Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Właśnie w tym momencie prawdziwy wyznawca szkoli się, żeby cię zabić. Nie obchodzi go nic poza celem. Pokona cię lub zginie.
Na jarmarku świątecznym w Londynie wybucha bomba. Liczba ofiar jest zatrważająca, gospodarka pogrąża się w chaosie. Co gorsza, zamach okazuje się tylko pierwszym z serii ataków wymierzonych w Zachód. Fala terroru stopniowo zalewa kolejne państwa. Kto pociąga za sznurki? I jaki jest jego motyw? A przede wszystkim: jak go powstrzymać?
CIA wpada na trop irackiego komandosa, który może dostarczyć Agencji kluczowych informacji na temat zamachów. Problem w tym, że jedynym człowiekiem, który go zna, jest najbardziej poszukiwany amerykański terrorysta. Rząd Stanów Zjednoczonych postanawia odnaleźć byłego operatora Navy SEALS, Jamesa Reece’a, i złożyć mu propozycję nie do odrzucenia. Wszystko po to, by powstrzymać prawdziwego wyznawcę, który lada moment spróbuje wypełnić misję swojego życia.
Najodleglejsze zakątki świata, międzynarodowe intrygi, podwójni agenci, mimowolni zdrajcy i śmiertelnie niebezpieczni zabójcy. Prawdziwy wyznawca to napakowany adrenaliną thriller polityczny, a Jack Carr zdecydowanie nie bierze jeńców.
To jest naprawdę dobre. Poważnie. Jack Carr i James Reece to mieszanka wybuchowa, akcja nie zwalnia nawet na moment, zagadka goni zagadkę, a całość jest tak autentyczna i prawdziwa, że rząd prawdopodobnie zakaże kolejnych wydań – także czytajcie, póki możecie!
Lee Child
Niesamowity, przemyślany, realistyczny i miejscami przerażający thriller, od którego nie mogłem się oderwać. Jack Carr i jego literackie alter ego, James Reece, robią dla gatunku świetne rzeczy – i wciąż mnie zaskakują!
Mark Greaney
Carr wygrywa w przedbiegach ze swoją międzynarodową intrygą, egzotycznymi sceneriami, wartką akcją i taktyczną autentycznością. (…) Przygotujcie się na niezapomnianą jazdę bez trzymanki, bo po przeczytaniu nowej powieści Carra to wy staniecie się PRAWDZIWYMI WYZNAWCAMI.
K. J. Howe
Cios za ciosem. Druga książka Carra to świetnie skonstruowany thriller z istotnymi refleksjami na temat coraz bardziej skomplikowanego świata międzynarodowego terroryzmu.
Kirkus Reviews
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 591
To opowieść o odkupieniu.
Prawdziwy wyznawca to studium psychiki człowieka, który zabijał dla swojego kraju, a potem w poszukiwaniu zemsty zerwał najświętszą umowę społeczną. Jeśli człowiek przemienił się w takiego samego buntownika, z którymi walczył, to czy może odnaleźć spokój, cel i nauczyć się żyć od nowa?
To pytania, z którymi mierzą się weterani wojen w Iraku i Afganistanie, kiedy przygotowują się do odejścia ze służby. Czy znajdą nowy cel? Czy zrozumieją swoją następną misję i czy będzie ona produktywna, pozytywna, inspirująca dla otaczających ich ludzi?
Problemów związanych z przechodzeniem do życia w cywilu jest wiele i są one bardzo złożone: nieustanne zmiany bojowe od 11 września, wampirzy tryb funkcjonowania za granicą – operowanie w nocy, łapanie kilku cennych godzin snu w ciągu dnia – poczucie winy po śmierci przyjaciół i kolegów z teamu, które dręczy ocalałych, rany, które wywracają życie do góry nogami, urazowe uszkodzenia mózgu, stres pourazowy. Czynniki te, w połączeniu z uzależnieniem od środków nasennych, nadużywaniem alkoholu i problemami małżeńskimi, tworzą zabójczą mieszankę, po której trudno się pozbierać. Dla tych, którzy spędzali życie w stanie nieustannie podwyższonej czujności – bo nasze DNA determinuje to jako konieczne do przetrwania i zwyciężenia na wysuniętym posterunku – odnalezienie nowej misji po odejściu z wojska może się okazać zadaniem beznadziejnym; team to rodzina, team to cel, team to dom. Bywa, że powrót do żon, dzieci, pieluch, treningów piłki nożnej i cieknących dachów blednie w porównaniu z adrenaliną i koncentracją potrzebnymi do zaplanowania operacji oraz późniejszego schwytania lub zabicia kluczowego celu.
Uzupełniliście magazynki; wymieniliście baterie w noktowizorze, zamontowaliście latarkę i laser na broń; zatankowaliście pojazdy; przestudiowaliście porządek dnia waszego HVI, wiecie, gdzie mieszka, znacie trasy do i z obiektu. Przeanalizowaliście każdą ewentualność, każde potencjalne zagrożenie, jakie przyszło wam do głowy. Wsparcie powietrzne w ramach Połączonej Grupy Zadaniowej Operacji Specjalnych będzie obserwować was przez łącze wideo z predatora albo samolotu wsparcia bezpośredniego AC-130. Siły szybkiego reagowania są w gotowości, by w każdej chwili przyjść z odsieczą. Jesteście skupieni. Jesteście gotowi, a wasz team tylko czeka, żeby pociągnąć za spust. Jesteście częścią najbardziej doświadczonej, efektywnej i skutecznej maszyny do polowania na ludzi, jaka kiedykolwiek powstała.
Próby odtwarzania takiego życia w sektorze prywatnym skazane są na niepowodzenie. Poszukiwanie dreszczyku z pola walki przez operatora na froncie domowym może doprowadzić do angażowania się w rzeczy bezproduktywne i niezdrowe. Nowa misja i konstruktywny cel to podstawa – ich wypełnienie i realizacja muszą budzić poczucie bycia częścią większej całości. Stare życie na zawsze pozostanie w nas, ale my musimy ruszyć naprzód.
Choć z pewnością przenika to moją twórczość, nie jestem już frogmanem. Zamiast tego eksploruję uczucia związane z czasem spędzonym w walce na stronach moich thrillerów politycznych. Mam nadzieję, że prawdziwe doświadczenia przydadzą głębi, perspektywy i autentyczności całej historii. Służba ojczyźnie jako Navy SEALs – tym się zajmowałem. Czas przeszły. Zamieniłem karabinek M4 i karabin wyborowy na laptopa i bibliotekę, spełniając życiowe marzenie o pisaniu powieści.
Na kartach Prawdziwego wyznawcy przyglądam się podobnemu przejściu u mojego protagonisty, Jamesa Reece’a. Co może nadać cel życiu człowieka, który czuje się odpowiedzialny za śmierć rodziny i swoich towarzyszy broni, zdradzonego przez kraj, któremu ślubował lojalność? Jaka misja mogłaby sprawić, by znowu chciał żyć? Z podobnymi problemami mierzą się ci, którzy walczyli w górach Hindukuszu oraz w dorzeczu Tygrysu i Eufratu w kolebce cywilizacji. Jesteśmy sumą naszych minionych doświadczeń. Kluczowe jest to, jak przekujemy te doświadczenia i wiedzę w mądrość, z którą ruszymy naprzód.
„Prologiem przeszłość jest”1. Słowa Williama Shakespeare’a z Burzy są wyryte również na pomniku przed Archiwum Narodowym w Waszyngtonie.
Jakie to prawdziwe.
Jack CarrPark City, Utah18 grudnia 2018
Choć jest to fikcja literacka, moje dawne zajęcie oraz związany z nim poziom dostępu do informacji sprawiają, że Prawdziwy wyznawca musiał przejść przez proces oceny w Biurze Publikacji i Bezpieczeństwa Departamentu Obrony. Poprawki zostały wprowadzone do powieści zgodnie z zaleceniami i pozostają zamazane na czarno.
Na końcu zamieszczony został słownik terminów.
W pewnych fragmentach Prawdziwego wyznawcy znajdziecie zamazane słowa, zdania, czasem nawet całe akapity. To ustępy, które rządowi cenzorzy usunęli z powodów „bezpieczeństwa narodowego”.
Podobnie jak w przypadku Listy śmierci przekazałem maszynopis do Biura Publikacji i Bezpieczeństwa Departamentu Obrony. Ocenzurowanie poszczególnych informacji jest o tyle zaskakujące, że wszystkie są powszechnie dostępne w publicznych dokumentach rządowych, bywają przedmiotem ogólnonarodowej debaty i nie mogłyby stanowić żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego. Departament Obrony początkowo wykreślił z powieści czterdzieści cztery fragmenty, które zaczerniono w pierwszym wydaniu. Po trwającym sześć miesięcy procesie odwoławczym, podczas którego przedstawiłem dostępne dokumenty jako usprawiedliwienie dla użycia przeze mnie tych informacji, udało mi się wygrać w trzydziestu siedmiu przypadkach. Te ocenzurowane miejsca z pierwszego wydania zostały przywrócone w tym. Zainteresowani czytelnicy mogą teraz porównać amerykańskie wydania w twardej i miękkiej oprawie i samodzielnie ocenić, czy poprawki były nadużyciem władzy rządu.
Instytut Knighta na Uniwersytecie Columbia zajmujący się kwestiami wolności słowa na podstawie pierwszej poprawki słusznie podważa konstytucyjność tego niepotrzebnie uciążliwego i zbiurokratyzowanego procesu oceny. Ten system nie działa. Jest nadmiernie subiektywny i zależny od rządowych cenzorów, jak widać na przykładzie odczernionych fragmentów Prawdziwego wyznawcy.
Pierwsza poprawka to serce naszej Karty praw. Jest pierwsza nie bez powodu. Stanowi to, co nazywamy prawem naturalnym. Nie jest to prawo „dane” nam przez rząd, toteż nie może zostać nam „odebrane”. Pomimo że wolność słowa i prasy jest chroniona przez Konstytucję, wątpię, by Departament Obrony zmodyfikował przestarzały proces, który jest naturalnym przedłużeniem państwa nadzoru. Koniec końców nie chodzi tak naprawdę o to, czy wymieniłem w powieści zmyślone tajne więzienia lub czy dałem fikcyjnej postaci przeszłość w konkretnej jednostce wojskowej. Chodzi o kontrolę.
Jak napisałem w przedmowie do Listy śmierci:
Koncentracja władzy na szczeblu federalnym pod pozorem troski o bezpieczeństwo publiczne to trend, którego powinniśmy wystrzegać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ograniczenia, nieważne jak stopniowo wprowadzane, oznaczają powolną śmierć wolności2.
Bawcie się dobrze podczas lektury Prawdziwego wyznawcy. I postarajcie się zignorować wymazane fragmenty albo nawet lepiej – spróbujcie odszyfrować to, co rząd uznaje za tak wielką tajemnicę. Założę się, że dacie radę, jeśli tylko będziecie czytać wystarczająco uważnie.
Jack CarrPark City, Utah19 listopada 2019
Londyn, AngliaListopad
Ahmad postawił kołnierz i zaklął. Nigdy nie lubił zimna, mimo że jego rodzinne Aleppo było dużo chłodniejszym miejscem, niż wydawało się większości mieszkańców Zachodu. Doszedł do wniosku, że położone nad Morzem Śródziemnym wybrzeże Włoch, zwłaszcza latem, to raj, w którym z chęcią by się osiedlił. Jednakże jego obecni szefowie potrzebowali go w Londynie. Skutym mrozem, ponurym, zasypanym śniegiem Londynie. Tylko tymczasowo, tak mu powiedzieli; sześć miesięcy ciężkiej harówy i trzymania gęby na kłódkę, a potem będzie mógł zamieszkać, gdziekolwiek zechce. Planował wrócić na południe i znaleźć normalną pracę, a potem sprowadzić rodzinę.
Tego wieczoru jechał vanem. Cel: rynek w Kingston nad Tamizą w południowo-zachodnim Londynie. Ahmad nie wiedział, co przewoził, i nie obchodziło go to, dopóki wszystko przebiegało sprawnie. Cokolwiek wiózł, było ciężkie. Czuł, jak hamulce z trudem wytrzymują ciężar towaru za każdym razem, kiedy zatrzymywał się na światłach. Rozkręcił maksymalnie ogrzewanie dostawczego forda transita i zapalił papierosa. Jechało się fatalnie nawet jak na piątkowy wieczór.
Wyciągnął komórkę z kieszeni: 19.46. Miał spory zapas, żeby dotrzeć na targ o czasie, ale pogoda spowalniała wszystko, nie wspominając o całej masie kierowców i pieszych zmierzających na jarmark świąteczny. Wszędzie widział ubrane ciepło dzieci trzymające za ręce rodzeństwo lub rodziców. Od razu pomyślał o swojej rodzinie przebywającej w obozie dla uchodźców gdzieś w Turcji. Przynajmniej nie byli już w Syrii.
Van wlókł się równo z pieszymi, więc Ahmad zatrąbił, by spróbować wyjechać z tłumu. Nagle wcisnął hamulce i wstrzymał oddech – dziewczynka w puchowej różowej kurtce wyskoczyła na ulicę tuż przed jego światłami. Po chwili skręcił w lewo i wjechał na rynek, po czym zaparkował pod adresem, który otrzymał wcześniej. Włączył światła awaryjne. Wytężył wzrok, próbując dostrzec przez zamarzające szyby, czy jest w dobrym miejscu. Jego przełożeni byli bardzo stanowczy w kwestii dokładnej lokalizacji miejsca rozładunku.
Plac z lotu ptaka miał kształt dużego trójkąta. Van Ahmada stał u podstawy tego trójkąta ignorowany przez szczęśliwy tłum zmierzający na targ. Dzielnica handlowa była zatłoczona w normalne wieczory, a w trakcie wydarzeń takich jak to po prostu nie dało się przejść. Jakiś czas temu w sieci ukazał się artykuł na temat niezwykłego jarmarku i rodziny z całego Londynu oraz okolicznych przedmieść zjechały, by zobaczyć wszystkie atrakcje na własne oczy. Kupujący tłoczyli się przed witrynami, siedzieli w kawiarniach i pubach lub chodzili od budki do budki, w których sprzedawano wszystko: od czapek i szalików po grzane wino, gorące precle, dziadki do orzechów, świąteczne świeczniki i tradycyjne drewniane ozdoby. Z pokrytymi śniegiem straganami oraz obwieszoną światełkami gigantyczną choinką, która górowała nad wszystkim, jarmark przypominał urokliwą alpejską wioskę.
Ahmad rozejrzał się, ale nie zobaczył mężczyzny, który miał odebrać ładunek.
Musieli utknąć w korku – pomyślał, kiedy zgodnie z instrukcjami wybierał numer i czekał na połączenie.
– Allo.
– Ana hina.
– Antaziru.
Połączenie się urwało. Ahmad spojrzał na ekran LCD, żeby sprawdzić, czy to rozmowa została przerwana, czy rozmówca po prostu się rozłączył. Wzruszył ramionami.
Huk eksplozji był ogłuszający. Po pokrytym śniegiem bruku przesuwały się setki zakupowiczów – ci, którzy znaleźli się najbliżej vana, po prostu wyparowali w wybuchu. Mieli szczęście. Stalowe odłamki, które umieszczone w ładunku wystrzeliły w tłum z siłą tysiąca min przeciwpiechotnych, zabijając, okaleczając, rozdzierając i tnąc wszystko na swojej drodze, unicestwiając przyszłe pokolenia, zanim nadszedł ich czas. Beztroskie bożonarodzeniowe wydarzenie przemieniło się w strefę wojny rodem z najgorszego koszmaru. Dziesiątki martwych i śmiertelnie rannych ludzi leżały pośród szczątek drewnianych budek, tłuczonego szkła, plątaniny światełek i strzaskanych stołów.
Ci, którzy byli w stanie i nie wpadli w szok wskutek fali uderzeniowej, ruszyli w stronę szczytu trójkątnego placu, by jak najszybciej uciec z miejsca rzezi. Przejście już wcześniej było dość wąskie, a teraz zostało jeszcze zawalone resztkami dekoracji i budek popchniętych tam przez eksplozję. W wydostaniu się z placu nie pomagały auta zaparkowane tam mimo zakazu. Ludzka fala utknęła w wąskim gardle tworzonym przez stragany, samochody i gruzowisko, a spanikowany tłum napierał, przepychając się do przodu jak pędzące na oślep bydło. Młodzi padali zadeptani przez starych, silniejsi porzucali słabszych. Z początku w całym tym chaosie niemal nikt nie zwrócił uwagi na strzały.
Dwóch mężczyzn, stojących na płaskich dachach zabudowań po obydwu stronach przewężenia, otworzyło ogień z zasilanych taśmowo karabinów maszynowych PKM produkcji radzieckiej. Pociski kalibru 7,62 × 54 mm R okaleczały ciała, które napotkały na swej drodze. Stłoczeni w dole ludzie, z których wielu odniosło rany wskutek wybuchu, nie mieli żadnej szansy na ucieczkę. W tłumie panował taki ścisk, że zabici nie padali na ziemię, utrzymywani przez innych w pionie jak pojedyncze gałęzie w wiązce. Napastnicy połączyli taśmy amunicji, żeby nie przeładowywać, a stalowy deszcz padał, dopóki strzelcom nie skończyły się naboje. Wszystko trwało ponad minutę. Mężczyźni porzucili bezużyteczną broń, lufy rozgrzały się do białości od ciągłego ostrzału, i zstąpili w chaos. Tam gdzie jeszcze przed paroma chwilami ulice wypełniała świąteczna radość, bruk spływał krwią.
Na przeglądanych później nagraniach z monitoringu widać, jak zamachowcy zajmują pozycje po przeciwnych stronach placu, tak by znaleźć się na drodze służb, które odpowiedziawszy na wezwanie, jechały zająć się rannymi. Ukryci pośród zabitych, czekali ponad godzinę, by zdetonować pasy szahida, które mieli na sobie, i zabić policjantów, strażaków, ratowników i dziennikarzy, wprowadzając terroryzm w Europie XXI wieku na zupełnie nowy poziom.
Ponad siedemset kilometrów na południowy wschód dalej Wasilij Andrienow patrzył na rząd czterech ogromnych płaskich monitorów i podziwiał chaos. Wiadomości mówiły o najbardziej śmiercionośnym zamachu terrorystycznym w historii Anglii. Tak wielu londyńczyków nie zginęło w pojedynczym wydarzeniu od czasów nalotów w 1940 roku. Liczba ofiar, która już przekroczyła trzysta i ciągle rosła, zdawała się go nie obchodzić. A to, że połowę zabitych stanowiły dzieci i że w Londynie nie było wystarczającej liczby oddziałów urazowych, żeby pomóc wszystkim rannym, obchodziło go jeszcze mniej.
W pokoju panowała kompletna cisza. Andrienow lubił ciszę. Czytał paski przewijające się u dołu ekranu, sącząc wódkę. Media dotarły na miejsce, zanim ewakuowano część rannych. Wozy transmisyjne tylko pogorszyły sytuację na zablokowanych już wcześniej drogach dojazdowych i spowolniły karetki nadjeżdżające z całego Londynu zgodnie z kryzysowymi protokołami bezpieczeństwa.
Podczas gdy zszokowani i przerażeni widzowie z całego świata oglądali to, co media szybko ochrzciły „brytyjskim 11 września”, twarz Rosjanina nawet nie drgnęła, jego oddech i tętno pozostawały w normie. Przenosił wzrok z jednego ekranu na drugi, przetwarzając informacje niemal w taki sam sposób, jak przetwarzała dane stojąca przed nim potężna maszyna. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że to właśnie Wasilij Andrienow był odpowiedzialny za grudniową masakrę na ulicach Londynu.
Oderwawszy wzrok od rozgrywającego się na ścianie spektaklu grozy, Andrienow spojrzał na własne centrum dowodzenia na komputerze i upewnił się, że odpowiednie akcje miały zostać sprzedane z automatu zaraz po otwarciu światowych giełd w poniedziałek rano. Usatysfakcjonowany, że wszystko wyglądało tak, jak powinno, rzucił ostatnie długie spojrzenie na nowy Londyn, który sam stworzył, po czym położył się wcześniej spać. Od poniedziałku Wasilij Andrienow miał być niezwykle zamożnym człowiekiem.
Na pokładzie Bitter HarvestOcean AtlantyckiListopad
Nie bez powodu marynarze amatorzy nie przemierzają Atlantyku, kiedy od północy nadciąga zima: taka wyprawa nie należy do najłatwiejszych. Kapitan Navy SEALs James Reece musiał przyznać, że nieco bawił go fakt, że jako oficer marynarki miał praktycznie zerowe doświadczenie w żegludze po otwartych wodach. Zła wiadomość? Niespokojne morze sprawiało, że przeprawa była zarówno niebezpieczna, jak i fizycznie wyczerpująca. Dobra wiadomość? Silne wiatry znacznie skróciły czas rejsu i zmniejszyły szanse na jego wykrycie. Przez kilka pierwszych dni od wypłynięcia z Fishers Island u wybrzeży Connecticut Reece uczył się obsługi Bitter Harvest – jak nazwała niemal piętnastometrowy jacht Benetau Oceanis rodzina, do której należał, zanim go „pożyczył”. Z czasem kolejne obowiązki stały się mniej lub bardziej rutynowe. Transponder AIS łodzi został wyłączony przez właścicieli, żeby trudniej było go namierzyć – jeśli ktoś w ogóle szukałby go pośrodku Atlantyku – ale wciąż dysponował GPS-em Foretrex 401 produkcji Garmina zamontowanym na kolbie karabinka M4. Oszczędzał go, żeby nie wyczerpać baterii, ale dzięki niemu oraz mapom pokładowym i kompasowi był w stanie śledzić swoje postępy.
Nie było to idealne rozwiązanie, ale zachowywał jako takie pojęcie o swoim położeniu, poza tym wolał to niż korzystanie z gwiazd, które często chowały się za chmurami. Na jachcie znajdowała się również niewielka żeglarska biblioteczka i nowoczesny sekstant, więc Reece spędzał czas wolny, doskonaląc nowe umiejętności. Nie miał w głowie konkretnego celu, nie myślał zresztą, że w ogóle go potrzebuje: śmiertelny guz mózgu, który niedawno u niego zdiagnozowano, powinien odesłać go w zaświaty raczej prędzej niż później.
Jeszcze kilka miesięcy temu Reece dowodził oddziałem należącym do SEAL Team Siedem, którego misja w Afganistanie zakończyła się katastrofą. Reece i jego team zostali celowo wysłani w zasadzkę przygotowaną przez skorumpowanych oficerów z ich własnego dowództwa. Jego ludzie, a później także ciężarna żona i córka zostali zamordowani, żeby ukryć efekty uboczne eksperymentalnego leku wartego setki milionów dolarów. Szeroko zakrojony spisek sięgał najwyższych szczebli władzy w Waszyngtonie. Tym efektem ubocznym był właśnie guz mózgu rosnący w głowie Reece’a. W akcie zemsty wyruszył na jednoosobową misję, zostawiając za sobą szlak ciał prowadzący od wybrzeża do wybrzeża. Ale teraz był już na otwartym oceanie, na drugim końcu świata, zostawiwszy za sobą śmierć i zniszczenie, które siał we własnej ojczyźnie.
Wnętrze Bitter Harvest zostało zaprojektowane z myślą o większej liczbie osób, toteż Reece miał pod pokładem mnóstwo miejsca. Prowiant wypełniał większą część kambuza i całą jedną kajutę. Widok ten kojarzył mu się z nielicznymi misjami szkoleniowymi, w trakcie których przebywał na pokładzie szturmowych okrętów podwodnych. Tamte jednostki mogły wytwarzać własne czyste powietrze i wodę; jedynym ograniczeniem było pożywienie. Marynarze dosłownie chodzili po ładunkach z jedzeniem, powoli wyjadając zapasy. Oprócz dwustulitrowego baku miał jeszcze do dyspozycji plastikowe kanistry z paliwem przymocowane do barierek na burcie. Mimo wszystko starał się ograniczać jego zużycie do minimum.
Na zewnątrz hulał wiatr, więc żeby sterować jednostką dzień i noc, ubierał się jak najcieplej. Nawet po przestudiowaniu wskazówek producenta niechętnie polegał na autopilocie NKE Marine Electronics. Ten zresztą i tak wymagał, by pojawiać się na pokładzie co dwadzieścia minut – według instrukcji w spokojnych warunkach przy pięciu węzłach właśnie tyle dzieliło żeglarzy od horyzontu. Za nim czaiło się już nieznane. Reece nie był pewien, ile czasu jeszcze mu zostało, ale ponieważ nie chciał umrzeć z zimna, obrał kurs mniej więcej na południe, w kierunku Bermudów. Bóle głowy pojawiały się i znikały w zupełnie przypadkowych interwałach, ale pomijając brak porządnego snu, i tak czuł się całkiem nieźle, co już dawno mu się nie zdarzyło. Sam na morzu, nie potrafił nie rozmyślać o kilku ostatnich miesiącach, o brutalnej drodze, którą podążał wcześniej, a przez którą płynął teraz sam po Atlantyku. Całun gwiazd przypominał mu o jego córce Lucy, a nieskończone morze – o Lauren. Nocne niebo fascynowało Lucy za każdym razem, kiedy udało im się uciec z zanieczyszczonej światłem południowej Kalifornii, a Lauren od zawsze kochała wodę. Próbował skupić się na szczęśliwych chwilach z dwiema osobami, które kochał najbardziej na świecie, ale radości tamtych wspomnień towarzyszył ból nie do zniesienia. Dręczyła go wizja przedwczesnej i brutalnej śmierci od kul kałasznikowów, które były przeznaczone dla niego, a które ściągnęła na nie finansowa i polityczna machina. Ta sama, którą Reece zdemontował kawałek po kawałku.
Z ukłuciem winy pomyślał o Katie. Los lub boska siła w idealnym momencie postawiły na jego drodze Katie Buranek, dziennikarkę śledczą, która pomogła mu rozwikłać sprawę spisku. Podczas ich krótkiej przyjaźni przetrwali wspólnie bardzo wiele, ale to, w jaki sposób się rozstali, jego postępowanie i ostatnie słowa, nie dawały mu spokoju. Zastanawiał się, czy zrozumiała, czy może widziała w nim potwora, który w pogoni za zemstą nie zważał na nic i na nikogo.
„Braterstwo” było terminem często używanym w teamach i koncepcją, którą Reece w ostatnich miesiącach przetestował do granic możliwości. Kiedy jego oddział wpadł w zasadzkę na zboczu afgańskiej góry, stracił większość towarzyszy broni, a w ojczyźnie został zdradzony przez jednego z najbliższych przyjaciół. Po śmierci rodziny i żołnierzy, gdy śmierć szeptała mu do ucha, Reece stał się takim samym rebeliantem jak ci, przeciwko którym walczył przez ostatnie szesnaście lat; stał się własnym wrogiem. Jak każdy rebeliant potrzebował bezpiecznej przystani, w której mógłby odpocząć, przygotować się, zaplanować następny ruch. Musiał wrócić do korzeni.
Ostatnio jego najlepszy przyjaciel zjawił się, kiedy Reece potrzebował go najbardziej: pomógł mu uciec z Nowego Jorku i dostarczył go na Fishers Island, gdzie miał zabić ostatnich spiskowców z listy. Raife Hastings nie zawahał się, kiedy Reece potrzebował jego pomocy, ryzykując wszystko dla byłego kolegi z teamu i nie prosząc o nic w zamian.
Poznali się na boisku do rugby Uniwersytetu Montany jesienią 1995 roku. Reece grał jako środkowy ataku, a Raife jako wiązacz, bez dwóch zdań najbardziej uzdolniony zawodnik w drużynie. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych rugby wciąż jeszcze cieszyło się niewielką popularnością wśród Amerykanów, więc wokół dyscypliny wytworzyła się zżyta społeczność. Gracze żartowali między sobą, że byli ekipą do picia, która miała problem z rugby.
Będący rok wyżej od Reece’a Raife wyglądał poważnie, jakby był dwa razy starszy od wszystkich wokół. Lekki akcent, którego Reece nie potrafił umiejscowić, sugerował pochodzenie spoza Ameryki Północnej. Reece’a szybko zmęczyły tradycyjne studenckie imprezy i zauważył, że Raife spędzał czas wolny albo w bibliotece, czytając o hodowli dzikich zwierząt, albo wyprawiając się samotnie jeepem scramblerem na wędrówki po odludnych terenach Montany.
Kiedy Reece doszedł do wniosku, że jego wyczyny na boisku pozwalają mu na spędzanie czasu z kapitanem, postanowił zaryzykować. Na jednej ze słynnych imprez drużyny w domu Raife’a poza kampusem Reece podszedł do niego.
– Piwa? – zapytał Reece, przekrzykując muzykę i wyciągając w jego stronę czerwony kubek napełniony przed momentem z kega na zewnątrz.
– Niee, stary, dzięki – odpowiedział Raife, podnosząc szklankę z czymś, co wyglądało Reece’owi na whisky.
– Niezły mulak – skomentował Reece i wskazał głową trofeum. Poroże miało dobre ponad pół metra rozpiętości.
– A tak, świetne polowanie. Jeszcze w parku, w Breaks. Stary, mądry jeleń.
– Stamtąd jesteś?
– Aha, do Winifred mieliśmy praktycznie najbliżej.
– Niesamowite miejsce, ale nie do końca słyną z rugby. Skąd tak naprawdę pochodzisz?
Raife zawahał się, upił drinka i odpowiedział:
– Rodezja.
– Rodezja? Znaczy Zimbabwe?
Raife pokręcił głową.
– Nie dla mnie.
– Dlaczego?
– Marksistowski „rząd” odbiera rodzinom ziemie, które należały do nich od pokoleń. To dlatego przyjechaliśmy do Stanów, ale byłem wtedy jeszcze dzieckiem.
– No tak, niewiele wiemy o tym, co tam się dzieje. Mój tata spędził trochę czasu w Afryce, zanim się urodziłem. Nie opowiadał o tym za dużo, ale miał w gabinecie książkę na temat Selous Scouts, przeczytałem ją w liceum. To byli twardziele.
– Słyszałeś o nich? – Raife spojrzał na niego zaskoczony.
– Tak, mój tata był w wojsku, służył jako frogman w Wietnamie. Przeczytałem każdą książkę na temat operacji specjalnych, jaka wpadła mi w ręce.
– Mój tata był w Scoutach, kiedy byłem mały – przyznał Raife. – Prawie w ogóle go nie widywaliśmy, dopóki nie skończyła się wojna.
– Serio? Nieźle! Mojego taty też sporo nie było. Po marynarce zaczął pracować dla Departamentu Stanu.
Raife zerknął podejrzliwie na kolegę z drużyny.
– Mulak, mówisz… Polujesz?
– Jeździliśmy z tatą, kiedy tylko mieliśmy szansę.
– No dobra, w takim razie możemy to zrobić, jak należy. Wylej to – powiedział, wyciągając butelkę whisky z etykietą, której Reece nie znał. Nalał im na dwa palce.
– Za co wypijemy? – zapytał Reece.
– Mój tata zawsze mawia „za chłopaków”, zostało mu jeszcze ze Scoutów.
– Brzmi dobrze. W takim razie za chłopaków.
– Za chłopaków – powtórzył Raife.
– Co to jest? – zapytał Reece zaskoczony tym, jak dobrze weszło.
– Mój tata dał mi ją, zanim tu przyjechałem. Three Ships, whisky z RPA. Chyba nie można jej tutaj dostać.
Ośmielony przez, jak się wydawało, początek nowej przyjaźni i whisky, zazwyczaj powściągliwy Raife zaczął opowiadać o dorastaniu w Afryce, o farmie w kraju, który jeszcze wtedy nazywał się Rodezją, ich przeprowadzce do RPA po wojnie i ostatecznej emigracji do Stanów Zjednoczonych.
– Wybieram się jutro wczesnym rankiem na polowanie. Mam licencję na łosia. Chcesz pojechać?
– Jasne – odpowiedział Reece bez wahania.
Następnego ranka o czwartej trzydzieści we dwóch ruszyli w drogę.
Reece szybko się zorientował, że kapitan drużyny rugby był poważnym myśliwym, który tropił mulaki i łosie z takim samym zaangażowaniem, jakim wykazywał się na zajęciach albo na boisku. Reece nigdy nie spotkał nikogo, kto tak instynktownie poruszał się w świecie przyrody; wyglądało to tak, jakby Raife był jego częścią.
Na przełomie jesieni i zimy wyruszali w czwartek po zajęciach i polowali od świtu do zmierzchu, mając łuki bloczkowe i minimalistyczny sprzęt kempingowy. Raife zawsze parł dalej od szlaku, głębiej w las, wyżej pod górę. Rzadko kiedy rozmawiali, żeby nie płoszyć zwierzyny o wyczulonych zmysłach, i wkrótce potrafili odczytywać swoją mowę ciała, sygnały dawane rękami, delikatne zmiany w wyrazie twarzy.
W trakcie jednej z wypraw na dnie kanionu Reece ustrzelił potężnego łosia. Ściemniało się. Była niedziela wieczór, a następnego ranka obydwaj mieli zajęcia, których nie mogli opuścić. Uwijali się szybko, w świetle latarek czołowych oprawili samca, a później nosili go na plecach – przy każdej rundzie ich plecaki ważyły po pięćdziesiąt kilogramów. Przez trzy godziny wynosili mięso z dna kanionu z powrotem na szlak, zostawiali je tam i wracali po resztę. Trwało to całą noc i nawet na chwilę nie zmrużyli oka. Do sali zajęciowej weszli w ubraniach pokrytych skorupą wyschłego potu i krwi. Nawet w Montanie wywołało to zdziwione spojrzenia ze strony wykładowców i kolegów. Przez to, jak wyglądali tamtego dnia, dostali przydomek „Bracia Krwi”, który towarzyszył im przez resztę studiów.
By przechować tak ogromną ilość mięsa, którą upolowali w trakcie sezonu, Raife dokupił do garażu dodatkową zamrażarkę skrzyniową. W zimniejsze dni doprowadzali do perfekcji sztukę przyrządzania dziczyzny. O ich „mięsnych ucztach” zrobiło się głośno, a przynoszone przez znajomych ze studiów dodatki i desery towarzyszyły polędwicom z łosia, pieczonemu jeleniowi czy kaczym piersiom, które Bracia Krwi skrupulatnie przygotowali. Ilości wypitego alkoholu domowej roboty nikt nigdy nie podliczył.
Wiosną Reece odwiedził ranczo rodziny Raife’a niedaleko Winifred i był zaskoczony rozległością należących do niej terenów. Nie to, że były jakoś przesadnie ogromne, ale Hastingsom wyraźnie się powodziło. To wyjaśniało jeepa Raife’a i jego mieszkanie poza kampusem. Pan Hastings zdradził Reece’owi, że dbać o bydło nauczył się jeszcze w Rodezji. W Afryce nie zawsze mieli okazję kupować drogie, dobrze odżywione krowy i często musieli bardziej troszczyć się o słabe lub chore sztuki. Podczas gdy inni ranczerzy z Montany licytowali wysoko, a ich nadwerężone przez ceny bydła budżety były podatne na każde wahnięcie rynku, Hastingsowie kupowali mniej atrakcyjne zwierzęta i poprawiali ich kondycję, po czym sprzedawali drożej, niż kupili. Inni ranczerzy musieli odsprzedawać własne grunty po kawałku, a Hastingsowie mieli solidne zabezpieczenie finansowe i mogli kupować kolejne skrawki ziemi po śmiesznie niskich cenach – nie po to, żeby hodować więcej bydła, lecz żeby zdywersyfikować własne zasoby. Nowe tereny pozwalały na organizację komercyjnych polowań, a sama ziemia nieustannie zyskiwała na wartości. Cieszyli się reputację rodziny, która zna się na biznesie i uprawach.
Przez następne trzy lata Bracia Krwi byli nierozłączni: jesienią polowali, zimą jeździli na nartach, wiosną uprawiali wspinaczkę lub pływali kajakami. To w trakcie wizyty u rodziny Reece’a w Kalifornii Raife podjął decyzję o wstąpieniu do marynarki. Jego ojciec zaszczepił mu poczucie głębokiej wdzięczności wobec przybranej ojczyzny, a ich rodzinna służba w wojsku w trakcie wojny rodezyjskiej czyniła z tego pokoleniowe zobowiązanie. Kiedy ojciec Reece’a opowiedział mu, że szkolenie SEALsów jest jednym z najtrudniejszych kiedykolwiek wymyślonych przez wojsko, Raife zdecydował, że spróbuje swoich sił w ciężkiej próbie znanej jako BUD/S.
Bracia Krwi rozstawali się tylko latem, kiedy Raife wyjeżdżał do Zimbabwe, gdzie pracował na rodzinnej farmie. Ojciec chciał, żeby miał kontakt ze swoimi korzeniami, dlatego posyłał go do swojego brata, żeby Raife pomagał przy safari. Wśród myśliwych i tropicieli, których zdolności oraz instynkt w odczytywaniu śladów zwierząt graniczyły z nadprzyrodzonymi, Raife czuł się praktycznie jak wśród swoich. To właśnie przy nich młody Hastings mógł doskonalić swoje umiejętności w afrykańskiej dziczy i szlifować miejscowy język shona.
W któreś wakacje Reece poleciał do Zimbawe i spędził miesiąc, pracując w buszu razem z przyjacielem. Byli najmłodsi w obozie, więc do ich obowiązków należała zmiana opon, dbanie o terenówki i pomaganie przy skórowaniu. Pod koniec przedostatniego tygodnia wizyty Reece’a wujek Raife’a podszedł do nich po szczególnie ciężkim dniu spędzonym w terenie. Wręczył im żółty dokument upoważniający do zapolowania na zwierzynę przeznaczoną do odstrzału przez biologów zarządzających planem ochrony zasobów naturalnych, której klienci nie zabili w trakcie sezonu. Nadszedł czas, by chłopcy z Montany zapolowali i zaopatrzyli w mięso wielkie chłodnie, z których dostarczano żywność setkom pracowników zatrudnianych przez Hastingsów przy uprawie tytoniu, hodowli bydła i safari.
– Weźcie cruisera i tropiciela. Dowodzicie. Tylko tego nie spieprzcie, dobra?
Uderzenie zimnego wiatru wyrwało Reece’a ze wspomnień. Spojrzał ponad horyzont. Czy niebo rano było czerwone? Coś w wyglądzie nadciągającej burzy go zaniepokoiło. Sztorm mógł być jeszcze gorszy niż ten, przez który przepłynął na początku podróży. Szybko nałożył płaszcz przeciwdeszczowy i upewnił się, że wszystko odpowiednio zabezpieczył. Wykształcił w sobie nawyk obwiązywania się linką bezpieczeństwa, kiedy przebywał na pokładzie, i teraz sprawdził tylko, czy był przymocowany z dwóch stron. Gdy nadejdzie burza, opuści nieco żagle, by przetrwać sztorm, ale na razie chciał jeszcze w pełni wykorzystać wiatr. Zszedł na dół, by zaparzyć kawę; zapowiadała się długa noc.
Kiedy front uderzył, nie miał litości. Daszek chronił kokpit przed deszczem, ale Reece i tak przemókł do suchej nitki. Opuścił i złożył żagle, żeby uchronić je przed szalejącą wichurą, więc łódź poruszała się teraz napędzana jedynie silnikiem. Doświadczony żeglarz potrafiłby okiełznać potęgę sztormu, ale Reece nie miał pewności, czy dodatkowe przyspieszenie było warte takiego ryzyka. Nie zawracał sobie też głowy nawigacją; jego celem było przetrwanie i wyprowadzenie jachtu na spokojne wody bez poważniejszych uszkodzeń. Będzie się martwił, gdzie jest, jeśli przeżyje. Niebo pociemniało, a ocean kotłował się wściekle; najbardziej denerwowało go, że nie potrafi przewidzieć kolejnej potężnej fali.
Pamięć podsunęła Reece’owi wspomnienie niespokojnego morza sprzed lat, kiedy mknął w kierunku zbiornikowca klasy trzeciej w północnym rejonie Zatoki Perskiej. Wtedy również było ciemno, tuż po północy, bojowa łódź szturmowa prowadzona przez doświadczonych sterników z Teamu Dwunastego płynęła najkrótszą drogą przez irańskie wody. W tamtym momencie Reece’a otaczali najlepsi specjaliści w branży, teraz był sam.
Choć jego rodzina wywodziła się z wikingów zamieszkujących dawną Danię, Reece doszedł do wniosku, że wrodzone predyspozycje do żeglugi zanikły na przestrzeni wieków. Woda przelewała się przez sterburtę, ale pompy zęzowe działały bez zarzutu, pilnując, by Bitter Harvest pozostawał suchy pod pokładem. Wiatr i woda rzucały jachtem jak zabawką, a Reece był zdany na łaskę żywiołów oraz umiejętności szkutników. Nawet na tak nowoczesnej jednostce warunki były przerażające. Reece wyobraził sobie przodków z północy, którzy przeprawiali się przez morza w otwartych drewnianych łodziach, i doszedł do wniosku, że na pewno byli dużo bardziej uzdolnieni od niego. Z długimi włosami i brodą mokrą od deszczu i morskiej wody musiał jednak przyznać, że odnalazłby się na jednym z ich langskipów. Zastanawiał się, jaką ofiarę złożyliby w tej chwili, by zaskarbić sobie przychylność Ägira, nordyckiego morskiego bóstwa, który uwielbiał wciągać ludzi oraz ich statki w głębiny.
Kiedy Reece myślał, że ocean nie może być już bardziej wzburzony, sztorm przybrał na sile. Łódź powędrowała w górę, a światło błyskawicy rozjaśniło ocean. Przez ułamek sekundy był pewny, że to nie nowotwór go zabije; mknął prosto w górę po grzbiecie fali, która wznosiła się ponad maszt jachtu.
Jak w kolejce górskiej łódź zatrzymała się na szczycie, po czym runęła w dół. Reece poczuł się jak w stanie nieważkości. Oburącz mocno chwycił wykonane ze stali nierdzewnej koło sterowe i przygotował się na uderzenie, wydając zwierzęcy okrzyk. Ważący ponad tonę Bitter Harvest grzmotnął w czarną toń z ogłuszającym hukiem, a Reece uderzył o koło z taką siłą, że stracił przytomność.
Zimna fala rozbryzgnęła się o nadburcie i wyrwała go z omdlenia. Zorientował się, że leży na pokładzie między stanowiskami sterowniczymi, z twarzą pulsującą od uderzenia. Instynktownie podniósł dłonie i zobaczył krew, która niemal natychmiast zrobiła się przezroczysta od deszczu. Miał rozciętą głowę i złamany nos, ale wciąż żył; kil wytrzymał. Z trudem wstał i zajął miejsce przy kole sterowym. Krew spływała mu do oczu, ale i tak zbyt wiele by nie zobaczył. Skupił się na tym, by kompas wskazywał południe; musiał jak najszybciej przepłynąć przez burzę. Warunki nie poprawiły się zbytnio, ale chyba też się nie pogorszyły. Miał nadzieję, że potężna fala, na której się przejechał, była punktem kulminacyjnym sztormu. Być może się przyzwyczajał, ale wyglądało na to, że pogoda nieco się uspokaja. Przez kilka następnych godzin Reece ścierał krew z oczu, dbał o prawidłowy kurs, poprawiał takielunek i ponownie ścierał krew. Nos miał obolały, a otwarta rana na czole szczypała od słonej piany niesionej przez bezlitosne wiatry Atlantyku.
Save Valley Zimbabwe, Afryka Sierpień 1998
Tego ranka Reece zastrzelił imponującego samca kudu, antylopę z poskręcanymi rogami znaną powszechnie, ze względu na swoją nieuchwytność, jako „szary duch”. On, Raife i tropiciel podążali jego tropem od świtu, aż stary byk w końcu popełnił błąd i przystanął, żeby zobaczyć, co go goni. Załadowanie niemal trzystukilogramowego zwierzęcia na pikapa okazało się pewnym wyzwaniem, ale dzięki pomysłowości tropicieli i wciągarce cruisera jakoś im się to udało. Kiedy wracali na ranczo, na twarzach mieli beztroskie uśmiechy młodych ludzi. Prowadził Raife, na siedzeniu obok siedział Gona, młodszy tropiciel, a Reece i starszy tropiciel jechali na pace, popijając piwo i rozkoszując się pięknym widokiem.
Za zakrętem, gdzie było już widać dom, Raife od razu zauważył, że coś było nie tak. Na równo przystrzyżonym trawniku stały trzy poobijane pikapy, a grupa kilku mężczyzn rozproszyła się po placu – większość z nich była uzbrojona. Raife ruszył prosto w kierunku samochodów i zatrzymał się przed nieznajomymi.
Siedząc z tyłu, Reece czuł się wystawiony. Przyglądał się grupie, która zachowywała się wrogo, i zastanawiał, co się dzieje. Policzył mężczyzn, policzył, ilu z nich ma broń na widoku, i spojrzał na sztucer spoczywający w stojaku tuż obok jego kolan. Z matematyki nie wynikało nic dobrego.
Raife odezwał się do intruzów w shona, ale ci go zignorowali. Tropiciele skulili się w swoich siedzeniach jak zbite psy, wbili spojrzenia pod nogi. Przez ostatni miesiąc Reece nauczył się ufać ich osądowi i stwierdził, że nawiązywanie kontaktu wzrokowego z gośćmi nie było dobrym pomysłem.
Ubrani byli różnie: od koszulek piłkarskich po znoszone koszule. Wyglądało na to, że ich mundurem był brak munduru. Większość wyglądała na nastolatków, mogli być tuż po dwudziestce; byli uzbrojeni w zbieraninę kałasznikowów, strzelb, podobnych do maczet pang i podniszczonych starych sztucerów. Reece nie miał pojęcia, kim byli, ale widział, że nie wyglądali na zadowolonych. Po kilku chwilach wuj Raife’a wyszedł z domu w towarzystwie mężczyzny mniej więcej w jego wieku. W przeciwieństwie do reszty tamten miał nadwagę i był dobrze ubrany. Nosił ray bany i fioletową jedwabną koszulę z krótkimi rękawami. Z szyi zwisał mu gruby złoty łańcuch, a na stopach miał coś, co wyglądało jak mokasyny z krokodylej skóry. Grubymi paluchami wyjął z ust na wpół wypalonego papierosa, pstryknął niedopałkiem w bok, po czym przeszedł powoli po werandzie Hastingsów, jakby należała do niego. Najwyraźniej to on był szefem.
Młodsi mężczyźni ożywili się na jego widok, a ich pewność siebie i agresywne zachowanie tylko przybrały na sile. On był alfą, oni jego watahą. Ruszył prosto w kierunku białego pikapa, a jego banda podążyła za nim. Zignorował Reece’a i podszedł do okna od strony kierowcy, mówiąc w shona coś, czego Reece nie rozumiał. Na spokojną odpowiedź Raife’a w jego ojczystym języku gruby wyciągnął i odbezpieczył pistolet. Ojciec Reece’a miał w kolekcji taki sam – browning hi-power kalibru dziewięć milimetrów. Podniósł lufę na wysokość głowy Raife’a, palec spoczął leniwie na spuście. Reece zerknął na sztucer, wiedząc, że nie zdążyłby sięgnąć po niego na czas. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradny. Zdecydował, że jeśli Raife zostanie zastrzelony, jego zabójca zginie wkrótce po nim.
Wydawało się, że mężczyzna trzymał ten pistolet w nieskończoność, złota bransoletka zwisała luźno ze spoconego nadgarstka; w głowie Reece’a cała ta scena rozgrywała się jak w zwolnionym tempie. Siedzący obok niego tropiciel mamrotał cichą modlitwę, a Reece nagle zaczął się zastanawiać, jaką religię wyznaje. Wujek Raife’a stał jakieś dziesięć metrów dalej i nie mógł w żaden sposób powstrzymać uzbrojonego oprawcy.
Mężczyzna w końcu zbliżył się do Raife’a, a zło rozbłysło w jego oczach. Wyszeptał „paf” i podniósł lufę w udawanym odrzucie. Wybuchnął gardłowym śmiechem, brzuch trząsł mu się pod drogą koszulą, a gdy odwrócił się do swoich ludzi, ci zawtórowali mu, wystrzeliwując w czyste niebieskie niebo pociski, które miały budzić strach. Mężczyzna wykonał jeden ruch pistoletem i po chwili wszyscy wsiadali już do aut; któryś przytrzymał szefowi otwarte drzwi od strony pasażera, kiedy ten pakował swoje potężne cielsko na fotel.
Koła pikapów zabuksowały, kiedy odjechali, zostawiwszy na trawniku głębokie czerwone bruzdy. Rich Hastings pokręcił głową, przeklinając uzbrojoną hołotę.
– Cholerne sukinsyny!
Raife wysiadł z wozu i stanął obok wuja, pozornie niewzruszony otarciem się o śmierć.
– Kto to, u diabła, był, wuju?
– Weterani – warknął.
– Weterani? Ci goście są za młodzi, żeby chociaż urodzić się w końcówce wojny.
– Tak na siebie mówią. Nie mają nic wspólnego z wojną. Mugabe i jego ludzie podtrzymują rewolucyjną retorykę, żeby nikt nie zauważył, jak okradają ten kraj w biały dzień. To banda złodziei, po prostu. Szantażyści.
– Czego chcieli?
– Pieniędzy, oczywiście. W końcu zażądają całej farmy, ale na razie zadowalają się spłatami. Chciałbym powystrzelać tych drani, ale na to liczy rząd. Przysyłają bandy, żeby nękały właścicieli, wiedząc, że jeśli stawimy opór, będą mogli wezwać międzynarodowe media i krzyczeć o kolonializmie. Poza tym jeśli im się postawię, przed zmrokiem czeka mnie oblężenie.
– A co z policją? – wtrącił Reece. Młody Amerykanin nie potrafił zrozumieć tego, co się dzieje.
– Policja? Policja prawdopodobnie powiedziała im, jak tu dojechać. Nie, chłopcy, nie możemy zrobić zbyt wiele poza zapłaceniem haraczu i trzymaniem się tak długo, jak się da. Nawet jutro mógłbym wyjechać do Stanów i pracować dla twojego ojca, Raife, ale co stałoby się z tym miejscem? Ta farma była w naszej rodzinie od stu pięćdziesięciu lat. Nie zamierzam jej porzucić. Zatrudniamy ponad setkę ludzi. Myślicie, że ci dranie się o nich zatroszczą? Chryste, prowadzimy tu nawet własną szkołę.
Jako dwudziestolatek Reece nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale zorientował się, że pochodzi z zupełnie innego kręgu kulturowego. Po jednej stronie znajdowali się rdzenni mieszkańcy i wybrany przez nich przywódca, któremu większość świata przyznawała demokratyczny mandat, choć pojawiały się już pogłoski na temat zniknięć i morderstw tych, którzy sprzeciwili się umacniającemu swą pozycję dyktatorowi. Po drugiej – rodziny, które od ponad pół wieku legalnie i z przyzwoleniem korony brytyjskiej prowadziły gospodarstwa zgodnie z przyznanymi im prawami własności. Obydwie strony wierzyły, że prawo było po ich stronie, i żadna nie zamierzała ustąpić. Dla młodego Amerykanina były to warunki, w których mogło dojść do wojny.
Na pokładzie Bitter Harvest Ocean Atlantycki Listopad
Burza została w tyle, zabójczy wcześniej ocean uspokoił się, woda była jedynie nieco wzburzona. Włączył GPS, żeby sprawdzić lokalizację. Sztorm na szczęście zepchnął go na południe, zdecydował się więc na rozstawienie żagli, żeby oszczędzić paliwo. Gdy wszystko było już mniej więcej pod kontrolą, Reece uruchomił analogowego autopilota i zszedł na dół. Miał wrażenie, że od jego ostatniej wizyty pod pokładem minęło dobre kilka dni. Popatrzył w lustro i wybuchnął śmiechem na widok zmaltretowanej postaci, która odwzajemniła spojrzenie. Rozcięcie na czole przestało krwawić, ale prawdopodobnie potrzebował szwów; kilka pasków do zamykania ran powinno załatwić sprawę. Oczy miał opuchnięte od złamanego nosa, a policzki zaczynały już sinieć. Przemoczone włosy zwisały teraz strąkami do szyi. Obmył twarz w umywalce, osuszył głowę i przebrał się w suche ubranie. W apteczce znalazł to, czego szukał: bandaże oraz ibuprofen.
Zaraz potem poczuł głód. Wszystko wskazywało na to, że zapasy żywności go przeżyją, ale powoli miał już dość mrożonek i konserw. Otworzył plastikowy pojemnik z oreo i zjadł od razu dwa, szybki zastrzyk cukru powinien załatwić sprawę. Nie miał siły, żeby ugotować sobie coś porządnego, więc podgrzał w mikrofalówce ramen z torebki. Włożył do ust widelec z makaronem i natychmiast tego pożałował. Z poparzonym podniebieniem nabierał gorączkowo powietrza, żeby ostudzić gorące jedzenie. Pogrzebał w misce, a jego wycieńczony mózg wahał się między chęcią najedzenia się a obawą przed kolejnym poparzeniem. Ostatecznie głód zwyciężył, a Reece dmuchał wściekle na każdy kolejny kęs. Zanim makaron porządnie ostygł, miska była już pusta.
Napił się wody i wyszedł na pokład, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Zadowolony, że wszystko szło zgodnie z planem, ustawił timer, żeby obudził go za dwie godziny, i padł twarzą na koję w głównej kabinie.
Reece sterował łodzią po spokojnym morzu, a Lauren opalała się na pokładzie, korzystając z tak cennych chwil wytchnienia w życiu matki trzyletniej dziewczynki. Cieszył się, że – co zdarzało się rzadko – może spędzić ten czas z rodziną, i uśmiechnął się, gdy dotarło do niego, jak bardzo jest szczęśliwy. Lucy siedziała Reece’owi na kolanach i pomagała mu sterować, uważnie przyglądając się literkom na kompasie.
– „S” jak Sisi! – oznajmiła, przypominając sobie, jak zwracała się pieszczotliwie do babci od strony Lauren.
– Zgadza się, skarbie. Jaka ty jesteś mądra! A co zaczyna się na „E”?
– Elmo!
– Brawo, Lucy!
– A co to, tatusiu?
– Słucham, kochanie?
Reece odwrócił głowę, by zobaczyć, na co wskazywała jego córka. Tuż za nimi jak w zwolnionym tempie wznosiła się potężna fala.
Reece krzyknął do Lauren, żeby się czegoś złapała, ale nie usłyszała go. Fala uderzyła gwałtownie przez rufę, zatapiając łódź i wyrywając Lucy z jego uścisku. Patrzyła mu błagalnie w oczy, wyciągając do niego rączkę, ale ocean zabierał jej ojca dalej. Wierzgnął nogami, lecz czuł się tak, jakby biegł po mokrym betonie. Walcząc o oddech i odkupienie, z wodą wypełniającą mu płuca, zanurzał się coraz głębiej, oddalając od swojej rodziny i od życia.
Przybierające na sile pikanie w końcu wyrwało Reece’a ze snu. Poderwał się zlany potem i mrugając gwałtownie, rozejrzał się wokół siebie. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, gdzie jest. Opuścił stopy na greting i palcami przeczesał włosy. Już niedługo, dziewczynki. Już niedługo będę z wami. Może nawet dzisiaj.
Stopami poszukał klapek, po czym wstał i rozciągnął się, dotykając dłońmi sufitu. Przeszedł powoli przez kajutę i kambuz, zgarnął ze stolika okulary przeciwsłoneczne i wyszedł na pokład, by zmierzyć się ze swoimi demonami.
Al-Hasaka, Syria Listopad
Rożawa, a właściwie Demokratyczna Federacja Północnej Syrii, położona była na północno-zachodnim krańcu pogrążonego w wojnie domowej kraju. Wieloetniczna konfederacja z umiarkowanym powodzeniem odłączyła się od rządu centralnego i funkcjonowała jako autonomiczny kraj z własną konstytucją. Po pozbyciu się z regionu ISIS, znanego tam jako „Daesz”, miejscowi oraz uchodźcy z południa cieszyli się całkiem dobrymi warunkami życia. Równe prawa dla obydwu płci, wolność wyznania i prawa własności prywatnej chronił w Rożawie dokument założycielski. Zasady świeckiej demokracji zjednoczyły Arabów, Kurdów i Turków i pozwoliły zbudować im małą stabilizację, która miała potencjał, żeby rozprzestrzenić się na resztę Syrii. Zdaniem większości był to dobry początek. Dla całej reszty Rożawa stanowiła zagrożenie dla ich władzy. To dlatego syryjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wysłało snajpera Nizara Kattana, by odciął łeb wężowi.
Na czele federacji oraz jej pięciu milionów mieszkańców stało dwoje rządzących: Arab Masur Hadad oraz Kurdyjka Hadjia Fatah. Nizar nie uważał się za szczególnie pobożnego muzułmanina, ale był Arabem i oburzał go już sam pomysł kobiety władającej krajem. Jednakże pozostawiony z możliwością wyboru, które z rządzących wziąć na cel, Nizar zdecydował się na mężczyznę. Choć bardzo chciałby dać tej kurdyjskiej szmacie nauczkę, pozostawienie kobiety u władzy mogło w zasadzie jeszcze bardziej zdestabilizować to małe państewko.
Dom prezydenta Hadada znajdował się w jednej z lepszych dzielnic Al-Hasaki, dużego miasta położonego blisko granicy z Turcją oraz Irakiem. Był to typowo miejski teren, w dużej mierze zatłoczony i płaski, co utrudniało zaplanowanie oraz oddanie strzału z dużego dystansu. Choć wyeliminowanie celu z bliska utrudniłoby Nizarowi ucieczkę, był przygotowany również na ten scenariusz. Obejrzał zarówno zdjęcia satelitarne, jak i materiały dostarczone mu przez operującego na miejscu agenta reżimu, ale nie udało mu się znaleźć odpowiedniej kryjówki. Jeden ze starszych żołnierzy w jego jednostce wspomniał kiedyś o taktyce używanej przez „snajperów z Waszyngtonu” – parę przestępców, która tygodniami terroryzowała amerykańską stolicę już po 11 września. Nizar był za młody, żeby pamiętać ataki, ale artykuł w internecie podsunął mu pomysł, którego potrzebował, by stworzyć własną kryjówkę na kółkach.
Podniszczona kia frontier idealnie pasowała rocznikiem do większości pojazdów zaparkowanych przy ulicach, a dzięki odpowiednim tablicom rejestracyjnym nie powinien wzbudzić żadnych podejrzeń u funkcjonariuszy Asayîş, tutejszej służby bezpieczeństwa. Przykryte plandeką materiały budowlane leżące z tyłu półciężarówki sprawiały, że auto wyglądało jak jeden z wielu dostawczaków wjeżdżających na pobliski plac budowy.
Tuż po dwudziestej pierwszej Nizar zatrzymał samochód przy krawężniku, tak żeby mieć za sobą dom celu. Ulica była pusta, ale na wszelki wypadek udawał, że szuka czegoś na pace, zanim w końcu wślizgnął się w przygotowane wcześniej miejsce. Wciągnął za sobą pustak. Nie należał do wysokich, ale uginając kolana, żeby ułożyć się w odpowiedniej pozycji, pożałował, że samochód nie jest dłuższy. Nocne powietrze było chłodne, więc okrył się ciepłym wełnianym kocem, który miał zapewnić mu dodatkową warstwę ochrony.
Nizar zasnął na cienkim piankowym materacu, ale obudził się nagle, gdy poczuł, jak auto się porusza. Kia zakołysała się na wysłużonych amortyzatorach, jakby ktoś nacisnął na tylny zderzak. Usłyszał szelest plandeki i skrobanie przesuwanych cegieł. Serce zaczęło mu walić, a ręka natychmiast złapała za plastikowy chwyt karabinka.
Znaleźli mnie?
Powoli ustawił przełącznik na tryb półautomatyczny. Dźwięk wydał mu się o wiele głośniejszy, niż na to liczył, ale ktokolwiek tam był, chyba tego nie usłyszał, bo skrobanie nie ustało. Cegły stanowiły jedynie fasadę ułożoną na drewnianej płycie tuż nad głową Nizara – wyjęcie jednej czy dwóch na pewno zdradziłoby jego pozycję. Misja dobiegłaby końca w kilka sekund.
– Co robisz? – zagrzmiał po arabsku rozkazujący głos jakieś dwadzieścia metrów dalej.
Pustaki nagle przestały się ruszać.
– A, tak patrzę na te cegły, to dobre cegły – odpowiedział mężczyzna stojący bliżej.
– Nie są twoje, staruchu. Odejdź od ciężarówki, zanim będę musiał cię aresztować.
– Ja tylko je oglądałem.
Nizar poczuł, jak mężczyzna zszedł ze zderzaka.
– Przepraszam, proszę pana.
– Zabieraj się stąd!
– Tak, proszę pana, dziękuję, proszę pana.
Nizar usłyszał, jak mężczyzna odchodzi, klapiąc sandałami. Ciężkie kroki rozległy się bliżej i jasne światło przebiło się przez szczeliny między pustakami. Nizar opuścił głowę i zacisnął oczy, nie śmiąc nawet oddychać – ukrywał się przed latarką policjanta jak dziecko pod kołdrą. Sekundy mijały powoli, ale w końcu usłyszał wyłączaną latarkę, a po chwili dźwięk oddalających się kroków. Odetchnął głośno. Tej nocy sen już nie przyjdzie.
Myślami wrócił do wspomnień z młodości, kiedy pod cienkim metalowym dachem ich domu na wsi ojciec uczył go, jak wielką cnotą jest cierpliwość. Ich kryjówka na strychu nie różniła się zbytnio od tej, było tam ciasno i wilgotno, ale na posłaniu ze słomy leżało się wygodnie. Niewyraźny kształt szakala krążył wokół koziej zagrody, ale Nizar nie widział go dobrze w słabym świetle przedświtu. W jego dłoniach stary brytyjski karabin wydawał się ogromny, a z powodu długiej kolby Nizar musiał wyciągać szyję do przodu. Lufę oparł na zwiniętym kocu i tylko dlatego w ogóle mógł utrzymać broń. Czuł zapach tytoniu w oddechu ojca, który szeptem nakazał mu spokój. Nizar drżał z podekscytowania, ale głos ojca sprawił, że powoli wypuścił powietrze i ustabilizował drżenie celownika. Kiedy szakal pojawił się znowu, szare światło przechodziło już w różowe i dostrzegł prostokątny słupek ponad szczerbinką. Powtarzane przez ojca słowa zlały się w ciągły pomruk, kiedy Nizar zaczął ściągać ciężki spust karabinu pamiętającego pierwszą wojnę światową. „Spokojnie…”
Kiedy nastał świt, miasto zaczęło budzić się do życia: silniki rzęziły, psy szczekały, ptaki ćwierkały, dzieci darły się i śmiały. Nawet w trakcie wojny życie toczyło się naprzód. Spośród wielu dźwięków miejskiej codzienności jeden szczególnie wyróżniał się w uszach Nizara: kościelne dzwony. W Al-Hasace wznosiły się zarówno chrześcijańskie kościoły, jak i meczety, i zamiast wezwań na poranną modlitwę rozlegających się z minaretów, w oddali rozbrzmiewały dzwony cerkwi Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego.
Pod osłoną ciemności Nizar obrócił leżący przed nim pustak, tak żeby wyglądać przez wydrążony środek; wyłamał środkową ściankę, by nie przysłaniała ani lufy z tłumikiem, ani lunety celowniczej. Obserwował coraz lepiej widoczną w słońcu bramę frontową posiadłości Hadada przez czterokrotnie powiększający rosyjski celownik PSO-1 zamontowany z boku karabinu wyborowego WSK-94. Czarne brzydactwo z półmetrowym cylindrycznym tłumikiem z przodu i kanciastą kolbą z tyłu wyglądało jak adoptowane dziecko popularnego AK-47. Nizara kompletnie nie obchodził dziwaczny wygląd broni. Dostrzegał piękno w funkcjonalności.
Dom był zaskakująco skromny. Piętrowy budynek otoczono kamiennym murkiem, nad którym wznosiło się żelazne ogrodzenie wysokie na jakieś dwa i pół metra. Ani śladu strażników, uzbrojonych lub nie, choć Nizar zakładał, że brama była pewnie zamknięta.
Podziałka uproszczonego dalmierza wyrysowana na siatce celowniczej pozwalała Nizarowi wziąć w nawias wzrost mężczyzny i ustalić przybliżoną odległość do celu. Nikt nie pojawił się w jego polu widzenia, ale zrobił to samo, korzystając z drzwi wejściowych. Wziął pod uwagę, że framuga jest nieco wyższa niż przeciętna męska sylwetka, na którą skalibrowany został krzyż celowniczy. Dystans wynosił nieco ponad sto metrów, co dla snajpera o zdolnościach Nizara stanowiło zaskakująco niewielką odległość, zwłaszcza przy stabilnej pozycji strzeleckiej. Karabin i naboje zostały zaprojektowane dla zapewnienia maksymalnej dyskrecji: tłumik maskował odgłos wystrzału, a pocisk leciał z prędkością poddźwiękową, żeby nie wytwarzał huku towarzyszącego przekraczaniu bariery dźwięku. W rezultacie ważący 16 gramów pocisk opadał jak kamień, co sprawiało, że ustalenie dystansu stawało się kluczowe.
Nizar musiał się wysikać, ale nie śmiał się poruszyć, bo cel mógł pojawić się w każdej chwili; nie zaszedł tak daleko, by dać się złapać z fiutem w ręce. Razem ze wschodzącym słońcem przyszło przenikające wszystko gorąco, które wtargnęło do jego kryjówki. Jego kefija przesiąkła szybko, pot szczypał go w oczy. Czekanie stawało się uciążliwe, ale takie jest zajęcie snajpera.
Na pokładzie Bitter Harvest Ocean Atlantycki Listopad
Po sztormie Reece miał czas na rozmyślania. Jeden piękny wschód słońca przechodził w kolejny, a on płynął naprzód. Bóle głowy, które miały go ostatecznie zabić, pojawiały się i znikały. Za każdym razem czuł się tak, jakby ktoś mielił w jego mózgu miliony odłamków szkła. Nadchodziły kompletnie przypadkowo, więc Reece nie mógł zrobić nic, żeby im zapobiec. Myślał więc o swojej rodzinie, pięknej żonie i córce. Myślał o wszystkich, którzy pomogli mu w ostatnich miesiącach w poszukiwaniu zemsty, zwłaszcza o przyjaciołach – Marcu del Toro i Liz Riley. Miał nadzieję, że nic im nie było. Myślał też o Katie i o swoich ostatnich słowach. No i o Raifie Hastingsie…
Na ostatnim roku studiów Raife zaczął na poważnie przygotowywać się do spełnienia swoich marzeń i zostania SEALsem. Reece wciąż miał jeszcze rok na uczelni, ale ciężko trenował z przyjacielem, by przygotować go na rygor i dyscyplinę. Ojciec Raife’a miał nieco wątpliwości odnośnie do tego, że jego jedyny syn miał pójść w jego ślady i wieść życie komandosa, ale w końcu dał mu swoje błogosławieństwo. Pod jednym warunkiem: zacznie jako szeregowy żołnierz, a dopiero potem ukończy kurs oficerski.
Reece postanowił wybrać tę samą ścieżkę, żeby przed objęciem roli dowódcy zdobyć umiejętności taktyczne. Obecnie marynarka pozwalała aspirującym SEALsom zaciągnąć się tylko po to, żeby podejść do BUD/S, brutalnej, trwającej sześć miesięcy selekcji i programu szkoleniowego, z którego odpada osiemdziesiąt procent chętnych. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Rekruci SEALs musieli ukończyć szkolenie podstawowe w Great Lakes w stanie Illinois, żeby zrobić specjalizację, i dopiero potem trafiali na BUD/S. Podstawową specjalnością Reece’a był wywiad wojskowy. Szesnastotygodniowe szkolenie odbył w Wirginii tuż po ukończeniu kursu podstawowego. Zdobył kwalifikacje związane z pracą, której nigdy nie miał zamiaru wykonywać, zanim jeszcze w ogóle mógł spróbować zostać SEALsem. Oficerowie biurokraci myśleli tak: jeśli tylko dwadzieścia procent przejdzie BUD/S, lepiej najpierw przeszkolić pozostałe osiemdziesiąt pod kątem specjalizacji potrzebnych wielkiej marynarce.
W rezultacie Reece i Raife podążali podobnymi drogami, ale był między nimi rok różnicy. Reece przyjechał do Coronado, by rozpocząć BUD/S, kiedy Raife kończył kolejny, trwający dwadzieścia sześć tygodni szkolenie, po którym miał zostać przydzielony do odpowiedniego teamu, dzięki czemu James mógł przyjść na przysięgę Raife’a. Kiedy patrzył, jak człowiek, którego uważał za brata, ściska dłoń dowódcy, wiedział, że nie zrezygnuje, dopóki sam nie weźmie udziału w takiej uroczystości. Jeśli instruktorzy nie będą chcieli, żeby został SEALsem, będą musieli go zabić.
Po historiach, które o Navy SEALs w Wietnamie opowiadał ojciec Reece’a, obydwaj myśleli, że wyruszą na tajne misje od razu po przekroczeniu progów swoich pierwszych jednostek. Rzeczywistość była inna: żadnych tajnych misji, żadnego łapania terrorystów, żadnego ratowania zakładników. Panował pokój, a pokój oznaczał całe mnóstwo treningów. Szybko zrozumieli, że na tym polega ich praca. Trenować. Być przygotowanym. Zawsze gotowym na wezwanie. I wtedy, pewnego słonecznego wtorkowego poranka we wrześniu 2001 roku, wezwanie nadeszło.
Raife przeszedł przez osławiony Green Team i miał na koncie liczne zmiany jako szturmowiec w DEVGRU, kiedy jego chorąży sztabowy namówił go, żeby został oficerem. To oznaczało ukończenie kursu oficerskiego w Bazie Marynarki Wojennej w Newport w stanie Rhode Island, gdzie w kilka tygodni marynarka zmieniała cywilów i marynarzy w podporuczników – doświadczenie w składaniu bielizny i koszulek w jakiś sposób kwalifikowało ich do dowodzenia ludźmi w walce.
Reece służył kilka lat jako szeregowy żołnierz, ucząc się rzemiosła, zdobywając doświadczenie taktyczne i reputację jednego z najlepszych snajperów w teamach, zanim postanowił zostać oficerem, głównie pod wpływem Raife’a.
Ich ścieżki przecięły się dopiero po kilku latach – spotkali się na tym samym polu walki w szczytowej fazie wojny jako dowódcy plutonów w grupie zadaniowej SEALsów w Ramadi w Iraku.
Tego lata walki były niezwykle intensywne, bo w Iraku wybuchła wojna domowa. Sunnicko-szyicki spór, którego początki sięgały śmierci proroka Mahometa w 632 roku, przybrał współczesne oblicze. A po dorzuceniu Al-Kaidy w Iraku, plemiennych przynależności, irańskich wpływów i dysfunkcyjnego rządu podstawionego przez obce wojsko i machinę polityczną wychodził z tego zabójczy koktajl. Kiedy ich grupa straciła dwóch ludzi w wybuchu miny na drodze, dali z siebie wszystko, żeby rozbić groźną siatkę, której przywódcę namierzyli w końcu dzięki agentom w terenie. Tuż przed wyruszeniem na akcję, której celem było schwytanie lub zabicie człowieka odpowiedzialnego za śmierć ich kompanów, misja została odwołana przez dowództwo. Bracia Krwi drążyli, aż dowiedzieli się, że Al-Maliki był agentem CIA, elementem długofalowego programu infiltracji Al-Kaidy w Iraku. Agencja chciała mieć go żywego. Miał piąć się w szeregach, żeby ostatecznie zdobyć dla nich informacje, na podstawie których mogliby podjąć działania przeciwko Abu Musabie az-Zarakwiemu. Az-Zarakwi, radykalny dowódca dżihadystów, wypłynął jako przywódca Al-Kaidy w Iraku po amerykańskiej inwazji na ten kraj i w tamtym momencie był wrogiem publicznym numer jeden.
Raife stracił nad sobą kontrolę – czuł się odpowiedzialny za śmierć członków własnego teamu. Wiedział, gdzie chroniony przez CIA przywódca komórki spędzi następne dwie noce, więc wykorzystał taktyczną siatkę osobową, by dostarczyć paczkę do kryjówki terrorystów. Przesyłka nie różniła się niczym od ajdików powszechnych w tamtym czasie w Ramadi. Plecak z ładunkiem wybuchowym stworzonym na bazie nawozu i wyposażonym w komercyjne detonatory z Pakistanu posłał Hakima al-Malikiego prosto do jego siedemdziesięciu dwóch dziewic.
Kiedy CIA oskarżyła Raife’a o zabicie cennego agenta, mężczyzna ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Agencja chciała oskarżyć go o morderstwo. Przycisnęli jedynego oficera, który był obecny na spotkaniu ze źródłem, kiedy to ponoć ustalono szczegóły zabójstwa, ale James Reece nie powiedział słowa, które mogłoby posłużyć komuś do skazania jego przyjaciela. Bez jego zeznań Agencja nie miała wystarczających dowodów, żeby Raife trafił pod sąd wojskowy, a w dodatku postępowanie zdradziłoby ich źródła oraz metody, które woleli trzymać w tajemnicy. Jednak by uczynić zadość temu, co już wtedy funkcjonowało jako współpraca „międzyagencyjna”, Raife został odesłany do kraju, żeby tam czekać na wyniki oficjalnego śledztwa. Miał dość oglądania, jak jego ludzie giną w konflikcie, który zdawał się nie mieć końca, z powodu błędów i potknięć politycznych oraz wojskowych decydentów. Zmęczony biurokracją, która wiązała mu ręce absurdalnymi zasadami użycia siły, i systemem – jak słusznie zauważył podpułkownik Paul Yingling – wymierzającym surowsze kary szeregowcom, którzy gubili broń, niż generałom, którzy przegrywali wojny, Raife nie oglądał się za siebie. Porzucił życie SEALsa i zniknął z radaru.
Najpierw zobaczył ptaki. Nikt nie spodziewa się stada ptaków krążącego na środku oceanu, ale mimo wszystko tam były. Krążyły i opadały jak stukasy, całymi chmarami. Rybacy inwestowali dziesiątki tysięcy dolarów w zaawansowane urządzenia mogące namierzyć tego typu aktywność. Natknięcie się na nie przez czysty przypadek było więcej niż łutem szczęścia. Wzburzoną toń widać było z odległości setek metrów i Reece dopadł steru, by podpłynąć w tamtą stronę. Zbiegł pod pokład i złapał wędkę umocowaną w klamrach pod sufitem w kajucie. Kiedy zbliżył się do wody, pociągnął za linę, żagiel załopotał na wietrze, a łódź zwolniła praktycznie do dryfu. Już na dziobie Reece wychylił się do tyłu i zarzucił wędką ponad ramieniem, posyłając przed siebie rozwijającą się swobodnie żyłkę zakończoną przynętą. Dobry rzut.
Przechylając się przez burtę, zaczął kręcić kołowrotkiem z końcem wędki skierowanym w stronę powierzchni spienionej wody. Trzydzieści sekund zajęło mu wciągnięcie wabika i zarzucenie po raz drugi. Żyłka naprężyła się nagle i niemal wyszarpnęła mu wędkę z dłoni, a Reece odpuścił nieco, żeby jej nie zerwać. Nie mogąc skierować łodzi w tamtym kierunku, by skrócić dystans, pozwolił rybie odpłynąć na lince.
Reece niemal słyszał, jak jego ojciec prowadzi go krok po kroku. „Daj im się zmęczyć, synu, bądź cierpliwy”. Kołowrotek miał bardzo długą żyłkę, więc pozwolił rybie męczyć się, aż rozwinęła niemal całość. Kiedy skręcała albo pozwalała na to w inny sposób, Reece podciągał wędkę i kręcił, opuszczając szczytówkę. Ten taniec trwał przynajmniej pół godziny, ryba wyciągała żyłkę, Reece odpowiadał z coraz większą siłą. Paliły go mięśnie rąk i ramion, dolna część pleców bolała, ale czuł rosnące zmęczenie ofiary. Walcząc, nie mógł nie pomyśleć o Hemingwayu. Zabijasz mnie, rybo.
Kiedy zobaczył, że ryba zaczęła się poddawać, zaczął kręcić jeszcze szybciej, przyciągając ją do łodzi i do powierzchni wody. Dostrzegł srebrny błysk, ryba przemknęła obok dziobu, na widok białego kadłuba rzuciła się w przeciwną stronę. Niezły tuńczyk. Przeszedł powoli na pawęż, wciąż skracając dystans, i ustawił się tak, żeby złapać zdobycz. Trzymając wędkę lewą ręką, prawą ręką obniżał składaną platformę. Poczuł, jak fale oceanu ochlapują mu nagie stopy. Nie chciał wpaść do wody, ale jeśli tak by się stało, łódź przynajmniej się nie ruszała. Walczył z tuńczykiem przez kolejne dziesięć minut. Skracał żyłkę, kręcąc agresywnie, chcąc wykorzystać zmęczenie ryby. Jedną ręką sięgnął po gaff, ale mokra dłoń ślizgała się, kiedy próbował zdjąć gumową osłonę z ostrego jak brzytwa haku.
We dwóch byłoby łatwiej.
Kiedy gruby monofilamentowy przypon przebił powierzchnię wody, złapał go i błyskawicznie owinął sobie wokół lewej ręki. Mocno machnął osęką, ale chybił, zaklął. Ryba zatoczyła krąg w powietrzu – spróbował znowu i tym razem zatopił hak w lśniącym ciele. Upadł do tyłu, wciągając trzydziestopięcio-, może czterdziestokilogramowego tuńczyka żółtopłetwego na platformę. Z przyponem w jednej dłoni i osęką w drugiej przeniósł trzepoczący się okaz na pokład rufowy pomiędzy dwoma kołami sterowymi. Nie wypuszczał niczego z ręki; był zdesperowany i nie zamierzał pozwolić źródłu świeżego białka uciec z powrotem do oceanu. Tuńczyk wił się, próbując łapać powietrze, po czym znieruchomiał, zmęczony tak samo jak wróg, który go złapał. Ogromne nieruchome oko wpatrywało się w niebo. Ręcznikiem, który suszył na pokładzie, przykrył rybę, by zapobiec ostatniemu wybuchowi pierwotnej woli walki, która tliła się we wszystkich żywych istotach.
Reece stał nad zdobyczą z głębin Atlantyku, czując ironię, która zastanawiała go często, kiedy polował lub łowił: czemu odebranie życia dzikiemu zwierzęciu zawsze wprawiało go w zadumę? Może dlatego, że był na to czas, tak samo jak przychodził czas polowania, wyboru, czas kontemplacji skutków usunięcia zwierzęcia z ekosystemu, by wyżywić rodzinę. Życie rodzi życie, a śmierć jest naturalną częścią cyklu. W walce człowiek zabija tak szybko i efektywnie, jak się da, po czym rusza do następnego celu. Zabicie innego człowieka nie było czymś, nad czym Reece musiał się zastanawiać. W jednym chodziło o zapewnienie przetrwania, w drugim o ochronę plemienia. Obydwa wymagały biegłości w sztuce zabijania, zdolności, które Reece opanował w wyjątkowym stopniu. Ale to nie był czas na introspekcje – nadeszła pora posiłku.
Reece odetchnął głębiej i zszedł pod pokład, po czym z magnetycznego uchwytu w kambuzie wyjął nóż do filetowania, a z lodówki – butelkę sosu sojowego. Długim cienkim ostrzem przekłuł skrzela, szybko pozbawiwszy rybę życia, po czym przeciął grubą skórę tuńczyka i odsłonił jasnoczerwone mięso. Odkroił kawałek wielkości kciuka, polał sosem i włożył do ust; słone mięso natychmiast aktywowało ośrodek przyjemności w jego mózgu. Przeżuwał powoli z zamkniętymi oczami, wydając z siebie prymitywne dźwięki; zmówił w milczeniu modlitwę dziękczynną do ryby, która stała się jego pożywieniem.
Zjadł pewnie z kilogram mięsa, zanim zaspokoił głód. Powoli pociął tuńczyka w grube steki i spakował je osobno do torebek strunowych, które miały trafić albo do lodówki, albo do zamrażarki. Prawdziwe jedzenie diametralnie odmieniło ponury nastrój; jedynym, czego teraz potrzebował, był solidny sen bez koszmarów, które dręczyły jego duszę.
Wziął głęboki oddech i rozejrzał się dookoła. Siedział boso na pokładzie drogiego jachtu na otwartym oceanie; nie musiał nigdzie być ani przed nikim odpowiadać. Słońce świeciło, wiało, a on miał wystarczająco dużo jedzenia, by dopłynąć, dokądkolwiek chciał. Wrócił na kurs, żagle wydęły się na wietrze. Większość ludzi uwięzionych w korporacjach dałaby sobie rękę uciąć, żeby w tej chwili być na jego miejscu. Gdyby tylko mógł cieszyć się tym razem z rodziną.
Próbował odsuwać od siebie wspomnienie o Katie, ale różnie mu to wychodziło. Pamiętał, jak związana i pobita siedziała na podłodze willi sekretarz obrony na Fishers Island, a jego stary przyjaciel i kolega z teamu, Ben Edwards, stał nad nią z detonatorem w dłoni, po tym jak owinął jej wokół szyi lont detonujący.
Reece zabił sekretarz obrony i jej sponsora z sektora finansowego, po czym odwrócił się w stronę Bena i wpakował mu kulkę prosto w twarz, skreślając tym samym ostatnie imię z listy. Ludzie odpowiedzialni za śmierć jego SEALsów w górach Afganistanu i zamordowanie jego żony i dzieci w Coronado byli martwi.
Musisz znaleźć Katie i jej to wyjaśnić. Przecież wiedziałeś, że Ben nie uzbroił tego ładunku, prawda? Wiedziałeś?
Zamknął oczy i usłyszał jej ostatnie słowa, zanim sam uciekł z wyspy: „Reece, skąd wiedziałeś, że Ben nie podłączył detonatora? Skąd wiedziałeś, że mnie nie wysadzi?”.
Pamiętał jej błagalne, zagubione spojrzenie, deszcz, wycie wiatru, silnik pilatusa gotowy, by poderwać samolot do góry i ponieść Katie w bezpieczne miejsce. Powiedział prawdę – na pewno?
„Nie wiedziałem”, rzucił, zamknął drzwi i pobiegł w stronę zatoki.
Nie wiedziałem.
Al-Hasaka, Syria Listopad
Nowy datsun w wersji hatchback zatrzymał się przy krawężniku przed domem Hadada i dwoje żołnierzy w mundurach polowych, uzbrojonych w kałasznikowy wysiadło z auta; trzeci został za kierownicą. Postać najbliżej kryjówki Nizara okazała się kobietą, ciemne włosy związane w ciasny kucyk opadały na mundur. Planował zastrzelić jedynie prezydenta, ale teraz doszedł do wniosku, że nadszedł również jej dzień. Choć ich broń została wyprodukowana w Europie Wschodniej, prezydenccy ochroniarze mieli na sobie amerykańskie kamizelki taktyczne, bez wątpienia dostarczone przez CIA. Ani mężczyzna, ani kobieta nie nosili hełmów i nic nie wskazywało na to, żeby byli wyposażeni w płyty balistyczne.
Żołnierz zatrzymał się przed żelazną bramą i odwrócił się, by obserwować drogę, podczas gdy kobieta podeszła aż do drzwi wejściowych. Chwilę potem z domu wyszedł mężczyzna po sześćdziesiątce w jasnobrązowym garniturze. Kiwnięciem głowy przywitał się z ochroniarką. Prawie całkowicie wyłysiał, resztkę włosów miał siwą, a brodę – starannie przystrzyżoną. Wyglądał jak setki innych mężczyzn w mieście liczącym blisko ćwierć miliona, ale Nizar oglądał jego zdjęcia wiele razy. Natychmiast rozpoznał prezydenta Masura Hadada. Palec przesunął się na wygięty stalowy spust.
Idąca bezpośrednio przed Hadadem żołnierka zasłaniała Nizarowi cel. Zarówno ona, jak i stojący bliżej strażnik rozglądali się wokół, szukając potencjalnych zagrożeń, kiedy ich pryncypał przechodził przez mały ogród, kierując się w stronę bramy. Byli dobrze przeszkoleni i oddani, ale nieświadomi obecności zabójczego snajpera, który był gotów uderzyć w każdej chwili. Kobieta otworzyła bramę i stanęła z boku, przepuszczając Hadada przodem – Nizar miał czysty strzał. Zareagował natychmiast, wystrzeliwując pocisk kalibru 9 × 39 mm, kiedy tylko twarz prezydenta znalazła się w siatce celowniczej.
Pomimo tłumika i poddźwiękowej prędkości pocisku, w zamkniętej przestrzeni z tyłu ciężarówki strzał okazał się wyjątkowo głośny. Żeby ukryć rozbłysk lufy, Nizar trzymał broń poniżej szczeliny, więc większość fal dźwiękowych odbiła się od ścian prowizorycznej kryjówki. Stojący sto metrów dalej żołnierze usłyszeli jedynie przyprawiający o mdłości dźwięk ciężkiego metalu zatapiającego się w ciele. Nizar trafił do celu. Pełnopłaszczowy pocisk SP-5 przeszedł przez oko prezydenta Hadada i wyszedł z tyłu jego czaszki, wyrywając pokaźną ilość tkanki mózgowej.
Nizar nie zatrzymał się, by podziwiać swój strzał, bo wiedział, gdzie trafi, w momencie gdy pociągał za spust. Przełączył bezpiecznik nietypowego karabinu w tryb automatyczny i posłał grad pocisków w stronę kobiety, po czym wycelował w żołnierza. Prezydent dopiero upadł na ziemię, a już jego lojalni ochroniarze do niego dołączali, wili się w agonii i wykrwawiali. Nizar przesunął się w prawo, by mieć lepszy kąt strzału do kierowcy – ten właśnie wysiadał z auta, chcąc pomóc rannym towarzyszom oraz przywódcy. Kolejna seria z rosyjskiej broni położyła również jego, choć zanim utonął w kałuży własnej krwi, był jeszcze w stanie przeczołgać się za pojazd.
Nizar trzykrotnie powtórzył meldunek do rosyjskiej przenośnej radiostacji R-187P1. W przeważającej części Syrii łączność była do niczego, ale Ministerstwo Spraw Wewnętrznych dbało o to, żeby jego ludzie dysponowali najlepszym sprzętem, jaki mógł dostarczyć im ich wielkoduszny sojusznik. Kilka sekund później usłyszał serię gwałtownych wybuchów. Na jego rozkaz agenci zdetonowali rozmieszczone w strategicznych miejscach w mieście samochody pułapki. Eksplozje miały nie tylko spowodować znaczne straty wśród cywilów i wojskowych, lecz także stworzyć dywersję i umożliwić Nizarowi ucieczkę.
Zaczął wyczołgiwać się z kryjówki, zrzucając leżące przed nim pustaki na ziemię. Załadował nowy magazynek i trzymając broń w gotowości, zeskoczył z paki i ruszył do kabiny. Gdy kolejne wybuchy wstrząsały miastem, Nizar otworzył drzwi, oparł karabin o fotel pasażera i uruchomił kię.
Na własne oczy widział, jak spokojną Al-Hasakę ogarnia panika, a miasto zamienia się we wzburzone gniazdo szerszeni. Wycie syren, trąbienie klaksonów, samochody jadące w kierunku wybuchów i uciekające w przeciwną stronę, piesi – wśród których znajdowali się uchodźcy z osaczonych miast na południu – uciekający, gdzie tylko się dało. Ich mała demokratyczna utopia właśnie została zniszczona.
Nizar ostrożnie manewrował między autami a tłumem – nie dlatego że ci ludzie go obchodzili, po prostu nie chciał uszkodzić swojego jedynego środka transportu. Im bardziej oddalał się od centrum miasta, gdzie koncentrowały się wybuchy, tym spokojniejsza stawała się sytuacja. Kiedy znalazł się w pobliżu ronda, z którego zjeżdżało się na autostradę, ludzkie twarze wyrażały już raczej zaciekawienie niż strach. Zdenerwował się trochę na widok blokady wojskowej, ale odetchnął, gdy zobaczył, że zatrzymują jedynie jadących do miasta.
Wyjechawszy z wąskich ulic i minąwszy blokadę, przyspieszył i ruszył autostradą numer 7 na południe, zostawiając za sobą Al-Hasakę.
Bazylea, Szwajcaria Listopad
Niewielu ludzi zwracało się do Wasilija Andrienowa po nazwisku. Większość nazywała go „Pułkownikiem” – był to najwyższy stopień, jaki osiągnął przed upadkiem Związku Radzieckiego. Służbom wywiadowczym, które wiedziały o jego istnieniu, dał się poznać jako Władca Marionetek. To niezwykle trafne określenie było rezultatem służby w rosyjskim Głównym Zarządzie Wywiadowczym znanym powszechnie jako GRU. Jeśli w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych wybuchała jakaś rewolucja lub powstanie, dochodziło do morderstwa lub zamachu stanu, istniały spore szanse, że to właśnie Władca Marionetek pociągał za sznurki. Nikaragua, Afganistan, Angola, Mozambik – wszędzie było pełno odcisków palców jego oraz zespołu jego „doradców”.
Pech chciał, że Andrienow wypadł z łask obecnych rosyjskich władz i z powodu niepotwierdzonych podejrzeń dotyczących jego udziału w zabójstwie byłego ministra obrony musiał żyć jak wygnaniec. Bazylea, która była domem Pułkownika przez ostatnią dekadę, znajdowała się blisko ośrodków władzy w Europie Zachodniej i zapewniała mu prywatność. Polityka ekstradycyjna Konfederacji Szwajcarskiej również bardzo mu odpowiadała.
Andrienow lubił też mieszkać w pobliżu swojego pokaźnego majątku, który w całości zdeponował w najbezpieczniejszym banku na świecie, mieszczącym się przy tej samej ulicy co jego dom. Praca w GRU przysporzyła mu wielu wrogów, zarówno wśród rządów, jak i osób prywatnych, więc ograniczał podróże do całkowitego minimum. Kiedy ktoś tak bogaty jak Pułkownik potrzebował lekarza, bankiera lub prostytutki, to oni przyjeżdżali do niego.