James Reece. Prawdziwy wyznawca - Jack Carr - ebook

James Reece. Prawdziwy wyznawca ebook

Carr Jack

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Właśnie w tym momencie prawdziwy wyznawca szkoli się, żeby cię zabić. Nie obchodzi go nic poza celem. Pokona cię lub zginie.

Na jarmarku świątecznym w Londynie wybucha bomba. Liczba ofiar jest zatrważająca, gospodarka pogrąża się w chaosie. Co gorsza, zamach okazuje się tylko pierwszym z serii ataków wymierzonych w Zachód. Fala terroru stopniowo zalewa kolejne państwa. Kto pociąga za sznurki? I jaki jest jego motyw? A przede wszystkim: jak go powstrzymać?

CIA wpada na trop irackiego komandosa, który może dostarczyć Agencji kluczowych informacji na temat zamachów. Problem w tym, że jedynym człowiekiem, który go zna, jest najbardziej poszukiwany amerykański terrorysta. Rząd Stanów Zjednoczonych postanawia odnaleźć byłego operatora Navy SEALS, Jamesa Reece’a, i złożyć mu propozycję nie do odrzucenia. Wszystko po to, by powstrzymać prawdziwego wyznawcę, który lada moment spróbuje wypełnić misję swojego życia.

Najodleglejsze zakątki świata, międzynarodowe intrygi, podwójni agenci, mimowolni zdrajcy i śmiertelnie niebezpieczni zabójcy. Prawdziwy wyznawca to napakowany adrenaliną thriller polityczny, a Jack Carr zdecydowanie nie bierze jeńców.

To jest naprawdę dobre. Poważnie. Jack Carr i James Reece to mieszanka wybuchowa, akcja nie zwalnia nawet na moment, zagadka goni zagadkę, a całość jest tak autentyczna i prawdziwa, że rząd prawdopodobnie zakaże kolejnych wydań – także czytajcie, póki możecie!

Lee Child

Niesamowity, przemyślany, realistyczny i miejscami przerażający thriller, od którego nie mogłem się oderwać. Jack Carr i jego literackie alter ego, James Reece, robią dla gatunku świetne rzeczy – i wciąż mnie zaskakują!

Mark Greaney

Carr wygrywa w przedbiegach ze swoją międzynarodową intrygą, egzotycznymi sceneriami, wartką akcją i taktyczną autentycznością. (…) Przygotujcie się na niezapomnianą jazdę bez trzymanki, bo po przeczytaniu nowej powieści Carra to wy staniecie się PRAWDZIWYMI WYZNAWCAMI.

K. J. Howe

Cios za ciosem. Druga książka Carra to świetnie skonstruowany thriller z istotnymi refleksjami na temat coraz bardziej skomplikowanego świata międzynarodowego terroryzmu.

Kirkus Reviews

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 591

Oceny
4,5 (54 oceny)
33
17
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Szybka akcja ,wymaga skupienia żeby nadążyć za rozwojem sytuacji. A zakończenie...musi być trzecia część 👍 Pozazdrościć TAKICH przyjaciół. Polecam
10
zbych012

Nie oderwiesz się od lektury

bajera
00
Pelczarski_a

Nie oderwiesz się od lektury

bomba
00
coolturka

Całkiem niezła

Jack Carr jest mistrzem mocnych wstępów. Tym razem serwuje nam niezwykle brutalny zamach terrorystyczny w samym centrum Londynu. Jak się okazuje, jeden z wielu. W tym samym czasie Reece samotnie przemierza ocean w poszukiwaniu bezpiecznej przystani u swego afrykańskiego przyjaciela. Tam jako wytrawny myśliwy rozpocznie polowanie ma miejscowych kłusowników. Na kar­tach tej książki przy­glą­damy się nie tylko mozolnej i wyczerpującej fizycznie przeprawie Ja­me­sa, ale i sięgamy w głąb obserwując zachodzące w jego psychice procesy myślowe. Co może nadać cel życiu czło­wieka, który czuje się odpo­wie­dzial­ny za śmierć ro­dzi­ny i swo­ich towa­rzy­szy broni, zdra­dzo­nego przez kraj, któ­remu ślu­bo­wał lojal­ność? Jaka misja mo­gła­by spra­wić, by znowu chciał żyć? To opo­wieść o odku­pie­niu. To stu­dium psy­chiki czło­wieka, który zabi­jał dla swo­jego kraju, a potem w poszu­ki­wa­niu ze­msty prze­mie­nił się w ta­kie­go sa­me­go bun­tow­nika, z któ­rymi wal­czył. Czy można wtedy odn...
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00

Popularność




Przed­mowa

To opo­wieść o odku­pie­niu.

Praw­dziwy wyznawca to stu­dium psy­chiki czło­wieka, który zabi­jał dla swo­jego kraju, a potem w poszu­ki­wa­niu zemsty zerwał naj­święt­szą umowę spo­łeczną. Jeśli czło­wiek prze­mie­nił się w takiego samego bun­tow­nika, z któ­rymi wal­czył, to czy może odna­leźć spo­kój, cel i nauczyć się żyć od nowa?

To pyta­nia, z któ­rymi mie­rzą się wete­rani wojen w Iraku i Afga­ni­sta­nie, kiedy przy­go­to­wują się do odej­ścia ze służby. Czy znajdą nowy cel? Czy zro­zu­mieją swoją następną misję i czy będzie ona pro­duk­tywna, pozy­tywna, inspi­ru­jąca dla ota­cza­ją­cych ich ludzi?

Pro­ble­mów zwią­za­nych z prze­cho­dze­niem do życia w cywilu jest wiele i są one bar­dzo zło­żone: nie­ustanne zmiany bojowe od 11 wrze­śnia, wam­pi­rzy tryb funk­cjo­no­wa­nia za gra­nicą – ope­ro­wa­nie w nocy, łapa­nie kilku cen­nych godzin snu w ciągu dnia – poczu­cie winy po śmierci przy­ja­ciół i kole­gów z teamu, które drę­czy oca­la­łych, rany, które wywra­cają życie do góry nogami, ura­zowe uszko­dze­nia mózgu, stres poura­zowy. Czyn­niki te, w połą­cze­niu z uza­leż­nie­niem od środ­ków nasen­nych, nad­uży­wa­niem alko­holu i pro­ble­mami mał­żeń­skimi, two­rzą zabój­czą mie­szankę, po któ­rej trudno się pozbie­rać. Dla tych, któ­rzy spę­dzali życie w sta­nie nie­ustan­nie pod­wyż­szo­nej czuj­no­ści – bo nasze DNA deter­mi­nuje to jako konieczne do prze­trwa­nia i zwy­cię­że­nia na wysu­nię­tym poste­runku – odna­le­zie­nie nowej misji po odej­ściu z woj­ska może się oka­zać zada­niem bez­na­dziej­nym; team to rodzina, team to cel, team to dom. Bywa, że powrót do żon, dzieci, pie­luch, tre­nin­gów piłki noż­nej i ciek­ną­cych dachów bled­nie w porów­na­niu z adre­na­liną i kon­cen­tra­cją potrzeb­nymi do zapla­no­wa­nia ope­ra­cji oraz póź­niej­szego schwy­ta­nia lub zabi­cia klu­czo­wego celu.

Uzu­peł­ni­li­ście maga­zynki; wymie­ni­li­ście bate­rie w nok­to­wi­zo­rze, zamon­to­wa­li­ście latarkę i laser na broń; zatan­ko­wa­li­ście pojazdy; prze­stu­dio­wa­li­ście porzą­dek dnia waszego HVI, wie­cie, gdzie mieszka, zna­cie trasy do i z obiektu. Prze­ana­li­zo­wa­li­ście każdą ewen­tu­al­ność, każde poten­cjalne zagro­że­nie, jakie przy­szło wam do głowy. Wspar­cie powietrzne w ramach Połą­czo­nej Grupy Zada­nio­wej Ope­ra­cji Spe­cjal­nych będzie obser­wo­wać was przez łącze wideo z pre­da­tora albo samo­lotu wspar­cia bez­po­śred­niego AC-130. Siły szyb­kiego reago­wa­nia są w goto­wo­ści, by w każ­dej chwili przyjść z odsie­czą. Jeste­ście sku­pieni. Jeste­ście gotowi, a wasz team tylko czeka, żeby pocią­gnąć za spust. Jeste­ście czę­ścią naj­bar­dziej doświad­czo­nej, efek­tyw­nej i sku­tecz­nej maszyny do polo­wa­nia na ludzi, jaka kie­dy­kol­wiek powstała.

Próby odtwa­rza­nia takiego życia w sek­to­rze pry­wat­nym ska­zane są na nie­po­wo­dze­nie. Poszu­ki­wa­nie dresz­czyku z pola walki przez ope­ra­tora na fron­cie domo­wym może dopro­wa­dzić do anga­żo­wa­nia się w rze­czy bez­pro­duk­tywne i nie­zdrowe. Nowa misja i kon­struk­tywny cel to pod­stawa – ich wypeł­nie­nie i reali­za­cja muszą budzić poczu­cie bycia czę­ścią więk­szej cało­ści. Stare życie na zawsze pozo­sta­nie w nas, ale my musimy ruszyć naprzód.

Choć z pew­no­ścią prze­nika to moją twór­czość, nie jestem już frog­ma­nem. Zamiast tego eks­plo­ruję uczu­cia zwią­zane z cza­sem spę­dzo­nym w walce na stro­nach moich thril­le­rów poli­tycz­nych. Mam nadzieję, że praw­dziwe doświad­cze­nia przy­da­dzą głębi, per­spek­tywy i auten­tycz­no­ści całej histo­rii. Służba ojczyź­nie jako Navy SEALs – tym się zaj­mo­wa­łem. Czas prze­szły. Zamie­ni­łem kara­bi­nek M4 i kara­bin wybo­rowy na lap­topa i biblio­tekę, speł­nia­jąc życiowe marze­nie o pisa­niu powie­ści.

Na kar­tach Praw­dzi­wego wyznawcy przy­glą­dam się podob­nemu przej­ściu u mojego pro­ta­go­ni­sty, Jamesa Reece’a. Co może nadać cel życiu czło­wieka, który czuje się odpo­wie­dzialny za śmierć rodziny i swo­ich towa­rzy­szy broni, zdra­dzo­nego przez kraj, któ­remu ślu­bo­wał lojal­ność? Jaka misja mogłaby spra­wić, by znowu chciał żyć? Z podob­nymi pro­ble­mami mie­rzą się ci, któ­rzy wal­czyli w górach Hin­du­ku­szu oraz w dorze­czu Tygrysu i Eufratu w kolebce cywi­li­za­cji. Jeste­śmy sumą naszych minio­nych doświad­czeń. Klu­czowe jest to, jak prze­ku­jemy te doświad­cze­nia i wie­dzę w mądrość, z którą ruszymy naprzód.

„Pro­lo­giem prze­szłość jest”1. Słowa Wil­liama Sha­ke­spe­are’a z Burzy są wyryte rów­nież na pomniku przed Archi­wum Naro­do­wym w Waszyng­to­nie.

Jakie to praw­dziwe.

Jack CarrPark City, Utah18 grud­nia 2018

Choć jest to fik­cja lite­racka, moje dawne zaję­cie oraz zwią­zany z nim poziom dostępu do infor­ma­cji spra­wiają, że Praw­dziwy wyznawca musiał przejść przez pro­ces oceny w Biu­rze Publi­ka­cji i Bez­pie­czeń­stwa Depar­ta­mentu Obrony. Poprawki zostały wpro­wa­dzone do powie­ści zgod­nie z zale­ce­niami i pozo­stają zama­zane na czarno.

Na końcu zamiesz­czony został słow­nik ter­mi­nów.

Na temat popra­wek Depar­ta­mentu Obrony

W pew­nych frag­men­tach Praw­dzi­wego wyznawcy znaj­dzie­cie zama­zane słowa, zda­nia, cza­sem nawet całe aka­pity. To ustępy, które rzą­dowi cen­zo­rzy usu­nęli z powo­dów „bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego”.

Podob­nie jak w przy­padku Listy śmierci prze­ka­za­łem maszy­no­pis do Biura Publi­ka­cji i Bez­pie­czeń­stwa Depar­ta­mentu Obrony. Ocen­zu­ro­wa­nie poszcze­gól­nych infor­ma­cji jest o tyle zaska­ku­jące, że wszyst­kie są powszech­nie dostępne w publicz­nych doku­men­tach rzą­do­wych, bywają przed­mio­tem ogól­no­na­ro­do­wej debaty i nie mogłyby sta­no­wić żad­nego zagro­że­nia dla bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego. Depar­ta­ment Obrony począt­kowo wykre­ślił z powie­ści czter­dzie­ści cztery frag­menty, które zaczer­niono w pierw­szym wyda­niu. Po trwa­ją­cym sześć mie­sięcy pro­ce­sie odwo­ław­czym, pod­czas któ­rego przed­sta­wi­łem dostępne doku­menty jako uspra­wie­dli­wie­nie dla uży­cia przeze mnie tych infor­ma­cji, udało mi się wygrać w trzy­dzie­stu sied­miu przy­pad­kach. Te ocen­zu­ro­wane miej­sca z pierw­szego wyda­nia zostały przy­wró­cone w tym. Zain­te­re­so­wani czy­tel­nicy mogą teraz porów­nać ame­ry­kań­skie wyda­nia w twar­dej i mięk­kiej opra­wie i samo­dziel­nie oce­nić, czy poprawki były nad­uży­ciem wła­dzy rządu.

Insty­tut Kni­ghta na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia zaj­mu­jący się kwe­stiami wol­no­ści słowa na pod­sta­wie pierw­szej poprawki słusz­nie pod­waża kon­sty­tu­cyj­ność tego nie­po­trzeb­nie uciąż­li­wego i zbiu­ro­kra­ty­zo­wa­nego pro­cesu oceny. Ten sys­tem nie działa. Jest nad­mier­nie subiek­tywny i zależny od rzą­do­wych cen­zo­rów, jak widać na przy­kła­dzie odczer­nio­nych frag­men­tów Praw­dzi­wego wyznawcy.

Pierw­sza poprawka to serce naszej Karty praw. Jest pierw­sza nie bez powodu. Sta­nowi to, co nazy­wamy pra­wem natu­ral­nym. Nie jest to prawo „dane” nam przez rząd, toteż nie może zostać nam „ode­brane”. Pomimo że wol­ność słowa i prasy jest chro­niona przez Kon­sty­tu­cję, wąt­pię, by Depar­ta­ment Obrony zmo­dy­fi­ko­wał prze­sta­rzały pro­ces, który jest natu­ral­nym prze­dłu­że­niem pań­stwa nad­zoru. Koniec koń­ców nie cho­dzi tak naprawdę o to, czy wymie­ni­łem w powie­ści zmy­ślone tajne wię­zie­nia lub czy dałem fik­cyj­nej postaci prze­szłość w kon­kret­nej jed­no­stce woj­sko­wej. Cho­dzi o kon­trolę.

Jak napi­sa­łem w przed­mo­wie do Listy śmierci:

Kon­cen­tra­cja wła­dzy na szcze­blu fede­ral­nym pod pozo­rem tro­ski o bez­pie­czeń­stwo publiczne to trend, któ­rego powin­ni­śmy wystrze­gać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ogra­ni­cze­nia, nie­ważne jak stop­niowo wpro­wa­dzane, ozna­czają powolną śmierć wol­no­ści2.

Baw­cie się dobrze pod­czas lek­tury Praw­dzi­wego wyznawcy. I posta­raj­cie się zigno­ro­wać wyma­zane frag­menty albo nawet lepiej – spró­buj­cie odszy­fro­wać to, co rząd uznaje za tak wielką tajem­nicę. Założę się, że dacie radę, jeśli tylko będzie­cie czy­tać wystar­cza­jąco uważ­nie.

Jack CarrPark City, Utah19 listo­pada 2019

Pro­log

Lon­dyn, AngliaListo­pad

Ahmad posta­wił koł­nierz i zaklął. Ni­gdy nie lubił zimna, mimo że jego rodzinne Aleppo było dużo chłod­niej­szym miej­scem, niż wyda­wało się więk­szo­ści miesz­kań­ców Zachodu. Doszedł do wnio­sku, że poło­żone nad Morzem Śród­ziem­nym wybrzeże Włoch, zwłasz­cza latem, to raj, w któ­rym z chę­cią by się osie­dlił. Jed­nakże jego obecni sze­fo­wie potrze­bo­wali go w Lon­dy­nie. Sku­tym mro­zem, ponu­rym, zasy­pa­nym śnie­giem Lon­dy­nie. Tylko tym­cza­sowo, tak mu powie­dzieli; sześć mie­sięcy cięż­kiej harówy i trzy­ma­nia gęby na kłódkę, a potem będzie mógł zamiesz­kać, gdzie­kol­wiek zechce. Pla­no­wał wró­cić na połu­dnie i zna­leźć nor­malną pracę, a potem spro­wa­dzić rodzinę.

Tego wie­czoru jechał vanem. Cel: rynek w King­ston nad Tamizą w połu­dniowo-zachod­nim Lon­dy­nie. Ahmad nie wie­dział, co prze­wo­ził, i nie obcho­dziło go to, dopóki wszystko prze­bie­gało spraw­nie. Cokol­wiek wiózł, było cięż­kie. Czuł, jak hamulce z tru­dem wytrzy­mują cię­żar towaru za każ­dym razem, kiedy zatrzy­my­wał się na świa­tłach. Roz­krę­cił mak­sy­mal­nie ogrze­wa­nie dostaw­czego forda trans­ita i zapa­lił papie­rosa. Jechało się fatal­nie nawet jak na piąt­kowy wie­czór.

Wycią­gnął komórkę z kie­szeni: 19.46. Miał spory zapas, żeby dotrzeć na targ o cza­sie, ale pogoda spo­wal­niała wszystko, nie wspo­mi­na­jąc o całej masie kie­row­ców i pie­szych zmie­rza­ją­cych na jar­mark świą­teczny. Wszę­dzie widział ubrane cie­pło dzieci trzy­ma­jące za ręce rodzeń­stwo lub rodzi­ców. Od razu pomy­ślał o swo­jej rodzi­nie prze­by­wa­ją­cej w obo­zie dla uchodź­ców gdzieś w Tur­cji. Przy­naj­mniej nie byli już w Syrii.

Van wlókł się równo z pie­szymi, więc Ahmad zatrą­bił, by spró­bo­wać wyje­chać z tłumu. Nagle wci­snął hamulce i wstrzy­mał oddech – dziew­czynka w pucho­wej różo­wej kurtce wysko­czyła na ulicę tuż przed jego świa­tłami. Po chwili skrę­cił w lewo i wje­chał na rynek, po czym zapar­ko­wał pod adre­sem, który otrzy­mał wcze­śniej. Włą­czył świa­tła awa­ryjne. Wytę­żył wzrok, pró­bu­jąc dostrzec przez zama­rza­jące szyby, czy jest w dobrym miej­scu. Jego prze­ło­żeni byli bar­dzo sta­now­czy w kwe­stii dokład­nej loka­li­za­cji miej­sca roz­ła­dunku.

Plac z lotu ptaka miał kształt dużego trój­kąta. Van Ahmada stał u pod­stawy tego trój­kąta igno­ro­wany przez szczę­śliwy tłum zmie­rza­jący na targ. Dziel­nica han­dlowa była zatło­czona w nor­malne wie­czory, a w trak­cie wyda­rzeń takich jak to po pro­stu nie dało się przejść. Jakiś czas temu w sieci uka­zał się arty­kuł na temat nie­zwy­kłego jar­marku i rodziny z całego Lon­dynu oraz oko­licz­nych przed­mieść zje­chały, by zoba­czyć wszyst­kie atrak­cje na wła­sne oczy. Kupu­jący tło­czyli się przed witry­nami, sie­dzieli w kawiar­niach i pubach lub cho­dzili od budki do budki, w któ­rych sprze­da­wano wszystko: od cza­pek i sza­li­ków po grzane wino, gorące precle, dziadki do orze­chów, świą­teczne świecz­niki i tra­dy­cyjne drew­niane ozdoby. Z pokry­tymi śnie­giem stra­ga­nami oraz obwie­szoną świa­teł­kami gigan­tyczną cho­inką, która góro­wała nad wszyst­kim, jar­mark przy­po­mi­nał uro­kliwą alpej­ską wio­skę.

Ahmad rozej­rzał się, ale nie zoba­czył męż­czy­zny, który miał ode­brać ładu­nek.

Musieli utknąć w korku – pomy­ślał, kiedy zgod­nie z instruk­cjami wybie­rał numer i cze­kał na połą­cze­nie.

– Allo.

– Ana hina.

– Anta­ziru.

Połą­cze­nie się urwało. Ahmad spoj­rzał na ekran LCD, żeby spraw­dzić, czy to roz­mowa została prze­rwana, czy roz­mówca po pro­stu się roz­łą­czył. Wzru­szył ramio­nami.

Huk eks­plo­zji był ogłu­sza­jący. Po pokry­tym śnie­giem bruku prze­su­wały się setki zaku­po­wi­czów – ci, któ­rzy zna­leźli się naj­bli­żej vana, po pro­stu wypa­ro­wali w wybu­chu. Mieli szczę­ście. Sta­lowe odłamki, które umiesz­czone w ładunku wystrze­liły w tłum z siłą tysiąca min prze­ciw­pie­chot­nych, zabi­ja­jąc, oka­le­cza­jąc, roz­dzie­ra­jąc i tnąc wszystko na swo­jej dro­dze, uni­ce­stwia­jąc przy­szłe poko­le­nia, zanim nad­szedł ich czas. Bez­tro­skie bożo­na­ro­dze­niowe wyda­rze­nie prze­mie­niło się w strefę wojny rodem z naj­gor­szego kosz­maru. Dzie­siątki mar­twych i śmier­tel­nie ran­nych ludzi leżały pośród szczą­tek drew­nia­nych budek, tłu­czo­nego szkła, plą­ta­niny świa­te­łek i strza­ska­nych sto­łów.

Ci, któ­rzy byli w sta­nie i nie wpa­dli w szok wsku­tek fali ude­rze­nio­wej, ruszyli w stronę szczytu trój­kąt­nego placu, by jak naj­szyb­ciej uciec z miej­sca rzezi. Przej­ście już wcze­śniej było dość wąskie, a teraz zostało jesz­cze zawa­lone reszt­kami deko­ra­cji i budek popchnię­tych tam przez eks­plo­zję. W wydo­sta­niu się z placu nie poma­gały auta zapar­ko­wane tam mimo zakazu. Ludzka fala utknęła w wąskim gar­dle two­rzo­nym przez stra­gany, samo­chody i gru­zo­wi­sko, a spa­ni­ko­wany tłum napie­rał, prze­py­cha­jąc się do przodu jak pędzące na oślep bydło. Mło­dzi padali zadep­tani przez sta­rych, sil­niejsi porzu­cali słab­szych. Z początku w całym tym cha­osie nie­mal nikt nie zwró­cił uwagi na strzały.

Dwóch męż­czyzn, sto­ją­cych na pła­skich dachach zabu­do­wań po oby­dwu stro­nach prze­wę­że­nia, otwo­rzyło ogień z zasi­la­nych taśmowo kara­bi­nów maszy­no­wych PKM pro­duk­cji radziec­kiej. Poci­ski kali­bru 7,62 × 54 mm R oka­le­czały ciała, które napo­tkały na swej dro­dze. Stło­czeni w dole ludzie, z któ­rych wielu odnio­sło rany wsku­tek wybu­chu, nie mieli żad­nej szansy na ucieczkę. W tłu­mie pano­wał taki ścisk, że zabici nie padali na zie­mię, utrzy­my­wani przez innych w pio­nie jak poje­dyn­cze gałę­zie w wiązce. Napast­nicy połą­czyli taśmy amu­ni­cji, żeby nie prze­ła­do­wy­wać, a sta­lowy deszcz padał, dopóki strzel­com nie skoń­czyły się naboje. Wszystko trwało ponad minutę. Męż­czyźni porzu­cili bez­u­ży­teczną broń, lufy roz­grzały się do bia­ło­ści od cią­głego ostrzału, i zstą­pili w chaos. Tam gdzie jesz­cze przed paroma chwi­lami ulice wypeł­niała świą­teczna radość, bruk spły­wał krwią.

Na prze­glą­da­nych póź­niej nagra­niach z moni­to­ringu widać, jak zama­chowcy zaj­mują pozy­cje po prze­ciw­nych stro­nach placu, tak by zna­leźć się na dro­dze służb, które odpo­wie­dziaw­szy na wezwa­nie, jechały zająć się ran­nymi. Ukryci pośród zabi­tych, cze­kali ponad godzinę, by zde­to­no­wać pasy sza­hida, które mieli na sobie, i zabić poli­cjan­tów, stra­ża­ków, ratow­ni­ków i dzien­ni­ka­rzy, wpro­wa­dza­jąc ter­ro­ryzm w Euro­pie XXI wieku na zupeł­nie nowy poziom.

* * *

Ponad sie­dem­set kilo­me­trów na połu­dniowy wschód dalej Wasi­lij Andrie­now patrzył na rząd czte­rech ogrom­nych pła­skich moni­to­rów i podzi­wiał chaos. Wia­do­mo­ści mówiły o naj­bar­dziej śmier­cio­no­śnym zama­chu ter­ro­ry­stycz­nym w histo­rii Anglii. Tak wielu lon­dyń­czy­ków nie zgi­nęło w poje­dyn­czym wyda­rze­niu od cza­sów nalo­tów w 1940 roku. Liczba ofiar, która już prze­kro­czyła trzy­sta i cią­gle rosła, zda­wała się go nie obcho­dzić. A to, że połowę zabi­tych sta­no­wiły dzieci i że w Lon­dy­nie nie było wystar­cza­ją­cej liczby oddzia­łów ura­zo­wych, żeby pomóc wszyst­kim ran­nym, obcho­dziło go jesz­cze mniej.

W pokoju pano­wała kom­pletna cisza. Andrie­now lubił ciszę. Czy­tał paski prze­wi­ja­jące się u dołu ekranu, sącząc wódkę. Media dotarły na miej­sce, zanim ewa­ku­owano część ran­nych. Wozy trans­mi­syjne tylko pogor­szyły sytu­ację na zablo­ko­wa­nych już wcze­śniej dro­gach dojaz­do­wych i spo­wol­niły karetki nad­jeż­dża­jące z całego Lon­dynu zgod­nie z kry­zy­so­wymi pro­to­ko­łami bez­pie­czeń­stwa.

Pod­czas gdy zszo­ko­wani i prze­ra­żeni widzo­wie z całego świata oglą­dali to, co media szybko ochrzciły „bry­tyj­skim 11 wrze­śnia”, twarz Rosja­nina nawet nie drgnęła, jego oddech i tętno pozo­sta­wały w nor­mie. Prze­no­sił wzrok z jed­nego ekranu na drugi, prze­twa­rza­jąc infor­ma­cje nie­mal w taki sam spo­sób, jak prze­twa­rzała dane sto­jąca przed nim potężna maszyna. Nie byłoby w tym nic nad­zwy­czaj­nego, gdyby nie fakt, że to wła­śnie Wasi­lij Andrie­now był odpo­wie­dzialny za gru­dniową masa­krę na uli­cach Lon­dynu.

Ode­rwaw­szy wzrok od roz­gry­wa­ją­cego się na ścia­nie spek­ta­klu grozy, Andrie­now spoj­rzał na wła­sne cen­trum dowo­dze­nia na kom­pu­te­rze i upew­nił się, że odpo­wied­nie akcje miały zostać sprze­dane z auto­matu zaraz po otwar­ciu świa­to­wych giełd w ponie­dzia­łek rano. Usa­tys­fak­cjo­no­wany, że wszystko wyglą­dało tak, jak powinno, rzu­cił ostat­nie dłu­gie spoj­rze­nie na nowy Lon­dyn, który sam stwo­rzył, po czym poło­żył się wcze­śniej spać. Od ponie­działku Wasi­lij Andrie­now miał być nie­zwy­kle zamoż­nym czło­wie­kiem.

Ucieczka

Roz­dział 1

Na pokła­dzie Bit­ter HarvestOcean Atlan­tyckiListo­pad

Nie bez powodu mary­na­rze ama­to­rzy nie prze­mie­rzają Atlan­tyku, kiedy od pół­nocy nad­ciąga zima: taka wyprawa nie należy do naj­ła­twiej­szych. Kapi­tan Navy SEALs James Reece musiał przy­znać, że nieco bawił go fakt, że jako ofi­cer mary­narki miał prak­tycz­nie zerowe doświad­cze­nie w żeglu­dze po otwar­tych wodach. Zła wia­do­mość? Nie­spo­kojne morze spra­wiało, że prze­prawa była zarówno nie­bez­pieczna, jak i fizycz­nie wyczer­pu­jąca. Dobra wia­do­mość? Silne wia­try znacz­nie skró­ciły czas rejsu i zmniej­szyły szanse na jego wykry­cie. Przez kilka pierw­szych dni od wypły­nię­cia z Fishers Island u wybrzeży Con­nec­ti­cut Reece uczył się obsługi Bit­ter Harvest – jak nazwała nie­mal pięt­na­sto­me­trowy jacht Bene­tau Oce­anis rodzina, do któ­rej nale­żał, zanim go „poży­czył”. Z cza­sem kolejne obo­wiązki stały się mniej lub bar­dziej ruty­nowe. Trans­pon­der AIS łodzi został wyłą­czony przez wła­ści­cieli, żeby trud­niej było go namie­rzyć – jeśli ktoś w ogóle szu­kałby go pośrodku Atlan­tyku – ale wciąż dys­po­no­wał GPS-em Fore­trex 401 pro­duk­cji Gar­mina zamon­to­wa­nym na kol­bie kara­binka M4. Oszczę­dzał go, żeby nie wyczer­pać bate­rii, ale dzięki niemu oraz mapom pokła­do­wym i kom­pa­sowi był w sta­nie śle­dzić swoje postępy.

Nie było to ide­alne roz­wią­za­nie, ale zacho­wy­wał jako takie poję­cie o swoim poło­że­niu, poza tym wolał to niż korzy­sta­nie z gwiazd, które czę­sto cho­wały się za chmu­rami. Na jach­cie znaj­do­wała się rów­nież nie­wielka żeglar­ska biblio­teczka i nowo­cze­sny sek­stant, więc Reece spę­dzał czas wolny, dosko­na­ląc nowe umie­jęt­no­ści. Nie miał w gło­wie kon­kret­nego celu, nie myślał zresztą, że w ogóle go potrze­buje: śmier­telny guz mózgu, który nie­dawno u niego zdia­gno­zo­wano, powi­nien ode­słać go w zaświaty raczej prę­dzej niż póź­niej.

Jesz­cze kilka mie­sięcy temu Reece dowo­dził oddzia­łem nale­żą­cym do SEAL Team Sie­dem, któ­rego misja w Afga­ni­sta­nie zakoń­czyła się kata­strofą. Reece i jego team zostali celowo wysłani w zasadzkę przy­go­to­waną przez sko­rum­po­wa­nych ofi­ce­rów z ich wła­snego dowódz­twa. Jego ludzie, a póź­niej także cię­żarna żona i córka zostali zamor­do­wani, żeby ukryć efekty uboczne eks­pe­ry­men­tal­nego leku war­tego setki milio­nów dola­rów. Sze­roko zakro­jony spi­sek się­gał naj­wyż­szych szcze­bli wła­dzy w Waszyng­to­nie. Tym efek­tem ubocz­nym był wła­śnie guz mózgu rosnący w gło­wie Reece’a. W akcie zemsty wyru­szył na jed­no­oso­bową misję, zosta­wia­jąc za sobą szlak ciał pro­wa­dzący od wybrzeża do wybrzeża. Ale teraz był już na otwar­tym oce­anie, na dru­gim końcu świata, zosta­wiw­szy za sobą śmierć i znisz­cze­nie, które siał we wła­snej ojczyź­nie.

Wnę­trze Bit­ter Harvest zostało zapro­jek­to­wane z myślą o więk­szej licz­bie osób, toteż Reece miał pod pokła­dem mnó­stwo miej­sca. Pro­wiant wypeł­niał więk­szą część kam­buza i całą jedną kajutę. Widok ten koja­rzył mu się z nie­licz­nymi misjami szko­le­nio­wymi, w trak­cie któ­rych prze­by­wał na pokła­dzie sztur­mo­wych okrę­tów pod­wod­nych. Tamte jed­nostki mogły wytwa­rzać wła­sne czy­ste powie­trze i wodę; jedy­nym ogra­ni­cze­niem było poży­wie­nie. Mary­na­rze dosłow­nie cho­dzili po ładun­kach z jedze­niem, powoli wyja­da­jąc zapasy. Oprócz dwu­stu­li­tro­wego baku miał jesz­cze do dys­po­zy­cji pla­sti­kowe kani­stry z pali­wem przy­mo­co­wane do barie­rek na bur­cie. Mimo wszystko sta­rał się ogra­ni­czać jego zuży­cie do mini­mum.

Na zewnątrz hulał wiatr, więc żeby ste­ro­wać jed­nostką dzień i noc, ubie­rał się jak naj­cie­plej. Nawet po prze­stu­dio­wa­niu wska­zó­wek pro­du­centa nie­chęt­nie pole­gał na auto­pi­lo­cie NKE Marine Elec­tro­nics. Ten zresztą i tak wyma­gał, by poja­wiać się na pokła­dzie co dwa­dzie­ścia minut – według instruk­cji w spo­koj­nych warun­kach przy pię­ciu węzłach wła­śnie tyle dzie­liło żegla­rzy od hory­zontu. Za nim cza­iło się już nie­znane. Reece nie był pewien, ile czasu jesz­cze mu zostało, ale ponie­waż nie chciał umrzeć z zimna, obrał kurs mniej wię­cej na połu­dnie, w kie­runku Ber­mu­dów. Bóle głowy poja­wiały się i zni­kały w zupeł­nie przy­pad­ko­wych inter­wa­łach, ale pomi­ja­jąc brak porząd­nego snu, i tak czuł się cał­kiem nie­źle, co już dawno mu się nie zda­rzyło. Sam na morzu, nie potra­fił nie roz­my­ślać o kilku ostat­nich mie­sią­cach, o bru­tal­nej dro­dze, którą podą­żał wcze­śniej, a przez którą pły­nął teraz sam po Atlan­tyku. Całun gwiazd przy­po­mi­nał mu o jego córce Lucy, a nie­skoń­czone morze – o Lau­ren. Nocne niebo fascy­no­wało Lucy za każ­dym razem, kiedy udało im się uciec z zanie­czysz­czo­nej świa­tłem połu­dnio­wej Kali­for­nii, a Lau­ren od zawsze kochała wodę. Pró­bo­wał sku­pić się na szczę­śli­wych chwi­lach z dwiema oso­bami, które kochał naj­bar­dziej na świe­cie, ale rado­ści tam­tych wspo­mnień towa­rzy­szył ból nie do znie­sie­nia. Drę­czyła go wizja przed­wcze­snej i bru­tal­nej śmierci od kul kałasz­ni­ko­wów, które były prze­zna­czone dla niego, a które ścią­gnęła na nie finan­sowa i poli­tyczna machina. Ta sama, którą Reece zde­mon­to­wał kawa­łek po kawałku.

Z ukłu­ciem winy pomy­ślał o Katie. Los lub boska siła w ide­al­nym momen­cie posta­wiły na jego dro­dze Katie Bura­nek, dzien­ni­karkę śled­czą, która pomo­gła mu roz­wi­kłać sprawę spi­sku. Pod­czas ich krót­kiej przy­jaźni prze­trwali wspól­nie bar­dzo wiele, ale to, w jaki spo­sób się roz­stali, jego postę­po­wa­nie i ostat­nie słowa, nie dawały mu spo­koju. Zasta­na­wiał się, czy zro­zu­miała, czy może widziała w nim potwora, który w pogoni za zemstą nie zwa­żał na nic i na nikogo.

„Bra­ter­stwo” było ter­mi­nem czę­sto uży­wa­nym w teamach i kon­cep­cją, którą Reece w ostat­nich mie­sią­cach prze­te­sto­wał do gra­nic moż­li­wo­ści. Kiedy jego oddział wpadł w zasadzkę na zbo­czu afgań­skiej góry, stra­cił więk­szość towa­rzy­szy broni, a w ojczyź­nie został zdra­dzony przez jed­nego z naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Po śmierci rodziny i żoł­nie­rzy, gdy śmierć szep­tała mu do ucha, Reece stał się takim samym rebe­lian­tem jak ci, prze­ciwko któ­rym wal­czył przez ostat­nie szes­na­ście lat; stał się wła­snym wro­giem. Jak każdy rebe­liant potrze­bo­wał bez­piecz­nej przy­stani, w któ­rej mógłby odpo­cząć, przy­go­to­wać się, zapla­no­wać następny ruch. Musiał wró­cić do korzeni.

* * *

Ostat­nio jego naj­lep­szy przy­ja­ciel zja­wił się, kiedy Reece potrze­bo­wał go naj­bar­dziej: pomógł mu uciec z Nowego Jorku i dostar­czył go na Fishers Island, gdzie miał zabić ostat­nich spi­skow­ców z listy. Raife Hastings nie zawa­hał się, kiedy Reece potrze­bo­wał jego pomocy, ryzy­ku­jąc wszystko dla byłego kolegi z teamu i nie pro­sząc o nic w zamian.

Poznali się na boisku do rugby Uni­wer­sy­tetu Mon­tany jesie­nią 1995 roku. Reece grał jako środ­kowy ataku, a Raife jako wią­zacz, bez dwóch zdań naj­bar­dziej uzdol­niony zawod­nik w dru­ży­nie. We wcze­snych latach dzie­więć­dzie­sią­tych rugby wciąż jesz­cze cie­szyło się nie­wielką popu­lar­no­ścią wśród Ame­ry­ka­nów, więc wokół dys­cy­pliny wytwo­rzyła się zżyta spo­łecz­ność. Gra­cze żar­to­wali mię­dzy sobą, że byli ekipą do picia, która miała pro­blem z rugby.

Będący rok wyżej od Reece’a Raife wyglą­dał poważ­nie, jakby był dwa razy star­szy od wszyst­kich wokół. Lekki akcent, któ­rego Reece nie potra­fił umiej­sco­wić, suge­ro­wał pocho­dze­nie spoza Ame­ryki Pół­noc­nej. Reece’a szybko zmę­czyły tra­dy­cyjne stu­denc­kie imprezy i zauwa­żył, że Raife spę­dzał czas wolny albo w biblio­tece, czy­ta­jąc o hodowli dzi­kich zwie­rząt, albo wypra­wia­jąc się samot­nie jeepem scram­ble­rem na wędrówki po odlud­nych tere­nach Mon­tany.

Kiedy Reece doszedł do wnio­sku, że jego wyczyny na boisku pozwa­lają mu na spę­dza­nie czasu z kapi­ta­nem, posta­no­wił zary­zy­ko­wać. Na jed­nej ze słyn­nych imprez dru­żyny w domu Raife’a poza kam­pu­sem Reece pod­szedł do niego.

– Piwa? – zapy­tał Reece, prze­krzy­ku­jąc muzykę i wycią­ga­jąc w jego stronę czer­wony kubek napeł­niony przed momen­tem z kega na zewnątrz.

– Niee, stary, dzięki – odpo­wie­dział Raife, pod­no­sząc szklankę z czymś, co wyglą­dało Reece’owi na whi­sky.

– Nie­zły mulak – sko­men­to­wał Reece i wska­zał głową tro­feum. Poroże miało dobre ponad pół metra roz­pię­to­ści.

– A tak, świetne polo­wa­nie. Jesz­cze w parku, w Bre­aks. Stary, mądry jeleń.

– Stam­tąd jesteś?

– Aha, do Wini­fred mie­li­śmy prak­tycz­nie naj­bli­żej.

– Nie­sa­mo­wite miej­sce, ale nie do końca słyną z rugby. Skąd tak naprawdę pocho­dzisz?

Raife zawa­hał się, upił drinka i odpo­wie­dział:

– Rode­zja.

– Rode­zja? Zna­czy Zim­ba­bwe?

Raife pokrę­cił głową.

– Nie dla mnie.

– Dla­czego?

– Mark­si­stow­ski „rząd” odbiera rodzi­nom zie­mie, które nale­żały do nich od poko­leń. To dla­tego przy­je­cha­li­śmy do Sta­nów, ale byłem wtedy jesz­cze dziec­kiem.

– No tak, nie­wiele wiemy o tym, co tam się dzieje. Mój tata spę­dził tro­chę czasu w Afryce, zanim się uro­dzi­łem. Nie opo­wia­dał o tym za dużo, ale miał w gabi­ne­cie książkę na temat Selous Sco­uts, prze­czy­ta­łem ją w liceum. To byli twar­dziele.

– Sły­sza­łeś o nich? – Raife spoj­rzał na niego zasko­czony.

– Tak, mój tata był w woj­sku, słu­żył jako frog­man w Wiet­na­mie. Prze­czy­ta­łem każdą książkę na temat ope­ra­cji spe­cjal­nych, jaka wpa­dła mi w ręce.

– Mój tata był w Sco­utach, kiedy byłem mały – przy­znał Raife. – Pra­wie w ogóle go nie widy­wa­li­śmy, dopóki nie skoń­czyła się wojna.

– Serio? Nie­źle! Mojego taty też sporo nie było. Po mary­narce zaczął pra­co­wać dla Depar­ta­mentu Stanu.

Raife zer­k­nął podejrz­li­wie na kolegę z dru­żyny.

– Mulak, mówisz… Polu­jesz?

– Jeź­dzi­li­śmy z tatą, kiedy tylko mie­li­śmy szansę.

– No dobra, w takim razie możemy to zro­bić, jak należy. Wylej to – powie­dział, wycią­ga­jąc butelkę whi­sky z ety­kietą, któ­rej Reece nie znał. Nalał im na dwa palce.

– Za co wypi­jemy? – zapy­tał Reece.

– Mój tata zawsze mawia „za chło­pa­ków”, zostało mu jesz­cze ze Sco­utów.

– Brzmi dobrze. W takim razie za chło­pa­ków.

– Za chło­pa­ków – powtó­rzył Raife.

– Co to jest? – zapy­tał Reece zasko­czony tym, jak dobrze weszło.

– Mój tata dał mi ją, zanim tu przy­je­cha­łem. Three Ships, whi­sky z RPA. Chyba nie można jej tutaj dostać.

Ośmie­lony przez, jak się wyda­wało, począ­tek nowej przy­jaźni i whi­sky, zazwy­czaj powścią­gliwy Raife zaczął opo­wia­dać o dora­sta­niu w Afryce, o far­mie w kraju, który jesz­cze wtedy nazy­wał się Rode­zją, ich prze­pro­wadzce do RPA po woj­nie i osta­tecz­nej emi­gra­cji do Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Wybie­ram się jutro wcze­snym ran­kiem na polo­wa­nie. Mam licen­cję na łosia. Chcesz poje­chać?

– Jasne – odpo­wie­dział Reece bez waha­nia.

Następ­nego ranka o czwar­tej trzy­dzie­ści we dwóch ruszyli w drogę.

Reece szybko się zorien­to­wał, że kapi­tan dru­żyny rugby był poważ­nym myśli­wym, który tro­pił mulaki i łosie z takim samym zaan­ga­żo­wa­niem, jakim wyka­zy­wał się na zaję­ciach albo na boisku. Reece ni­gdy nie spo­tkał nikogo, kto tak instynk­tow­nie poru­szał się w świe­cie przy­rody; wyglą­dało to tak, jakby Raife był jego czę­ścią.

Na prze­ło­mie jesieni i zimy wyru­szali w czwar­tek po zaję­ciach i polo­wali od świtu do zmierz­chu, mając łuki blocz­kowe i mini­ma­li­styczny sprzęt kem­pin­gowy. Raife zawsze parł dalej od szlaku, głę­biej w las, wyżej pod górę. Rzadko kiedy roz­ma­wiali, żeby nie pło­szyć zwie­rzyny o wyczu­lo­nych zmy­słach, i wkrótce potra­fili odczy­ty­wać swoją mowę ciała, sygnały dawane rękami, deli­katne zmiany w wyra­zie twa­rzy.

W trak­cie jed­nej z wypraw na dnie kanionu Reece ustrze­lił potęż­nego łosia. Ściem­niało się. Była nie­dziela wie­czór, a następ­nego ranka oby­dwaj mieli zaję­cia, któ­rych nie mogli opu­ścić. Uwi­jali się szybko, w świe­tle lata­rek czo­ło­wych opra­wili samca, a póź­niej nosili go na ple­cach – przy każ­dej run­dzie ich ple­caki ważyły po pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów. Przez trzy godziny wyno­sili mięso z dna kanionu z powro­tem na szlak, zosta­wiali je tam i wra­cali po resztę. Trwało to całą noc i nawet na chwilę nie zmru­żyli oka. Do sali zaję­cio­wej weszli w ubra­niach pokry­tych sko­rupą wyschłego potu i krwi. Nawet w Mon­ta­nie wywo­łało to zdzi­wione spoj­rze­nia ze strony wykła­dow­ców i kole­gów. Przez to, jak wyglą­dali tam­tego dnia, dostali przy­do­mek „Bra­cia Krwi”, który towa­rzy­szył im przez resztę stu­diów.

By prze­cho­wać tak ogromną ilość mięsa, którą upo­lo­wali w trak­cie sezonu, Raife doku­pił do garażu dodat­kową zamra­żarkę skrzy­niową. W zim­niej­sze dni dopro­wa­dzali do per­fek­cji sztukę przy­rzą­dza­nia dzi­czy­zny. O ich „mię­snych ucztach” zro­biło się gło­śno, a przy­no­szone przez zna­jo­mych ze stu­diów dodatki i desery towa­rzy­szyły polę­dwi­com z łosia, pie­czo­nemu jele­niowi czy kaczym pier­siom, które Bra­cia Krwi skru­pu­lat­nie przy­go­to­wali. Ilo­ści wypi­tego alko­holu domo­wej roboty nikt ni­gdy nie pod­li­czył.

Wio­sną Reece odwie­dził ran­czo rodziny Raife’a nie­da­leko Wini­fred i był zasko­czony roz­le­gło­ścią nale­żą­cych do niej tere­nów. Nie to, że były jakoś prze­sad­nie ogromne, ale Hasting­som wyraź­nie się powo­dziło. To wyja­śniało jeepa Raife’a i jego miesz­ka­nie poza kam­pu­sem. Pan Hastings zdra­dził Reece’owi, że dbać o bydło nauczył się jesz­cze w Rode­zji. W Afryce nie zawsze mieli oka­zję kupo­wać dro­gie, dobrze odży­wione krowy i czę­sto musieli bar­dziej trosz­czyć się o słabe lub chore sztuki. Pod­czas gdy inni ran­cze­rzy z Mon­tany licy­to­wali wysoko, a ich nad­we­rę­żone przez ceny bydła budżety były podatne na każde wah­nię­cie rynku, Hasting­so­wie kupo­wali mniej atrak­cyjne zwie­rzęta i popra­wiali ich kon­dy­cję, po czym sprze­da­wali dro­żej, niż kupili. Inni ran­cze­rzy musieli odsprze­da­wać wła­sne grunty po kawałku, a Hasting­so­wie mieli solidne zabez­pie­cze­nie finan­sowe i mogli kupo­wać kolejne skrawki ziemi po śmiesz­nie niskich cenach – nie po to, żeby hodo­wać wię­cej bydła, lecz żeby zdy­wer­sy­fi­ko­wać wła­sne zasoby. Nowe tereny pozwa­lały na orga­ni­za­cję komer­cyj­nych polo­wań, a sama zie­mia nie­ustan­nie zyski­wała na war­to­ści. Cie­szyli się repu­ta­cję rodziny, która zna się na biz­ne­sie i upra­wach.

Przez następne trzy lata Bra­cia Krwi byli nie­roz­łączni: jesie­nią polo­wali, zimą jeź­dzili na nar­tach, wio­sną upra­wiali wspi­naczkę lub pły­wali kaja­kami. To w trak­cie wizyty u rodziny Reece’a w Kali­for­nii Raife pod­jął decy­zję o wstą­pie­niu do mary­narki. Jego ojciec zaszcze­pił mu poczu­cie głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści wobec przy­bra­nej ojczy­zny, a ich rodzinna służba w woj­sku w trak­cie wojny rode­zyj­skiej czy­niła z tego poko­le­niowe zobo­wią­za­nie. Kiedy ojciec Reece’a opo­wie­dział mu, że szko­le­nie SEAL­sów jest jed­nym z naj­trud­niej­szych kie­dy­kol­wiek wymy­ślo­nych przez woj­sko, Raife zde­cy­do­wał, że spró­buje swo­ich sił w cięż­kiej pró­bie zna­nej jako BUD/S.

Bra­cia Krwi roz­sta­wali się tylko latem, kiedy Raife wyjeż­dżał do Zim­ba­bwe, gdzie pra­co­wał na rodzin­nej far­mie. Ojciec chciał, żeby miał kon­takt ze swo­imi korze­niami, dla­tego posy­łał go do swo­jego brata, żeby Raife poma­gał przy safari. Wśród myśli­wych i tro­pi­cieli, któ­rych zdol­no­ści oraz instynkt w odczy­ty­wa­niu śla­dów zwie­rząt gra­ni­czyły z nad­przy­ro­dzo­nymi, Raife czuł się prak­tycz­nie jak wśród swo­ich. To wła­śnie przy nich młody Hastings mógł dosko­na­lić swoje umie­jęt­no­ści w afry­kań­skiej dzi­czy i szli­fo­wać miej­scowy język shona.

W któ­reś waka­cje Reece pole­ciał do Zim­bawe i spę­dził mie­siąc, pra­cu­jąc w buszu razem z przy­ja­cie­lem. Byli naj­młodsi w obo­zie, więc do ich obo­wiąz­ków nale­żała zmiana opon, dba­nie o tere­nówki i poma­ga­nie przy skó­ro­wa­niu. Pod koniec przed­ostat­niego tygo­dnia wizyty Reece’a wujek Raife’a pod­szedł do nich po szcze­gól­nie cięż­kim dniu spę­dzo­nym w tere­nie. Wrę­czył im żółty doku­ment upo­waż­nia­jący do zapo­lo­wa­nia na zwie­rzynę prze­zna­czoną do odstrzału przez bio­lo­gów zarzą­dza­ją­cych pla­nem ochrony zaso­bów natu­ral­nych, któ­rej klienci nie zabili w trak­cie sezonu. Nad­szedł czas, by chłopcy z Mon­tany zapo­lo­wali i zaopa­trzyli w mięso wiel­kie chłod­nie, z któ­rych dostar­czano żyw­ność set­kom pra­cow­ni­ków zatrud­nia­nych przez Hasting­sów przy upra­wie tyto­niu, hodowli bydła i safari.

– Weź­cie cru­isera i tro­pi­ciela. Dowo­dzi­cie. Tylko tego nie spie­prz­cie, dobra?

* * *

Ude­rze­nie zim­nego wia­tru wyrwało Reece’a ze wspo­mnień. Spoj­rzał ponad hory­zont. Czy niebo rano było czer­wone? Coś w wyglą­dzie nad­cią­ga­ją­cej burzy go zanie­po­ko­iło. Sztorm mógł być jesz­cze gor­szy niż ten, przez który prze­pły­nął na początku podróży. Szybko nało­żył płaszcz prze­ciw­desz­czowy i upew­nił się, że wszystko odpo­wied­nio zabez­pie­czył. Wykształ­cił w sobie nawyk obwią­zy­wa­nia się linką bez­pie­czeń­stwa, kiedy prze­by­wał na pokła­dzie, i teraz spraw­dził tylko, czy był przy­mo­co­wany z dwóch stron. Gdy nadej­dzie burza, opu­ści nieco żagle, by prze­trwać sztorm, ale na razie chciał jesz­cze w pełni wyko­rzy­stać wiatr. Zszedł na dół, by zapa­rzyć kawę; zapo­wia­dała się długa noc.

Kiedy front ude­rzył, nie miał lito­ści. Daszek chro­nił kok­pit przed desz­czem, ale Reece i tak prze­mókł do suchej nitki. Opu­ścił i zło­żył żagle, żeby uchro­nić je przed sza­le­jącą wichurą, więc łódź poru­szała się teraz napę­dzana jedy­nie sil­ni­kiem. Doświad­czony żeglarz potra­fiłby okieł­znać potęgę sztormu, ale Reece nie miał pew­no­ści, czy dodat­kowe przy­spie­sze­nie było warte takiego ryzyka. Nie zawra­cał sobie też głowy nawi­ga­cją; jego celem było prze­trwa­nie i wypro­wa­dze­nie jachtu na spo­kojne wody bez poważ­niej­szych uszko­dzeń. Będzie się mar­twił, gdzie jest, jeśli prze­żyje. Niebo pociem­niało, a ocean kotło­wał się wście­kle; naj­bar­dziej dener­wo­wało go, że nie potrafi prze­wi­dzieć kolej­nej potęż­nej fali.

Pamięć pod­su­nęła Reece’owi wspo­mnie­nie nie­spo­koj­nego morza sprzed lat, kiedy mknął w kie­runku zbior­ni­kowca klasy trze­ciej w pół­noc­nym rejo­nie Zatoki Per­skiej. Wtedy rów­nież było ciemno, tuż po pół­nocy, bojowa łódź sztur­mowa pro­wa­dzona przez doświad­czo­nych ster­ni­ków z Teamu Dwu­na­stego pły­nęła naj­krót­szą drogą przez irań­skie wody. W tam­tym momen­cie Reece’a ota­czali naj­lepsi spe­cja­li­ści w branży, teraz był sam.

Choć jego rodzina wywo­dziła się z wikin­gów zamiesz­ku­ją­cych dawną Danię, Reece doszedł do wnio­sku, że wro­dzone pre­dys­po­zy­cje do żeglugi zani­kły na prze­strzeni wie­ków. Woda prze­le­wała się przez ster­burtę, ale pompy zęzowe dzia­łały bez zarzutu, pil­nu­jąc, by Bit­ter Harvest pozo­sta­wał suchy pod pokła­dem. Wiatr i woda rzu­cały jach­tem jak zabawką, a Reece był zdany na łaskę żywio­łów oraz umie­jęt­no­ści szkut­ni­ków. Nawet na tak nowo­cze­snej jed­no­stce warunki były prze­ra­ża­jące. Reece wyobra­ził sobie przod­ków z pół­nocy, któ­rzy prze­pra­wiali się przez morza w otwar­tych drew­nia­nych łodziach, i doszedł do wnio­sku, że na pewno byli dużo bar­dziej uzdol­nieni od niego. Z dłu­gimi wło­sami i brodą mokrą od desz­czu i mor­skiej wody musiał jed­nak przy­znać, że odna­la­złby się na jed­nym z ich lang­ski­pów. Zasta­na­wiał się, jaką ofiarę zło­ży­liby w tej chwili, by zaskar­bić sobie przy­chyl­ność Ägira, nor­dyc­kiego mor­skiego bóstwa, który uwiel­biał wcią­gać ludzi oraz ich statki w głę­biny.

Kiedy Reece myślał, że ocean nie może być już bar­dziej wzbu­rzony, sztorm przy­brał na sile. Łódź powę­dro­wała w górę, a świa­tło bły­ska­wicy roz­ja­śniło ocean. Przez uła­mek sekundy był pewny, że to nie nowo­twór go zabije; mknął pro­sto w górę po grzbie­cie fali, która wzno­siła się ponad maszt jachtu.

Jak w kolejce gór­skiej łódź zatrzy­mała się na szczy­cie, po czym runęła w dół. Reece poczuł się jak w sta­nie nie­waż­ko­ści. Obu­rącz mocno chwy­cił wyko­nane ze stali nie­rdzew­nej koło ste­rowe i przy­go­to­wał się na ude­rze­nie, wyda­jąc zwie­rzęcy okrzyk. Ważący ponad tonę Bit­ter Harvest grzmot­nął w czarną toń z ogłu­sza­ją­cym hukiem, a Reece ude­rzył o koło z taką siłą, że stra­cił przy­tom­ność.

Zimna fala roz­bry­zgnęła się o nad­bur­cie i wyrwała go z omdle­nia. Zorien­to­wał się, że leży na pokła­dzie mię­dzy sta­no­wi­skami ste­row­ni­czymi, z twa­rzą pul­su­jącą od ude­rze­nia. Instynk­tow­nie pod­niósł dło­nie i zoba­czył krew, która nie­mal natych­miast zro­biła się prze­zro­czy­sta od desz­czu. Miał roz­ciętą głowę i zła­many nos, ale wciąż żył; kil wytrzy­mał. Z tru­dem wstał i zajął miej­sce przy kole ste­ro­wym. Krew spły­wała mu do oczu, ale i tak zbyt wiele by nie zoba­czył. Sku­pił się na tym, by kom­pas wska­zy­wał połu­dnie; musiał jak naj­szyb­ciej prze­pły­nąć przez burzę. Warunki nie popra­wiły się zbyt­nio, ale chyba też się nie pogor­szyły. Miał nadzieję, że potężna fala, na któ­rej się prze­je­chał, była punk­tem kul­mi­na­cyj­nym sztormu. Być może się przy­zwy­cza­jał, ale wyglą­dało na to, że pogoda nieco się uspo­kaja. Przez kilka następ­nych godzin Reece ście­rał krew z oczu, dbał o pra­wi­dłowy kurs, popra­wiał takie­lu­nek i ponow­nie ście­rał krew. Nos miał obo­lały, a otwarta rana na czole szczy­pała od sło­nej piany nie­sio­nej przez bez­li­to­sne wia­try Atlan­tyku.

Roz­dział 2

Save Val­ley Zim­ba­bwe, Afryka Sier­pień 1998

Tego ranka Reece zastrze­lił impo­nu­ją­cego samca kudu, anty­lopę z poskrę­ca­nymi rogami znaną powszech­nie, ze względu na swoją nie­uchwyt­ność, jako „szary duch”. On, Raife i tro­pi­ciel podą­żali jego tro­pem od świtu, aż stary byk w końcu popeł­nił błąd i przy­sta­nął, żeby zoba­czyć, co go goni. Zała­do­wa­nie nie­mal trzy­stu­ki­lo­gra­mo­wego zwie­rzę­cia na pikapa oka­zało się pew­nym wyzwa­niem, ale dzięki pomy­sło­wo­ści tro­pi­cieli i wcią­garce cru­isera jakoś im się to udało. Kiedy wra­cali na ran­czo, na twa­rzach mieli bez­tro­skie uśmie­chy mło­dych ludzi. Pro­wa­dził Raife, na sie­dze­niu obok sie­dział Gona, młod­szy tro­pi­ciel, a Reece i star­szy tro­pi­ciel jechali na pace, popi­ja­jąc piwo i roz­ko­szu­jąc się pięk­nym wido­kiem.

Za zakrę­tem, gdzie było już widać dom, Raife od razu zauwa­żył, że coś było nie tak. Na równo przy­strzy­żo­nym traw­niku stały trzy poobi­jane pikapy, a grupa kilku męż­czyzn roz­pro­szyła się po placu – więk­szość z nich była uzbro­jona. Raife ruszył pro­sto w kie­runku samo­cho­dów i zatrzy­mał się przed nie­zna­jo­mymi.

Sie­dząc z tyłu, Reece czuł się wysta­wiony. Przy­glą­dał się gru­pie, która zacho­wy­wała się wrogo, i zasta­na­wiał, co się dzieje. Poli­czył męż­czyzn, poli­czył, ilu z nich ma broń na widoku, i spoj­rzał na sztu­cer spo­czy­wa­jący w sto­jaku tuż obok jego kolan. Z mate­ma­tyki nie wyni­kało nic dobrego.

Raife ode­zwał się do intru­zów w shona, ale ci go zigno­ro­wali. Tro­pi­ciele sku­lili się w swo­ich sie­dze­niach jak zbite psy, wbili spoj­rze­nia pod nogi. Przez ostatni mie­siąc Reece nauczył się ufać ich osą­dowi i stwier­dził, że nawią­zy­wa­nie kon­taktu wzro­ko­wego z gośćmi nie było dobrym pomy­słem.

Ubrani byli róż­nie: od koszu­lek pił­kar­skich po zno­szone koszule. Wyglą­dało na to, że ich mun­du­rem był brak mun­duru. Więk­szość wyglą­dała na nasto­lat­ków, mogli być tuż po dwu­dzie­stce; byli uzbro­jeni w zbie­ra­ninę kałasz­ni­ko­wów, strzelb, podob­nych do maczet pang i pod­nisz­czo­nych sta­rych sztu­ce­rów. Reece nie miał poję­cia, kim byli, ale widział, że nie wyglą­dali na zado­wo­lo­nych. Po kilku chwi­lach wuj Raife’a wyszedł z domu w towa­rzy­stwie męż­czy­zny mniej wię­cej w jego wieku. W prze­ci­wień­stwie do reszty tam­ten miał nad­wagę i był dobrze ubrany. Nosił ray bany i fio­le­tową jedwabną koszulę z krót­kimi ręka­wami. Z szyi zwi­sał mu gruby złoty łań­cuch, a na sto­pach miał coś, co wyglą­dało jak moka­syny z kro­ko­dy­lej skóry. Gru­bymi palu­chami wyjął z ust na wpół wypa­lo­nego papie­rosa, pstryk­nął nie­do­pał­kiem w bok, po czym prze­szedł powoli po weran­dzie Hasting­sów, jakby nale­żała do niego. Naj­wy­raź­niej to on był sze­fem.

Młodsi męż­czyźni oży­wili się na jego widok, a ich pew­ność sie­bie i agre­sywne zacho­wa­nie tylko przy­brały na sile. On był alfą, oni jego watahą. Ruszył pro­sto w kie­runku bia­łego pikapa, a jego banda podą­żyła za nim. Zigno­ro­wał Reece’a i pod­szedł do okna od strony kie­rowcy, mówiąc w shona coś, czego Reece nie rozu­miał. Na spo­kojną odpo­wiedź Raife’a w jego ojczy­stym języku gruby wycią­gnął i odbez­pie­czył pisto­let. Ojciec Reece’a miał w kolek­cji taki sam – brow­ning hi-power kali­bru dzie­więć mili­me­trów. Pod­niósł lufę na wyso­kość głowy Raife’a, palec spo­czął leni­wie na spu­ście. Reece zer­k­nął na sztu­cer, wie­dząc, że nie zdą­żyłby się­gnąć po niego na czas. Jesz­cze ni­gdy w życiu nie czuł się tak bez­radny. Zde­cy­do­wał, że jeśli Raife zosta­nie zastrze­lony, jego zabójca zgi­nie wkrótce po nim.

Wyda­wało się, że męż­czy­zna trzy­mał ten pisto­let w nie­skoń­czo­ność, złota bran­so­letka zwi­sała luźno ze spo­co­nego nad­garstka; w gło­wie Reece’a cała ta scena roz­gry­wała się jak w zwol­nio­nym tem­pie. Sie­dzący obok niego tro­pi­ciel mam­ro­tał cichą modli­twę, a Reece nagle zaczął się zasta­na­wiać, jaką reli­gię wyznaje. Wujek Raife’a stał jakieś dzie­sięć metrów dalej i nie mógł w żaden spo­sób powstrzy­mać uzbro­jo­nego oprawcy.

Męż­czy­zna w końcu zbli­żył się do Raife’a, a zło roz­bły­sło w jego oczach. Wyszep­tał „paf” i pod­niósł lufę w uda­wa­nym odrzu­cie. Wybuch­nął gar­dło­wym śmie­chem, brzuch trząsł mu się pod drogą koszulą, a gdy odwró­cił się do swo­ich ludzi, ci zawtó­ro­wali mu, wystrze­li­wu­jąc w czy­ste nie­bie­skie niebo poci­ski, które miały budzić strach. Męż­czy­zna wyko­nał jeden ruch pisto­le­tem i po chwili wszy­scy wsia­dali już do aut; któ­ryś przy­trzy­mał sze­fowi otwarte drzwi od strony pasa­żera, kiedy ten pako­wał swoje potężne ciel­sko na fotel.

Koła pika­pów zabuk­so­wały, kiedy odje­chali, zosta­wiw­szy na traw­niku głę­bo­kie czer­wone bruzdy. Rich Hastings pokrę­cił głową, prze­kli­na­jąc uzbro­joną hołotę.

– Cho­lerne sukin­syny!

Raife wysiadł z wozu i sta­nął obok wuja, pozor­nie nie­wzru­szony otar­ciem się o śmierć.

– Kto to, u dia­bła, był, wuju?

– Wete­rani – wark­nął.

– Wete­rani? Ci goście są za mło­dzi, żeby cho­ciaż uro­dzić się w koń­cówce wojny.

– Tak na sie­bie mówią. Nie mają nic wspól­nego z wojną. Mugabe i jego ludzie pod­trzy­mują rewo­lu­cyjną reto­rykę, żeby nikt nie zauwa­żył, jak okra­dają ten kraj w biały dzień. To banda zło­dziei, po pro­stu. Szan­ta­ży­ści.

– Czego chcieli?

– Pie­nię­dzy, oczy­wi­ście. W końcu zażą­dają całej farmy, ale na razie zado­wa­lają się spła­tami. Chciał­bym powy­strze­lać tych drani, ale na to liczy rząd. Przy­sy­łają bandy, żeby nękały wła­ści­cieli, wie­dząc, że jeśli sta­wimy opór, będą mogli wezwać mię­dzy­na­ro­dowe media i krzy­czeć o kolo­nia­li­zmie. Poza tym jeśli im się posta­wię, przed zmro­kiem czeka mnie oblę­że­nie.

– A co z poli­cją? – wtrą­cił Reece. Młody Ame­ry­ka­nin nie potra­fił zro­zu­mieć tego, co się dzieje.

– Poli­cja? Poli­cja praw­do­po­dob­nie powie­działa im, jak tu doje­chać. Nie, chłopcy, nie możemy zro­bić zbyt wiele poza zapła­ce­niem hara­czu i trzy­ma­niem się tak długo, jak się da. Nawet jutro mógł­bym wyje­chać do Sta­nów i pra­co­wać dla two­jego ojca, Raife, ale co sta­łoby się z tym miej­scem? Ta farma była w naszej rodzi­nie od stu pięć­dzie­się­ciu lat. Nie zamie­rzam jej porzu­cić. Zatrud­niamy ponad setkę ludzi. Myśli­cie, że ci dra­nie się o nich zatrosz­czą? Chry­ste, pro­wa­dzimy tu nawet wła­sną szkołę.

Jako dwu­dzie­sto­la­tek Reece nie wie­dział, co o tym wszyst­kim myśleć, ale zorien­to­wał się, że pocho­dzi z zupeł­nie innego kręgu kul­tu­ro­wego. Po jed­nej stro­nie znaj­do­wali się rdzenni miesz­kańcy i wybrany przez nich przy­wódca, któ­remu więk­szość świata przy­zna­wała demo­kra­tyczny man­dat, choć poja­wiały się już pogło­ski na temat znik­nięć i mor­derstw tych, któ­rzy sprze­ci­wili się umac­nia­ją­cemu swą pozy­cję dyk­ta­to­rowi. Po dru­giej – rodziny, które od ponad pół wieku legal­nie i z przy­zwo­le­niem korony bry­tyj­skiej pro­wa­dziły gospo­dar­stwa zgod­nie z przy­zna­nymi im pra­wami wła­sno­ści. Oby­dwie strony wie­rzyły, że prawo było po ich stro­nie, i żadna nie zamie­rzała ustą­pić. Dla mło­dego Ame­ry­ka­nina były to warunki, w któ­rych mogło dojść do wojny.

Roz­dział 3

Na pokła­dzie Bit­ter Harvest Ocean Atlan­tycki Listo­pad

Burza została w tyle, zabój­czy wcze­śniej ocean uspo­koił się, woda była jedy­nie nieco wzbu­rzona. Włą­czył GPS, żeby spraw­dzić loka­li­za­cję. Sztorm na szczę­ście zepchnął go na połu­dnie, zde­cy­do­wał się więc na roz­sta­wie­nie żagli, żeby oszczę­dzić paliwo. Gdy wszystko było już mniej wię­cej pod kon­trolą, Reece uru­cho­mił ana­lo­go­wego auto­pi­lota i zszedł na dół. Miał wra­że­nie, że od jego ostat­niej wizyty pod pokła­dem minęło dobre kilka dni. Popa­trzył w lustro i wybuch­nął śmie­chem na widok zmal­tre­to­wa­nej postaci, która odwza­jem­niła spoj­rze­nie. Roz­cię­cie na czole prze­stało krwa­wić, ale praw­do­po­dob­nie potrze­bo­wał szwów; kilka pasków do zamy­ka­nia ran powinno zała­twić sprawę. Oczy miał opuch­nięte od zła­ma­nego nosa, a policzki zaczy­nały już sinieć. Prze­mo­czone włosy zwi­sały teraz strą­kami do szyi. Obmył twarz w umy­walce, osu­szył głowę i prze­brał się w suche ubra­nie. W apteczce zna­lazł to, czego szu­kał: ban­daże oraz ibu­pro­fen.

Zaraz potem poczuł głód. Wszystko wska­zy­wało na to, że zapasy żyw­no­ści go prze­żyją, ale powoli miał już dość mro­żo­nek i kon­serw. Otwo­rzył pla­sti­kowy pojem­nik z oreo i zjadł od razu dwa, szybki zastrzyk cukru powi­nien zała­twić sprawę. Nie miał siły, żeby ugo­to­wać sobie coś porząd­nego, więc pod­grzał w mikro­fa­lówce ramen z torebki. Wło­żył do ust wide­lec z maka­ro­nem i natych­miast tego poża­ło­wał. Z popa­rzo­nym pod­nie­bie­niem nabie­rał gorącz­kowo powie­trza, żeby ostu­dzić gorące jedze­nie. Pogrze­bał w misce, a jego wycień­czony mózg wahał się mię­dzy chę­cią naje­dze­nia się a obawą przed kolej­nym popa­rze­niem. Osta­tecz­nie głód zwy­cię­żył, a Reece dmu­chał wście­kle na każdy kolejny kęs. Zanim maka­ron porząd­nie ostygł, miska była już pusta.

Napił się wody i wyszedł na pokład, by spraw­dzić, jak wygląda sytu­acja. Zado­wo­lony, że wszystko szło zgod­nie z pla­nem, usta­wił timer, żeby obu­dził go za dwie godziny, i padł twa­rzą na koję w głów­nej kabi­nie.

* * *

Reece ste­ro­wał łodzią po spo­koj­nym morzu, a Lau­ren opa­lała się na pokła­dzie, korzy­sta­jąc z tak cen­nych chwil wytchnie­nia w życiu matki trzy­let­niej dziew­czynki. Cie­szył się, że – co zda­rzało się rzadko – może spę­dzić ten czas z rodziną, i uśmiech­nął się, gdy dotarło do niego, jak bar­dzo jest szczę­śliwy. Lucy sie­działa Reece’owi na kola­nach i poma­gała mu ste­ro­wać, uważ­nie przy­glą­da­jąc się liter­kom na kom­pa­sie.

– „S” jak Sisi! – oznaj­miła, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak zwra­cała się piesz­czo­tli­wie do babci od strony Lau­ren.

– Zga­dza się, skar­bie. Jaka ty jesteś mądra! A co zaczyna się na „E”?

– Elmo!

– Brawo, Lucy!

– A co to, tatu­siu?

– Słu­cham, kocha­nie?

Reece odwró­cił głowę, by zoba­czyć, na co wska­zy­wała jego córka. Tuż za nimi jak w zwol­nio­nym tem­pie wzno­siła się potężna fala.

Reece krzyk­nął do Lau­ren, żeby się cze­goś zła­pała, ale nie usły­szała go. Fala ude­rzyła gwał­tow­nie przez rufę, zata­pia­jąc łódź i wyry­wa­jąc Lucy z jego uści­sku. Patrzyła mu bła­gal­nie w oczy, wycią­ga­jąc do niego rączkę, ale ocean zabie­rał jej ojca dalej. Wierz­gnął nogami, lecz czuł się tak, jakby biegł po mokrym beto­nie. Wal­cząc o oddech i odku­pie­nie, z wodą wypeł­nia­jącą mu płuca, zanu­rzał się coraz głę­biej, odda­la­jąc od swo­jej rodziny i od życia.

* * *

Przy­bie­ra­jące na sile pika­nie w końcu wyrwało Reece’a ze snu. Pode­rwał się zlany potem i mru­ga­jąc gwał­tow­nie, rozej­rzał się wokół sie­bie. Dopiero po dłuż­szej chwili zorien­to­wał się, gdzie jest. Opu­ścił stopy na gre­ting i pal­cami prze­cze­sał włosy. Już nie­długo, dziew­czynki. Już nie­długo będę z wami. Może nawet dzi­siaj.

Sto­pami poszu­kał kla­pek, po czym wstał i roz­cią­gnął się, doty­ka­jąc dłońmi sufitu. Prze­szedł powoli przez kajutę i kam­buz, zgar­nął ze sto­lika oku­lary prze­ciw­sło­neczne i wyszedł na pokład, by zmie­rzyć się ze swo­imi demo­nami.

Roz­dział 4

Al-Hasaka, Syria Listo­pad

Rożawa, a wła­ści­wie Demo­kra­tyczna Fede­ra­cja Pół­noc­nej Syrii, poło­żona była na pół­nocno-zachod­nim krańcu pogrą­żo­nego w woj­nie domo­wej kraju. Wie­lo­et­niczna kon­fe­de­ra­cja z umiar­ko­wa­nym powo­dze­niem odłą­czyła się od rządu cen­tral­nego i funk­cjo­no­wała jako auto­no­miczny kraj z wła­sną kon­sty­tu­cją. Po pozby­ciu się z regionu ISIS, zna­nego tam jako „Daesz”, miej­scowi oraz uchodźcy z połu­dnia cie­szyli się cał­kiem dobrymi warun­kami życia. Równe prawa dla oby­dwu płci, wol­ność wyzna­nia i prawa wła­sno­ści pry­wat­nej chro­nił w Roża­wie doku­ment zało­ży­ciel­ski. Zasady świec­kiej demo­kra­cji zjed­no­czyły Ara­bów, Kur­dów i Tur­ków i pozwo­liły zbu­do­wać im małą sta­bi­li­za­cję, która miała poten­cjał, żeby roz­prze­strze­nić się na resztę Syrii. Zda­niem więk­szo­ści był to dobry począ­tek. Dla całej reszty Rożawa sta­no­wiła zagro­że­nie dla ich wła­dzy. To dla­tego syryj­skie Mini­ster­stwo Spraw Wewnętrz­nych wysłało snaj­pera Nizara Kat­tana, by odciął łeb wężowi.

Na czele fede­ra­cji oraz jej pię­ciu milio­nów miesz­kań­ców stało dwoje rzą­dzą­cych: Arab Masur Hadad oraz Kur­dyjka Hadjia Fatah. Nizar nie uwa­żał się za szcze­gól­nie poboż­nego muzuł­ma­nina, ale był Ara­bem i obu­rzał go już sam pomysł kobiety wła­da­ją­cej kra­jem. Jed­nakże pozo­sta­wiony z moż­li­wo­ścią wyboru, które z rzą­dzą­cych wziąć na cel, Nizar zde­cy­do­wał się na męż­czy­znę. Choć bar­dzo chciałby dać tej kur­dyj­skiej szma­cie nauczkę, pozo­sta­wie­nie kobiety u wła­dzy mogło w zasa­dzie jesz­cze bar­dziej zde­sta­bi­li­zo­wać to małe pań­stewko.

Dom pre­zy­denta Hadada znaj­do­wał się w jed­nej z lep­szych dziel­nic Al-Hasaki, dużego mia­sta poło­żo­nego bli­sko gra­nicy z Tur­cją oraz Ira­kiem. Był to typowo miej­ski teren, w dużej mie­rze zatło­czony i pła­ski, co utrud­niało zapla­no­wa­nie oraz odda­nie strzału z dużego dystansu. Choć wyeli­mi­no­wa­nie celu z bli­ska utrud­ni­łoby Niza­rowi ucieczkę, był przy­go­to­wany rów­nież na ten sce­na­riusz. Obej­rzał zarówno zdję­cia sate­li­tarne, jak i mate­riały dostar­czone mu przez ope­ru­ją­cego na miej­scu agenta reżimu, ale nie udało mu się zna­leźć odpo­wied­niej kry­jówki. Jeden ze star­szych żoł­nie­rzy w jego jed­no­stce wspo­mniał kie­dyś o tak­tyce uży­wa­nej przez „snaj­pe­rów z Waszyng­tonu” – parę prze­stęp­ców, która tygo­dniami ter­ro­ry­zo­wała ame­ry­kań­ską sto­licę już po 11 wrze­śnia. Nizar był za młody, żeby pamię­tać ataki, ale arty­kuł w inter­ne­cie pod­su­nął mu pomysł, któ­rego potrze­bo­wał, by stwo­rzyć wła­sną kry­jówkę na kół­kach.

Pod­nisz­czona kia fron­tier ide­al­nie paso­wała rocz­ni­kiem do więk­szo­ści pojaz­dów zapar­ko­wa­nych przy uli­cach, a dzięki odpo­wied­nim tabli­com reje­stra­cyj­nym nie powi­nien wzbu­dzić żad­nych podej­rzeń u funk­cjo­na­riu­szy Asayîş, tutej­szej służby bez­pie­czeń­stwa. Przy­kryte plan­deką mate­riały budow­lane leżące z tyłu pół­cię­ża­rówki spra­wiały, że auto wyglą­dało jak jeden z wielu dostaw­cza­ków wjeż­dża­ją­cych na pobli­ski plac budowy.

Tuż po dwu­dzie­stej pierw­szej Nizar zatrzy­mał samo­chód przy kra­węż­niku, tak żeby mieć za sobą dom celu. Ulica była pusta, ale na wszelki wypa­dek uda­wał, że szuka cze­goś na pace, zanim w końcu wśli­zgnął się w przy­go­to­wane wcze­śniej miej­sce. Wcią­gnął za sobą pustak. Nie nale­żał do wyso­kich, ale ugi­na­jąc kolana, żeby uło­żyć się w odpo­wied­niej pozy­cji, poża­ło­wał, że samo­chód nie jest dłuż­szy. Nocne powie­trze było chłodne, więc okrył się cie­płym weł­nia­nym kocem, który miał zapew­nić mu dodat­kową war­stwę ochrony.

* * *

Nizar zasnął na cien­kim pian­ko­wym mate­racu, ale obu­dził się nagle, gdy poczuł, jak auto się poru­sza. Kia zako­ły­sała się na wysłu­żo­nych amor­ty­za­to­rach, jakby ktoś naci­snął na tylny zde­rzak. Usły­szał sze­lest plan­deki i skro­ba­nie prze­su­wa­nych cegieł. Serce zaczęło mu walić, a ręka natych­miast zła­pała za pla­sti­kowy chwyt kara­binka.

Zna­leźli mnie?

Powoli usta­wił prze­łącz­nik na tryb pół­au­to­ma­tyczny. Dźwięk wydał mu się o wiele gło­śniej­szy, niż na to liczył, ale kto­kol­wiek tam był, chyba tego nie usły­szał, bo skro­ba­nie nie ustało. Cegły sta­no­wiły jedy­nie fasadę uło­żoną na drew­nia­nej pły­cie tuż nad głową Nizara – wyję­cie jed­nej czy dwóch na pewno zdra­dzi­łoby jego pozy­cję. Misja dobie­głaby końca w kilka sekund.

– Co robisz? – zagrzmiał po arab­sku roz­ka­zu­jący głos jakieś dwa­dzie­ścia metrów dalej.

Pustaki nagle prze­stały się ruszać.

– A, tak patrzę na te cegły, to dobre cegły – odpo­wie­dział męż­czy­zna sto­jący bli­żej.

– Nie są twoje, sta­ru­chu. Odejdź od cię­ża­rówki, zanim będę musiał cię aresz­to­wać.

– Ja tylko je oglą­da­łem.

Nizar poczuł, jak męż­czy­zna zszedł ze zde­rzaka.

– Prze­pra­szam, pro­szę pana.

– Zabie­raj się stąd!

– Tak, pro­szę pana, dzię­kuję, pro­szę pana.

Nizar usły­szał, jak męż­czy­zna odcho­dzi, kla­piąc san­da­łami. Cięż­kie kroki roz­le­gły się bli­żej i jasne świa­tło prze­biło się przez szcze­liny mię­dzy pusta­kami. Nizar opu­ścił głowę i zaci­snął oczy, nie śmiąc nawet oddy­chać – ukry­wał się przed latarką poli­cjanta jak dziecko pod koł­drą. Sekundy mijały powoli, ale w końcu usły­szał wyłą­czaną latarkę, a po chwili dźwięk odda­la­ją­cych się kro­ków. Ode­tchnął gło­śno. Tej nocy sen już nie przyj­dzie.

Myślami wró­cił do wspo­mnień z mło­do­ści, kiedy pod cien­kim meta­lo­wym dachem ich domu na wsi ojciec uczył go, jak wielką cnotą jest cier­pli­wość. Ich kry­jówka na stry­chu nie róż­niła się zbyt­nio od tej, było tam cia­sno i wil­gotno, ale na posła­niu ze słomy leżało się wygod­nie. Nie­wy­raźny kształt sza­kala krą­żył wokół koziej zagrody, ale Nizar nie widział go dobrze w sła­bym świe­tle przed­świtu. W jego dło­niach stary bry­tyj­ski kara­bin wyda­wał się ogromny, a z powodu dłu­giej kolby Nizar musiał wycią­gać szyję do przodu. Lufę oparł na zwi­nię­tym kocu i tylko dla­tego w ogóle mógł utrzy­mać broń. Czuł zapach tyto­niu w odde­chu ojca, który szep­tem naka­zał mu spo­kój. Nizar drżał z pod­eks­cy­to­wa­nia, ale głos ojca spra­wił, że powoli wypu­ścił powie­trze i usta­bi­li­zo­wał drże­nie celow­nika. Kiedy sza­kal poja­wił się znowu, szare świa­tło prze­cho­dziło już w różowe i dostrzegł pro­sto­kątny słu­pek ponad szczer­binką. Powta­rzane przez ojca słowa zlały się w cią­gły pomruk, kiedy Nizar zaczął ścią­gać ciężki spust kara­binu pamię­ta­ją­cego pierw­szą wojnę świa­tową. „Spo­koj­nie…”

Kiedy nastał świt, mia­sto zaczęło budzić się do życia: sil­niki rzę­ziły, psy szcze­kały, ptaki ćwier­kały, dzieci darły się i śmiały. Nawet w trak­cie wojny życie toczyło się naprzód. Spo­śród wielu dźwię­ków miej­skiej codzien­no­ści jeden szcze­gól­nie wyróż­niał się w uszach Nizara: kościelne dzwony. W Al-Hasace wzno­siły się zarówno chrze­ści­jań­skie kościoły, jak i meczety, i zamiast wezwań na poranną modli­twę roz­le­ga­ją­cych się z mina­re­tów, w oddali roz­brzmie­wały dzwony cer­kwi Syryj­skiego Kościoła Orto­dok­syj­nego.

Pod osłoną ciem­no­ści Nizar obró­cił leżący przed nim pustak, tak żeby wyglą­dać przez wydrą­żony śro­dek; wyła­mał środ­kową ściankę, by nie przy­sła­niała ani lufy z tłu­mi­kiem, ani lunety celow­ni­czej. Obser­wo­wał coraz lepiej widoczną w słońcu bramę fron­tową posia­dło­ści Hadada przez czte­ro­krot­nie powięk­sza­jący rosyj­ski celow­nik PSO-1 zamon­to­wany z boku kara­binu wybo­ro­wego WSK-94. Czarne brzy­dac­two z pół­me­tro­wym cylin­drycz­nym tłu­mi­kiem z przodu i kan­cia­stą kolbą z tyłu wyglą­dało jak adop­to­wane dziecko popu­lar­nego AK-47. Nizara kom­plet­nie nie obcho­dził dzi­waczny wygląd broni. Dostrze­gał piękno w funk­cjo­nal­no­ści.

Dom był zaska­ku­jąco skromny. Pię­trowy budy­nek oto­czono kamien­nym mur­kiem, nad któ­rym wzno­siło się żela­zne ogro­dze­nie wyso­kie na jakieś dwa i pół metra. Ani śladu straż­ni­ków, uzbro­jo­nych lub nie, choć Nizar zakła­dał, że brama była pew­nie zamknięta.

Podziałka uprosz­czo­nego dal­mie­rza wyry­so­wana na siatce celow­ni­czej pozwa­lała Niza­rowi wziąć w nawias wzrost męż­czy­zny i usta­lić przy­bli­żoną odle­głość do celu. Nikt nie poja­wił się w jego polu widze­nia, ale zro­bił to samo, korzy­sta­jąc z drzwi wej­ścio­wych. Wziął pod uwagę, że fra­muga jest nieco wyż­sza niż prze­ciętna męska syl­wetka, na którą ska­li­bro­wany został krzyż celow­ni­czy. Dystans wyno­sił nieco ponad sto metrów, co dla snaj­pera o zdol­no­ściach Nizara sta­no­wiło zaska­ku­jąco nie­wielką odle­głość, zwłasz­cza przy sta­bil­nej pozy­cji strze­lec­kiej. Kara­bin i naboje zostały zapro­jek­to­wane dla zapew­nie­nia mak­sy­mal­nej dys­kre­cji: tłu­mik masko­wał odgłos wystrzału, a pocisk leciał z pręd­ko­ścią pod­dźwię­kową, żeby nie wytwa­rzał huku towa­rzy­szą­cego prze­kra­cza­niu bariery dźwięku. W rezul­ta­cie ważący 16 gra­mów pocisk opa­dał jak kamień, co spra­wiało, że usta­le­nie dystansu sta­wało się klu­czowe.

Nizar musiał się wysi­kać, ale nie śmiał się poru­szyć, bo cel mógł poja­wić się w każ­dej chwili; nie zaszedł tak daleko, by dać się zła­pać z fiu­tem w ręce. Razem ze wscho­dzą­cym słoń­cem przy­szło prze­ni­ka­jące wszystko gorąco, które wtar­gnęło do jego kry­jówki. Jego kefija prze­sią­kła szybko, pot szczy­pał go w oczy. Cze­ka­nie sta­wało się uciąż­liwe, ale takie jest zaję­cie snaj­pera.

Roz­dział 5

Na pokła­dzie Bit­ter Harvest Ocean Atlan­tycki Listo­pad

Po sztor­mie Reece miał czas na roz­my­śla­nia. Jeden piękny wschód słońca prze­cho­dził w kolejny, a on pły­nął naprzód. Bóle głowy, które miały go osta­tecz­nie zabić, poja­wiały się i zni­kały. Za każ­dym razem czuł się tak, jakby ktoś mie­lił w jego mózgu miliony odłam­ków szkła. Nad­cho­dziły kom­plet­nie przy­pad­kowo, więc Reece nie mógł zro­bić nic, żeby im zapo­biec. Myślał więc o swo­jej rodzi­nie, pięk­nej żonie i córce. Myślał o wszyst­kich, któ­rzy pomo­gli mu w ostat­nich mie­sią­cach w poszu­ki­wa­niu zemsty, zwłasz­cza o przy­ja­cio­łach – Marcu del Toro i Liz Riley. Miał nadzieję, że nic im nie było. Myślał też o Katie i o swo­ich ostat­nich sło­wach. No i o Raifie Hasting­sie…

Na ostat­nim roku stu­diów Raife zaczął na poważ­nie przy­go­to­wy­wać się do speł­nie­nia swo­ich marzeń i zosta­nia SEAL­sem. Reece wciąż miał jesz­cze rok na uczelni, ale ciężko tre­no­wał z przy­ja­cie­lem, by przy­go­to­wać go na rygor i dys­cy­plinę. Ojciec Raife’a miał nieco wąt­pli­wo­ści odno­śnie do tego, że jego jedyny syn miał pójść w jego ślady i wieść życie koman­dosa, ale w końcu dał mu swoje bło­go­sła­wień­stwo. Pod jed­nym warun­kiem: zacznie jako sze­re­gowy żoł­nierz, a dopiero potem ukoń­czy kurs ofi­cer­ski.

Reece posta­no­wił wybrać tę samą ścieżkę, żeby przed obję­ciem roli dowódcy zdo­być umie­jęt­no­ści tak­tyczne. Obec­nie mary­narka pozwa­lała aspi­ru­ją­cym SEAL­som zacią­gnąć się tylko po to, żeby podejść do BUD/S, bru­tal­nej, trwa­ją­cej sześć mie­sięcy selek­cji i pro­gramu szko­le­nio­wego, z któ­rego odpada osiem­dzie­siąt pro­cent chęt­nych. W dru­giej poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych sytu­acja wyglą­dała zupeł­nie ina­czej. Rekruci SEALs musieli ukoń­czyć szko­le­nie pod­sta­wowe w Great Lakes w sta­nie Illi­nois, żeby zro­bić spe­cja­li­za­cję, i dopiero potem tra­fiali na BUD/S. Pod­sta­wową spe­cjal­no­ścią Reece’a był wywiad woj­skowy. Szes­na­sto­ty­go­dniowe szko­le­nie odbył w Wir­gi­nii tuż po ukoń­cze­niu kursu pod­sta­wowego. Zdo­był kwa­li­fi­ka­cje zwią­zane z pracą, któ­rej ni­gdy nie miał zamiaru wyko­ny­wać, zanim jesz­cze w ogóle mógł spró­bo­wać zostać SEAL­sem. Ofi­ce­ro­wie biu­ro­kraci myśleli tak: jeśli tylko dwa­dzie­ścia pro­cent przej­dzie BUD/S, lepiej naj­pierw prze­szko­lić pozo­stałe osiem­dzie­siąt pod kątem spe­cja­li­za­cji potrzeb­nych wiel­kiej mary­narce.

W rezul­ta­cie Reece i Raife podą­żali podob­nymi dro­gami, ale był mię­dzy nimi rok róż­nicy. Reece przy­je­chał do Coro­nado, by roz­po­cząć BUD/S, kiedy Raife koń­czył kolejny, trwa­jący dwa­dzie­ścia sześć tygo­dni szko­le­nie, po któ­rym miał zostać przy­dzie­lony do odpo­wied­niego teamu, dzięki czemu James mógł przyjść na przy­sięgę Raife’a. Kiedy patrzył, jak czło­wiek, któ­rego uwa­żał za brata, ści­ska dłoń dowódcy, wie­dział, że nie zre­zy­gnuje, dopóki sam nie weź­mie udziału w takiej uro­czy­sto­ści. Jeśli instruk­to­rzy nie będą chcieli, żeby został SEAL­sem, będą musieli go zabić.

Po histo­riach, które o Navy SEALs w Wiet­na­mie opo­wia­dał ojciec Reece’a, oby­dwaj myśleli, że wyru­szą na tajne misje od razu po prze­kro­cze­niu pro­gów swo­ich pierw­szych jed­no­stek. Rze­czy­wi­stość była inna: żad­nych taj­nych misji, żad­nego łapa­nia ter­ro­ry­stów, żad­nego rato­wa­nia zakład­ni­ków. Pano­wał pokój, a pokój ozna­czał całe mnó­stwo tre­nin­gów. Szybko zro­zu­mieli, że na tym polega ich praca. Tre­no­wać. Być przy­go­to­wa­nym. Zawsze goto­wym na wezwa­nie. I wtedy, pew­nego sło­necz­nego wtor­ko­wego poranka we wrze­śniu 2001 roku, wezwa­nie nade­szło.

Raife prze­szedł przez osła­wiony Green Team i miał na kon­cie liczne zmiany jako sztur­mo­wiec w DEVGRU, kiedy jego cho­rąży szta­bowy namó­wił go, żeby został ofi­ce­rem. To ozna­czało ukoń­cze­nie kursu ofi­cer­skiego w Bazie Mary­narki Wojen­nej w New­port w sta­nie Rhode Island, gdzie w kilka tygo­dni mary­narka zmie­niała cywi­lów i mary­na­rzy w pod­po­rucz­ni­ków – doświad­cze­nie w skła­da­niu bie­li­zny i koszu­lek w jakiś spo­sób kwa­li­fi­ko­wało ich do dowo­dze­nia ludźmi w walce.

Reece słu­żył kilka lat jako sze­re­gowy żoł­nierz, ucząc się rze­mio­sła, zdo­by­wa­jąc doświad­cze­nie tak­tyczne i repu­ta­cję jed­nego z naj­lep­szych snaj­pe­rów w teamach, zanim posta­no­wił zostać ofi­ce­rem, głów­nie pod wpły­wem Raife’a.

Ich ścieżki prze­cięły się dopiero po kilku latach – spo­tkali się na tym samym polu walki w szczy­to­wej fazie wojny jako dowódcy plu­to­nów w gru­pie zada­nio­wej SEAL­sów w Ramadi w Iraku.

Tego lata walki były nie­zwy­kle inten­sywne, bo w Iraku wybu­chła wojna domowa. Sun­nicko-szy­icki spór, któ­rego początki się­gały śmierci pro­roka Maho­meta w 632 roku, przy­brał współ­cze­sne obli­cze. A po dorzu­ce­niu Al-Kaidy w Iraku, ple­mien­nych przy­na­leż­no­ści, irań­skich wpły­wów i dys­funk­cyj­nego rządu pod­sta­wio­nego przez obce woj­sko i machinę poli­tyczną wycho­dził z tego zabój­czy kok­tajl. Kiedy ich grupa stra­ciła dwóch ludzi w wybu­chu miny na dro­dze, dali z sie­bie wszystko, żeby roz­bić groźną siatkę, któ­rej przy­wódcę namie­rzyli w końcu dzięki agen­tom w tere­nie. Tuż przed wyru­sze­niem na akcję, któ­rej celem było schwy­ta­nie lub zabi­cie czło­wieka odpo­wie­dzial­nego za śmierć ich kom­pa­nów, misja została odwo­łana przez dowódz­two. Bra­cia Krwi drą­żyli, aż dowie­dzieli się, że Al-Maliki był agen­tem CIA, ele­men­tem dłu­go­fa­lo­wego pro­gramu infil­tra­cji Al-Kaidy w Iraku. Agen­cja chciała mieć go żywego. Miał piąć się w sze­re­gach, żeby osta­tecz­nie zdo­być dla nich infor­ma­cje, na pod­sta­wie któ­rych mogliby pod­jąć dzia­ła­nia prze­ciwko Abu Musa­bie az-Zara­kwiemu. Az-Zara­kwi, rady­kalny dowódca dżi­ha­dy­stów, wypły­nął jako przy­wódca Al-Kaidy w Iraku po ame­ry­kań­skiej inwa­zji na ten kraj i w tam­tym momen­cie był wro­giem publicz­nym numer jeden.

Raife stra­cił nad sobą kon­trolę – czuł się odpo­wie­dzialny za śmierć człon­ków wła­snego teamu. Wie­dział, gdzie chro­niony przez CIA przy­wódca komórki spę­dzi następne dwie noce, więc wyko­rzy­stał tak­tyczną siatkę oso­bową, by dostar­czyć paczkę do kry­jówki ter­ro­ry­stów. Prze­syłka nie róż­niła się niczym od ajdi­ków powszech­nych w tam­tym cza­sie w Ramadi. Ple­cak z ładun­kiem wybu­cho­wym stwo­rzo­nym na bazie nawozu i wypo­sa­żo­nym w komer­cyjne deto­na­tory z Paki­stanu posłał Hakima al-Mali­kiego pro­sto do jego sie­dem­dzie­się­ciu dwóch dzie­wic.

Kiedy CIA oskar­żyła Raife’a o zabi­cie cen­nego agenta, męż­czy­zna ani nie potwier­dził, ani nie zaprze­czył. Agen­cja chciała oskar­żyć go o mor­der­stwo. Przy­ci­snęli jedy­nego ofi­cera, który był obecny na spo­tka­niu ze źró­dłem, kiedy to ponoć usta­lono szcze­góły zabój­stwa, ale James Reece nie powie­dział słowa, które mogłoby posłu­żyć komuś do ska­za­nia jego przy­ja­ciela. Bez jego zeznań Agen­cja nie miała wystar­cza­ją­cych dowo­dów, żeby Raife tra­fił pod sąd woj­skowy, a w dodatku postę­po­wa­nie zdra­dzi­łoby ich źró­dła oraz metody, które woleli trzy­mać w tajem­nicy. Jed­nak by uczy­nić zadość temu, co już wtedy funk­cjo­no­wało jako współ­praca „mię­dzy­agen­cyjna”, Raife został ode­słany do kraju, żeby tam cze­kać na wyniki ofi­cjal­nego śledz­twa. Miał dość oglą­da­nia, jak jego ludzie giną w kon­flik­cie, który zda­wał się nie mieć końca, z powodu błę­dów i potknięć poli­tycz­nych oraz woj­skowych decy­den­tów. Zmę­czony biu­ro­kra­cją, która wią­zała mu ręce absur­dal­nymi zasa­dami uży­cia siły, i sys­te­mem – jak słusz­nie zauwa­żył pod­puł­kow­nik Paul Yin­gling – wymie­rza­ją­cym surow­sze kary sze­re­gow­com, któ­rzy gubili broń, niż gene­ra­łom, któ­rzy prze­gry­wali wojny, Raife nie oglą­dał się za sie­bie. Porzu­cił życie SEALsa i znik­nął z radaru.

* * *

Naj­pierw zoba­czył ptaki. Nikt nie spo­dziewa się stada pta­ków krą­żą­cego na środku oce­anu, ale mimo wszystko tam były. Krą­żyły i opa­dały jak stu­kasy, całymi chma­rami. Rybacy inwe­sto­wali dzie­siątki tysięcy dola­rów w zaawan­so­wane urzą­dze­nia mogące namie­rzyć tego typu aktyw­ność. Natknię­cie się na nie przez czy­sty przy­pa­dek było wię­cej niż łutem szczę­ścia. Wzbu­rzoną toń widać było z odle­gło­ści setek metrów i Reece dopadł steru, by pod­pły­nąć w tamtą stronę. Zbiegł pod pokład i zła­pał wędkę umo­co­waną w klam­rach pod sufi­tem w kaju­cie. Kiedy zbli­żył się do wody, pocią­gnął za linę, żagiel zało­po­tał na wie­trze, a łódź zwol­niła prak­tycz­nie do dryfu. Już na dzio­bie Reece wychy­lił się do tyłu i zarzu­cił wędką ponad ramie­niem, posy­ła­jąc przed sie­bie roz­wi­ja­jącą się swo­bod­nie żyłkę zakoń­czoną przy­nętą. Dobry rzut.

Prze­chy­la­jąc się przez burtę, zaczął krę­cić koło­wrot­kiem z koń­cem wędki skie­ro­wa­nym w stronę powierzchni spie­nio­nej wody. Trzy­dzie­ści sekund zajęło mu wcią­gnię­cie wabika i zarzu­ce­nie po raz drugi. Żyłka naprę­żyła się nagle i nie­mal wyszarp­nęła mu wędkę z dłoni, a Reece odpu­ścił nieco, żeby jej nie zerwać. Nie mogąc skie­ro­wać łodzi w tam­tym kie­runku, by skró­cić dystans, pozwo­lił rybie odpły­nąć na lince.

Reece nie­mal sły­szał, jak jego ojciec pro­wa­dzi go krok po kroku. „Daj im się zmę­czyć, synu, bądź cier­pliwy”. Koło­wro­tek miał bar­dzo długą żyłkę, więc pozwo­lił rybie męczyć się, aż roz­wi­nęła nie­mal całość. Kiedy skrę­cała albo pozwa­lała na to w inny spo­sób, Reece pod­cią­gał wędkę i krę­cił, opusz­cza­jąc szczy­tówkę. Ten taniec trwał przy­naj­mniej pół godziny, ryba wycią­gała żyłkę, Reece odpo­wia­dał z coraz więk­szą siłą. Paliły go mię­śnie rąk i ramion, dolna część ple­ców bolała, ale czuł rosnące zmę­cze­nie ofiary. Wal­cząc, nie mógł nie pomy­śleć o Hemin­gwayu. Zabi­jasz mnie, rybo.

Kiedy zoba­czył, że ryba zaczęła się pod­da­wać, zaczął krę­cić jesz­cze szyb­ciej, przy­cią­ga­jąc ją do łodzi i do powierzchni wody. Dostrzegł srebrny błysk, ryba prze­mknęła obok dziobu, na widok bia­łego kadłuba rzu­ciła się w prze­ciwną stronę. Nie­zły tuń­czyk. Prze­szedł powoli na pawęż, wciąż skra­ca­jąc dystans, i usta­wił się tak, żeby zła­pać zdo­bycz. Trzy­ma­jąc wędkę lewą ręką, prawą ręką obni­żał skła­daną plat­formę. Poczuł, jak fale oce­anu ochla­pują mu nagie stopy. Nie chciał wpaść do wody, ale jeśli tak by się stało, łódź przy­naj­mniej się nie ruszała. Wal­czył z tuń­czy­kiem przez kolejne dzie­sięć minut. Skra­cał żyłkę, krę­cąc agre­syw­nie, chcąc wyko­rzy­stać zmę­cze­nie ryby. Jedną ręką się­gnął po gaff, ale mokra dłoń śli­zgała się, kiedy pró­bo­wał zdjąć gumową osłonę z ostrego jak brzy­twa haku.

We dwóch byłoby łatwiej.

Kiedy gruby mono­fi­la­men­towy przy­pon prze­bił powierzch­nię wody, zła­pał go i bły­ska­wicz­nie owi­nął sobie wokół lewej ręki. Mocno mach­nął osęką, ale chy­bił, zaklął. Ryba zato­czyła krąg w powie­trzu – spró­bo­wał znowu i tym razem zato­pił hak w lśnią­cym ciele. Upadł do tyłu, wcią­ga­jąc trzy­dzie­sto­pię­cio-, może czter­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wego tuń­czyka żół­to­płe­twego na plat­formę. Z przy­ponem w jed­nej dłoni i osęką w dru­giej prze­niósł trze­po­czący się okaz na pokład rufowy pomię­dzy dwoma kołami ste­ro­wymi. Nie wypusz­czał niczego z ręki; był zde­spe­ro­wany i nie zamie­rzał pozwo­lić źró­dłu świe­żego białka uciec z powro­tem do oce­anu. Tuń­czyk wił się, pró­bu­jąc łapać powie­trze, po czym znie­ru­cho­miał, zmę­czony tak samo jak wróg, który go zła­pał. Ogromne nie­ru­chome oko wpa­try­wało się w niebo. Ręcz­ni­kiem, który suszył na pokła­dzie, przy­krył rybę, by zapo­biec ostat­niemu wybu­chowi pier­wot­nej woli walki, która tliła się we wszyst­kich żywych isto­tach.

Reece stał nad zdo­by­czą z głę­bin Atlan­tyku, czu­jąc iro­nię, która zasta­na­wiała go czę­sto, kiedy polo­wał lub łowił: czemu ode­bra­nie życia dzi­kiemu zwie­rzę­ciu zawsze wpra­wiało go w zadumę? Może dla­tego, że był na to czas, tak samo jak przy­cho­dził czas polo­wa­nia, wyboru, czas kon­tem­pla­cji skut­ków usu­nię­cia zwie­rzę­cia z eko­sys­temu, by wyży­wić rodzinę. Życie rodzi życie, a śmierć jest natu­ralną czę­ścią cyklu. W walce czło­wiek zabija tak szybko i efek­tyw­nie, jak się da, po czym rusza do następ­nego celu. Zabi­cie innego czło­wieka nie było czymś, nad czym Reece musiał się zasta­na­wiać. W jed­nym cho­dziło o zapew­nie­nie prze­trwa­nia, w dru­gim o ochronę ple­mie­nia. Oby­dwa wyma­gały bie­gło­ści w sztuce zabi­ja­nia, zdol­no­ści, które Reece opa­no­wał w wyjąt­ko­wym stop­niu. Ale to nie był czas na intro­spek­cje – nade­szła pora posiłku.

Reece ode­tchnął głę­biej i zszedł pod pokład, po czym z magne­tycz­nego uchwytu w kam­bu­zie wyjął nóż do file­to­wa­nia, a z lodówki – butelkę sosu sojo­wego. Dłu­gim cien­kim ostrzem prze­kłuł skrzela, szybko pozba­wiw­szy rybę życia, po czym prze­ciął grubą skórę tuń­czyka i odsło­nił jasno­czer­wone mięso. Odkroił kawa­łek wiel­ko­ści kciuka, polał sosem i wło­żył do ust; słone mięso natych­miast akty­wo­wało ośro­dek przy­jem­no­ści w jego mózgu. Prze­żu­wał powoli z zamknię­tymi oczami, wyda­jąc z sie­bie pry­mi­tywne dźwięki; zmó­wił w mil­cze­niu modli­twę dzięk­czynną do ryby, która stała się jego poży­wie­niem.

Zjadł pew­nie z kilo­gram mięsa, zanim zaspo­koił głód. Powoli pociął tuń­czyka w grube steki i spa­ko­wał je osobno do tore­bek stru­no­wych, które miały tra­fić albo do lodówki, albo do zamra­żarki. Praw­dziwe jedze­nie dia­me­tral­nie odmie­niło ponury nastrój; jedy­nym, czego teraz potrze­bo­wał, był solidny sen bez kosz­ma­rów, które drę­czyły jego duszę.

Wziął głę­boki oddech i rozej­rzał się dookoła. Sie­dział boso na pokła­dzie dro­giego jachtu na otwar­tym oce­anie; nie musiał ni­gdzie być ani przed nikim odpo­wia­dać. Słońce świe­ciło, wiało, a on miał wystar­cza­jąco dużo jedze­nia, by dopły­nąć, dokąd­kol­wiek chciał. Wró­cił na kurs, żagle wydęły się na wie­trze. Więk­szość ludzi uwię­zio­nych w kor­po­ra­cjach dałaby sobie rękę uciąć, żeby w tej chwili być na jego miej­scu. Gdyby tylko mógł cie­szyć się tym razem z rodziną.

Pró­bo­wał odsu­wać od sie­bie wspo­mnie­nie o Katie, ale róż­nie mu to wycho­dziło. Pamię­tał, jak zwią­zana i pobita sie­działa na pod­ło­dze willi sekre­tarz obrony na Fishers Island, a jego stary przy­ja­ciel i kolega z teamu, Ben Edwards, stał nad nią z deto­na­to­rem w dłoni, po tym jak owi­nął jej wokół szyi lont deto­nu­jący.

Reece zabił sekre­tarz obrony i jej spon­sora z sek­tora finan­so­wego, po czym odwró­cił się w stronę Bena i wpa­ko­wał mu kulkę pro­sto w twarz, skre­śla­jąc tym samym ostat­nie imię z listy. Ludzie odpo­wie­dzialni za śmierć jego SEAL­sów w górach Afga­ni­stanu i zamor­do­wa­nie jego żony i dzieci w Coro­nado byli mar­twi.

Musisz zna­leźć Katie i jej to wyja­śnić. Prze­cież wie­dzia­łeś, że Ben nie uzbroił tego ładunku, prawda? Wie­dzia­łeś?

Zamknął oczy i usły­szał jej ostat­nie słowa, zanim sam uciekł z wyspy: „Reece, skąd wie­dzia­łeś, że Ben nie pod­łą­czył deto­na­tora? Skąd wie­dzia­łeś, że mnie nie wysa­dzi?”.

Pamię­tał jej bła­galne, zagu­bione spoj­rze­nie, deszcz, wycie wia­tru, sil­nik pila­tusa gotowy, by pode­rwać samo­lot do góry i ponieść Katie w bez­pieczne miej­sce. Powie­dział prawdę – na pewno?

„Nie wie­dzia­łem”, rzu­cił, zamknął drzwi i pobiegł w stronę zatoki.

Nie wie­dzia­łem.

Roz­dział 6

Al-Hasaka, Syria Listo­pad

Nowy dat­sun w wer­sji hatch­back zatrzy­mał się przy kra­węż­niku przed domem Hadada i dwoje żoł­nie­rzy w mun­du­rach polo­wych, uzbro­jo­nych w kałasz­ni­kowy wysia­dło z auta; trzeci został za kie­row­nicą. Postać naj­bli­żej kry­jówki Nizara oka­zała się kobietą, ciemne włosy zwią­zane w cia­sny kucyk opa­dały na mun­dur. Pla­no­wał zastrze­lić jedy­nie pre­zy­denta, ale teraz doszedł do wnio­sku, że nad­szedł rów­nież jej dzień. Choć ich broń została wypro­du­ko­wana w Euro­pie Wschod­niej, pre­zy­denccy ochro­nia­rze mieli na sobie ame­ry­kań­skie kami­zelki tak­tyczne, bez wąt­pie­nia dostar­czone przez CIA. Ani męż­czy­zna, ani kobieta nie nosili heł­mów i nic nie wska­zy­wało na to, żeby byli wypo­sa­żeni w płyty bali­styczne.

Żoł­nierz zatrzy­mał się przed żela­zną bramą i odwró­cił się, by obser­wo­wać drogę, pod­czas gdy kobieta pode­szła aż do drzwi wej­ścio­wych. Chwilę potem z domu wyszedł męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce w jasno­brą­zo­wym gar­ni­tu­rze. Kiw­nię­ciem głowy przy­wi­tał się z ochro­niarką. Pra­wie cał­ko­wi­cie wyły­siał, resztkę wło­sów miał siwą, a brodę – sta­ran­nie przy­strzy­żoną. Wyglą­dał jak setki innych męż­czyzn w mie­ście liczą­cym bli­sko ćwierć miliona, ale Nizar oglą­dał jego zdję­cia wiele razy. Natych­miast roz­po­znał pre­zy­denta Masura Hadada. Palec prze­su­nął się na wygięty sta­lowy spust.

Idąca bez­po­śred­nio przed Hada­dem żoł­nierka zasła­niała Niza­rowi cel. Zarówno ona, jak i sto­jący bli­żej straż­nik roz­glą­dali się wokół, szu­ka­jąc poten­cjal­nych zagro­żeń, kiedy ich pryn­cy­pał prze­cho­dził przez mały ogród, kie­ru­jąc się w stronę bramy. Byli dobrze prze­szko­leni i oddani, ale nie­świa­domi obec­no­ści zabój­czego snaj­pera, który był gotów ude­rzyć w każ­dej chwili. Kobieta otwo­rzyła bramę i sta­nęła z boku, prze­pusz­cza­jąc Hadada przo­dem – Nizar miał czy­sty strzał. Zare­ago­wał natych­miast, wystrze­li­wu­jąc pocisk kali­bru 9 × 39 mm, kiedy tylko twarz pre­zy­denta zna­la­zła się w siatce celow­ni­czej.

Pomimo tłu­mika i pod­dźwię­ko­wej pręd­ko­ści poci­sku, w zamknię­tej prze­strzeni z tyłu cię­ża­rówki strzał oka­zał się wyjąt­kowo gło­śny. Żeby ukryć roz­błysk lufy, Nizar trzy­mał broń poni­żej szcze­liny, więc więk­szość fal dźwię­ko­wych odbiła się od ścian pro­wi­zo­rycz­nej kry­jówki. Sto­jący sto metrów dalej żoł­nie­rze usły­szeli jedy­nie przy­pra­wia­jący o mdło­ści dźwięk cięż­kiego metalu zata­pia­ją­cego się w ciele. Nizar tra­fił do celu. Peł­no­płasz­czowy pocisk SP-5 prze­szedł przez oko pre­zy­denta Hadada i wyszedł z tyłu jego czaszki, wyry­wa­jąc pokaźną ilość tkanki mózgo­wej.

Nizar nie zatrzy­mał się, by podzi­wiać swój strzał, bo wie­dział, gdzie trafi, w momen­cie gdy pocią­gał za spust. Prze­łą­czył bez­piecz­nik nie­ty­po­wego kara­binu w tryb auto­ma­tyczny i posłał grad poci­sków w stronę kobiety, po czym wyce­lo­wał w żoł­nie­rza. Pre­zy­dent dopiero upadł na zie­mię, a już jego lojalni ochro­nia­rze do niego dołą­czali, wili się w ago­nii i wykrwa­wiali. Nizar prze­su­nął się w prawo, by mieć lep­szy kąt strzału do kie­rowcy – ten wła­śnie wysia­dał z auta, chcąc pomóc ran­nym towa­rzy­szom oraz przy­wódcy. Kolejna seria z rosyj­skiej broni poło­żyła rów­nież jego, choć zanim uto­nął w kałuży wła­snej krwi, był jesz­cze w sta­nie prze­czoł­gać się za pojazd.

Nizar trzy­krot­nie powtó­rzył mel­du­nek do rosyj­skiej prze­no­śnej radio­sta­cji R-187P1. W prze­wa­ża­ją­cej czę­ści Syrii łącz­ność była do niczego, ale Mini­ster­stwo Spraw Wewnętrz­nych dbało o to, żeby jego ludzie dys­po­no­wali naj­lep­szym sprzę­tem, jaki mógł dostar­czyć im ich wiel­ko­duszny sojusz­nik. Kilka sekund póź­niej usły­szał serię gwał­tow­nych wybu­chów. Na jego roz­kaz agenci zde­to­no­wali roz­miesz­czone w stra­te­gicz­nych miej­scach w mie­ście samo­chody pułapki. Eks­plo­zje miały nie tylko spo­wo­do­wać znaczne straty wśród cywi­lów i woj­sko­wych, lecz także stwo­rzyć dywer­sję i umoż­li­wić Niza­rowi ucieczkę.

Zaczął wyczoł­gi­wać się z kry­jówki, zrzu­ca­jąc leżące przed nim pustaki na zie­mię. Zała­do­wał nowy maga­zy­nek i trzy­ma­jąc broń w goto­wo­ści, zesko­czył z paki i ruszył do kabiny. Gdy kolejne wybu­chy wstrzą­sały mia­stem, Nizar otwo­rzył drzwi, oparł kara­bin o fotel pasa­żera i uru­cho­mił kię.

Na wła­sne oczy widział, jak spo­kojną Al-Hasakę ogar­nia panika, a mia­sto zamie­nia się we wzbu­rzone gniazdo szer­szeni. Wycie syren, trą­bie­nie klak­so­nów, samo­chody jadące w kie­runku wybu­chów i ucie­ka­jące w prze­ciwną stronę, piesi – wśród któ­rych znaj­do­wali się uchodźcy z osa­czo­nych miast na połu­dniu – ucie­ka­jący, gdzie tylko się dało. Ich mała demo­kra­tyczna uto­pia wła­śnie została znisz­czona.

Nizar ostroż­nie manew­ro­wał mię­dzy autami a tłu­mem – nie dla­tego że ci ludzie go obcho­dzili, po pro­stu nie chciał uszko­dzić swo­jego jedy­nego środka trans­portu. Im bar­dziej odda­lał się od cen­trum mia­sta, gdzie kon­cen­tro­wały się wybu­chy, tym spo­koj­niej­sza sta­wała się sytu­acja. Kiedy zna­lazł się w pobliżu ronda, z któ­rego zjeż­dżało się na auto­stradę, ludz­kie twa­rze wyra­żały już raczej zacie­ka­wie­nie niż strach. Zde­ner­wo­wał się tro­chę na widok blo­kady woj­sko­wej, ale ode­tchnął, gdy zoba­czył, że zatrzy­mują jedy­nie jadą­cych do mia­sta.

Wyje­chaw­szy z wąskich ulic i minąw­szy blo­kadę, przy­spie­szył i ruszył auto­stradą numer 7 na połu­dnie, zosta­wia­jąc za sobą Al-Hasakę.

Roz­dział 7

Bazy­lea, Szwaj­ca­ria Listo­pad

Niewielu ludzi zwra­cało się do Wasi­lija Andrie­nowa po nazwi­sku. Więk­szość nazy­wała go „Puł­kow­ni­kiem” – był to naj­wyż­szy sto­pień, jaki osią­gnął przed upad­kiem Związku Radziec­kiego. Służ­bom wywia­dow­czym, które wie­działy o jego ist­nie­niu, dał się poznać jako Władca Mario­ne­tek. To nie­zwy­kle trafne okre­śle­nie było rezul­ta­tem służby w rosyj­skim Głów­nym Zarzą­dzie Wywia­dow­czym zna­nym powszech­nie jako GRU. Jeśli w latach sie­dem­dzie­sią­tych lub osiem­dzie­sią­tych wybu­chała jakaś rewo­lu­cja lub powsta­nie, docho­dziło do mor­der­stwa lub zama­chu stanu, ist­niały spore szanse, że to wła­śnie Władca Mario­ne­tek pocią­gał za sznurki. Nika­ra­gua, Afga­ni­stan, Angola, Mozam­bik – wszę­dzie było pełno odci­sków pal­ców jego oraz zespołu jego „dorad­ców”.

Pech chciał, że Andrie­now wypadł z łask obec­nych rosyj­skich władz i z powodu nie­po­twier­dzo­nych podej­rzeń doty­czą­cych jego udziału w zabój­stwie byłego mini­stra obrony musiał żyć jak wygna­niec. Bazy­lea, która była domem Puł­kow­nika przez ostat­nią dekadę, znaj­do­wała się bli­sko ośrod­ków wła­dzy w Euro­pie Zachod­niej i zapew­niała mu pry­wat­ność. Poli­tyka eks­tra­dy­cyjna Kon­fe­de­ra­cji Szwaj­car­skiej rów­nież bar­dzo mu odpo­wia­dała.

Andrie­now lubił też miesz­kać w pobliżu swo­jego pokaź­nego majątku, który w cało­ści zde­po­no­wał w naj­bez­piecz­niej­szym banku na świe­cie, miesz­czą­cym się przy tej samej ulicy co jego dom. Praca w GRU przy­spo­rzyła mu wielu wro­gów, zarówno wśród rzą­dów, jak i osób pry­wat­nych, więc ogra­ni­czał podróże do cał­ko­wi­tego mini­mum. Kiedy ktoś tak bogaty jak Puł­kow­nik potrze­bo­wał leka­rza, ban­kiera lub pro­sty­tutki, to oni przy­jeż­dżali do niego.