Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Albert Hofmann (1906–2008) był szwajcarskim chemikiem, członkiem Komitetu Noblowskiego i byłym dyrektorem Oddziału Badań fabryki leków Sandoz.
19 kwietnia 1943 roku o 16:20 Albert Hofmann dokonał auto-eksperymentu, przyjmując wynalezioną przez siebie substancję – LSD. Wydarzenie to na zawsze odmieniło jego życie.
Wkrótce LSD stało się znane na całym świecie, stanowiąc eksperymentalny lek, przedmiot dyskusji psychiatrów i filozofów, a także jeden z fundamentów ruchu hippisowskiego.
LSD – dla jednych stało się synonimem chemicznej drogi do Nirwany, dla drugich – szatańskim narkotykiem, a dla jeszcze innych – narzędziem posiadającym niesłychany potencjał w badaniu naszej świadomości. Aldous Huxley umierając poprosił swoją żonę o podanie mu właśnie LSD...
Łatwo można powiedzieć, że jeśli chodzi o tę substancję, wszystko wymknęło się spod kontroli.
Jednak jak do tego wszystkiego doszło? Jak wyglądały narodziny „cudownego narkotyku”?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Albert Hofmann
LSD... moje trudne dziecko
Historia odkrycia „cudownego narkotyku”
Tytuł oryginału:
LSD – mein Sorgenkind. Die Entdeckung einer »Wunderdroge«
Tłumaczenie: Krzysztof Lewandowski
Korekta: M.B., Martyna Sobótka
Projekt okładki: Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej: Mikołaj Jastrzębski
© 1979, 2001 Klett-Cotta - J.G. Cotta’sche Buchhandlung Nachfolger
GmbH, Stuttgart
© Copyright for Polish translation by Krzysztof Lewandowski
© Copyright for Polish edition by Wydawnictwo Cień Kształtu 2016
ISBN 978-83-60685-26-6
Dołożyliśmy wszelkich starań, aby książka była wolna od błędów, jeśli jednak jakieś nam umknęły, poprosimy o wiadomość – z chęcią poprawimy je przy dodruku!
Wydawnictwo CIEŃ KSZTAŁTU
ul. Żeromskiego 5 m. 64
01-887 Warszawa
tel./fax: 22 835-24-07
e-mail: wydawnictwo@cien-ksztaltu.pl
http://www.cien-ksztaltu.pl
Istnieją takie przeżycia, o których większość z nas woli milczeć, gdyż nie odnoszą się do codziennej rzeczywistości i nie poddają racjonalnym wyjaśnieniom. Nie wywołują ich jakieś szczególne zdarzenia zewnętrzne, są one raczej związane z naszym życiem wewnętrznym. Najczęściej lekceważymy je, traktując jako wytwory wyobraźni, i nie dopuszczamy ich do świadomości. I nagle, w sposób niezwykły, zachwycający lub alarmujący, znane nam otoczenie ulega transformacji, ujawnia się nam w nowym świetle, nabiera wyjątkowego znaczenia. Przeżycie tego rodzaju może być słabe i ulotne jak muśnięcie powietrza, ale może też odcisnąć się głęboko w naszych umysłach.
Jedno z zauroczeń tego rodzaju przytrafiło mi się w dzieciństwie i do dzisiaj pozostało żywe w mojej pamięci. Zdarzyło się to pewnego majowego ranka – nie pamiętam już, który to był rok, lecz wciąż jestem w stanie wskazać dokładnie miejsce tego wydarzenia, znajdujące się na leśnym szlaku, prowadzącym na Martinsberg, powyżej Baden, w Szwajcarii. Kiedy spacerowałem tam pomiędzy świeżo zazielenionymi drzewami, rozświetlonymi porannym słońcem i wypełnionymi ptasim śpiewem, wszystko naraz pojawiło się skąpane w niezwykle czystym świetle. Czy przyczyną tego było coś, czego po prostu wcześniej nie zauważyłem? A może odkrywałem wiosenny las we właściwej mu postaci? Świecił najcudowniejszym blaskiem, przemawiając do serca w taki sposób, jakby chciał mnie objąć swoim dostojeństwem. Byłem wypełniony nieopisanym poczuciem radości, jedności i błogiego bezpieczeństwa.
Nie mam pojęcia, jak długo stałem tam oczarowany. Kiedy ruszyłem dalej, przypominam sobie tylko niepokój, który poczułem, gdy blask powoli niknął. W jaki sposób tak realna i przekonująca wizja, tak bezpośrednio i głęboko odczuta, mogła się tak szybko skończyć? I w jaki sposób mógłbym się nią z kimś podzielić, do czego skłaniała mnie przepełniająca mnie radość, skoro wiedziałem, że żadne słowa nie są w stanie oddać tego, co zobaczyłem? Wydawało się dziwne, że jako dziecko zobaczyłem coś tak wspaniałego, coś, czego dorośli z pewnością nie doświadczyli, gdyż nigdy nie słyszałem, aby o czymś takim wspominali.
W okresie dzieciństwa jeszcze kilka razy przeżywałem podobnie euforyczne stany podczas wędrówek przez lasy i łąki. To właśnie te doświadczenia ukształtowały zręby mojego światopoglądu i przekonały mnie o istnieniu cudownej, potężnej i niezgłębionej rzeczywistości, która pozostawała ukryta przed codziennym spojrzeniem.
Moim częstym zmartwieniem tamtych dni była wątpliwość, czy kiedykolwiek, już jako dorosły, będę w stanie podzielić się z kimś tymi doświadczeniami; czy będę miał okazję przekazać swoje wizje poprzez poezję czy malarstwo. Lecz wiedząc, że nie zostałem stworzony na poetę czy artystę, podejrzewałem, że będę zmuszony zachować te cenne przeżycia wyłącznie dla siebie.
Nieoczekiwanie – nieledwie przez przypadek – i dużo później, kiedy byłem już w średnim wieku, te wizyjne doświadczenia z dzieciństwa połączyły się z moimi zajęciami zawodowymi.
Chęć uzyskania wglądu w strukturę i esencję materii spowodowała, że wybrałem zawód badacza-chemika. Ponieważ od dziecka interesowałem się światem roślin, postanowiłem specjalizować się w składnikach roślin leczniczych. Podążając tym zawodowym tropem, zająłem się substancjami psychoaktywnymi, powodującymi halucynacje, które w pewnych warunkach mogły wywoływać stany wizyjne podobne do tych spontanicznych przeżyć, które opisałem. Najważniejsza z tych halucynogennych substancji stała się znana jako LSD. Substancje halucynogenne jako aktywne związki, będące przedmiotem znacznego zainteresowania nauki, znalazły zastosowanie w badaniach medycznych, w biologii i psychiatrii, a później, zwłaszcza poprzez LSD, szeroko wniknęły w kulturę narkotykową.
Studiując literaturę związaną z moją pracą, stałem się świadomy, jak wielkie i uniwersalne znaczenie posiada doświadczenie wizyjne. Pełni ono dominującą rolę nie tylko w mistycyzmie i historii religii, ale także w twórczym procesie artystycznym, w literaturze i nauce. Nowsze badania wykazują, że wielu ludzi doświadcza wizji w codziennym życiu, choć większości z nas nie udaje się rozpoznać ich znaczenia i wartości. Mistyczne przeżycia podobne do tych, które zaznaczyły się w moim dzieciństwie, nie są najwidoczniej wcale takie rzadkie.
W dzisiejszych czasach daje się zauważyć duże zainteresowanie osiąganiem przeżyć mistycznych, wizyjnymi wglądami w głębszą, pełniejszą rzeczywistość, niż ta, która jawi się naszej racjonalnej, codziennej świadomości. W celu przekroczenia naszego materialistycznego sposobu ujmowania świata, podejmowane są różnorodne wysiłki – nie tylko przez osoby przystępujące do wschodnich ruchów religijnych, lecz także przez zawodowych psychiatrów, którzy z głębokiego duchowego przeżycia czynią podstawową zasadę terapii.
Podzielam pogląd wielu współcześnie żyjących ludzi, że kryzys duchowy ogarniający wszystkie sfery zachodniego społeczeństwa przemysłowego może być zażegnany jedynie poprzez zmianę naszego wyobrażenia o świecie. Powinniśmy pokonać materialistyczny i dualistyczny pogląd, że ludzie i środowisko są od siebie oddzieleni oraz przyjąć do wiadomości rzeczywistość ogarniającą wszystko, także doświadczające ego. Powinniśmy tym samym uświadomić sobie istnienie sfery, w której ludzie czują jedność z ożywioną naturą i z całym stworzeniem.
Wszystko, co może się przyczynić do takiej fundamentalnej zmiany w naszym postrzeganiu rzeczywistości, musi w związku z tym zasługiwać na szczerą uwagę. Najważniejszymi wśród tych propozycji są różne metody medytacji, zarówno religijnej, jak i świeckiej, które mają na celu pogłębienie oglądu rzeczywistości poprzez całościowe doświadczenie mistyczne. Inną ważną, choć ciągle budzącą liczne kontrowersje, ścieżką, prowadzącą do tego samego celu, jest użycie halucynogennych psychofarmaceutyków, posiadających właściwość zmieniania stanów świadomości. LSD znalazło takie zastosowanie w medycynie, w psychoanalizie i psychoterapii, wspomagając pacjentów w dostrzeganiu prawdziwego znaczenia ich problemów.
Celowe prowokowanie mistycznych doświadczeń, szczególnie przy użyciu LSD i podobnych związków halucynogennych, zawiera – w przeciwieństwie do spontanicznych doświadczeń wizyjnych – zagrożenia, których nie wolno umniejszać. Praktycy muszą wziąć pod uwagę szczególne skutki użycia tych substancji, a zwłaszcza ich zdolność do wpływania na świadomość, najskrytszą esencję naszego bytu. Dotychczasowa historia LSD pokazuje wystarczająco wyraźnie, jakie katastroficzne skutki mogą nastąpić, gdy głęboki efekt działania tej substancji jest niewłaściwie oceniony, gdy jest ona mylnie traktowana jako uprzyjemniający życie narkotyk. Zanim eksperyment z LSD może stać się znaczącym doświadczeniem, muszą być przedsięwzięte szczególne, wewnętrzne i zewnętrzne, zabiegi. Złe i niewłaściwe użycie sprawiły, że LSD stało się moim trudnym dzieckiem.
Moim pragnieniem, wyrażonym tą książką, jest przedstawienie pełnego obrazu LSD: historii jego powstania, działania oraz związanych z nim niebezpieczeństw, oraz przeciwstawienie się rosnącemu nadużywaniu tego niezwykłego specyfiku. Mam przez to nadzieję położyć szczególny akcent na potencjalne użycie LSD, które powinno być zgodne z jego charakterystycznym działaniem. Wierzę, że kiedy ludzie w przyszłości nauczą się rozsądniej wykorzystywać halucynogenny potencjał LSD – w odpowiednich warunkach, w praktyce medycznej i w połączeniu z medytacją – wtedy moje trudne dziecko może stać się dzieckiem cudownym.
Rozdział 1
W obszarze naukowej obserwacji szczęście
sprzyja tylko tym, którzy są gotowi
Louis Pasteur
Ciągle słyszę lub czytam, że LSD zostało odkryte przez przypadek. To tylko część prawdy. LSD zostało powołane do istnienia w ramach regularnego programu badawczego, a „przypadek” zdarzył się znacznie później, kiedy LSD miało prawie pięć lat. Wówczas to doświadczyłem jego nieprzewidywalnego działania w swoim własnym ciele lub raczej – w swoim własnym umyśle.
Oglądając się wstecz na przebieg mojej kariery zawodowej w celu prześledzenia znaczących wydarzeń i decyzji – mogących mieć wpływ na moją pracę, która zaowocowała syntezą LSD – stwierdzam, że najbardziej decydującym krokiem był tu wybór miejsca zatrudnienia po ukończeniu studiów chemicznych. Gdyby moja decyzja była inna, wówczas ta substancja, która stała się znana całemu światu, mogłaby nigdy nie zostać stworzona. A zatem, aby opowiedzieć historię powstania LSD, muszę dotknąć nieco tematu mojej kariery chemika, gdyż te dwa procesy są ze sobą nierozerwalnie powiązane.
Wiosną 1929 roku, po ukończeniu studiów chemicznych na uniwersytecie w Zurychu, zatrudniłem się w farmaceutyczno-chemicznym laboratorium naukowym zakładów Sandoz w Bazylei jako współpracownik profesora Artura Stolla, założyciela i dyrektora oddziału farmaceutycznego. Wybrałem to stanowisko, gdyż zapewniało mi okazję pracy z produktami naturalnymi, podczas gdy dwie inne oferty pracy z firm chemicznych z Bazylei były związane z pracą w dziedzinie chemii syntetycznej.
Pierwsze badania chemiczne
Już moja praca doktorska w Zurychu pod kierunkiem profesora Paula Karrera dała mi okazję realizowania moich zainteresowań w obszarze chemii związków pochodzenia zwierzęcego i roślinnego. Używając soku żołądkowo-jelitowego ślimaka winniczka, przeprowadziłem enzymatyczną redukcję chityny, materiału budulcowego, z którego są zbudowane skorupy, skrzydła i szczypce owadów, skorupiaków i innych zwierząt niższych. Byłem w stanie wywieść chemiczną strukturę chityny z produktu rozpadu w postaci cukru zawierającego azot, uzyskanego w wyniku tej redukcji. Chityna okazała się być analogiem celulozy, materiału budulcowego roślin. Ten ważny wynik, uzyskany zaledwie trzy miesiące od rozpoczęcia badań, doprowadził mnie do uzyskania doktoratu „z wyróżnieniem”.
Kiedy zatrudniłem się w zakładach Sandoza, zespół oddziału farmaceutyczno-chemicznego był ciągle niewielki. Czterej chemicy ze stopniami doktora pracowali przy badaniach, trzej zaś – w produkcji.
W laboratorium Stolla znalazłem zajęcie, które całkowicie satysfakcjonowało mnie jako chemika-badacza. Celem, jaki przyświecał profesorowi Stollowi przy tworzeniu laboratoriów badawczych oddziału farmaceutyczno-chemicznego, była izolacja czynników aktywnych popularnych roślin leczniczych, aby wyprodukować czyste próbki tych substancji. Jest to szczególnie istotne w odniesieniu do roślin leczniczych, których składniki aktywne są niestabilne lub których moc waha się znacznie, co utrudnia ustalenie właściwej dawki. Gdy jednak aktywny czynnik jest osiągalny w czystej postaci, możliwa staje się produkcja trwałych farmaceutyków, których dawkę można dokładnie określić przez ważenie. Mając to na uwadze, profesor Stoll wybrał do dalszych badań substancje pochodzenia roślinnego o rozpoznanej wartości, uzyskane z takich roślin, jak naparstnica (Digitalis), urginia morska (Scilla maritima) i sporysz żyta (Secale cornutum), które – mimo niestabilności i niepewnego dozowania – miały jednak niewielkie zastosowanie w medycynie.
Moje pierwsze lata pracy w laboratoriach Sandoza były poświęcone niemal wyłącznie badaniom aktywnych składników urginii morskiej. W prace te wprowadził mnie dr Walter Kreis, jeden z pierwszych współpracowników profesora Stolla. Najważniejsze składniki tej rośliny istniały już w czystej formie, a ich aktywne czynniki zostały z niezwykłą wprawą wydzielone i oczyszczone przez dr. Kreisa, podobnie jak składniki naparstnicy wełnistej (Digitalis lanata).
Aktywne składniki urginii morskiej należą do grupy glikozydów nasercowych (glikozydy: substancje zawierające cukier) i służą, podobnie jak składniki aktywne naparstnicy, leczeniu niewydolności serca. Glikozydy nasercowe są substancjami o bardzo dużej mocy działania. Ponieważ ich dawka lecznicza niewiele różni się od dawki trującej, szczególnie ważne w tym przypadku jest dokładne dozowanie, możliwe dzięki czystym składnikom.
Kiedy zaczynałem pracę badawczą, preparat farmaceutyczny zawierający glikozydy Scilli był już wprowadzony przez Sandoza do terapii, jednakże struktura chemiczna zawartych w nim aktywnych składników, z wyjątkiem cukrów, pozostawała w znacznym stopniu nieznana.
Moim głównym wkładem w badania Scilli, w których uczestniczyłem pełen entuzjazmu, było objaśnienie chemicznej struktury wspólnego szkieletu występujących w niej glikozydów poprzez pokazanie z jednej strony różnic w stosunku do glikozydów naparstnicy, z drugiej zaś – ich strukturalnych związków z toksycznym składnikiem wyizolowanym z gruczołów skórnych ropuch. W 1935 roku te badania zostały na pewnym etapie zakończone.
Poszukując nowego obszaru badań, poprosiłem profesora Stolla o umożliwienie mi kontynuacji badań nad alkaloidami sporyszu, które on rozpoczął w 1917 roku, i które w 1918 roku doprowadziły do izolacji ergotaminy.
Ergotamina – odkryta przez Stolla – była pierwszym alkaloidem sporyszu uzyskanym w czystej chemicznie postaci. Choć związek ten szybko zaczął odgrywać znaczącą rolę w terapii (pod nazwą handlową Gynergen) jako środek homeostatyczny wykorzystywany w położnictwie oraz jako lek przeciw migrenie, badania chemiczne sporyszu w laboratoriach Sandoza zostały zawieszone po wydzieleniu ergotaminy i określeniu doświadczalnie jej wzoru sumarycznego. Tymczasem, na początku lat trzydziestych, laboratoria angielskie i amerykańskie zaczęły określać chemiczną strukturę alkaloidów sporyszu. Odkryto też wtedy nowy, rozpuszczalny w wodzie alkaloid sporyszu, który podobnie mógł być wydzielony z matczynego roztworu uzyskanego w procesie produkcji ergotaminy. Sądziłem więc, że czas najwyższy, aby Sandoz wznowił badania chemiczne alkaloidów sporyszu, które stawały się istotne, bowiem w przeciwnym razie groziła nam utrata pozycji lidera w badaniach medycznych.
Profesor Stoll zgodził się na moją propozycję, choć towarzyszyły temu pewne obawy: „Muszę cię ostrzec przed trudnościami, wobec których staniesz, zajmując się alkaloidami sporyszu. Są to substancje niezwykle wrażliwe, łatwo ulegają rozpadowi i są mniej stabilne niż jakiekolwiek składniki, z którymi miałeś do czynienia podczas pracy z glikozydami nasercowymi. Ale możesz spróbować”.
Tak więc klamka zapadła i zająłem się dziedziną badań, które stały się zasadniczym wątkiem mojej kariery zawodowej. Nigdy nie zapomnę twórczej radości i niecierpliwego oczekiwania, jakie czułem, podejmując badania alkaloidów sporyszu – obszaru poszukiwań w tamtych czasach stosunkowo mało znanego.
Sporysz
Pomocne w tym miejscu byłoby przytoczenie kilku podstawowych informacji na temat samego sporyszu1. Jest on produkowany przez niższe grzyby (Claviceps purpurea), które rosną jako parazyty na życie, rzadziej na innych zbożach i dzikich trawach.
Ziarna zaatakowane przez ten grzyb stają się z początku jasnobrązowe, a potem zmieniają się w zakrzywione, fioletowobrązowe strąki (sklerocje), które wydostają się z łuski z miejsca, gdzie było ziarno. Sporysz jest klasyfikowany botanicznie jako sklerocjum – forma, którą przyjmuje w zimie. Sporysz żyta (Secale cornutum) jest na wiele sposobów użyteczny medycznie.
Sporysz posiada bardziej fascynującą historię niż inne specyfiki, w wyniku której jego znaczenie uległo całkowitej przemianie: od trucizny, której się lękano, po wartościowe lekarstwo sprzedawane w drogich sklepach. Na scenę historii sporysz zawitał we wczesnym średniowieczu jako przyczyna epidemii masowych zatruć, które dotykały tysiące ludzi żyjących w tamtych czasach. Objawy zatrucia, którego związek ze sporyszem nie był przez długi czas ludziom znany, były dwojakiego rodzaju: gangrenowe i konwulsyjne. Popularne określenia tego zatrucia – takie jak mal des ardents, Sacer Ignis, Heiliges Feuer czy ogień św. Antoniego – odnoszą się do gangrenowej formy tego zatrucia. Patronem ofiar zatrucia sporyszem jest św. Antoni i to jego zakon jako pierwszy zajmował się tego rodzaju pacjentami.
Aż do niedawna świadectwa wybuchów „epidemii” zatrucia sporyszem notowano w większości krajów europejskich, włączając w to niektóre obszary Rosji. Wraz z postępem w rolnictwie i od czasu stwierdzenia w XVII w., że chleb zawierający sporysz był ich przyczyną, częstość i zasięg epidemii zatrucia sporyszem znacznie się zmniejszyły. Ostatnia wielka epidemia zdarzyła się na terenach południowej Rosji w latach 1926–19272.
Pierwsze wzmianki o medycznym wykorzystaniu sporyszu pochodzą z roku 1582, z zielnika Adama Lonitzera (Lonicerusa), lekarza miejskiego z Frankfurtu, który wymienia go jako środek na przyśpieszenie porodu. Chociaż sporysz, jak stwierdza Lonitzer, był używany od pradawnych czasów przez położne, lek ten trafił do oficjalnej medycyny dopiero w 1808 roku, w wyniku pracy amerykańskiego lekarza Johna Stearnsa
Account of the Putvis Parturiens, a Remedy for Quickening Childbirth. Użycie sporyszu jako środka przyśpieszającego poród nie trwało jednak długo, jako że lekarze stali się wkrótce świadomi dużego zagrożenia dla dziecka. Zagrożenie to związane było głównie z niepewnością co do dawki, której przekroczenie prowadziło do skurczów macicy. Z tego powodu użycie sporyszu jako leku w położnictwie zostało ograniczone do przypadków krwawienia poporodowego.
Dopiero w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, w następstwie pojawienia się sporyszu w licznych farmakopeach, zostały podjęte pierwsze próby wyizolowania z niego substancji aktywnych. Jednakże żadnemu z badaczy, którzy zajmowali się tym zagadnieniem w ciągu następnych stu lat, nie udało się wyodrębnić właściwych substancji odpowiedzialnych za działanie lecznicze sporyszu. W 1907 roku Anglicy G. Barger i F.H. Carr jako pierwsi wyodrębnili ze sporyszu aktywny, alkaloidowy preparat, który nazwali ergotoksyną, gdyż posiadał właściwości w większym stopniu toksyczne niż lecznicze. (Preparat ten nie był jednorodny, lecz stanowił mieszaninę kilku alkaloidów, co wykazałem trzydzieści pięć lat później). Niemniej jednak farmakolog H.H. Dale odkrył, że ergotoksyna – poza oddziaływaniem na macicę – stymuluje także ujemnie wydzielanie adrenaliny w autonomicznym systemie nerwowym, co mogło prowadzić do leczniczego wykorzystania alkaloidów sporyszu. Dopiero jednak wyodrębnienie ergotaminy przez A. Stolla (o czym wcześniej wspominałem) sprawiło, że alkaloidy sporyszu zaczęły znajdować szerokie zastosowanie w lecznictwie.
Wspomniane już określenie chemicznej struktury alkaloidów sporyszu w amerykańskich i angielskich laboratoriach rozpoczęło nową erę w badaniach tej substancji we wczesnych latach trzydziestych. W.A Jacobs i L.C. Craig z Instytutu Rockefellera w Nowym Jorku, posługując się metodą rozkładu chemicznego, wyizolowali i opisali wspólny szkielet wszystkich alkaloidów sporyszu. Nazwali go kwasem lizergowym. Potem nastąpiło zasadnicze odkrycie przydatne zarówno w chemii, jak i w medycynie: wydzielenie trwałego, bazowego związku o specyficznym działaniu na macicę. Doniesienie o tym odkryciu zostało opublikowane równolegle i całkiem niezależnie przez cztery instytucje, w tym także przez laboratoria Sandoza. Związek ten, będący alkaloidem o stosunkowo prostej strukturze, został nazwany przez A. Stolla i E. Burckhardta ergobazyną (jest znany także jako ergometryna lub ergonowina). Poprzez redukcję ergobazyny W.A. Jacobs i L.C. Craig uzyskali kwas lizergowy i propanoloaminę jako produkty rozkładu.
Uznałem za najważniejszy cel mojej pracy syntezę tego alkaloidu poprzez chemiczne połączenie dwóch składników ergobazyny: kwasu lizergowego i propanoloaminy (zobacz wzory strukturalne w dodatku).
Niezbędny dla tych badań kwas lizergowy musiał być wydzielony z rozkładu innego alkaloidu sporyszu. Jako materiał wyjściowy dla dalszych prac wybrałem ergotaminę, gdyż tylko ona była dostępna w czystej postaci alkaloidu i produkowana w kilogramowych ilościach przez wydział produkcji lekarstw. Zabrałem się do dzieła z 0.5 g ergotaminy, którą otrzymałem od pracowników z wydziału produkcji. Kiedy w celu zatwierdzenia wysłałem formularz z zamówieniem wewnętrznym do profesora Stolla, pojawił się w moim laboratorium z reprymendą: „Jeśli chcesz zajmować się alkaloidami sporyszu, musisz zaznajomić się z technikami mikrochemii. Nie dopuszczę do tego, żebyś marnował tak wielkie ilości mojej cennej ergotaminy do swoich badań”.
Wydział produkcji opartej na sporyszu wykorzystywał do wytwarzania ergotaminy sporysz pochodzenia szwajcarskiego, a także portugalski, z którego otrzymywano bezpostaciowy preparat alkaloidowy podobny do wspomnianej ergotoksyny uzyskanej przez Bargera i Carra. Postanowiłem wykorzystać ten mniej cenny surowiec do uzyskania kwasu lizergowego. Alkaloid ten, otrzymany z wydziału produkcji, należało następnie oczyścić, zanim mógł być wykorzystany do rozkładu na kwas lizergowy. Obserwacje poczynione w trakcie oczyszczania doprowadziły mnie do przypuszczenia, że ergotoksyna nie jest jednorodnym związkiem, ale mieszaniną kilku alkaloidów. W dalszej części książki przedstawię, jak dalekie konsekwencje miały te obserwacje.
Muszę w tym miejscu zrobić krótką dygresję i opisać warunki pracy oraz techniki, jakimi posługiwaliśmy się w tamtych czasach. Uwagi te mogą zainteresować współczesnych badaczy-chemików, którzy są przyzwyczajeni do dużo lepszych warunków pracy.
Prezentowaliśmy się nadzwyczaj skromnie. Prywatne laboratoria uważane były za rzadką ekstrawagancję. Podczas pierwszych sześciu lat mojej pracy w zakładach Sandoza dzieliłem pracownię z dwoma kolegami. Trzej chemicy, każdy z jednym asystentem, pracowaliśmy w jednym pomieszczeniu przy trzech różnych tematach: dr Kreis – przy glikozydach pobudzających czynność serca, dr Wiedemann – który rozpoczął pracę niemal w tym samym czasie, co ja – przy barwniku liści – chlorofilu – i w końcu ja – przy alkaloidach sporyszu. Pracownia była wyposażona w dwa grawitacyjne wyciągi (komory wyposażone w odprowadzenie), które zapewniały mniej niż skuteczną wentylację dzięki wykorzystaniu ciepła płomienia gazu. Kiedy zwróciliśmy się do szefa o wyposażenie wyciągów w wentylatory, odmówił, uzasadniając to tym, że wentylacja grawitacyjna wykorzystująca ciepło płomienia w zupełności wystarcza laboratoriom Willstättera.
Podczas ostatnich lat pierwszej wojny światowej profesor Stoll był w Berlinie i Monachium asystentem światowej sławy chemika, laureata nagrody Nobla, profesora Richarda Willstättera, z którym prowadził badania podstawowe nad chlorofilem i asymilacją dwutlenku węgla. Nie było chyba dysputy z profesorem Stollem, w której nie wspominałby swojego szacownego nauczyciela, profesora Willstättera, i pracy w jego laboratorium.
Techniki pracy, dostępne w tamtych czasach (początek lat trzydziestych) chemikom zajmującym się chemią organiczną, nie różniły się w istocie od technik stosowanych przez Justusa von Liebiga sto lat wcześniej. Największy od tamtych czasów rozwój dokonał się dzięki wprowadzeniu przez B. Pregla mikroanalizy, umożliwiającej rozpoznanie składu związku, kiedy do dyspozycji jest zaledwie kilka miligramów tej substancji, podczas gdy wcześniej potrzeba jej było kilku centygramów. Nie istniała wtedy żadna inna ze znanych dzisiaj technik fizyko-chemicznych dostępnych współczesnym naukowcom, które stworzyły całkiem nowe możliwości określenia struktury związku i zmieniły metody pracy, czyniąc ją szybszą i wydajniejszą.
Podczas pierwszych prac nad sporyszem i w badaniach glikozydów Scilli używałem starych technik oddzielania i oczyszczania z czasów Liebiga: ekstrakcji frakcyjnej, frakcyjnego wytrącania i krystalizacji, i temu podobnych. Wprowadzenie do badań chromatografii kolumnowej, jako pierwszy krok na drodze unowocześniania technik laboratoryjnych, było wielce pomocne, ale dopiero w późniejszych moich badaniach. W pierwszych, podstawowych badaniach sporyszu, mających na celu określenie struktury związku (w dzisiejszych czasach badania takie przeprowadzane są szybko i elegancko za pomocą metod spektroskopii – UV, IR, NMR – i rentgenografii strukturalnej), musieliśmy całkowicie polegać na starych metodach laboratoryjnych chemicznego rozkładu i derywatyzacji.
Kwas lizergowy i jego pochodne
Kwas lizergowy okazał się być substancją raczej niestabilną i jego stabilizowanie przy użyciu podstawowych rodników nie było łatwe. Stosując technikę znaną jako przegrupowanie Curtiusa, odkryłem w końcu proces użyteczny przy łączeniu kwasu lizergowego z aminami. Używając tej metody, wyprodukowałem dużą liczbę związków kwasu lizergowego. Z kombinacji kwasu lizergowego z propanoloaminą otrzymałem związek identyczny z alkaloidową ergobazyną, otrzymywaną z naturalnego sporyszu. W ten sposób dokonana została pierwsza synteza – czyli sztuczna produkcja – alkaloidu sporyszu.
Zdarzenie to nie miało znaczenia wyłącznie naukowego, polegającego na potwierdzeniu chemicznej struktury ergobazyny. Miało też znaczenie praktyczne, gdyż ergobazyna – substancja hemostatyczna o specyficznym uterotonicznym działaniu na macicę – występuje w sporyszu tylko w bardzo małych ilościach. Przy pomocy syntezy pozostałe alkaloidy, występujące obficie w sporyszu, mogły być teraz przekształcane w użyteczną dla położnictwa ergobazynę.
Po tych pierwszych sukcesach ze sporyszem moje badania poszły w dwóch kierunkach. Po pierwsze, próbowałem polepszyć właściwości lecznicze ergobazyny poprzez zmiany rodnika aminoalkoholowego. Wspólnie z kolegą, dr. J. Peyerem, opracowaliśmy proces ekonomicznej produkcji propanoloaminy i innych alkoholi aminowych. I rzeczywiście, przez zastąpienie propanoloaminy zawartej w ergobazynie butanoloaminą uzyskana została aktywna substancja, która przewyższała naturalne alkaloidy swoimi własnościami leczniczymi. Ta ulepszona ergobazyna znalazła zastosowanie szeroko w świecie jako niezawodny uterotonik i hemostatyk, występujący pod nazwą handlową Methergine i jest dzisiaj wiodącym lekiem stosowanym w położnictwie.
Następnie wykorzystałem moją procedurę syntezy do wyprodukowania nowych związków kwasu lizergowego, nie posiadających już tak zdecydowanego działania uterotonicznego, co do których można było się spodziewać, że na bazie struktury chemicznej ujawnią się ich inne właściwości lecznicze. W 1938 roku wyprodukowałem dwudziestą piątą substancję tej serii pochodnych kwasu lizergowego: dietyloamid kwasu lizergowego, w skrócie LSD-25, do zastosowań laboratoryjnych.
Planowałem syntezę tego związku z nadzieją uzyskania stymulatora krążenia i oddechu (analeptyka). Tego rodzaju właściwości stymulujących można było oczekiwać po dietyloamidzie kwasu lizergowego, gdyż wykazywał on podobieństwa chemicznej budowy do znanego w tamtym czasie analeptyka – dietyloamidu kwasu nikotynowego (Coramin). Testy LSD-25 przeprowadzone w oddziale leków Sandoza, którym kierował wówczas profesor Ernst Rothlin, wykazały jego silne oddziaływanie na macicę, nieco tylko słabsze (ok. 70%) od działania ergobazyny. W dalszej części raport z badań stwierdzał, że zwierzęta doświadczalne wykazywały objawy niepokoju podczas eksperymentu. Nowa substancja nie wzbudziła jednak szczególnego zainteresowania wśród farmakologów i lekarzy, w związku z czym badania nie były kontynuowane.
Przez następnych pięć lat nikt nie słyszał nic więcej o substancji zwanej LSD-25. W tym czasie moja praca ze sporyszem postąpiła naprzód, wkraczając na nowe tereny. Oczyszczając ergotoksynę, substancję wyjściową przy otrzymywaniu kwasu lizergowego, powziąłem – jak już wspomniałem – przypuszczenie, że ten alkaloidowy preparat nie jest jednorodny. Stanowi on raczej mieszaninę różnych substancji. Moje wątpliwości co do jednorodnego charakteru ergotoksyny zostały jeszcze wzmocnione, gdy podczas procesu jej uwodornienia (uwodornienie: włączenie wodoru do danego związku chemicznego) otrzymano dwa całkowicie różne związki, podczas gdy uwodornienie jednorodnego alkaloidu ergotaminy przyniosło w wyniku tylko jeden związek. Poszerzone i systematyczne badania analityczne domniemanej mieszanki ergotoksynowej doprowadziły w końcu do wyodrębnienia z tej substancji trzech jednorodnych składników. Jeden z tych trzech chemicznie jednorodnych alkaloidów ergotoksyny okazał się być identyczny z alkaloidem wyodrębnionym niewiele wcześniej w wydziale produkcji, nazwanym przez A. Stolla i E. Burckhardta ergokrystyną. Dwa pozostałe alkaloidy były całkiem nowe. Pierwszy z nich nazwałem ergokorniną, a dla drugiego, wyodrębnionego jako ostatni, który długi czas pozostawał ukryty w roztworze matczynym, wybrałem nazwę ergokryptyna (od greckiego słowa kryptos, czyli ukryty). Później ustalono, że ergokryptyna występuje w dwóch postaciach izometrycznych, które zostały rozróżnione jako alfa- i beta-ergokryptyna.
Rozwiązanie problemu ergokryptyny miało znaczenie nie tylko naukowe, ale także spore znaczenie praktyczne. Powstał dzięki temu ważny lek. Trzy uwodornione alkaloidy ergotoksyny, które otrzymałem w wyniku tych badań: dihydroergokrystyna, dihydroergokryptyna i dihydroergokornina, wykazały medycznie użyteczne właściwości podczas testów przeprowadzonych przez profesora Rothlina w oddziale leków. Z tych trzech związków został sporządzony lek o nazwie Hydergine, służący pobudzeniu krążenia w okładzie obwodowym oraz poprawieniu funkcji mózgowych w schorzeniach geriatrycznych. Hydergine okazała się z tego powodu skutecznym lekiem w geriatrii i jest dzisiaj jednym z najważniejszych farmaceutyków produkowanych w zakładach Sandoza.
Dihydroergotamina, którą dodatkowo uzyskałem w wyniku tych badań, znalazła również zastosowanie w lecznictwie jako środek stabilizujący krążenie i ciśnienie krwi, pod nazwą handlową Dihydergot.
O ile dzisiaj prawie wszystkie ważne projekty naukowe są realizowane przez zespoły badaczy, o tyle opisane wyżej badania nad alkaloidami sporyszu prowadziłem wyłącznie ja sam. Nawet późniejsze wdrażanie chemicznych procedur związanych z udoskonalaniem produktów handlowych pozostawało w moich rękach – mówię tu o przygotowaniu dużych próbek leków przeznaczonych do badań klinicznych oraz o dopracowywaniu procedur służących masowej produkcji takich leków, jak Methergine, Hydergine i Dihydergot. Dotyczyło to nawet kontroli analitycznej przy opracowywaniu pierwszych form tych trzech leków w postaci roztworu, ampułek i tabletek.
Moja pomoc w tym czasie składała się z asystenta-laboranta, pomocnika laboratoryjnego, a później, dodatkowo, z jeszcze jednego asystenta-laboranta i technika-chemika.
Odkrycie psychicznego efektu działania LSD
Rozwiązanie problemu ergotoksyny miało bardzo korzystne następstwa, opisane tu tylko w zarysie, i otworzyło drogę do szerzej zakrojonych badań. A ja wciąż nie mogłem zapomnieć stosunkowo mało interesującego LSD-25. Szczególne przeczucie – że substancja ta może mieć jeszcze inne właściwości niż te ujawnione po pierwszych badaniach – tknęło mnie w pięć lat po pierwszej syntezie, i skłoniło do tego, aby jeszcze raz wyprodukować LSD-25 w celu przesłania próbki do dalszych testów w wydziale leków. Było to całkiem niezwykłe – z reguły substancje eksperymentalne były raz na zawsze skreślane z programu badań, jeśli tylko uznano, że nie mają zastosowania przy produkcji leków.
W związku z tym wiosną 1943 roku powtórzyłem syntezę LSD-25. Podobnie jak przy pierwszej syntezie, wiązało się to z produkcją tylko kilku centygramów związku.
W końcowym etapie syntezy, podczas oczyszczania i krystalizacji dietyloamidu kwasu lizergowego do postaci winianu (soli kwasu winowego), moja praca została nagle przerwana niezwykłym doznaniem. A oto opis tego wydarzenia, pochodzący z raportu, jaki w tamtym czasie przesłałem profesorowi Stollowi:
„W ostatni piątek, 16 kwietnia 1943 roku, wczesnym popołudniem, byłem zmuszony przerwać pracę w laboratorium i udać się do domu z powodu niezwykłego uczucia niepokoju i lekkich zawrotów głowy. W domu położyłem się do łóżka i zapadłem w całkiem przyjemny nastrój jakby odurzenia, charakteryzujący się szczególnym pobudzeniem wyobraźni. W stanie podobnym do snu, z oczami zamkniętymi (blask dziennego światła sprawiał mi przykrość), chłonąłem zmysłami nieprzerwany strumień fantastycznych obrazów i niezwykłych kształtów z mocną, kalejdoskopiczną grą kolorów. Po mniej więcej dwóch godzinach doznanie to stopniowo zanikło”.
Było to jednakowoż niezwykłe doświadczenie – zarówno w aspekcie swego nagłego początku, jak i niezwykłego przebiegu. Wydawało się, że jego przyczyną mógł być jakiś zewnętrzny czynnik toksyczny; domyślałem się jego związku z substancją, z którą pracowałem w tamtym czasie – z winianem dietyloamidu kwasu lizergowego. Lecz to prowadziło do następnej kwestii: jak to się mogło stać, że wchłonąłem tę substancję? Z powodu znanej toksyczności związków pochodzenia sporyszowego zawsze skrupulatnie dbałem o zachowanie w pracy obyczaju staranności. Odrobina roztworu mogła, być może, zetknąć się z końcami moich palców podczas procesu krystalizacji i śladowa ilość tej substancji mogła wniknąć do organizmu przez skórę. LSD-25 musiało być substancją o niezwykłej wprost mocy, jeśli rzeczywiście było przyczyną tego dziwacznego doświadczenia. Wydawało się, że istnieje jeden tylko sposób, aby się o tym przekonać. Zdecydowałem się na eksperyment na sobie samym.
Eksperyment na sobie samym
17:00: Początek zawrotów głowy, uczucie niepokoju, zaburzenia w widzeniu, oznaki paraliżu, chęć śmiania się.
Uzupełnienie z dnia 21 kwietnia: Do domu na rowerze. Między godz. 18:00 – 20:00 najpoważniejszy kryzys. (Zobacz: raport specjalny).
To były zapiski z mojego dziennika laboratoryjnego. Ostatnie słowa pisałem z wielkim trudem. Odtąd było już dla mnie jasne, że przyczyną niezwykłego przeżycia z ostatniego piątku było LSD, gdyż zmiana doznań była tego samego rodzaju, choć tym razem stan ten był dużo intensywniejszy. Wiele wysiłku musiałem wkładać w to, aby mówić z sensem. Poprosiłem mojego laboranta, który był poinformowany o tym, że przeprowadzam eksperyment na samym sobie, aby eskortował mnie do domu. Pojechaliśmy rowerami, gdyż z powodu ograniczeń wojennych podróże samochodami były zakazane. W drodze do domu mój stan zaczął przybierać niepokojące formy. Wszystko w polu widzenia falowało i było zniekształcone jak w krzywym zwierciadle. Miałem również wrażenie bycia niezdolnym do ruszenia się z miejsca, choć – jak opowiadał mi później laborant – jechaliśmy bardzo szybko. W końcu, gdy cali i zdrowi dotarliśmy do domu, z trudem zdołałem poprosić mego towarzysza o sprowadzenie lekarza domowego i przyniesienie mleka od sąsiadów.
Mimo konsternacji i stanu pomieszania miałem przebłyski jasnego i racjonalnego myślenia, wybierając mleko jako środek odtruwający o działaniu ogólnym.
Zawroty głowy i poczucie słabości były w tym momencie tak silne, że nie byłem w stanie utrzymać się na nogach i musiałem położyć się na sofie. Moje otoczenie uległo teraz przekształceniu i przybrało postać jeszcze bardziej przerażającą. Wszystko w pokoju wirowało, a znane przedmioty i meble przybierały groteskowe, przepełniające lękiem formy. Wszystko było w ciągłym ruchu, poruszone jakby wewnętrznym niepokojem. Kobieta z sąsiedztwa, którą ledwie rozpoznałem, przyniosła mi mleko – w ciągu wieczora wypiłem go ponad dwa litry. Nie była już panią R., lecz raczej nieprzyjazną, podstępną wiedźmą w kolorowej masce.
Jeszcze gorsze niż te demoniczne transformacje zewnętrznego świata okazały się zmiany, które spostrzegłem w sobie, w swojej wewnętrznej istocie. Każdy wysiłek woli, każda próba zakończenia tej dezintegracji zewnętrznego świata i rozpuszczenia własnego ego, zdawały się stratą czasu. Zawładnął mną demon, który wziął w posiadanie moje ciało, umysł i duszę. Podskakiwałem i krzyczałem, próbując uwolnić się od niego, ale wkrótce tonąłem znów, leżąc bezradnie na sofie. Substancja, z którą chciałem poeksperymentować, zwyciężyła mnie. Był to demon, który pogardliwie triumfował nad moją wolą. Ogarnął mnie śmiertelny strach, że stanę się niepoczytalny. Przebywałem w innym świecie, innym miejscu, innym czasie. Ciało wydawało się pozbawione uczuć, pozbawione życia, obce. Czyżbym umierał? Czy to było to przejście? Czasem wydawało mi się, że przebywam poza swoim ciałem i z tego miejsca, jako zewnętrzny obserwator, jasno postrzegam wielki dramat swojej sytuacji. Nie zostawiłem nawet listu do rodziny (żona z trójką naszych dzieci pojechała tego dnia z wizytą do swoich rodziców mieszkających w Lucernie). Czy kiedykolwiek domyślą się, że nie podjąłem swojego eksperymentu bezmyślnie, w sposób nieodpowiedzialny, tylko z największą uwagą, i że takiego wyniku nie można było przewidzieć? Mój lęk i rozpacz stawały się coraz większe nie tylko z tego powodu, że młoda rodzina straci ojca, lecz także z obawy, że w samym środku obiecującego i przynoszącego owoce rozwoju będę musiał porzucić niezakończone badania chemiczne, które tak wiele dla mnie znaczyły. A oto inna idea, która pojawiła się, pełna cierpkiej ironii: jestem zmuszony przedwcześnie opuścić ten świat, gdyż to ja wprowadziłem do świata dietyloamid kwasu lizergowego.
W tym czasie, kiedy przybył doktor, szczyt depresji był już poza mną. Mój laborant poinformował lekarza o moim eksperymencie na sobie samym, gdyż ja sam nie byłem w stanie sklecić sensownego zdania. Potrząsnął głową w zakłopotaniu, gdy próbowałem opisać śmiertelne niebezpieczeństwo grożące memu ciału. Nie stwierdzał żadnych niezwykłych objawów poza niezwykle rozszerzonymi źrenicami. Puls, ciśnienie krwi i oddech były w normie. Nie widział żadnych powodów, aby przepisać jakieś lekarstwo. Zamiast tego zaprowadził mnie do łóżka i stał, obserwując mnie. Powoli wracałem z niesamowitego, nieznanego świata do bezpiecznej, codziennej rzeczywistości. Horror zelżał i ustąpił miejsca poczuciu tym większego szczęścia i wdzięczności, im bardziej powracało zwykłe postrzeganie i myślenie, i im bardziej nabierałem przekonania, że niebezpieczeństwo choroby umysłowej mam już za sobą.