musisz wznieść się ponad tę zawieruchę i dostrzec coś poza własnym przetrwaniem. Musisz pokierować ogniem i manewrami całego oddziału, oprzeć się instynktowi, który próbuje sprowadzić cię do roli kolejnej broni w walce. Wszystko rozmazuje się, a czas zwalnia, kiedy podejmujesz kolejne decyzje.
To było zupełne przeciwieństwo chaosu. Zmysły Reece’a nie rejestrowały nic nadzwyczajnego, jedynie spokój osik poruszanych wiatrem i relaksującą melodię dziczy budzącej się do życia w górskim wschodzie słońca. Nie było radia, nie było nikogo, z kim trzeba by się komunikować, tylko sporadyczny szum aut na asfalcie. Odległość od zjazdu wynosiła dokładnie 571,5 metra, co oznaczało, że w trakcie lotu z lufy do celu pocisk opadnie o 195 centymetrów. Celownik optyczny sztucera był wyzerowany na 91,5 metra, więc musiał dokonać korekty. Czternaście kliknięć, czyli 1,4 MILS, powinno wyrównać opadanie. Dzięki uwzględnieniu dystansu nie musiał przesuwać celownika. Mógł umieścić cel w samym środku krzyża. W walce wykorzystuj każdą przewagę. Na szczęście wiatr o tej porze był delikatny. Uwzględnianie wiatru w górach zawsze sprawiało problem, nawet profesjonalistom. Kestrel informował, że wiało z prędkością 3,2 kilometra na godzinę z jego lewej, pełny wiatr, który wymagał korekty o 15,2 centymetra. Ponieważ wiatr mógł zmienić się w każdej chwili, skorzystał z krzyża MilDot, żeby wyrównać o 0,3 MILS.
Usłyszał szum opon, zanim SUV wjechał na wzniesienie, a niebieskie halogenowe światła rozbłysły nad drogą. Srebrny mercedes niewątpliwie należał do Boykina; dzięki Bogu, że facet nie jeździł fordem F-150. Pojazd kierował się prosto na Reece’a, co ułatwiało sprawę, ale nadal poruszał się bardzo szybko. Nie miał czasu, by nacieszyć się sukcesem swojego planu. Podążał za celem, gdy ten zjeżdżał ze wzgórza, podobnie jak zrobił to z pozostałymi dwoma pojazdami, które przejeżdżały tędy wcześniej. Nabrał powietrza zastygł na moment, a potem wypuścił je, by odnaleźć pauzę oddechową w której płuca zwiększają swoją objętość, stabilizując ciało i pozwalając skupić się na zadaniu. W ten sposób udało mu się zmniejszyć ruch siatki celowniczej z krążenia do niewielkiego drżenia. Nawet w całkowitym spoczynku nigdy nie było tak nieruchomo jak na filmach. Mercedes wjechał z impetem na płaski kawałek terenu i jakby zatrzymał się na sekundę, kiedy Reece stracił z oczu dalszy tor jazdy. Nie mógł dojrzeć kierowcy, nie z tej odległości i z pewnością nie w tym świetle. Celując w sam środek przedniej szyby, powoli ściągnął spust.
Dobiegł go huk wystrzału, ale jego mózg ledwo to zarejestrował. Jedyną oznaką odrzutu było to, że obraz stracił ostrość, kiedy karabin się uniósł. Pomimo wpakowania niezliczonej liczby pocisków w ludzi w najbardziej gównianych zakątkach świata jego ciało i tak przełączyło się w tryb „uciekaj lub walcz”. Adrenalina zadziałała jak działka heroiny. W przeszłości wielokrotnie zabijał z błogosławieństwem własnego kraju, ale tym razem pociągnięcie za spust oznaczało złamanie najświętszej zasady umowy społecznej: właśnie popełnił morderstwo.
Monolityczny pocisk, grzybkujący Barnes Triple Shock, wykonany był z litej miedzi; dzięki biegnącemu przez środek nacięciu przy uderzeniu rozkładał się na cztery płatki jak śmiercionośny kwiat. Pocisk został opracowany, by penetrować skórę wielkich zwierząt łownych, i sprawdzał się tak dobrze, że oddziały specjalne zaczęły używać go w trakcie wojny z terroryzmem. Kiedy uderzył w niemal poziomą szybę mercedesa, płatki się rozdzieliły, tworząc cylinder miedzi o średnicy jednej trzeciej cala, wciąż poruszający się z prędkością większą niż duża część pocisków pistoletowych tuż po wystrzale. Trafił Boykina w nasadę nosa i skierował się nieco w dół, miażdżąc chrząstkę, mózg i kość. Przeciął pierwszy krąg i wyszedł z tyłu szyi, niemal nietknięty, zanim przebił się przez skórzany zagłówek i zakończył lot w miękkich poduszkach tylnego siedzenia.
Mimo że mózg kierowcy przestał wysyłać komunikaty do jego ciała, tempomat mercedesa wciąż ustawiony był na 95 kilometrów na godzinę. Kończyny zadygotały targane wstrząsem, jak u większości ludzi i zwierząt po postrzale w ośrodkowy układ nerwowy, ale dzięki niezawodności niemieckiej inżynierii auto jechało dalej, jak gdyby nic się nie stało. Kiedy minęło pozycję Reece’a, ten pomyślał przez sekundę, że chybił. Dopiero kiedy pojazd wjechał na wzniesienie, przyspieszając, by nie zwolnić na stromym podjeździe, pozbawione życia ciało Boykina poruszyło się, przez co kierownica skręciła ostro w lewo. Skumulowane w jednym momencie pęd, nachylenie zbocza i wysoko położony środek ciężkości SUV-a spowodowały, że mercedes przetoczył się do przodu przez przednie koło, zjeżdżając z asfaltu, i pokoziołkował po stromym poboczu. Dźwięk metalu uderzającego o asfalt i skały był ogłuszający, ale usłyszeć mógł go tylko jeden człowiek.
Uśmiechnąwszy się po raz pierwszy od wielu miesięcy, Reece sięgnął do kieszeni kurtki. Z woreczka strunowego wyciągnął rysunek z zapisaną na odwrocie listą. Małym ołówkiem skreślił pierwsze nazwisko i schował listę na miejsce przy piersi.
Trzy miesiące wcześniejProwincja Chost, Afganistan2.00 czasu miejscowego
Żadnemu z nich nie podobała się ta misja. Teraz, gdy przedzierali się niecały kilometr od celu, starali się o tym nie myśleć i skupili się na zabójczym wyzwaniu. Zerknąwszy na GPS przymocowany do kolby karabinu i przepatrując teren przed nimi, kapitan James Reece rozkazał sprawdzenie sektora. Snajperzy zajmowali już pozycje na wzniesieniu, a dowódcy zespołów dołączyli do Reece’a na ostatnie, szybkie omówienie sytuacji przed ostatecznym posunięciem. Pomimo przewagi technologicznej, którą dysponowali, wszystko mogło się skomplikować w mgnieniu oka. Wróg był przebiegły i potrafił się przystosować. Po szesnastu latach wojny afgańskie powiedzenie „Amerykanie mogą mieć zegarki, ale to my mamy czas” brzmiało nieco bardziej prawdziwie niż na początku.
– Co jest, Reece? – zapytał potężny mężczyzna. W mundurze pokrytym pustynnym wzorem kamuflującym AOR-1, pancerzu osobistym i hełmie balistycznym Ops Core z przymocowanymi do niego goglami noktowizyjnymi wyglądał jak bestia z innego wymiaru.
Reece spojrzał na zaprawionego w bojach bosmana. Jasnozielone światło noktowizora oświetlało mu brodę. Lekkiego uśmiechu pewnego siebie żołnierza operacji specjalnych nie dało się pomylić z niczym innym.
– To tuż za tym wzniesieniem – odpowiedział. – Predator nie wykazuje żadnego ruchu. Żadnych wartowników. Nic.
Bosman przytaknął.
– W porządku, chłopaki – rzucił do pozostałych czterech mężczyzn w kółku. – Jedziemy.
Wstali zdecydowanie i ruszyli ze swobodą ludzi, dla których chaos był naturalnym środowiskiem. Wspinali się po skalistej grani, by ich zespoły znalazły się na pozycji przed podejściem do celu.
To zbyt łatwe. Znowu za dużo myślisz. To tylko kolejna misja. Więc skąd to uczucie? Może po prostu przez te bóle głowy.
Migreny prześladowały Reece’a przez ostatnie kilka miesięcy i ostatecznie, tuż przed wyjazdem na zmianę, zdecydował się na wizytę w Szpitalu Marynarki Wojennej w Balboa, która zakończyła się serią badań. Nadal nie miał żadnej wiadomości od lekarzy.
Może to nic. A może coś.
Reece już dawno nauczył się, że jeśli coś wyglądało podejrzanie, to pewnie takie było. Umiejętność oceny sytuacji utrzymywała jego i jego ludzi przy życiu przez kolejne tury.
Podczas tej misji wszystko szło nieco zbyt gładko: dane wywiadowcze, zdalna infiltracja, aktualny status obszaru celu. I skąd te naciski ze strony najwyższego dowództwa, by dorwać właśnie ten cel? Kiedy ostatnio wtrącali się w planowanie taktyczne? Coś tu nie grało. Może wszystko jest w porządku. Może to tylko bóle głowy i odrobina paranoi. Może robisz się na to za stary. Skup się, Reece.
Nie pierwszy raz zbliżali się do obiektu, w którym – jak podejrzewali – mogła czekać ich zasadzka. W trakcie tej wojny zdarzały się sytuacje, kiedy po wykazaniu przez wywiad wysokiego prawdopodobieństwa zasadzki, potwierdzonego przez źródła zarówno osobowe, jak i technologiczne, Reece zapukałby do drzwi granatem termobarycznym z AT-4 albo kilkoma seriami z haubicy AC-130 kalibru 105 mm. Po raz pierwszy plan operacji podyktowali im ludzie z góry, którzy nie brali udziału w akcji. Skup się na misji, Reece.
Jeszcze jedno połączenie z centrum operacji taktycznych, znanym również jako TOC, rzut oka na dane z predatora. Nic. Szybki kontakt ze snajperami. Żadnego ruchu.
Reece spojrzał na wzniesienie. Przez noktowizor dostrzegł zespoły szturmowe znajdujące się na pozycji i w gotowości. Gdy nie zauważył snajperów, uśmiechnął się z powagą. Najlepsi w branży.
Włączył radio i otworzył usta, by wydać rozkaz.
A potem wszystko ogarnął mrok.
Siła wybuchu odrzuciła Reece’a dziesięć metrów do tyłu i zerwała mu hełm z głowy. Całe wzniesienie rozdarła eksplozja, siejąc śmierć. Kumple z teamu, przyjaciele, mężowie i ojcowie, którzy jeszcze przed momentem należeli do najlepszego oddziału operacji specjalnych, jaki widział świat, zginęli w ułamku sekundy.
Reece nie zdawał sobie sprawy, że na moment stracił przytomność. Ból głowy włączył go do walki, zanim pył opadł, a echa eksplozji rozeszły się po okolicznych wzgórzach.
Zawodowiec w jego umyśle natychmiast upewnił się, że ma broń. Jest. Potem przyszła kolej na szybką ocenę stanu ciała. Wyglądało na to, że wszystko działa i jest na swoim miejscu.
Wiedzieli. Skąd? Później, Reece. Zawsze zajmuj najlepszą pozycję.
Na próżno rozglądał się w poszukiwaniu hełmu i słuchawek; w końcu, gdy oczy przywykły do ciemności, macając szaleńczo rękami, natrafił na coś na ziemi.
Jest. Moment… za ciężki jak na hełm. Bo to nie jest twój hełm. Należy do kogoś innego. I wciąż jest w nim głowa.
Nawet w mroku Reece zdał sobie sprawę, że patrzy na twarz wieloletniego przyjaciela i towarzysza broni, ogromnego mężczyzny z długą brodą, uśmiechającego się z pewnością siebie, którego głowa została oddzielona od ciała. Nie mógł powstrzymać łez, ale otarł je szybko. Skup się. Nie ma czasu na żałobę. Wykorzystaj każdą techniczną i taktyczną przewagę. Jest. Reece odpiął pasek, pozwalając głowie przyjaciela upaść na ziemię, i szybko włożył hełm. Cud, że noktowizor wciąż działał. Radiooperator leżał twarzą do ziemi dwadzieścia metrów dalej. Po nienaturalnie skręconej pozycji Reece wywnioskował, że nie żyje. Podszedł szybko do ciała, przewrócił je na plecy, po czym sprawdził oddech i puls. Miał świadomość, że odłamki wystające z prawego oka i boku głowy zabiły mężczyznę niemal natychmiast. Zdjąwszy hełm radiowca, Reece oderwał słuchawki i sięgnął po radio MBITR, by przywrócić łączność ze wsparciem z powietrza i TOC.
Na zboczu nie dostrzegł żadnego ruchu. Wyglądało to tak, jakby kostucha ścięła cały oddział. Reece usłyszał za sobą kroki i obrócił się z bronią gotową do strzału w poszukiwaniu zagrożenia. Natychmiast opuścił karabinek automatyczny M4 kalibru 5,56 mm, kiedy rozpoznał trzech operatorów biegnących z tylnych pozycji.
Pokusa, by pobiec zboczem, była silna, ale ich umysły zdominowała inna myśl: wygrać walkę.
Żołnierze do tej pory pozostający na tyłach bez słowa zajęli nowe pozycje, tworząc kordon wokół dowódcy.
Reece przestał rozmyślać o martwych kolegach. Musiał działać.
– SPOOKY cztery siedem, tu SPARTAN jeden zero – nadał przez radio, patrząc na wykres umocowany na nadgarstku. – Potrzebne wsparcie ogniowe, budynek de trzy. Stopiątki, zrównajcie go z ziemią.
Noszona na nadgarstku mapa GRG była satelitarnym rzutem obszaru celu, który pozwalał im manewrować oddziałami i koordynować je; w trakcie misji każdy używał tej samej grafiki.
– Przyjąłem, zero jeden. Sześć minut. – Samolot wsparcia bezpośredniego AC-130 krążył dziesięć minut drogi stąd, by nie zdradzić nadchodzącego ataku w ciszy afgańskiej nocy.
– Bez odbioru – zakończył i po chwili odezwał się znowu. – RAZOR dwa cztery, RAZOR dwa cztery. Potrzebne QRF i MEDEVAC na pozycję ECHO trzy. Nie wchodźcie na wzniesienie. Mamy wielu rannych, zakopane ajdiki. – Nigdy nie wspominaj o zabitych przez radio.
– Zrozumiałem, zero jeden. Ruszamy, ewakuacja ze współrzędnych ECHO trzy. Dziesięć minut. – QRF, czyli siły szybkiego reagowania, stanowiły dwa śmigłowce CH-47, w każdym z nich siedziało piętnastu rangersów.
– MAKO – rzucił Reece do mikrofonu. – Coś z predatora?
– Nic, zero jeden. Żadnego ruchu na obiekcie.
– Przyjąłem.
Reece zwrócił się do trzech pozostałych operatorów.
– Kogo mamy? – zapytał.
– Tu Boozer. Są ze mną Jonesey i Mike. Co tu się, kurwa, stało?
– Zasadzka. Skurwysyny wiedzieli, że nadchodzimy. Atak z powietrza za jakieś pięć minut, QRF w drodze.
– Ja pierdolę, mówiliśmy im, że to jebana zasadzka! Ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Ktoś przeżył?
– Nie jestem pewien, musimy to sprawdzić.
– Rozkaz. Tylko ostrożnie. Pewnie mamy tu setki zakopanych i uzbrojonych ajdików albo min.
– Jonesey i Mike, czekajcie tu na helikoptery. Boozer i ja poszukamy ocalałych. Trzymaj się piętnaście metrów za mną. Idź po moich śladach. Podejdziemy tam powoli. TOC twierdzi, że po drugiej stronie wzgórza jest czysto, ale bądź czujny.
– Jasne, Reece.
– Ruszamy.
We dwóch skierowali się w stronę wzgórza, choć góra byłaby trafniejszym określeniem. Skaliste i strome zbocze w połączeniu z dwudziestokilogramowym ciężarem kamizelki i sprzętu uniemożliwiają szybkie podejście; zwłaszcza kiedy idzie się przez potencjalne pole minowe.
– SPOOKY, ruszamy z Echo trzy do Echo osiem. Wszystko po północnej stronie wzgórza jest do odstrzału.
– Zrozumiałem, zero jeden, nadal żadnego ruchu.
Dziwne.
– Przyjąłem.
Reece i Boozer stopniowo posuwali się naprzód, a ciężki od śmierci zapach prochu, krwi i pyłu unosił się w powietrzu. Coś poruszyło się po lewej stronie.
– B., mam coś. Tylko spokojnie. Dalej za mną – wyszeptał Reece przez radio. Boozer odpowiedział podwójnym stuknięciem w mikrofon. „Przyjąłem”.
Idąc w kierunku miejsca, w którym dostrzegł ruch, usłyszał jeszcze coś na kształt jęku. Donny Mitchell, jeden z najmłodszych członków oddziału Reece’a, leżał pośród skał wschodniego Afganistanu. Od pasa w dół nie było niczego. Wystawił rękę do Reece’a.
– Dostaliśmy ich, sir? – zapytał słabo Donny. – Nadal mam karabin.
– Pewnie, kolego, pewnie, że masz. Samolot jest w drodze. Dorwiemy ich. – Reece usiadł obok Donny’ego i objął jego głowę. Kiedy pierwsze stopiątki trafiły w kompleks, Reece dostrzegł przelotny uśmiech na ustach Donny’ego, gdy ten odszedł do Walhalli.
Podniósł wzrok, patrząc, jak Boozer powoli przedziera się przez usiane głazami zbocze. Gdzieś za jego plecami Reece najpierw usłyszał, a potem zobaczył zamazane sylwetki CH-47, które rozpoczęły zejście do doliny, naprowadzane przez Joneseya i Mike’a.
Rozpieprzymy kompleks z powietrza w drobny mak, a potem wejdziemy z rangersami, żeby ocenić zniszczenia bojowe i zebrać materiał wywiadowczy.
Dopiero wtedy dotarła do niego waga tego, co właśnie się stało.
Straciłem oddział. To moja wina.
Po raz drugi tej nocy oczy Reece’a zaszły mgłą. Nie miał pojęcia, co jeszcze ma się wydarzyć.
Baza lotnicza BagramBagram, Afganistan
Reece ocknął się, leżąc na plecach. Zamrugał, by odzyskać ostrość widzenia i pozbyć się pulsowania w skroniach.
Gdzie ja jestem?
Kiedy powoli obrócił głowę i spróbował przetrzeć oczy, dostrzegł rurkę wystającą z ręki. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że ma coś przymocowanego do ust i nosa.
Maska tlenowa. Szpital.
Spróbował unieść się na łokciu, ale natychmiast powstrzymał go oślepiający ból głowy.
– Reece… Reece, spokojnie, stary. Powoli.
Od razu rozpoznał głos Boozera.
– Doktorze, budzi się! – zawołał Boozer, wychodząc na korytarz.
To miejsce w niczym nie przypominało szpitali polowych z początku wojny organizowanych jeszcze w namiotach. Jeśli człowiek nie wiedział, że wciąż jest w Afganistanie, mógł pomyśleć, że trafił do jednego ze szpitali marynarki w Bethsedzie lub Balboa. Jedyną rzeczą, która zdradzała, że jest się w samym środku strefy wojny, był dobiegający zewsząd szum dieslowskich generatorów prądu zapewniających klimatyzację dwadzieścia cztery godziny na dobę, rok po roku.
Tak to jest, kiedy walczy się w jednym kraju przez ponad piętnaście lat.
Reece ściągnął maskę i spojrzał na przyjaciela.
Boozer wciąż siedział w mundurze z misji, brudny i śmierdzący. Białe plamy zaschniętej soli mieszały się z afgańskim pyłem, ale poza tym całość nadawała się do noszenia. Był jednym z tych gości, którzy nigdy nie mieli nawet jednego zadrapania. Nigdzie nie było widać jego kamizelki ani broni, ale Reece wiedział, że pewnie ma przy sobie pistolet.
– Co się stało? Jak tu trafiłem?
Boozer nabrał powietrza, próbując powstrzymać grymas rozpaczy zmieszanej z litością, co kompletnie mu się nie udało.
– Reece, NCIS już tu jest. Kazali nic ci nie mówić, ale w dupie z nimi. Oczywiście, że ci powiem.
Kryminalne Biuro Śledcze Marynarki?
– Jest źle, Reece – ciągnął Boozer. – Co pamiętasz?
Reece zmrużył oczy, przeszukując pamięć.
– Byliśmy na grani, zaczął się atak z powietrza, czekaliśmy na QRF i CASEVAC. – Zamilkł na moment. – Trzymałem Donny’ego.
– Tak – przytaknął Boozer. – Zgadza się. A potem cała dolina eksplodowała. Zwabili nas tam, Reece. Nie widzieliśmy jeszcze nic tak przemyślanego. Wiedzieli dokładnie, co zrobimy, kiedy wybuchnie wzniesienie. Zdawali sobie sprawę, że zrównamy wszystko z ziemią i wezwiemy kawalerię po rannych i zabitych. Całe dno doliny, nasza dokładna pozycja szturmowa, miało wylecieć w powietrze. Wiedzieli, kiedy wylądują helikoptery, i nas ugotowali. Dash jeden wysadził rangersów, wystartował, a kiedy podleciał Dash dwa, odpalili ładunki. Drugi helikopter i wszyscy rangersi. Dostali wszystkich.
Reece wpatrywał się w skupieniu w Boozera.
– Jonesey i Mike? – zapytał, znając odpowiedź.
Boozer pokręcił głową.
– Przykro mi, Reece. Chciałem, żebyś wiedział, zanim ci faceci z NCIS tu wpadną. Mam złe przeczucia co do tych pajaców. Co dziwne, nie pytali o misję. Pytali o ciebie.
Na twarzy Reece’a pojawiła się dezorientacja, ale szybko się otrząsnął.
– O mnie?
– Myślę, że szukają kozła ofiarnego. Ale to tylko moje zdanie, Reece. Trzymaj się. Nie zrobiłeś nic złego. Góra zmusiła nas do tej misji. Narzucili nam taktykę. To tamtych skurwieli powinno się prześwietlić. Podyktowali plan, siedząc bezpiecznie w kwaterze głównej. Jebać ich.
Boozer nie przebierał w słowach. Nigdy nie owijał w bawełnę i zawsze mówił, co myśli. Jako dowódca Reece właśnie tego oczekiwał. To samo był winien swoim żołnierzom i przełożonym. Zawsze mów, co myślisz. Właśnie tak buduje się zaufanie do dowódcy, z którym rusza się do walki. Bez zaufania nie było niczego.
Twoi ludzie ci ufali, Reece. A teraz są martwi. Skup się. Coś jest nie tak. Coś jest bardzo nie tak.
Kapitan Reece – przerwał im głos dochodzący z korytarza. Słowa brzmiały bardziej jak twierdzenie niż pytanie.
Boozer spojrzał na Reece’a z miną, która mówiła: „To ten dupek, o którym wspominałem”.
– To ja – odpowiedział Reece, podnosząc się na łóżku.
– Dzień dobry, agent specjalny Robert Bridger, NCIS – powiedział, wchodząc do pokoju. Kiwnął głową Boozerowi i jednocześnie pokazał legitymację Reece’owi.
Ci goście uwielbiają wymachiwać szmatami, pomyślał Reece. Ciekawe, czy wiedzieli, że reszta wojska myślała o nich jako o nieudacznikach, którzy nie dostali się do FBI ani CIA, a jednocześnie nie mieli jaj, żeby służyć w normalnej policji. Zamiast tego zdecydowali się kiblować w NCIS, a cała ich kariera polegała na zamykaniu osiemnastolatków za pozytywny wynik w comiesięcznym teście na narkotyki.
Nawet ich nazwa była myląca, ponieważ Kryminalne Biuro Śledcze Marynarki Wojennej nie było nawet częścią marynarki. W rzeczywistości był to federalny organ ścigania obsadzony cywilnymi agentami koncentrującymi się na prowadzeniu śledztw przeciwko personelowi marynarki. Nikt za nimi nie przepadał.
Boozer wstał i choć odezwał się do Reece’a, spojrzał agentowi Bridgerowi prosto w oczy:
– Do zobaczenia później. Będę niedaleko, jeśli czegoś byś potrzebował.
Reece przechylił się przez bok łóżka, powoli łapiąc równowagę. Popatrzył na oplatające go przewody, zerwał maskę i wstał, wyciągając rękę do niższego mężczyzny. Agent Bridger wydawał się dość sympatyczny i na ile Reece zdążył się zorientować, po prostu robił to, co do niego należało. Bridger uśmiechnął się i uścisnął mu dłoń.
Dobry glina, stwierdził Reece.
Bridger miał na sobie uniform ludzi, którzy na wojnie nie nosili munduru: brązowe spodnie w kant z nieodłączną zapiętą pod szyję oliwkowozieloną koszulą – jak na safari – z pagonami i czyste beżowe wojskowe buty. Reece’a zawsze zastanawiało, po co były im te pagony. SIG sauer P229 kalibru .40 wisiał demonstracyjnie przy pasku w porysowanej czarnej skórzanej kaburze. Te rysy prawdopodobnie powstały od ciągłego wstawania zza biurka po kawę.
– Jeśli czuje się pan na siłach, kapitanie, mamy parę pytań na temat misji. Na pewno pan rozumie. Chcemy po prostu zamknąć tę sprawę możliwie jak najszybciej, żeby mógł pan wrócić do swoich ludzi.
Albo tego, co z nich zostało, dodał w myślach Reece.
– Faktycznie trochę szybko, co?
– Cóż, to ważna sprawa, sir. Musimy przedstawić Waszyngtonowi parę odpowiedzi w zasadzie na już.
Reece pokiwał głową pogodzony z tym, że weźmie na siebie winę; wiedział zresztą, że ją ponosił. Zawsze wierzył, że dobry dowódca dzieli się sukcesami, ale bierze na siebie porażki; najważniejsze po wygranej to oddać zasługi tym pod sobą. To oni zasługują na to najbardziej. A to była kompletna porażka. Jego porażka.
– Mogę się przebrać? – zapytał Reece.
– Oczywiście, kapitanie. Poczekam na zewnątrz.
Reece wziął głęboki oddech i rozejrzał się po pokoju. Nie wyglądał jak pomieszczenie, którego można było spodziewać się w Afganistanie. Nowoczesność i sterylność kontrastowała ze światem za drzwiami. Sam na sam ze swoimi myślami Reece odetchnął i znalazł mundur, przepocony i zakrwawiony. Podniósł bluzę maskującą Crye Pro i potarł przesiąknięty krwią materiał między palcami, zastanawiając się, do którego z jego ludzi należała ta krew.
Wiedział, że jeśli dolegałoby mu coś naprawdę poważnego, umieściliby go na ostrym dyżurze, który znajdował się w innym skrzydle szpitala, za jeszcze jednymi drzwiami. Tamten oddział zawsze był gotowy na kolejne, nieuniknione straty, które w walce przeciwko rebeliantom zdarzały się zdecydowanie zbyt często. Nigdzie nie widział swojej broni ani kamizelki. Pewnie Boozer się nimi zajął.
– Gotowy – oznajmił, wychodząc z pokoju.
– Świetnie.
Tym razem agent NCIS nie był sam. Obok niego stał postawny żandarm z marynarki w mundurze z berettą 92F w czystej nylonowej kaburze. Reece mógł się jedynie domyślać, jakim cudem ten dziwny pistolet zastąpił colta M1911A1 kalibru .45 w roli oficjalnej broni armii Stanów Zjednoczonych.
Kolejny pseudoglina, pomyślał z niechęcią.
Reece ruszył do wyjścia za agentem Bridgerem. Dwaj mężczyźni nie mogli bardziej się od siebie różnić. Bridger był o jakieś dwanaście centymetrów niższy od Reece’a, który miał metr osiemdziesiąt dwa. Jego wyprasowane spodnie i nieskazitelna koszula nie były poplamione potem, ziemią, pyłem, brudem ani krwią. Gładko ogolona blada twarz kontrastowała z porośniętą ostrym zarostem opaloną skórą człowieka, który większość życia spędził poza czterema ścianami biura.
Reece przeszedł wraz z obstawą przez dwoje podwójnych drzwi oddzielających medyczny świat od afgańskiego pyłu, który i tak dostawał się wszędzie, nieważne, ile żwiru wysypałoby w bazie amerykańskie wojsko. Wychodząc na piekące słońce, zmrużył oczy i osłonił je ręką, zdając sobie sprawę, że nie miał nawet czasu spojrzeć na zegarek i z jakiegoś powodu myślał, że wciąż jest noc. Niemal zatoczył się, gdy ból głowy gorszy niż dotychczasowe prawie zwalił go z nóg. Zanim zdążył zareagować, atak minął. Co to jest? Gdy oczy Reece’a przyzwyczajały się do światła, Bridger podszedł do zaparkowanego pojazdu buggy, wojskowego odpowiednika wózka golfowego. Zajął miejsce kierowcy, podczas gdy Reece – pasażera. Milczący „ochroniarz” wsiadł z tyłu, po czym ruszyli w kierunku, jak przypuszczał Reece, biura NCIS.
Natychmiast wtopili się w codzienny gwar bazy lotniczej w Bagramie; żołnierze zbierali się przy pojazdach, szykując się do patroli z afgańskimi sojusznikami, technicy zmieniali się na lotnisku, a kolejka wojskowych i cywilnych kontraktorów powoli ustawiała się przy kantynie. Kolejna środa na wojnie.
Kiedy jechali Disney Drive, Reece pokręcił bezradnie głową na widok oficerów, którzy mijając niższych stopniem żołnierzy, co kilka kroków musieli odpowiadać na saluty. Niektórzy na górze wychodzili z założenia, że nawet w strefie wojny ważne jest przestrzeganie tej części wojskowych reguł. Po raz kolejny docenił pozbawiony dystynkcji mundur, który sam nosił; brak rangi oznaczał, że nie musiał oddawać pięćdziesięciu salutów w drodze do sklepu albo na siłownię.
Bridger zwolnił i zaparkował przed budynkiem pozostałym jeszcze z czasów inwazji Rosjan w 1979 roku. Mur był dziurawy od kul – nie dało się stwierdzić, czy pochodziły jeszcze z tamtej okupacji czy z obecnego konfliktu. Co zabawne, całość skojarzyła się Reece’owi ze starym rosyjskim aresztem. Pasuje.
Bridger zostawił żandarma na zewnątrz i wszedł do budynku. W każdym z gabinetów wzdłuż korytarza siedzieli podobnie ubrani agenci piszący na komputerach, przeglądający dokumenty albo mamroczący coś do telefonu. Reece zwracał uwagę na każdy szczegół, zapamiętując, w którą stronę otwierały się drzwi, w których pokojach były okna i którzy agenci byli uzbrojeni, dopóki Bridger nie zatrzymał się przy ostatnich drzwiach na samym końcu korytarza.
– Proszę poczekać tutaj, sir – powiedział, zanim wszedł do środka.
Reece został sam, przypuszczał, że jest obserwowany przez małe kamery zamontowane w holu. Popatrzył na wydruki na ścianach przypominające listy gończe. Większość przedstawiała byłych afgańskich robotników, którzy wykonywali prace poniżej godności Amerykanów, jak opróżnianie przenośnych toalet, które dzień po dniu smażyły się w upale tutejszego lata. Reece zawsze uważał, że stanowili jedno z najlepszych źródeł informacji dla rebeliantów – dzięki wielokrotnemu przemierzaniu bazy tam i z powrotem doskonale orientowali się, gdzie powinny uderzyć granaty moździerzy i rakiety.
Drzwi otworzyły się ponownie i agent Bridger skinieniem zaprosił Reece’a do pokoju. Pomieszczenie nie było duże, a Reece’owi od razu rzucił się w oczy brak okien oraz innych drzwi. Przy prostokątnym składanym stole siedział mężczyzna, który nie podał mu ręki, ale podnosząc odznakę oraz identyfikator, przedstawił się jako agent specjalny Dan Stubbs. Zły glina.
Reece zajął miejsce naprzeciwko agenta Stubbsa, podczas gdy Bridger usiadł obok – co było jasne – przełożonego. Stubbs teatralnie przekładał dokumenty, zanim zsunął cienkie okulary do czytania na nasadę nosa i odezwał się do SEALsa wezwanego w niezbyt subtelnym pokazie siły.
W pokoju było znacznie ciemniej niż na korytarzu lub w sąsiednich pomieszczeniach. Wzrok szybko się przystosowywał i teraz Reece ukradkiem lustrował pomieszczenie. Na stole leżała spora sterta papierów oraz dyktafon. W rogu rozstawiono kamerę na statywie, ale wyglądało na to, że nie nagrywa.
Agent Stubbs należał do ludzi, którzy mogli być zarówno po czterdziestce, jak i po sześćdziesiątce. Włosy golił na jeża, więc trudno było stwierdzić, jaki miały kolor. Podwójny podbródek rysował się wyraźnie i choć Stubbs nie wstał, było jasne, że miał sylwetkę nienawykłą do codziennego treningu. Na czarną koszulkę polo założył tanio wyglądającą ciemną marynarkę. Coś w jego postawie sugerowało wojskową przeszłość, ale Reece nie miał pewności, jaką dokładnie.
– Kapitanie Reece – zaczął mężczyzna oficjalnym tonem, przesuwając kartkę papieru po stole – zanim zaczniemy, proszę zapoznać się ze swoimi prawami i podpisać pod spodem.
Reece dobrze wiedział, że nie powinien podpisywać żadnego kwitu od agenta federalnego bez swojego prawnika. Wiedział jednak również, że jego ludzie byli martwi i to on ponosił za to odpowiedzialność. Złożył podpis i odepchnął dokument z powrotem.
– Nie rejestrujemy tej rozmowy, kapitanie.
Pierwsze kłamstwo, pomyślał Reece, kiwając głową ze zrozumieniem. Niedziałająca kamera w rogu była tylko rekwizytem, podobnie jak dyktafon na stole. Wszystko rejestrowały mikrofon i kamera ukryte gdzieś w pokoju. Urządzenie na statywie miało jedynie psychologicznie uspokoić rozmówcę, natomiast dyktafon służył do tego, by w niektórych momentach powiedzieć coś „nieoficjalnie”; taka możliwość oczywiście nie wchodziła w grę.
– Zacznę nagrywać do swoich notatek, jeśli panu to nie przeszkadza – kontynuował grubas. Reece znowu przytaknął, raczej po to, żeby zaakceptować teatralność scenariusza, niż udzielić faktycznej zgody.
Stubbs włączył dyktafon na pokaz i położył go na stole.
– Agent specjalny Daniel Stubbs z Kryminalnego Biura Śledczego Marynarki Wojennej. Godzina… – rzucił okiem na tani zegarek ze wskazówkami – pierwsza pięćdziesiąt sześć, środa, czternastego czerwca dwa tysiące siedemnastego roku. Razem ze mną są agent specjalny Robert Bridger oraz kapitan James Reece, dowódca plutonu SEAL Team Siedem w sprawie misji numer sześć sześć cztery, Miecz Odyna. Kapitanie Reece, proszę opowiedzieć nam po kolei o wydarzeniach dotyczących Miecza Odyna.
Reece rozpoczął sprawozdanie i przeszedł przez szczegóły procesu planowania. Mieli do czynienia z TST, czyli celem wymagającym natychmiastowej reakcji, co oznaczało możliwość ucieczki, której natychmiast należało zapobiec. Dane wywiadowcze pochodziły z pojedynczego źródła, co normalnie skutkowałoby nieuwzględnianiem ich aż do zdobycia kolejnych informacji. Reece zawsze potwierdzał dane wywiadowcze przez niezwiązane ze sobą źródła: dwa HUMINT poparte SIGINT-em. Tradycyjne i technologiczne metody częściowo się pokrywały, dzięki czemu zyskiwało się pewność, że cel faktycznie był istotny, a nie że ktoś chciał wykorzystać Amerykę do wyrównania osobistych lub politycznych porachunków. Kiedy Reece przekazał to oficerowi nad sobą, usłyszał, w słowach niepozostawiających wątpliwości, że były to informacje wywiadowcze z poziomu narodowego, co oznaczało, że nie był upoważniony, by dowiedzieć się, skąd pochodziły. Normalnie Reece miał dostęp do ściśle tajnych/poufnych informacji, co oznaczało, że mógł zostać objęty jednym z programów specjalnego dostępu tylko w razie najwyższej konieczności. W słowniku Reece’a dowodzenie ludźmi w walce bez dwóch zdań było „najwyższą koniecznością”.
Oddział Reece’a operował z placówki terenowej w prowincji Chost, graniczącej z pakistańskimi Terytoriami Plemiennymi Administrowanymi Federalnie niedaleko miasta Miran Śah, siedliska aktywności rebeliantów i kryjówki terrorystów oraz ich popleczników. Od głośnego zabójstwa Osamy bin Ladena w Pakistanie operacje z przekroczeniem granicy były rzadkością i wróg zdawał sobie z tego sprawę. Plan podczas tej tury był jasny: zorganizować się w Chost, zbudować lokalną siatkę wywiadowczą, nawiązać współpracę z siłami partnerskimi kraju gospodarza i atakować kanały przerzutowe ludzi, broni i narkotyków między Afganistanem i Pakistanem. To dlatego, kiedy TST pojawił się praktycznie znikąd, zapaliła im się lampka ostrzegawcza; nikt nie znał tego obszaru tak dobrze jak Reece i jego ludzie. Rozpracowywali go przez ostatnie pięć miesięcy. Nikt z ich osobowej siatki ani żadne z urządzeń wywiadowczych nie wykazały istnienia talibańskiej placówki w obszarze ich działań. Talibowie byli na to zbyt sprytni. Ich przywódcy mogli mieszkać po pakistańskiej stronie granicy i stamtąd kierować operacjami. Coś było nie tak.
Reece nie wspomniał o rozmowie z podpułkownikiem Dukiem Brayem, dowódcą Special Forces z Grupy Zadaniowej Operacji Specjalnych, do której należała jednostka Reece’a. Duke Bray był legendą zielonych beretów i najlepszym żołnierzem, jakiego można spotkać na swojej drodze. Jako jeden z pierwszych w Afganistanie po 11 września, w sławnych „Triple Nickel” wchodzących w skład Piątej Grupy, jeździł konno i wspomagał ofensywę Sojuszu Północnego, która odbiła Kabul w ciągu dni, a nie miesięcy przewidzianych jeszcze w kraju przez gadające głowy. Ich ścieżki przecinały się wielokrotnie w ciągu ostatnich lat i obydwaj mężczyźni darzyli się nawzajem bezgranicznym szacunkiem. Podczas prywatnego i szyfrowanego wideopołączenia z człowiekiem, którego uważał zarówno za przyjaciela, jak i za mentora, Reece mógł być dobitnie szczery.
– Co, do chuja, sir? – zapytał, kiedy wiedział, że nikt nie może ich usłyszeć.
– Wiem, Reece. Straszne gówno. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, a przynajmniej od długiego czasu. Kazałem CJSOTF spierdalać i powiedziałem, że tego nie zrobimy. Najbardziej porąbane jest to, że to nie ich wywiad naciskał. To poziom narodowy, a wiesz, co to znaczy.
Wiedział – CIA oraz informacje o znaczeniu strategicznym, a nie taktycznym, jak te, które zdobywali w terenie. Musiało to być coś ważnego, jeśli spadło z tak wysoka.
– Reece, upomniałem się o kilka długów w Langley, żeby zobaczyć, czy uda mi się dowiedzieć czegoś więcej. Nikt o tym nie słyszał. Jak wygląda dossier?
– Wygląda świetnie. Dlatego mi się nie podoba. Nigdy nie widziałem nic tak szczegółowego z samej góry. Nawet nie słyszeliśmy o celu, ale wychodzi na to, że jest sporo dowodów na to, że to ważny gracz powiązany z pakistańskim ISI – powiedział Reece, odnosząc się do pakistańskiego wywiadu. – A co powiedział Stevens? – zapytał. Stevens był pułkownikiem stojącym na czele CJSOTF, jeden poziom wyżej nad Brayem.
– Znasz Stevensa, to niezły oficer. Chce dobrze, ale zależy mu na karierze. Powiedział, że dostał osobistą gwarancję z Tampy, że misja ma najwyższy priorytet i musi być przeprowadzona dzisiaj.
W Tampie mieściła się kwatera główna i Centralnego Dowództwa, nadzorującego wszelkie amerykańskie operacje wojskowe na Bliskim Wschodzie, i Dowództwa Operacji Specjalnych, które zarządzało operacjami specjalnymi na całym świecie.
– Ciekawe, kto mu ją dał – zastanawiał się głośno Reece.
– Nie podoba mi się to, Reece – przyznał Bray, kręcąc głową. – Żałuję, że nie mogę być tam z wami, ale dopilnuję, żebyście mieli dzisiaj do dyspozycji wszystkie zasoby grupy zadaniowej. Nie liczy się nic poza waszą operacją.
– Dziękuję, sir. Nie obraziłbym się za AC-130 i predatora z paroma hellfire’ami.
– Mój sztab już przypisał je do waszej misji.
– Zrozumiałem, sir. W takim razie bierzemy się do pracy. Dziękuję za pomoc.
– Powodzenia, kapitanie.
Ku zaskoczeniu Reece’a agent Stubbs ani razu nie zapytał o osobliwe pochodzenie informacji wywiadowczych. Zachowywał się tak, jakby ten temat w ogóle go nie interesował.
Ciekawe.
A potem, choć przyszło mu to z trudem, Reece zrelacjonował wydarzenia w terenie. Zdalna infiltracja. Doniesienia o zerowej aktywności w obiekcie. Eksplozje. Śmierć.
Kiedy skończył, pierwsze pytanie Stubbsa nawet nie dotyczyło misji. Agent wyjął kartkę z leżącego przed nim stosu i przesunął ją w kierunku Reece’a.
– Czy to pochodzi z pana maila, kapitanie?
Reece nie próbował ukryć wściekłości, gdy spojrzał na mężczyznę i siedzącego obok niego podenerwowanego agenta Bridgera.
– Mam lepsze pytanie: czemu, do jasnej cholery, czytacie moje prywatne wiadomości?
– Powtórzę jeszcze raz, kapitanie: czy to pochodzi z pana maila?
Jedna z pierwszych zasad przesłuchania brzmiała: zawsze znaj odpowiedź, zanim zadasz pytanie. A to z pewnością było przesłuchanie – nie zwykła rozmowa.
– To prywatna wymiana maili między mną i moją żoną.
– Nie tylko pańską żoną, kapitanie, ale również pracownikami instytucji akademickich, dotycząca bieżących działań militarnych w Afganistanie.
Niewiele brakowało, a Reece przewróciłby oczami.
– Ma pan na myśli doktor Annę Scott ze Studium Podyplomowego Marynarki Wojennej i doktora Davida Elliota z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa? Ekspertów w obszarze działań partyzanckich oraz stosunków międzynarodowych?
– Co miał pan na myśli, pisząc to konkretne zdanie? – Stubbs zignorował Reece’a i wskazał fragment wydrukowanej wiadomości leżącej teraz na stole. – „Wątpię, czy założenia taktyczne w ogóle odpowiadają naszej narodowej wizji strategicznej”.
– Miałem na myśli dokładnie to, co napisałem.
– A tutaj? – zapytał agent Stubbs ponownie. – Pozwoli pan, że przeczytam. Dziewiątego kwietnia napisał pan do Anny Scott, cytuję: „Gdybym dzisiaj miał te same informacje, z którymi przeprowadziliśmy inwazję na Irak, nie mógłbym zatrzymać pieszego za przejście na czerwonym świetle”. Koniec cytatu.
– Cóż, Stibbs – zaczął Reece, celowo przekręcając nazwisko przesłuchującego. – Anna Scott jest moją bliską przyjaciółką i światowym autorytetem w dziedzinie powstań oraz ich zwalczania. Poświęciła sporą część życia, zgłębiając złożoność rewolucji, w przeciwieństwie do tych sprawujących władzę.
Stubbs sięgnął po dyktafon i wcisnął przycisk „stop”. Reece od razu wiedział, czego się spodziewać.
– Kapitanie Reece, nieoficjalnie: jakie stosunki łączą pana z doktor Scott?
Nie do wiary.
– Ściśle zawodowe, Stibbs. Powinieneś to wiedzieć po przeczytaniu całej mojej prywatnej korespondencji.
– Rozumiem. – Ponownie włączył nagrywanie. – A jako oficer marynarki w czynnej służbie jak wyjaśni pan propagowanie morderstw?
– O czym ty mówisz? – zapytał Reece z niedowierzaniem.
– Jeszcze w dwa tysiące czternastym roku napisał pan do doktora Davida Elliota i zasugerował, że selektywna eliminacja, w pana ocenie, byłaby istotnym elementem rządowej polityki. Wyrażając takie stanowisko jako oficer, naruszył pan Jednolity Kodeks Wojskowy.
Reece patrzył to na jednego, to na drugiego agenta NCIS. Sytuacja byłaby śmieszna, gdyby nagle nie zrobiła się tak poważna.
Reece wielokrotnie dyskutował z ekspertami z zakresu działań wojennych. Wychodził z założenia, że jego obowiązkiem jako oficera było nieustanne studiowanie, pogłębianie swojej wiedzy, opieranie się myśleniu stadnemu, kwestionowanie założeń i szukanie najlepiej wykwalifikowanych ludzi, żeby mieć pewność, że rusza do walki tak przygotowany i wyekwipowany, jak to tylko możliwe. Był to winien ludziom, którymi dowodził. Był to winien ich rodzinom, misji, krajowi.
– Skończyłem z wami, barany. Mogę iść?
– Proszę jeszcze nie planować powrotu do domu – rzucił Stubbs, odchylając się na krześle i eksponując dobrze odżywiony kałdun. – Zajmie nam chwilę uporządkowanie tego bałaganu. Zostaje pan objęty oficjalnym śledztwem w związku z działalnością wywrotową, ujawnianiem poufnych informacji oraz naruszeniem artykułu trzynastego postępowaniem niegodnym oficera. – Stubbs wyliczył je wszystkie głosem pozbawionym emocji, jak na autopilocie.
Reece wstał powoli. Bridger wyglądał, jakby chciał znaleźć się teraz w jakimkolwiek innym miejscu. Stubbs odłożył maile na stos. Podnosząc się, Reece instynktownie sięgnął ręką za prawe biodro, gdzie zwykle nosił służbowego SIG sauera. Nie mógł opędzić się od myśli, że gdyby żył sto pięćdziesiąt lat wcześniej, rząd szukałby już dwóch nowych agentów federalnych.
Jako najlepszy specjalista w swojej dziedzinie doktor Peter O’Halloran budził zaufanie. W tygodniach, które nastąpiły po 11 września 2001 roku, doktor O’Halloran przekazał stery uznanego centrum neurochirurgii w ręce swojego zespołu i wstąpił do wojska, by zrobić to, co uważał za swój obowiązek.
Będąc jednym z najlepszych chirurgów kręgosłupa w kraju, Peter operował każdego: od zawodowych sportowców u szczytu kariery po starzejących się polityków szukających sposobu na pozbycie się chronicznego bólu. Wiedział, że w walce trafią się poważnie ranni, i chciał wykorzystać swoje wyjątkowe umiejętności, by utrzymać ich przy życiu. Szybko wydano odpowiednie zgody, które pozwoliły mu ominąć ograniczenia wiekowe, i ku przerażeniu żony i dzieci doktor Peter O’Halloran został podpułkownikiem O’Halloranem z Rezerwy Armii Stanów Zjednoczonych. Wkrótce potem spędzał więcej czasu na służbie w Iraku i Afganistanie niż w klinice w La Jolla.
Minęły tylko dwa dni od zasadzki i przesłuchania, ale fizycznie Reece czuł się gotowy, żeby opuścić szpital. Przed wypisem miał wpaść do doktora O’Hallorana, więc po dopełnieniu wszelkich formalności dyżurująca pielęgniarka zaprowadziła go do gabinetu chirurga. O’Halloran przywitał się ciepło z Reece’em i poprosił go, żeby usiadł. Doktor obrócił się twarzą do komputera i wybrał folder, zanim ustawił ekran tak, żeby Reece mógł mu się dobrze przyjrzeć. Otworzył plik przedstawiający skan mózgu. Natychmiast skojarzyło się to Reece’owi z czarno-białym obrazem z kamery termowizyjnej na podczerwień, której używali w walce – podświetlona jaskrawo trójwymiarowa rzeźba terenu na czarnym tle. Doktor najechał kursorem na biały zarys na zdjęciu.
– Trafiło tutaj dwóch rannych. Staraliśmy się, jak mogliśmy, żeby ich uratować, ale obrażenia okazały się zbyt poważne. W ramach wstępnej oceny wykonaliśmy prześwietlenia, żeby upewnić się, jak rozległe były uszkodzenia mózgu, i pomijając znaczną ilość odłamków, znaleźliśmy to. To tomografia komputerowa, którą zrobiliśmy bosmanmatowi Moralesowi. Widzisz to? – Jeszcze raz wskazał na biały kształt na ekranie. – To zmiana, która nie ma związku z poniesionymi urazami. Patolog odpowiedzialny za sekcję uważa, że to skąpodrzewiak, rzadki i złośliwy guz mózgu. Laboratorium potwierdzi te podejrzenia albo im zaprzeczy, ale ten lekarz zna się na swojej robocie i na podstawie tego zdjęcia zgadzam się z jego oceną.
Kliknął myszką i na ekranie pokazał się drugi obraz.
– A to mózg porucznika Pritcharda. Jak widzisz, ma nieco mniejszy, ale podobny guz. Patolog i ja uważamy, że to ten sam typ. – Trzeci obraz. – A to twój mózg, James. Oczywiście nie wiemy tego na pewno, ale zmiana wydaje się mieć ten sam rozmiar i kształt co u twoich ludzi. Gdybyśmy byli w Stanach, przyjąłbym cię na oddział i zrobił biopsję, ale tutaj nie mam takiej możliwości.
Reece’owi zaschło w ustach. Nagle poczuł oszałamiającą potrzebę bycia z żoną i córką.
– Nie chcę, żebyś panikował, James. To może być mnóstwo rzeczy, nowotwór jest tylko jedną z nich.
– Co? – wyjąkał Reece. – Jak… Jak rzadko się to zdarza, doktorze? Bo dla mnie to chore, że trzech gości w naszym wieku nagle ma guza mózgu.
– To niezwykle rzadkie, James. Częstotliwość występowania tego konkretnego guza wynosi zaledwie trzy dziesiąte na sto tysięcy. To zaledwie dwa procent wszystkich guzów mózgu. Przyjmijmy, że twój jest inny, ponieważ nie możemy tego potwierdzić. Ale żeby dwóch ludzi z tego samego oddziału, obydwaj po dwudziestce, miało ten sam typ nowotworu… – O’Halloran pokręcił głową. – Szanse na to są astronomicznie małe. Czy ty i twoi ludzie byliście wystawieni na jakiekolwiek czynniki biologiczne lub chemiczne? Byliście narażeni na promieniowanie?
– Nie, nic mi o tym nie wiadomo. To znaczy, kiedy pierwszy raz byliśmy w Iraku, sporo się mówiło o chemicznym i biologicznym zagrożeniu, ale Pritchard pewnie wtedy chodził jeszcze do liceum. I jeśli się dobrze orientuję, to były tylko plotki. Jeden zespół został zaatakowany jakąś odmianą iperytu, ale nie było to nawet blisko miejsca, gdzie wtedy działałem. Ale jeśli chodzi o tych dwóch, nic nadzwyczajnego.
– Hmm, pomyśl jeszcze nad tym i jeśli coś przyjdzie ci do głowy, daj mi znać. To jest nieprawdopodobne. Tak jak powiedziałem, tutaj nie zrobimy nic więcej, ale kiedy wrócisz do kraju, musisz się przebadać, tak dla pewności. Niedługo kończę turę. To był długi rok, ale za miesiąc będę już w klinice w Kalifornii. Chciałbym, żebyś przyjechał do mnie do La Jolla. Mam paru kolegów, którzy specjalizują się w badaniach mózgu, uważam, że powinieneś ich poznać. Nie miałeś kłopotów ze wzrokiem, bólów głowy, nic z tych rzeczy?
– Nie, sir – skłamał Reece. Potrzebował czasu, by wszystko przemyśleć.
– A co z bosmanmatem Moralesem i porucznikiem Pritchardem? Czy oni albo któryś z twoich ludzi skarżyli się na jakieś niepokojące migreny?
– Nie, ale to akurat nic nadzwyczajnego u tych chłopaków. W teamach ludzie raczej nie skarżą się na tego typu rzeczy. Boją się, że to może wykluczyć ich z walki.
– Rozumiem – powiedział doktor, zamyślając się. – Przykro mi z powodu twoich ludzi. Wiem, że to pewnie nic nie znaczy, ale naprawdę mi przykro. Wróć bezpiecznie do domu, uściskaj rodzinę, pochowaj żołnierzy, a kiedy już wrócę, umów się na wizytę w moim gabinecie. Trzymaj się, James.
Reece wyszedł ze szpitala kompletnie zagubiony. W rzeczywistości już go tam nie było – pochłonęły go myśli o rodzinach synów, mężów i ojców, których ciała, albo to, co z nich zostało, pakowano do worków. W owiniętych flagami trumnach mieli odbyć ostatnią podróż do domu.
Dowództwo Morskich Działań SpecjalnychCoronado, Kalifornia
Adiutant zapukał przed wejściem do gabinetu admirała Pilsnera.
– Sir, biuro sekretarz obrony na linii.
– Powiedz Howardowi, żeby tu przyszedł, i połącz – odpowiedział szorstko admirał.
– Tak jest, sir.
JAG admirała, komandor Leonard Howard, wszedł bez pukania po mniej niż trzydziestu sekundach.
Gdy telefon na biurku admirała zadzwonił, ten wcisnął przycisk, by od razu przełączyć na tryb głośnomówiący.
– Tu admirał Pilsner, czekam na połączenie z panią sekretarz.
– Dziękuję, panie admirale – odpowiedział niezidentyfikowany głos. – Sekretarz Hartley połączy się z panem za chwilę.
Po blisko pięciu minutach czekania linia ożyła.
– Dzień dobry, pani sekretarz. Co mogę dla pani zrobić? – przywitał się pogodnie admirał.
– Co tam się, do cholery, dzieje, admirale? – zapytała rozwścieczona Lorraine Hartley.
– Pani sekretarz, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by opanować sytuację, ale nie udało nam się wypełnić misji w stu procentach.
– Co w waszej mocy? Jesteś admirałem WARCOM i to jest twoje „co w naszej mocy”?
– Pani sekretarz, robimy wszystko, żeby posprzątać to jak najszybciej.
– Zaczynam myśleć, że nie potrafisz się tym zająć. Przede wszystkim ocalali mają jak najdłużej zostać na miejscu w związku z prowadzonym śledztwem. Nie zamierzam pozwolić, żeby amerykańska opinia publiczna zakochała się w nich podczas burzy medialnej, która rozpęta się wokół pogrzebów. Nie chcę ich widzieć, nie chcę o nich myśleć, odpowiedzialność mają ponieść oni. Chcę, żeby dowódca tego oddziału był nowym Custerem. Zarzuty mają mu być postawione na wczoraj.
Wtedy odezwał się Leonard Howard.
– Pani sekretarz, tu komandor Leonard Howard. Będzie nam trudno oskarżyć kapitana Reece’a o cokolwiek podpadającego pod kodeks, dopóki nie zamkniemy śledztwa.
– Nie pieprz mi tu głupot, Howard. Znajdziesz coś, o co można go oskarżyć. Mamy tak wiele przestępstw federalnych, że Departament Sprawiedliwości nie jest w stanie ich zliczyć, a ty mi mówisz, że nie możesz nic znaleźć? „Dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf”, nie słyszałeś tego nigdy? Wlepcie mu wszystko, co możecie, ale macie go nie zamykać; jest nam potrzebny na wolności, żeby zakończyć to raz, a porządnie. Posprzątajcie to albo pożałujecie, że kiedykolwiek mnie spotkaliście. – Obydwaj mężczyźni usłyszeli kliknięcie i połączenie zamarło.
Pilsner spojrzał na JAG-a.
– Dzwoń do Horna, natychmiast. Potrzebujemy planu, zanim wylądują w Stanach. I każ NCIS mocniej przycisnąć Reece’a.
Baza lotnicza BagramBagram, Afganistan
Kolejne dni mijały wolno, a Reece wciąż nie mógł opuścić Bagram. Jego ludzi pochowano w obecności zrozpaczonych rodzin, podczas gdy on utknął na drugim końcu świata; nie dane mu było spojrzeć wdowom, dzieciom ani rodzicom w oczy, by zapewnić ich, że dowie się, dlaczego wpadli w tę morderczą zasadzkę. Wiedział, że WARCOM zrobi z niego kozła ofiarnego, ale gdyby ktoś zapytał go o zdanie, to w pełni na to zasługiwał. Stracił wszystkich ludzi w walce, a to grzech śmiertelny każdego dowódcy. I dlaczego? Przez jakiś cel, o którym gówno wiedzieliśmy? Stres związany z rzadkim guzem mózgu, którego mógł mieć, przyprawiał go o zawroty głowy. Niemal codziennie był wzywany na przesłuchania przez matołów z NCIS i raz po raz opowiadał jedynie o kwestiach dotyczących ostatniej misji, odmawiając stanowczo rozmowy na temat prywatnej korespondencji. Pytania agentów śmierdziały realizowanym z premedytacją planem, którego mógł się jedynie domyślać. By nagiąć fakty do przyjętej przez siebie narracji, cytowali wyrwane z kontekstu zdania pochodzące z maili sprzed piętnastu lat. Jedna rzecz była dla Reece’a jasna: biura śledczego nie interesowało, co faktycznie wydarzyło się podczas planowania misji i w jej trakcie. Mieli za zadanie upewnić się, że winę poniesie tylko Reece i nikt więcej. Bywało brutalnie, ale jakoś dawał radę.
Po dwóch tygodniach ciągłych przesłuchań i bezsennych nocy, podczas których myślał o nowotworze, w końcu otrzymał pozwolenie na powrót do domu. Rozparł się w fotelu C-5, kiedy samolot, rozpędziwszy się na pasie startowym, poderwał nos i przechylił się mocno na skrzydło, by szybko nabrać wysokości i wyrwać się spoza zasięgu wrogich karabinów i granatników RPG, zostawiając Bagram w tyle. Reece myślał o tym, co wydarzyło się w kraju pod jego nieobecność. Dowództwo zostało zmobilizowane. Oficerowie, którzy mieli zawiadomić rodziny o śmierci poległych, wyruszyli, by dotrzeć do rozsianych po całym kraju rodzin szybciej niż informacje przekazywane przez całodobowe stacje telewizyjne. Matki i ojcowie, żony i dzieci otrzymali wiadomość, której boi się każda rodzina wojskowego. Nieoczekiwane pukanie do drzwi, kapelan, oficer, przyjaciel. Niewyobrażalne. Krzyk. Płacz. Dzieci. Pogrzeb. Wina. Wina. To moja wina. To ja byłem ich dowódcą. To ja ponoszę odpowiedzialność. I nawet nie mogłem powiedzieć im tego osobiście; nie mogłem wypełnić swojego obowiązku.
Podczas lotu w końcu mógł poukładać sobie w głowie pewne rzeczy.
Może zadzwoni do Lauren z Niemiec? Jeśli dostanie kilka godzin, żeby się odprężyć; piloci i załoga będą pewnie musieli zrobić sobie regulaminową przerwę na odpoczynek.
Jak mogę wrócić do domu, do rodziny, kiedy dwudziestu ośmiu rangersów, czterech pilotów i trzydziestu sześciu SEALsów z mojej jednostki zadaniowej wraca do domu w trumnach?
To jest wojna, Reece.
Nie. Wróg był dobry, ale nie aż tak.
Ta zasadzka była zbyt dobrze przemyślana, zbyt skuteczna. Wymagała miesięcy, jeśli nie lat, planowania. Materiały wybuchowe – jakie i jak zostały zdetonowane? Czemu żaden z rebeliantów nie wyskoczył z tamtego budynku po pierwszym wybuchu? Czy w ogóle ktoś tam był? Skąd wiedzieli, gdzie wylądują śmigłowce? Dlaczego zmuszono nas do udziału w tej misji? Dlaczego pytania NCIS były tak tendencyjne, i to od razu po zakończeniu operacji? Co mi umyka?
Siedziba Capstone CapitalLos Angeles, Kalifornia
Steve Horn nie przywykł do czekania na cokolwiek. Tym razem jednak atrakcyjna asystentka zwlekała przez pięć minut z podaniem mu jego ulubionej zielonej herbaty, teraz zaś spóźniał się jego najbardziej lojalny człowiek, czego nie tolerował. Mający ponad metr dziewięćdziesiąt były rozgrywający drużyny uniwersyteckiej Stanford siedział za wypolerowanym biurkiem z drewna orzechowego, które oglądał uważnie w poszukiwaniu drobinki kurzu lub brudu. Szyty na miarę garnitur z grafitowego kaszmiru kosztował więcej niż niejedna rodzina zarabiała przez miesiąc. Skrojony został nie dla wygody Horna, lecz by podkreślić jego umięśnioną sylwetkę. Opaloną szyję otaczał sztywny biały kołnierzyk i fioletowy krawat od Hermèsa zawiązany masywnym węzłem windsorskim. Ktoś, kto akurat wszedłby do gabinetu, pomyślałby, że „Fortune” lada moment przyjedzie na sesję okładkową, ale jego pracownicy wiedzieli, że to jego codzienny strój. Steve Horn był wręcz doskonałym uosobieniem próżności.
Jeśli kiedykolwiek udałby się do psychologa, ten najprawdopodobniej zdiagnozowałby u niego osobowość dyssocjalną. Horn nie żywił absolutnie żadnej empatii względem swoich bliźnich, bo w rzeczywistości rozkoszował się ich cierpieniem. Specjalista mógłby próbować odkryć, czy ta obojętność była następstwem braku zainteresowania ze strony bywających na salonach rodziców czy może raczej surowych kar wymierzanych przez niektóre z jego licznych opiekunek. Być może był to rezultat tego, że Horn nie potrafił nawiązać relacji z żadną z niań, a może po prostu urodził się socjopatą. Horn nigdy się tego jednak nie dowiedział, bo też nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, żeby kwestionować coś, co było dla niego tak naturalne jak oddychanie. Bezwzględność zapewniała mu przewagę.
Wyświetlony na dwudziestosiedmiocalowym ekranie iMaca e-mail poinformował go o przybyciu spóźnionego asystenta. Sekretarka wiedziała, że nie akceptował telefonów ani pukania do drzwi. Pomimo wielkiej ochoty, by dowiedzieć się, co mężczyzna miał do powiedzenia, kazał mu czekać dziesięć boleśnie długich minut w udekorowanym z przepychem holu. Hornowi zależało tylko na władzy, więc nie przepuszczał żadnej okazji, żeby przypomnieć każdemu, kto tu rządzi – choć nikt tego nie kwestionował. Wciśnięciem klawisza stojącego na biurku telefonu dał sekretarce znać, że jest gotowy przyjąć gościa. Kobieta szybko i z niejakim współczuciem wpuściła Saula Agnona do gabinetu.
Jeśli prezencja Horna sygnalizowała władzę, siłę i wdzięk, wygląd Agnona sugerował coś zupełnie przeciwnego. Był szczupłej postury, miał drobną twarz, bladą skórę i ogólnie sprawiał wrażenie zaniedbanego. Tani, kupiony w sieciówce garnitur wisiał na nim jak na wieszaku. Buty miał znoszone i niewyglansowane. Paznokcie zrobiły się miękkie od ciągłego obgryzania, a rzednące włosy błyszczały przetłuszczone. Horn zmierzył asystenta wzrokiem, gdy tylko ten wszedł do gabinetu, pokonany i bez nadziei, zgarbiony jak człowiek idący na ścięcie. Od zawsze podejrzewał, że Saul jest homoseksualistą, ale nie potrafił wyobrazić sobie geja z tak całkowitym brakiem stylu. Agnon miał jednak dwa atuty, które czyniły go niezastąpionym: był w przebiegły sposób inteligentny i bezwzględnie lojalny. Darzył Horna czcią na tej samej zasadzie co dręczone zwierzęta, które służą okrutnym panom, robiąc wszystko za choćby cień aprobaty lub oznakę zadowolenia.
– Nie tylko się spóźniłeś, Saul, ale wyglądasz jak pieprzony szczur. Jeszcze nie zamknęli ci tego ciucholandu? Skąd wytrzasnąłeś ten garnitur? Nie siadaj, to nie zajmie długo. Co dla mnie masz?
– Przepraszam za spóźnienie, proszę pana, nie będę się tłumaczyć, tylko…
– Masz rację, nie będziesz. Przestań się płaszczyć, bo marnujesz mój czas.
– Zasadzka poszła zgodnie z planem, proszę pana. Na pewno widział pan wiadomości.
– Zgodnie z planem? Czytałem, że ktoś przeżył; nie taki był plan. Dzwonił admirał. Hartley jest wściekła. Chce, żeby się tym zająć, zanim wszystko wymknie się spod kontroli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki