Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości - Maciej Łubieński - ebook

Łubieńscy. Portret rodziny z czasów wielkości ebook

Łubieński Maciej

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Łubieńscy. Portret rodziny z czasu wielkości” to opowieść o tym jak skromna szlachta z kaliskiego, wdrapała się na szczyt, i o tym, jak z niego spadła. Częściowo na własne życzenie, częściowo z wyroku Historii. Bohaterami książki są wielkie postacie historyczne - biskupi Maciej i Stanisław Łubieński z epoki Wazów, Feliks Łubieński, minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego i jego żona Tekla z Bielińskich, wybitna dramatopisarka. Ale na kartach książki pojawiają się także postacie szerzej nieznane, jak pradziadek autora, ziemianin marzyciel Tadeusz Łubieński, czy siostra pradziadka, przełożona urszulanek, pierwsza polska zakonnica z doktoratem – Cecylia Łubieńska. Przez opowieść o Łubieńskich przewijają się żołnierze, politycy, milionerzy i bankruci. „Łubieńscy. Portret rodziny z czasu wielkości” to ironiczne, choć czułe opowiadanie o dziejach Polski, o odkrywaniu rodzinnych tajemnic i odkurzaniu zapomnianych historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 425

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maciej Łubieński

PORTRET RODZINY Z CZASÓW WIELKOŚCI

O prymasach, milionerach, zakonnicach, bankrutach, pisarkach i innych przodkach

Copyright © by Maciej Łubieński, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Pamięci Elżbiety Łubieńskiej – cioci Betki

*

W rolach głównych

Jan Łubieński – pisarz ziemi sieradzkiej – prapraprapraprapraprapaprapradziad.

Maciej Łubieński – arcybiskup gnieźnieński, interreks w epoce Wazów, brat Jana i Stanisława.

Stanisław Łubieński – biskup płocki, autor dzieł historycznych, bibliofil, brat Jana i Macieja.

Tekla Łubieńska – dramatopisarka, prapraprapraprababka, żona Feliksa.

Feliks Łubieński – minister sprawiedliwości w Księstwie Warszawskim, autor reformy sądów, praprapraprapradziad, mąż Tekli.

Franciszek Łubieński – szwoleżer, syn Feliksa i Tekli, prapraprapradziad.

Amelia Łubieńska – obrończyni Kościoła unickiego, działaczka humanitarna, prapraprababka.

Tadeusz Łubieński – polityk, rolnik, autor tomu nowel, kompozytor walca, wnuk Amelii, potomek Franciszka, pradziad.

Cecylia Łubieńska – zakonnica, przełożona polskich urszulanek, doktorka nauk historycznych, siostra Tadeusza.

Jerzy Łubieński – przedwojenny milioner i bon vivant, potomek Franciszka, kuzyn dziadka Konstantego.

Konstanty Łubieński – polityk, ekonomista, poseł koła Znak, dziadek.

Maria Łubieńska – romanistka, pianistka, babcia.

Tomasz Łubieński – eseista, dramaturg, autor m.in. Bić się czy nie bić, Ani tryumf, ani zgon, sztuk Koczowisko i Ostatni, ojciec.

W epizodach pojawią sią między innymi

Irena Jelska – ciocia, Michał Kleofas Ogiński – kompozytor, Henryk Łubieński – bankier, bankrut, Tomasz Łubieński – generał, finansista, Stanisław Żółkiewski – hetman, pisarz, Wincenty Witos – premier, Szymon Askenazy – historyk, Aniela Merici i św. Jan od Krzyża – święci Kościoła katolickiego, Julia Brystygierowa – szefowa V departamentu MSW, Johann Friedrich Struensee – minister królestwa Danii, Eugeniusz Kwiatkowski – minister, Aleksander Hamilton, arkiz Lafayette – bohaterowie walk o wolność Stanów Zjednoczonych, Władysław Gomułka, Edward Gierek – przywódcy PZPR-u, Stanisław Stomma – poseł Znaku, Michael Jordan – koszykarz, Jan Persak – sołtys Zassowa, Maryś – fantazja pradziadka Tadeusza.

W pozostałych rolach

Bracia i siostry Łubieńscy i Łubieńskie z XIX i XX wieku, zassowianki i zassowianie dwóch wieków, przedstawiciele haplogrupy R-CTS3402, jezuici, rodziny Hutten-Czapskich, Morawskich Sobańskich, Potockich, Bogatyńskich i Jelskich, królowie z dynastii Wazów, Hohenzollernów, królowie i carowie z dynastii Romanowów.

Wybrane lokalizacje:

Łubna-Jakusy

Kolano

Guzów

Zassów

Skierniewice (Pałac Prymasowski)

Warszawa (Wawer, Ochota, Mokotów, sejm)

Londyn (Chelsea)

Transatlantyk Queen Mary.

Scenografia:

Liczne drzewa owocowe, ozdobne i leśne, krzewy, ziemniaki, buraki.

Biblia, książeczka do nabożeństwa, banknoty: ruble, złotówki, franki.

Huty, kopalnie, tory kolejowe.

Tomasz Ostatni

Opowieść o chudopaniczach i postpaniczach z blokowisk

Tę książkę powinien napisać mój ojciec Tomasz Łubieński. I wcale nie dlatego, że jest wybitnym eseistą historycznym, który analizował polskie spory i dylematy XIX i XX wieku. Spory, w jakich uczestniczyli, i dylematy, przed jakimi stawali również nasi, w sensie Łubieńskich, przodkowie. Myślę, że powinien takie podsumowanie dziejów rodziny napisać z innego powodu. Należy bowiem do ostatniej generacji, która zaznała jeszcze pańskiego życia.

Dla ojca skończyło się ono wprawdzie, gdy miał lat pięć, może więc lepiej powiedzieć, że jako ostatni w tej sztafecie pokoleń zakosztował losu panicza. Znaczy to, że mógł ojciec doświadczyć tego samego, co jego przodkowie w dzieciństwie doświadczali przez wieki: życia we dworze, czułości niani zwanej boną, troskliwości zakochanej w pańskim dziecięciu służby, francuskich konwersacji na ganku, które toczyły się przy akompaniamencie dobiegającego ze stajni rżenia koni, huku dubeltówek i ujadania ogarów podczas polowań, turkotu bryczek, wesołych nawoływań na kuligu, ciągłych wizyt i rewizyt sąsiadów, najazdów kuzynostwa, bratostwa, wujostwa, ludzi, których imiona w zdrobnieniach brzmiały: Bubi, Buba, Adzio, Adi, Alfik, Kocio, Poldzia, Polcio, Kinia, Kiki czy Lul. Cóż mogę o tym wiedzieć ja, poczęty za Gomułki, urodzony za Gierka, dziecię z bloków na warszawskich Jelonkach, a potem na Ochocie?

Ojciec miał rok, choć dla kogoś odzianego w pieluchę odpowiedniejsza wydaje się forma roczek, kiedy zamieszkał w Zassowie (miejscowość została pozbawiona jednego s w 1968 roku i dziś na mapach można znaleźć wyłącznie wieś Zasów, jednak w tej książce będę konsekwentnie używał jej historycznej nazwy), majątku swojego dziadka Tadeusza. Lecz paniczowanie ojca (papy, jak się mawiało w tamtej dworkowej polszczyźnie, którą zwracał się jeszcze do swojego ojca mój ojciec) odbiegało trochę od obrazów wielkopańskiego życia. Owszem, był tam chart, o imieniu – a jakże – Lord, były też strzały, ale ponieważ paniczowanie przypadło na lata 1939–1944, nie padały z myśliwskich dubeltówek, odwiedzin też nie brakowało – za dnia odwiedzali Zassów przedstawiciele niemieckich władz okupacyjnych, nocami konspiratorzy. Tak więc, w związku z czasami, na które przypadło, chude to było paniczowanie. Chociaż kucharka o dobrym sercu faszerowała chudopanicza przysmakami, tuląc do wielkich piersi. Wielkie piersi kucharki i jej szczególne dla ojca względy wziąłem nie z jego wspomnień, ale z wyobraźni. A raczej nie tyle z wyobraźni, ile z katalogu stereotypów, gdzie znajduje się specjalna zakładka „życie panicza we dworze”.

Nieco więcej pamięta starsza od ojca o kilka lat kuzynka – Teresa Odrowąż Pieniążek, zwana ciocią Terenią. Pamięta, że jej dziadek, a mój pradziadek Tadeusz, lubił się wygłupiać, że babcia, moja prababcia Maria, była sprawiedliwa i poważna, i że najlepsza zabawa była ze stryjem, a moim dziadkiem Konstantym. Wspomina na przykład, że przebrany za księdza udzielał jej i kuzynowi Jerzykowi ślubu. Twierdzi ciocia, że był jej ukochanym stryjem, może po to, by zrobić mi przyjemność, a może rzeczywiście tak myśli, posiadał bowiem mój dziadek wielki urok osobisty. Pamięta sietniaków, czyli ówczesnych wiejskich głupków, którzy kręcili się przy dworskiej kuchni. Pamięta też człowieka wynoszącego pańskie nieczystości. I swoje dziecięco-demokratyczne oburzenie na taki przejaw niesprawiedliwości. Może jej gorąca wrażliwość rodziła się na przekór chłodnemu ojcu Alfredowi? Nie pamięta ciocia, by okazywał jej specjalnie uczucia, miała za to permanentnie wrażenie, że go drażni. Kiedy nadciągała Armia Czerwona, Alfred Łubieński, zastępca dowódcy III zgrupowania AK w okręgu dębickim, zszedł z gór, by zobaczyć się z żoną i z córką. Gdzieś w okolicach rodzinnego Zassowa letnią nocą 1944 roku odbyła się ta konspiracyjna schadzka. Dziesięcioletnia dziewczynka podeszła nieśmiało do ojca, może w nadziei, że po długiej rozłące chociaż przytuli, a on ucałował ją w rękę. Dwunastego września zginął w potyczce z Niemcami.

Ojciec paniczował do jesieni 1944 roku, kiedy rodzina opuściła Zassów, i nie pamięta z niego zbyt wiele. Ja zaś nie pamiętam, żeby temat zassowski był w domu szczególnie obecny. Na regale w zawalonym książkami dużym pokoju w naszym mieszkaniu na Korotyńskiego, pomiędzy doniczką geranium (specjalność mojej matki) a wypełnioną bursztynem laboratoryjną kolbą, stało sobie pogięte niepozorne zdjęcie przedstawiające uśmiechnięte dziecię z pluszowym misiem. To dziecię o anielskiej twarzyczce to mój ojciec w wieku dwóch–trzech lat, na zassowskim ganku. Na pierwszy rzut oka Tomeczek trzyma misia za łapkę, ale gdy przyjrzymy się uważniej, widać, że pluszowe ciałko wisi bezwładnie na zawiązanym wokół szyi sznurku. W tym skrzyżowaniu słodyczy i makabry można się doszukiwać jakiejś metafory relatywnie szczęśliwego (uśmiech) dzieciństwa w czasie strasznej wojny (sznurek). Los oszczędził Tomeczkowi tego, czego nie oszczędził Tereni, czyli śmierci ojca. Oszczędził też Tomeczkowi los łaskawy doświadczenia bombardowań, łapanek, wycia syren, terroru dotykającego najbliższych.

Tomasz Łubieński, Zassów 1941. Archiwum rodzinne

W rodzinnej pamięci niemieccy żołnierze nie molestowali szczególnie zassowskiego dworu, bo, ujmując rzecz w języku psychologii, na ich rozwinięte ośrodki snobizmu mocno oddziaływał hrabiowski tytuł pradziadka. Co więcej, pradziadek, oficer armii austriackiej, a więc człowiek, który biegle opanował niemiecki tryb rozkazujący, na widok młodzieży w mundurach mógł automatycznie, zupełnie nieświadomie, wchodzić w rolę przełożonego. Oni zaś instynktownie przyjmowali rolę podwładnych, ulegając tej mieszance pańskości i oficerskości. Poza tym wśród wyższych rangą starszych oficerów mógł spotkać jeśli nie dawnych kolegów z cesarskiej armii, to przynajmniej kolegów kolegów albo ich krewnych czy znajomych. W wermachcie, tak jak w Wojsku Polskim, nie brakowało przecież wojskowych ze szkoły Franciszka Józefa. Kombatanckie wspomnienia z frontów I wojny światowej mogły połączyć, przynajmniej jesienią 1939 roku, starszego majora habsburskiej armii i oficerów hitlerowskiego najeźdźcy. Może nawet łezka kręciła się w oku.

A może wśród żołnierzy wermachtu byli czytelnicy powieści Die Abenteuer eines jungen Herrn in Polen austriackiego pisarza Alexandra Lerneta-Holenii, której jednym z bohaterów jest hrabia Łubieński. Może taki żołnierz czytelnik zastanawiał się, czy jest pradziadek pierwowzorem powieści. Nie jest. Jeśli nazwisko Łubieński przeniknęło do wyobraźni Lerneta-Holenii, to raczej za sprawą brygadiera Jana Łubieńskiego, dalekiego kuzyna pradziadka, który podczas I wojny światowej wsławił się ucieczką z rosyjskiej niewoli. W cywilnym przebraniu wyszedł z obozu jenieckiego i nie znając języka, przemierzył bezkres Rosji. Przedostał się przez ściętą mrozem granicę rosyjsko-szwedzką i triumfalnie powrócił do Austrii.

Pradziadek Tadeusz miał więc wiele tematów do small talku z oficerami niemieckiej armii w 1939. Mój dziadek Konstanty, który znalazł się w obozie jenieckim po kampanii wrześniowej, twierdził, że wydostał go z niego pradziadek po rozmowie z dowódcą obozu.

Był jeszcze jeden element „zassowski” w naszym mieszkaniu. Na ścianie, która w kapitalistycznej Polsce zazna rozkoszy aksamitnej gładzi, ale wtedy jeszcze pokryta była gruboziarnistym gierkowskim tynkiem, wisiał sobie dziurawy obraz przedstawiający anioła. Według rodzinnej tradycji przestrzelił go pijany czerwonoarmista. Jestem wobec niej sceptyczny. Obraz bez dziury i opowieści o okolicznościach jej powstania nie przedstawia żadnej wartości. Historia o prześladowaniu ze strony bezbożnego wyzwoliciela-najeźdźcy daje aniołowi patriotyczną legitymację, obrazowi zaś wartość quasi-relikwii i upoważnia do wiszenia na ścianie. Może w ogóle nie jest to żadna rana postrzałowa, tylko szarpana albo kłuta, i nie od szabli, ale powstała na skutek zahaczenia o lichtarz w trakcie jakichś przenosin, a winowajcą może być nie pijany czerwonoarmista, lecz pijany dziedzic albo nieuważny lokaj.

Anioł, autor nieznany. Archiwum rodzinne

Oczywiście już sama obecność przestrzelonego obrazu czy zdjęcia z misiem na dworskim ganku wnosiła w nasze ochockie M4 szczególną atmosferę, której pozbawione były inne mieszkania naszego blokowiska. Ale takich znaczących elementów było o wiele więcej. Na stoliku przy oknie stała niewielka rzeźba przedstawiająca Feliksa Łubieńskiego, prapradziadka mojego pradziadka, czyli jak łatwo policzyć, mojego prapraprapradziadka.

Jego CV w pięciu punktach wygląda następująco: chrzestny syn Stanisława Augusta Poniatowskiego, uczestnik Sejmu Czteroletniego, hrabia z nadania Fryderyka Wilhelma III (który to tytuł, jak wspominałem wyżej, okazał się polisą ubezpieczeniową jego praprawnuka), minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego, lojalny poddany carów. Obok ministra z kamienia pobłyskiwał sobie srebrny imbryk. Podarował go mojemu dziadkowi Konstantemu Bolesław Piasecki, przed wojną wódz polskich faszystów, po wojnie twórca i wódz PAX-u, katolickiej organizacji wspierającej nową, komunistyczną władzę.

Dziwna to była para: imbryk od Piaseckiego i rzeźba Feliksa Łubieńskiego. O tym, że dzielili stolik, zadecydowały warunki lokalowe – na parapetach królowały kwiaty (geranium), na półkach i regałach książki, zdjęcia i duperele w rodzaju wspomnianej kolby z bursztynami albo szklanej zielonej kuli, która udawała szmaragd. (A może niczego nie udawała – tak była wielka i ostentacyjnie szklana). Ale to dziwne zestawienie przypadkowo wyświetla głębszy historyczny sens: Konstantego – przedwojennego konserwatystę, żołnierza AK, po wojnie posła na sejm PRL-u, i Feliksa, hrabiego z pruskiego nadania, ministra z łaski Napoleona, łączy to, że przyszło im żyć w epokach wielkich zmian. Można powiedzieć, że gdy szalała nawałnica historii, Feliks i Konstanty próbowali po prostu utrzymać się na powierzchni. Można też powiedzieć, że było to raczej parcie do przodu, a nie utrzymywanie się na powierzchni. A więc nie chwalić za instynkt przetrwania, ale zarzucić oportunizm – zarzut poważny i w pewnych momentach może uzasadniony. Ale nie był to oportunizm cyniczny, przebrany w wielkie słowa, w stylu Talleyranda. Wady, podobnie jak cnoty, posiadają stopnie i mogą się sklejać z nimi w pozorne oksymorony. Można być przecież szlachetnym oportunistą.

Wrócę do tematu w dalszej części rozważań, a teraz jeszcze przez chwilę chciałbym pozostać w mieszkaniu na Korotyńskiego, które już do nas nie należy. Gdzie imbryk Piaseckiego, zdjęcie z Zassowa, przestrzelony anioł i Feliks Łubieński emanowały symboliczną mocą. Były tam jeszcze dwie grafiki, a na nich dwaj święci mężowie, dwaj bracia – prymas Maciej Łubieński i biskup płocki Stanisław Łubieński. To właśnie oni, bliscy współpracownicy królów z dynastii Wazów, wprowadzili ród do wielkiej historii. No i dali bratu i mnie imiona. Maciej, Stanisław i Feliks w gierkowskim M4 wyrażali oczywistą prawdę: przodków miałeś wybitnych, ale czasy się zmieniły bezpowrotnie. A nasza ściana z portretami i rzeźba wyglądały skromnie na tle innych PRL-owskich salonów szlacheckich. Widziałem parę razy takie salony, gdzie prócz portretów wisiały szable i fuzje, i słyszałem opowiadane w tych salonach pełne nostalgii genealogiczne wywody. U nas portrety wisiały w ciszy. Nie rozmawiało się o rodzinnej historii, bo rozmowy o arystokratycznym pochodzeniu w PRL-u były zajęciem dla snobów. A w ogóle to rozprawianie o wielkich przodkach to przechwałki, a więc coś w złym tonie. Duma i zawstydzenie. Mieszanina wyniosłej wstydliwości i milczącej godności.

Opisałem duży pokój rodzinnego M4, by przygotować grunt pod swoisty coming out – choć z ochockiego blokowiska, też jestem paniczykiem. Albo lepiej postpaniczykiem. Postpaniczykowskie było przecież posiadanie rodziny za granicą, przysyłane zza tej granicy paczki i zagraniczne wakacje przed i po stanie wojennym. Postpaniczykowskie było też to, że na mszę do kościoła przy ulicy Narbutta na warszawskim Mokotowie wchodziliśmy z babcią przez zakrystię, że zasiadaliśmy zawsze na tych samych miejscach w pierwszej ławie, chciałoby się rzec – ławie kolatorskiej w wersji PRL, i że wychodziliśmy przez zakrystię, tuż za celebransem – rektorem jezuickiej uczelni Bobolanum, profesorem ojcem Ryszardem Przymusińskim. Nie wiem, co tu było bardziej postpaniczykowskie: niemieszanie się z tłumem mokotowskich wiernych potulnie przepychających się w drzwiach i na schodach przy wychodzeniu z kościoła? Czy może raczej obcowanie z kościołem w jego wersji deluxe, profesorskiej, z mądrymi kazaniami, bez narażania się na kontakt z prostaczkami w sutannach?

Postpaniczykostwo utwierdzały drobne zdarzenia. Pamiętam, że w podstawówce, podczas wycieczki do jakiegoś muzeum, koledzy zobaczyli obraz któregoś z moich przodków. Zachowując pełne godności milczenie, mogłem z zawstydzoną i skromną miną puchnąć z dumy. Postpaniczykowskie i quasi-gombrowiczowskie było także solo w szóstej klasie z Murkiem. Murek był ode mnie większy, ale wierzyłem w swoje siły, w czym utwierdzał mnie klasowy bully, a zarazem mój kolega – Lisek. Wymieniliśmy z Murkiem parę cepów, jego twarz pozostała jednak okrągła i gładka, a mi pod okiem w szybkim tempie wyrosła śliwa. Lisek, zaawansowany użytkownik bezkompromisowej wersji mowy ojczystej, nazwał ten fioletowy ślad pizdą. Wybierając to słowo, dał wyraz nie tyle niechęci do form dworskich, ile raczej furii zawiedzionej wiary. Wzburzony tym, że dałem sobie podbić oko, przed dzwonkiem dowalił mi jeszcze od siebie. Nie pamiętam, czemu się tłukliśmy z Murkiem, ale klasowe tło nadał całej sprawie Lisek, który na następnej przerwie obwieścił, że moi rodzice są od rodziców Murka bogatsi. Przypomniałem sobie cepy Murka, a potem precyzyjne proste Liska, czytając kilka lat później Ferdydurke. Jeśli przyjrzeć się trasie bohatera po opuszczeniu placu Narutowicza, można zauważyć, że słynne obijanie pańskiej mordy odbywało się gdzieś w moich ochockich rewirach. Mimo więc mojego niezaprzeczalnego paniczykostwa uważam, że książkę powinien był napisać mój ojciec. Bo gdzie mojemu postpaniczykostwu do jego paniczykostwa par excellence? W żoliborskiej podstawówce z początku lat pięćdziesiątych ojciec dostał łomot na korytarzu. Zapamiętał wyciągnięty oskarżycielsko palec koleżanki i jej słowa do oprawców – to hrabia. Może nastoletni jakobini z Żoliborza wcale nie byli postępowo-rewolucyjni, może po prostu szukali pretekstu, żeby przywalić mądrali, którym ojciec był od kołyski? Zagrożenie stanowili też chuligani z Marymontu, ale w mieszkaniu na Gdańskiej czekała na niego Hela Górka, kucharka, służąca albo – jak to się zmiękczało demokratycznie i bezklasowo – gosposia. Dziewczyna z Zassowa. Choć rodzina z Zassowa wyjechała i przez wiele lat miała zakaz pojawiania się w najbliższej okolicy, Zassów, bojkotując demokratyczne przemiany, rodziny się trzymał. W stalinowskiej Warszawie prominentny działacz, a może i już wtedy poseł PAX-u, Konstanty Łubieński zatrudniał w charakterze gosposi dziewczynę z rodzinnej wsi. Tomeczek w Zassowie chował się bezsprzecznie i bezwarunkowo na panicza, a jego późniejsza wersja, Tomek z Żoliborza, dojrzewała w świecie pełnym sprzeczności. Wyobrażam sobie taką scenę z niedzielnego obiadu na Gdańskiej: ojciec Konstanty tłumaczy synowi Tomaszowi, że czasy dworkowe się skończyły, że nastała nowa rzeczywistość, z którą trzeba się pogodzić, a w tym czasie Hela Górka podaje bez słowa do stołu. I choć dziadek wysila się demokratycznie: „niech Hela usiądzie z nami” albo ludowo skraca dystans: „siadaj z nami, Hela”, ona nie słucha, nie spoufala się, bo tak ją nauczono, bo to jest pan hrabia.

Dziadek Konstanty, w socjalistycznym sejmie reprezentujący Siedlce albo Częstochowę, nie mógł się oderwać od poddębickiej ojczyzny, posła wielu kadencji, a więc ustosunkowanego krajana, mimo tego, że posłował on z ziemi siedleckiej. Jasiek Persak, sołtys Zassowa w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, żywa kronika regionu, twierdzi, że park obok dworca autobusowego w Dębicy załatwił miastu właśnie pan poseł. To opinia z zakresu „tak się mówiło”. Ale jak coś już się mówi, to wiadomo, że jest w tym ziarno prawdy. Wiesiek Mikrut, gospodarz z sąsiadującej z Zassowem Wiewiórki, serdeczny kolega Jaśka, opowiada, że jakiś chłop z okolicy miał sprawę o gwałt i zwrócił się z prośbą o pomoc do pana posła do Warszawy. Dziadek napisał więc do Jana Mikruta, ojca Wieśka, przedwojennego PSL-owca, po wojnie działacza ZSL-u: „Jasiu, a Ty co o tym sądzisz?”. Nie wiemy, co Jasiu sądził, nie wiemy, jak się sprawa skończyła, ale widać wyraźnie, że Polska Ludowa nie umiała do końca rozwiązać tego pańsko-włościańskiego supła.

Książkę powinien napisać ojciec, bo na własnej skórze doświadczał powolnej erozji dawnego świata, który nie rozpadł się jak widać w 1945 roku. W Zassowie bywał jeszcze za głębokiego PRL-u, zbierając pożywkę dla swojej rozpędzonej eseistyczno-literackiej wyobraźni, a może, na głębszym poziomie, w poszukiwaniu utraconej pańskości. Podczas jednej z takich wypraw, przedsięwziętej ze swoim przyjacielem fotografem Tadeuszem Rolkem, zjadł dobry obiad u dawnych dworskich pracowników. Podjęci gościnnie i czule, panowie spędzili czas, roniąc łzy wzruszenia, wspominając tamte czas wbrew peerelowskiej polityce historycznej. Innym razem, jadąc do Zassowa autobusem, zagadnął ojciec jakiegoś nietrzeźwego towarzysza podróży o wyniki Stali Mielec, gdzie grał wówczas Grzegorz Lato, ten zaś machnął ręką i odpowiedział: „panie, jak Pavarotti śpiewa, to nie ma nic piękniejszego, kocham operę”, po czym wytoczył się z pojazdu. Może i padło nazwisko Pavarottiego, ale pijany miłośnik opery w wiejskim autobusie to raczej fantazja ojca, który nostalgicznie i instynktownie przepuszcza świat zassowski, świat swojego dzieciństwa, przez realizm magiczny.

W 1995 roku zassowska społeczność postanowiła nadać szkole imię Rodziny Łubieńskich. Pojechaliśmy tam z silną warszawsko -krakowsko-wrocławską delegacją. Były sztandary, byli żołnierze, którzy walczyli w AK u boku dziadka i stryja Alfreda, było serdecznie i wzruszająco. W tamtych czasach przez rozmaite postszlacheckie rodziny przetaczał się podniecony szept: „odzyskiwać, odzyskiwać”. Zewsząd słychać było podszyte nadzieją na poprawę losu tyrady o sprawiedliwości dziejowej. Mnożyły się rozpalające wyobraźnię opowieści o tym, kto i co odzyskał i jak teraz żyje. Szlachetne i surowe oblicza po dziesięcioleciach wyniosłej bladości zakwitały chciwym podnieceniem. Ojciec jednak pozostawał głuchy na ten reprywatyzacyjny zew. Konsekwentnie trzymał się przekonania o nieodwracalności historii i przyznawał samokrytycznie, że brakuje mu do tego głowy. Wtedy robiło to na mnie wielkie wrażenie. Później pomyślałem, że w odrzuceniu materialnej pokusy jest przecież wyniosłość, cecha par excellence paniczykowska. A poza tym do przeprowadzenia takiej operacji potrzeba obrotności, a czy panicz może być obrotny? Obrotność jest przecież domeną nuworyszy i cwaniaków, hrabiemu nie wypada. Więc ten samokrytycyzm ojca nie był czysty, tylko zabarwiony pyszałkowatością niezbyt przebojowego świętoszka. Siostra ojca, Elżbieta, zwana ciocią Betką, mieszkająca w Londynie od lat sześćdziesiątych, pozbawiona wprawdzie obrotności, lecz pełna energii, próbowała sprawę ruszyć albo – jak to sama ujmowała w swojej specyficznej, nieświadomej dwuznaczności polszczyźnie – „posunąć”. Okazało się jednak, że pradziadek nie zrobił testamentu, dwaj synowie zmarli za granicą, dzieci i wnuki rozsiały się po świecie, a ustawy reprywatyzacyjnej nie uchwalono. Zassów żyje swoim życiem, z Łubieńskimi w nazwie szkoły, i w pamięci, której pilnuje Jasiek Persak.

Ale ojciec Zassów odzyskał. Artystycznie. Kilka lat po uroczystości nadania imienia, na przełomie wieków i tysiącleci, po ciężkim zawale, z sercem zasilanym by-passami, napisał dramat pod tytułem Ostatni. Kilku bliższych i dalszych znajomych z kręgu ekspaniczów miało do ojca pretensje, jest bowiem sztuka ironiczną przejażdżką po ziemiańskich fantazjach i wyobrażeniach. Oto dawny właściciel z pomocą biznesmena zamierza otworzyć w majątku park rozrywki, gdzie będzie można zaznać szlacheckiego życia, odbierać czapkowanie chłopów itp. Akcja rozgrywa się na przestrzeni pięćdziesięciu lat w majątku Różampol, a wymyślony świat oparty jest na strzępach rzeczywistości. Różampol, który gra rolę Zassowa, to majątek Jelskich, dziadków mojej matki, na Białorusi. Pan Eustachy to pradziadek Tadeusz, zastrzelony w lesie kuzyn Fred to przecież Alfred, ojciec Tereni, młodzieniec, który chce grać w tenisa, to brat mojej babki Adam. Przez scenę przetacza się korowód zdarzeń i postaci – najpierw wpadają radzieccy komuniści, którzy próbują podburzać służbę dworską, potem Niemcy, potem znów radzieccy komuniści, którzy strzelają do obrazu. Akcja zaczyna się w 1939 roku, siostra pana Eustachego wieszczy koniec świata.

Tadeusz Czerwony

Szela, wojna i reforma, czyli koniec świata galicyjskich ziemian

Koniec świata przewija się w różnych momentach i wariantach przez życie mojego pradziadka Tadeusza z Zassowa. Choć należał do generacji, której nie dotknęło doświadczenie Wielkiej Historii, a więc wstrząsów 1830, lat 1846–48 czy 1863 roku. Tak już jakoś jest, że w polskim rozumieniu dziejów na miano Wielkiej Historii zasługują wydarzenia polityczno-militarne. Zupełnie jakby wszystko inne się nie liczyło, jakby na przykład w roku 1794 wydarzyła się tylko insurekcja kościuszkowska, a nie było spektakularnego bankructwa banków warszawskich. A przecież jeden z podróżujących przez Warszawę cudzoziemców przenkliwie zauważył, że ludzie bardziej przeżyli utratę pieniędzy niż rozbiory, w których utracili Ojczyznę. Opinię tę pomagają przyjąć bez patriotycznych zastrzeżeń nasze własne XXI-wieczne doświadczenia z bankami.

Bankruci i obszarnicy

W podręcznikach naszej historii trudno szukać wypadków 1873 roku. Powiew biznesowego optymizmu po zwycięstwie Niemiec nad Francją nadmuchał inwestycyjną bańkę w Europie, która to bańka, jak to z bańkami bywa, pękła. Zaczęło się od krachu giełdy w Wiedniu, a fala nim wywołana zmiotła rozmaite instytucje finansowe na całym świecie, między innymi największy dom maklerski w USA. Zmiotła też wielkopolski bank Tellusa, gdzie pieniądze trzymali moi prapradziadkowie Witold i Elżbieta Łubieńscy.

Pradziadek Tadeusz miał wtedy roczek. Wyobrażam sobie, że nad kołyską malutkiego Tadzika, Tadzinka, Tadzia omdlewano, załamywano ręce, rwano włosy z głowy, wylewano łzy i zawodzono o końcu świata. Rok później rodzina bankrutów przeniosła się z Zimnej Wody w Wielkopolsce do Małopolski. Zassów pod Dębicą, który kupili młodzi… Kupili? Ale za co kupili, skoro stracili? Majątek obejmujący też ziemie w pobliskim Dąbiu, Przerytym Dworze i Mokrem miał w sumie dwa tysiące pięćset hektarów, zaliczał się zatem do wielkiej własności. Ale była to wielka własność w Galicji. Zmieniając Wielkopolskę, gdzie rolnictwo stało na wyższym poziomie niż w wielu częściach Cesarstwa Niemieckiego, na zacofaną i biedną Małopolskę, zmienili wielki świat na mały. W rodzinnej pamięci przechowało się wspomnienie posiłków składających się z czarnego chleba w początkach zassowskiego życia. W sensie ekonomicznym i geograficznym był to koniec świata.

Tadeusz Łubieński na cesarskich manewrach. Jasło 1900. Archiwum rodzinne

„Tu Kain zabił Abla” – według rodzinnej tradycji były to pierwsze słowa Witolda po przeprowadzce. Ćwierć wieku wcześniej, w 1846 roku, podburzeni przez władze austriackie chłopi zaatakowali dwory. W rabacji galicyjskiej ginęli panowie, dworscy pracownicy, ginęli Żydzi. W Zassowie zamordowano osiemnaście osób. Pobliska Róża także przeżyła masakrę, o czym pamięta się do dziś, może dzięki temu, że spędzonych ludzi mordowano w części wsi zwanej „burdel”.

Galicyjski koniec świata nie dotknął więc bezpośrednio rodziny i pradziadek nie mógł za Panem Młodym z Wesela powiedzieć „mego dziadka piłą rżnęli”. Ale gospodarz z Wesela mówi przecież „to co było, może przyjść”, więc wspomnienie dramatycznych wypadków wciąż nawiedzało mieszkańców i z pewnością niepokoiło nowych właścicieli. „To co było” nie przyszło. Na początku XX wieku przyszło za to nowe. Nazywało się Polskie Stronnictwo Ludowe. Nie wystarczyła już chłopomania panów, którzy chcieli się bratać à la Wesele, chłopi żądali od nich ziemi. Charyzmatyczny lider ruchu ludowego, przyszły premier Wincenty Witos, wychował się w półhektarowym gospodarstwie. Największy posiadacz w Małopolsce, Adam Stadnicki, miał zaś ziemi dwadzieścia jeden tysięcy hektarów.

Witold zmarł w 1892 roku, w wieku pięćdziesięciu jeden lat, majątek przeszedł na jego niespełna dwudziestoletniego syna. Był więc Tadeusz w wieku, w którym Wawrzyniec Wspaniały przejął władzę nad Florencją, rok młodszy od Zygmunta III, kiedy ten obejmował tron polski, rok starszy od Karola XII, gdy ów ruszył ze Sztokholmu, by rzucić na kolana Polskę, Rosję, Danię i Saksonię. No może Zassów nie był perłą na miarę Florencji, może prowadzenie majątku było mniej skomplikowane niż zarządzanie wielonarodową monarchią, może los nie postawił na drodze Tadeusza rywala formatu Piotra I. Wyzwanie, przed którym stawał, nie przerastało młodego dziedzica, tym bardziej że trzy z czterech sióstr nie mieszkały już w Zassowie, nie musiał się więc Tadeusz turbować matrymonialnymi komplikacjami i wydatkami. Majątek był zadłużony, jak każda galicyjska własność, ale Witold wyznaczył kierunek sanacji, inaugurując szkółki drzew owocowych i ozdobnych oraz róż. Powodów do optymizmu było więcej. Pradziadek wcale dobrze się ożenił. W 1895 roku pojął za żonę Marię, bratanicę ważnego polityka galicyjskiego, byłego redaktora krakowskiego „Czasu”, jednego z ojców założycieli polskiego konserwatyzmu, Pawła Popiela. Tadeusz okazał się szkółkarzem znakomitym. Firmę, jako poważne przedsiębiorstwo rolne, wymienił w 1900 roku w swojej dwutomowej syntezie Galicja wybitny badacz regionu Franciszek Bujak. Rzut oka na galicyjską prasę także potwierdza kompetencje pradziadka w kwestiach rolniczo-gospodarskich. Na przykład „Kurier Lwowski” we wrześniu 1907 roku donosił, że na wystawie rolniczej w Jaworowie pradziadek dostał złoty medal za projekt zalesienia wydm piaszczystych, a srebrny za szkółki owocowe. W 1914 roku, tydzień po zamachu w Sarajewie, kiedy napięcie międzynarodowe osiągnęło stan wrzenia, na wystawie we Lwowie pradziadek otrzymał nagrodę za róże cięte. Niedługo potem, jako oficer austriackiej armii, ruszył na front. Lektura „Kuriera Lwowskiego” pozwala częściowo śledzić i tę ścieżkę kariery Tadeusza. W 1897 roku został podporucznikiem piechoty rezerwy armii cesarskiej, w 1901 – porucznikiem, a w 1902 – kapitanem. Rezerwy wprawdzie, ale kapitanem. Na wojnie awansował na majora. Nic niestety o jego wojennych losach nie wiem.

Rewolucja księdza Okonia

Był więc pradziadek wybitnym rolnikiem, wojskowym rezerwy i był też marzycielem. W 1916 roku w broszurze Uwagi nad urządzeniem społeczeństwa snuł fantazje o Polsce, w której wszyscy żyją bezkonfliktowo i w harmonii. Aby osiągnąć ten ziemski raj, zantagonizowane dotąd klasy społeczne muszą darować „krzywdy wzajemne i pozbywając się uprzedzeń, wspólnie nad swojem dobrem pracować”. W Ojczyźnie marzeń znikną przywileje majątku i urodzenia. Przestaną mieć znaczenie słowa „arystokrata” czy „demokrata”, bo „sprawiedliwą i dostosowaną do potrzeb pomocą, otoczone być mają wszystkie warstwy”. W ogóle nastąpi kres polityki, która robi „z dnia na dzień z najlepszych przyjaciół śmiertelnych wrogów”. Partie polityczne zastąpią stronnictwa o charakterze ekonomicznym, czyli związki zawodowe. Powiedziałbym pradziadkowi, że w obrazach bezklasowej zgody nie jest daleki od młodego Karola Marksa.

Rozpędzony obrazami duchowego przełomu pradziadek wspina się na szczyt poetyckiego natchnienia i tworzy wizję godną romantycznego wieszcza: „O ile na to okoliczności pozwolą urządzić należy wielki zjazd wszystkich decydujących czynników w narodzie. Celem tego zjazdu będzie: ułożenie jednej wielkiej, jak najszerszej organizacji […] Ten zjazd ma się odbyć w Częstochowie. Tam na Sali królewskiej, gdzie tyle i takich wspomnień łączy się z sercem każdego Polaka… pod okiem Miłościwej naszej Pani i Królowej… niechaj się ocknie do życia Polska. Niech te same oczy patrzą na nas, które patrzyły na Kordeckiego i na garstkę obrońców!”.

Dwa lata później świat nie przypominał już tego z roku 1916. Pierwsza wojna światowa zradykalizowała nastroje. Panowała wprawdzie radość z odzyskanej pod koniec 1918 roku ojczyzny, ale w sercach ziemiańskich narastał niepokój związany z rewolucją bolszewicką i z reformą rolną. Rewolucja toczyła się za granicą, ale mając na uwadze jej internacjonalistyczne ambicje, można się było jej obawiać. Reforma zaś działa się „tu i teraz”. Jej trzeba było się bać.

Środowisko ziemiańskie broniło się przed reformą setkami broszur, odezw i elaboratów. Pisano w nich, że reforma to „przymusowy okup jednej klasy na rzecz drugiej” albo „krucjata klasowa”, że jej celem jest zniszczenie ziemiaństwa. Jan Stecki z Łańcuta, prezes Zarządu Głównego Związku Ziemian, pisał: „żywioł atakujący jest surowym, niedojrzałym, do życia państwowego nieprzygotowanym… konserwatywny z natury… w brutalności swej przewrotowy… Najstaranniej dobrane i najwymowniej przekonujące argumenty nie trafiają do celu, bo nikt ich nie słucha, gdy zaś nawet słucha – nie rozumie”.

Takie protekcjonalne napuszenie tylko podjudzało ludowców. „Stara Polska szlachecka się skończyła. Zaczyna się nowa Polska, nowa Polska ludowa”. Pod presją PSL „Piast” i „Wyzwolenie” sejm ustalił maksymalną powierzchnię wielkości majątku. Własność powyżej kilkuset mórg miała podlegać parcelacji. Warto zwrócić uwagę, że antypański projekt, przez ziemian odbierany jako bolszewicki, miał silne ostrze antykomunistyczne. Beneficjentami reformy mogli być tylko indywidualni rolnicy. Sens tych pomysłów był oczywisty – związać wieś z młodym państwem. Hasło Witosa: „ile ziemi, tyle ojczyzny” brzmiało jak szantaż w warunkach wojny o granice. Ale chodziło o to, by ludzie mieli poczucie, że walczą o swoje granice, i by zaszczepić ich przeciwko nostalgii, tęsknocie za zborami.

Niepokoje społeczne przetaczały się przez kraj. Także przez okolice Zassowa. W listopadzie 1918 roku powołano Republikę Tarnobrzeską, na czele której stanął charyzmatyczny ksiądz Eugeniusz Okoń. Można powiedzieć ziomek – Tadeusza, pochodził z położonego kilkanaście kilometrów od Zassowa Radomyśla. W czasie wiecu założycielskiego pod pomnikiem Bartosza Głowackiego w Tarnobrzegu wygłosił on mowę, którą warto przytoczyć w obszernych fragmentach:

„Precz z jaśniewielmożnymi dziedzicami, precz z utracjuszami […] Ty chłopie, który pracowałeś w pocie czoła po dworach pańskich za marne pomieszczenie i garść soczewicy, który trząsłeś się na widok pana rządcy, ty którego widok oblicza jaśnie pana wprawiał w drżenie i strach zarazem, tak, że na nogach Twych porcięta latały, jak na wrzecionie. Ty chłopie, ty robotniku odetchnij dziś pełną piersią, bo odtąd Tobie będzie kłaniać się Twój ciemiężca, odtąd on będzie drżeć przed Tobą”.

By spuentować tę część swojej tyrady, ksiądz Okoń sięga po, charakterystyczny dla gramatyki proroków, mistyczny czas przyszły dokonany: „Bóg tak sprawił, że poniżeni będą wywyższeni”. Dalej podkreśla ksiądz rewolucjonista powszechne prawo do ziemi, do lasów i łąk, co doprowadza go do gromkiego: „precz z lizusami hrabskimi, rządcami i leśnymi”. Jak entuzjastycznie zareagować musieli zgromadzeni pod Bartoszem Głowackim słuchacze! Rozpalony mówca, czując wibrowanie tłumu, szkicuje kolejne obrazy rewolucji: nie będzie się już brukować ulic czaszkami chłopskimi, ale szlacheckimi, koniec pracy dla innych, „żeby opływali we wszystko, a ty [chłopie], abyś gnił na barłogu”, koniec tyranii urzędników – „masz prawo żądać, by Ci sprawę zaraz załatwiono, a nie zechcą masz od tego pałę. Oni walili dotąd, Ty weź odwet za dotychczasową poniewierkę”. Jest dalej o pokazywaniu panom zębów, silnej pięści i konieczności trzymania za mordę urzędników. Podnieceni słuchacze, którym ogłoszono właśnie koniec starego świata, koniec cierpień, przebierają nogami, by sięgnąć po to, co im się należy, co Bóg postanowił, a ksiądz Okoń woła: „właśnie dzwonią, ale już nie na anioł pański, ale na anioł chłopski, więc oddajmy się w opiekę Matce Boskiej Dzikowskiej i zanućmy Serdeczna Matko”. Stoją więc chłopi i śpiewają pieśń, przy której trudno iść po swoje: „Zasłużyliśmy, to prawda, przez złości/ By nas Bóg karał rózgą surowości, Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze/Szczęśliwy, kto się do matki uciecze”.

Nie wiem, czy ks. Eugeniusz i hrabia Tadeusz kiedyś się spotkali. Wyobrażam sobie jednak, że gdyby do tego doszło, mogliby się nawet polubić. Bo więcej ich łączyło, niżby się mogło wydawać. Synowie tej samej ziemi byli radykałami na tle swoich środowisk. Pradziadek już samą wizją bezklasowej ojczyzny wydaje się bardziej socjalistyczny niż ziemiański. Z kolei ksiądz Okoń malujący wizję brukowania ulic szlacheckimi czaszkami wydaje się bardziej jakobinem niż katolickim księdzem. No i obaj są gorącymi wyznawcami kultu Matki Boskiej.

PS Republika Tarnobrzeska skończyła się, zanim się zaczęła, choć strach padł na Lubomirskich i Tarnowskich, wielkich posiadaczy z okolic. Ksiądz Okoń musiał odbyć klasztorną pokutę za swój rewolucyjny zapał, nie zaprzestał jednak politycznego zaangażowania, bo za sanacji był aresztowany, w czasie wojny angażował się w pomoc Żydom, a potem hardo stawiał się komunistycznej władzy. Zmarł w 1949 roku.

Jak sąsiad z sąsiadem

W 1919 roku pradziadek znów poczuł publicystyczny zew i napisał List otwarty do polskiego chłopa. To poważna broszura polityczna bez natchnionych obrazów zjednoczenia, skierowana raczej do wiejskiej inteligencji, a nie do tytułowego chłopa. Według danych z 1921 roku czterdzieści procent ludności wiejskiej nie umie czytać. Tadeusz Łubieński przedstawia się jako katolik i szlachcic, w tym właśnie porządku, odsłaniając hierarchię warstw swojej osobowości. Jako katolik domaga się, by nie podważać autorytetu kleru. Twierdzi, że prowadzi to do moralnego upadku społeczeństwa. W dość karkołomnej próbie stara się pokazać, że dziecko, które słyszy, „że ksiądz to darmozjad”, niechybnie wyrzuci starych rodziców z domu.

Bardziej przekonujący jest zdroworozsądkowy wywód, w którym udowadnia, że wspólnota, która atakuje księdza, atakuje swojego sojusznika. Ksiądz pochodzi przecież ze środowiska chłopskiego, chłopów rozumie, a jako człowiek wykształcony, może i chce chłopom pomóc. Na pewno nie miał pradziadek na myśli księdza Okonia, choć ten był z pewnością księdzem, który o swoich dbał czule. Nie mogło zabraknąć argumentu, że księża wykupują chłopów z „lichwy żydowskiej”. Pradziadek miał w tej kwestii poglądy dosyć ustalone. „Rządzą socjaliści i żydzi”, pisał o rządzie, którego premierem był Ignacy Paderewski. W rządzie rzeczywiście było kilku socjalistów, tak jak byli w nim peeselowcy i endecy. Tadeusz Łubieński należał do tej grupy naszych rodaków, którzy Żydów widzą wszędzie.

„Gdy wojska rosyjskie zajęły Galicję, księża chłopów bronili, panowie pouciekali”, pisze, bardziej jako katolik niż jako szlachcic. No i oczywiście przypomina czytelnikowi, że to ksiądz „otwiera po tem ciężkim życiu drogę do szczęśliwej wieczności”.

Co ciekawe, by dowieść jednoznacznie pozytywnej roli Kościoła, sięga pradziadek po list pasterski episkopatu z grudnia 1918 roku. Biskupi zachęcają w nim do ofiar w duchu chrześcijańskim i narodowym, to znaczy do dzielenia się własnością dla dobra wspólnoty. Tłumaczą zarazem, że niestety, choćby nawet bardzo chcieli, nie oddadzą dóbr kościelnych. „Nie są one naszą własnością, gdyż stróżami jesteśmy tylko woli świętej testatorów”. A więc uszczuplenie własności kościelnej byłoby pogwałceniem woli ludzi, którzy w przeszłości zapisali Kościołowi swoje majątki. Ale zwykły świecki właściciel ziemski jest przecież także posiadaczem z woli „testatorów”. Czemu i on nie może się mienić „stróżem” ich „woli”, by zachować własność? Nie jest „święta”, bo nie dotyczy Kościoła? Doceniam subtelność wywodu ich eminencji, ale średnio mnie on przekonuje.

W tych rewolucyjnych czasach dużo pisało się o odpowiedzialności szlachty za upadek dawnej Polski. Pradziadek nie inaczej. „Pan Bóg sprawiedliwość zrobił, bo tamtej szlachty już nie ma”, argumentuje sprytnie, ale wie, że to za mało. Wprowadza więc rozróżnienie: wielcy panowie i szlachta. Polska, owszem, upadła przez wielkich panów, ale przetrwała dzięki szlachcie. Na czym polegało to ocalenie przez szlachtę zdaniem pradziadka? Otóż budowała ona kościoły i klasztory, gdzie lud mógł się modlić. Patrząc głębiej w historię, widzi pradziadek wielkie zasługi szlachty, która „przez wieki osłaniała [chłopów] swoją piersią przed najazdami Turków i Tatarów”. Słaby to powód do wdzięczności dla chłopa z Kujaw czy z Wielkopolski, krain, gdzie pierwsi Turcy dotarli w latach dziewięćdziesiątych wieku XX. I nie jako najeźdźcy, tylko sympatyczni właściciele budek z kebabem. W ogóle kiepski powód do wdzięczności dla kogoś takiego jak na przykład Witos, kto trzysta lat po tamtych wojach ma dwie morgi ziemi.

No i szlachta, pisze polskiemu chłopu pradziadek, w osobach Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego i Sienkiewicza budziła po wsiach i dworach życie, a w osobach Piłsudskiego, Hallera i Paderewskiego „odwaliła grobowy kamień ojczyzny”. Dziwne to powody do wdzięczności dla chłopa z Zassowa albo z Wiewiórki. Co to znaczy być wdzięcznym szlachcie za Słowackiego? Czy pradziadek, jako szlachcic, czuł się do odbierania takiej wdzięczności za Mickiewicza upoważniony?

Tadeusz Łubieński ma polemiczny temperament. Jego wywód nie zawsze, mówiąc łagodnie, trafia w sedno. Ale ton brzmi demokratycznie, postępowo i przenika go szczera chęć, by zasypać przepaść między dworem i wsią. Uścisk dłoni, pogadanie jak sąsiad z sąsiadem, odrzucenie feudalnych zwyczajów i przesądów – oto małe kroki do zbliżenia zantagonizowanych klas. Ale pradziadek ma coś więcej niż ton i pomysły międzyklasowej kosmetyki. Cały wywód prowadzi do radykalnego wniosku – szlachta musi się ziemią podzielić. Pradziadek chce, by przy własności o powierzchni dwustu mórg (sto hektarów) szlachecki właściciel dobrowolnie oddał chłopom dziesięć procent. To konkretna propozycja, nie pusta deklaracja. Co więcej, na tle epoki nad wyraz hojna. I uwaga! Im większa powierzchnia, tym wyższy ma być procent oddanej ziemi. Czyli te dziesięć procent przy dwustu morgach to minimum. Pradziadek pisze, że procent do parcelacji ma progresywnie rosnąć, jak konkretnie, tego już nie wyjaśnia. Jeśli zaś zabrakłoby wielkoduszności ziemiaństwu, proponuje pradziadek ustalić wysoki podatek od wielkiej własności, który zmusi właścicieli do podzielnia się ziemią.

Tadeusz Łubieński jest więc ultrakonserwatywnym katolikiem, ale dalekim od konserwatyzmu w życiu społecznym. Przywilejów Kościoła broni zawzięcie, na przywileje własnej klasy macha ręką, świadom, że przestają mieć znaczenie. Ukrywa też w tekście to, że jest hrabią. Może nie tyle ukrywa, ile po prostu o tym nie pisze. Nie epatuje „hr.” na stronie tytułowej. Może dlatego, że jako „hr.” zaliczyłby się do wielkich panów, których kosztem stara się uratować image szlachty? Zwłaszcza że wielcy panowie wciąż, mimo rewolucji i reform, potrafią zachowywać się koszmarnie i komicznie zarazem. Mówiono, że minister spraw zagranicznych Eustachy Sapieha zwracał się do swojego szefa, premiera Wincentego Witosa, jakby rozmawiał ze swoim ekonomem. A książę August Czartoryski pytał podobno o „swojego urzędnika Kukiela”, kiedy ten, niegdyś kustosz zbiorów książąt Czartoryskich, był już ministrem obrony.

Tadeusz Łubieński w stroju polskim z synami. Od lewej stoją „kosynierzy”: Alfred, Witold, Tadeusz, Henryk. Zassów ok. 1912. Archiwum rodzinne

Zachowało się zdjęcie, na którym pradziadek w stroju szlacheckim stoi pomiędzy czterema synkami przebranymi za kosynierów. Wykonano je około 1910 roku, przed narodzinami mojego dziadka Konstantego. Zastanawia mnie, czemu Tadeusz Łubieński sam się za Bartosza Głowackiego nie przebrał? Czemu w roli chłopów obsadził swoich synów? Może dlatego, że pomimo wszystkich szlachetnych intencji, przybijania piątek i zagadywania jak sąsiad z sąsiadem nie potrafił zerwać ze szlacheckim paternalizmem. W wydanym w 1936 roku Liście otwartym do polskiej wsi tłumaczy „bratu rolnikowi”: „o prawdzie moich słów przekona Cię, nie kto inny, tylko Twój własny rozum i sumienie […] nie masz dużo wykształcenia, ale masz uczciwe sumienie i masz jak mówi przysłowie prosty chłopski rozum”. Rozum jest więc po to, by przyznawać panu hrabiemu rację. „Brat rolnik” jest młodszym bratem. Przebrał własne dzieci za chłopów, bo chłopi byli dla niego jak dzieci, żywioł niedojrzały, nad którym jako pan i ojciec roztaczał opiekę. Ziemiański demokratyzm nie polegał na niczym więcej, niż tylko na poczuciu odpowiedzialności za poprawę doli rolników. Z wyżyn XXI wieku, gdzie wrażliwość jest niezbędnym elementem politycznego oprogramowania, to pewnie mało, ale w porównaniu z mentalnością ówczesnego środowiska – bardzo dużo.

Człowiek postępowy, który wyrósł ze świata przywileju, jest łatwym celem. Jego postępowość można zaatakować jako intelektualny kaprys, recykling nieczystego sumienia. No bo czy można mieć i rację, i pieniądze? Czyż współczesnym elitom nie zarzuca się, że są „kawiorową lewicą”? Można postępowemu człowiekowi z przeszłości zarzucać niekonsekwencje i sprzeczności w poglądach i postawach. Pradziadek wychowywał się w nieco schizofrenicznej atmosferze, między wyniosłością matki Elżbiety z Morawskich a otwartością babki Amelii z Jezierskich. Matka nie pozwalała mu się stykać z wiejskimi rówieśnikami. Być może widziała w nich dzieci i wnuki uczestników rabacji, a przecież „to co było, może przyjść”. Babka z kolei prowadziła wśród chłopów nieustanną działalność dobroczynną. Musiało między synową i teściową iskrzyć, a Tadzio bywał pewnie tych wyładowań piorunochronem. Dla tych, którzy nie mogą mu wybaczyć pańskości i przywilejów, pociechą niech będzie fakt, że prawnuki hrabiego, wnuki synów przebranych za kosynierów, wychowywały się w demokratycznym świecie blokowisk.

Reduta Witolda. Pamiętnik Mikruta

Skracanie dystansu między panem a chłopem było procesem skomplikowanym i nieoczywistym dla obu stron. Widać to doskonale w pamiętnikach Jana Mikruta, ojca Wieśka z Wiewiórki. Maszynopis udostępniony mi przez Wieśka to małe arcydzieło, które zasługuje na osobne opracowanie. Mnie jednak interesuje to, jak widzi pradziadka młodszy od niego o trzydzieści lat radykał. Oczywiście go nie lubi, ale przyznaje, że to, co pradziadek pisał, starał się stosować. Zagadywał więc chłopów, podawał im rękę po sąsiedzku, tyle że tę wyciągniętą demokratycznie rękę część z nich po staremu całowała. Trudno jednym gestem skrócić dystans narosły przez wieki. Próbował też żartować, ale wtedy na ogół się podkładał i padał ofiarą wiejskich dowcipnisiów.

Mikrut opowiada o meczu piłkarskim między chłopską drużyną z Wiewiórki i dworską drużyną z Zassowa, w której grali mój dziadek i stryjowie.

„Kiedy Łubieńscy dorwali piłkę, wytworzyła się taka sytuacja, że chłopcy stracili odwagę do odbierania piłki agresywnie grającym paniczykom. Zdenerwowało mnie to bardzo i wreszcie krzyknąłem: chłopcy nie dać się – tu nie ma co – hrabia, nie hrabia! Wtedy Jarząb, który był najlepszym graczem, podbiegł odważnie i zderzył się gwałtownie z młodym dziedzicem, tak, że tan padł zalany krwią z własnego nosa. Gdy oprzytomniał, dotąd polował na swojego przeciwnika, aż zamiast piłki, kopnął Jarzęba w brzuch. Jarząb zwijał się z bólu, a sędzia oczywiście trzymał z panem hrabią. Oburzenie ogarnęło wszystkich, i gdyby nie ksiądz, byłoby przyszło do rozrachunku z panem hrabią”.

Nazywając stryjów i dziadka paniczykami, Mikrut klasowo ich upupia. Gdyby krzepkiego Jarzębia kopnął paniczyk par excellence, to złamałby sobie nogę, a Jarząb nie zwijałby się z bólu. Dziedzicem, który kopnął w brzuch, był najpewniej Alfred, znany z porywczego charakteru. Mój dziadek Konstanty, znany z charakteru łagodnego, grał w drużynie na bramce. Przy wzroście sto sześćdziesiąt siedem centymetrów ważył osiemdziesiąt kilogramów i nie były to kilogramy puchu, tłuszczu, krótko mówiąc paniczykostwa, tylko mięśni. Poddębicki prekursor crossfitu miał komplet ciężarów i sprężyn do rozciągania. Z wielkiej siły słynął jego brat Tadeusz. Wybitny historyk Władysław Konopczyński zagrał z nim kiedyś w tenisa. „Ten siarczysty serwer psuł szyki każdemu”, pisze z szacunkiem. Wyobrażam sobie Tadeusza, jak atomowymi serwisami rozstawia krakowskich chuderlawych inteligencików po kątach kortu (teraz ja upupiam krakowskich inteligentów, bo w sumie czemu Konopczyński miałby nie odbić piłki Łubieńskiego). Tak, zassowskie paniczyki mówiły po francusku, ale odznaczały się krzepą, jak wszyscy, którzy spędzili młodość na pracach polowych.

Wracając zaś do samego meczu Zassów – Wiewiórka, warto dodać, że toczy się on w każdej rozmowie Jaśka Persaka z Wieśkiem Mikrutem. Wiesiek: „Maciej, wiesz, że Wiewiórka należała do Zawiszy Czarnego?”. Jasiek: „Jak w ogóle coś ważnego może wydarzyć się w miejscowości, co nazywa się Wiewiórka”. Wiesiek: „Uważaj na tych z Zassowa, bo Ci coś zasuną”.

W 1919 roku pradziadek namówił chłopów z Zassowa i Wiewiórki, by ruszyli z nim na wojnę w obronie Ojczyzny. Jan Mikrut twierdzi, że ochotnikom obiecywał po dwie morgi ziemi. Wielu z nich nie wróciło, podobno z winy pradziadka, który miał wpakować oddział w pułapkę. Po powrocie z frontu, zdaniem Mikruta, pradziadek unikał ludzi, a obiecanych dwóch mórg nie otrzymał nikt. Poważne to zarzuty i dyskutować z nimi trudno. W pisanych później broszurach wspomina pradziadek ofiarność i poświęcenie „swoich” żołnierzy. Nie czuć tam wyrzutów sumienia, ale nie może to być dowodem w sprawie. Może wielkich błędów nie popełnił, skoro po wojnie został awansowany z majora na podpułkownika. A to, że na wojnie ludzie giną, w latach 1919–1920 w Zassowie i Wiewiórce wiedział każdy.

Dwudziestego ósmego maja 1920 roku I Armia Konna marszałka Budionnego ruszyła z ofensywą, spychając polską armię na zachód. Dwudziestego ósmego czerwca pod Kilikijowem radzieccy żołnierze dopadli baterii osłaniających odwrót wojsk. Witold Łubieński, najstarszy z synów pradziadka, żołnierz 4. Dywizjonu Artylerii Konnej, wraz z podchorążym Mężyńskim „wpadli konno między kozaków z zamiarem zatopienia zamków lub wyjęcia iglicy, by uczynić działo niezdolnem do strzału. Dzielny ich wysiłek udał się: działo zostało zdemontowane”, czytamy w historii 4. Dywizjonu. Witold porwał się na podobny czyn jak Ordon, zginął „śmiercią bohaterską, pod ciosami kozackich szabel” (Ordon z wiersza Mickiewicza, bo prawdziwy Ordon przeżył).

Pięć dni później swój dziennik wojny 1920 zaczął prowadzić Izaak Babel. Czy był świadkiem kilikijowskiej potyczki – nie wiem. A że wszystko, co genialny pisarz opisał, zyskuje żywot nieśmiertelny, czy to mafioso Froim Gracz, czy biały ogier Chlebnikowa, chciałbym bardzo dla Witolda, by znalazł się w bablowskim świecie. I chyba tam jest. Otwierające Konkina zdanie – „Praliśmy szlachtę pod Białą Cerkwią” – odnosi się do bitwy pod Wołodarką, w której 4. Dywizjon brał udział. Myślę więc sobie, że spakowany z tysiącami towarzyszy w słowie „szlachta” żyje sobie życiem wiecznym stryj Witold. Może też pradziadek wcale nie ze wstydu przed chłopami, tylko z bólu po śmierci pierworodnego nie opuszczał dworu? Może zamiast dumy z bohaterstwa syna czuł po prostu rozpacz? Może latem 1920 roku przeżywał swój prywatny koniec świata?

Bitwa pod Wiewiórką. Nadzieja i zmierzch

Mam nieodparte wrażenie, że pradziadek cały czas tracił. Zwłaszcza od śmierci Witolda. Z akt ziemskich przechowywanych w archiwach krakowskich wynika, że w 1921 roku wyzbył się ogromnej części zassowskiej ziemi – czy działo się to na mocy reformy rolnej, czy też dostał zgodę na parcelację (po wejściu reformy w życie obrót ziemią był uzależniony od decyzji sądu), nie wiem. W 1936 roku chwali się, że „w swoim życiu” rozparcelował dwa tysiące mórg, czyli około tysiąca hektarów. Według Mikruta, zaniepokojony rewolucyjnym wrzeniem towarzyszącym początkom Rzeczpospolitej, sprzedał ogromne ilości lasu i zamiast nabyć pobliski majątek Nagoszyn, zainwestował w naftowe szyby w Iwoniczu, co okazało się inwestycyjną klapą.

Pieniądze wydawał na różne fantazje. Wyekwipował straż pożarną, której kupił złote hełmy. Wykupił ziemię pod budowę drogi do Nagoszyna, zwanej gościńcem zassowskim, by chłopi mogli przyjeżdżać do Zassowa na jarmarki. Spółdzielnia Cep, którą założył z okolicznymi rolnikami, okazała się klęską. Szybko wpadła w długi, a pradziadek, człowiek honorowy, sprzedał kilkanaście hektarów, by je spłacić. Gest, przyznaje lojalnie Mikrut, zjednał mu zwolenników. Z pewnością duże pieniądze pochłaniała edukacja siódemki dzieci. Witold, Tadeusz, Alfred, Maria, Henryk, Konstanty i Elżbieta otrzymali staranne wykształcenie. Czesne w Chyrowie, gdzie uczęszczał mój dziadek w latach dwudziestych, wynosiło 1500 złotych – dobrą miesięczną pensję. Krótko ujmując – w trakcie półwiecznego gospodarowania majątek pradziadka znacznie się skurczył, z rozmaitych powodów. Także z powodu wielkiej namiętności.

Trzeciego maja 1922 roku na rynku w Wiewiórce postawiono solidny stół, który miał pełnić rolę trybuny podczas uroczystych obchodów rocznicy uchwalenia konstytucji. W wyniku splotu okoliczności doszło do bójki. Ale niech opowiada Jan Mikrut:

„Koło trybuny zaczęło się zamieszanie o to, kto będzie przewodniczył i kto pierwszy zabierze głos. W tym zamieszaniu ktoś zerwał transparent, którego hrabia Łubieński zaczął spowrotem z pomocą księdza wikarego przywiązywać. Wówczas chłopi pomogli wgramolić się staremu kierownikowi szkoły, który tu dotąd pierwszy przemawiał. Lecz zanim ten zebrał się w sobie i zaczął otwierać usta, stojący obok parobcy dworscy szarpnęli go za marynarkę, że omal niedoszły mówca nie spadł ze stołu. Na stół wskoczył pan hrabia. Zanim otworzył gębę, znalazł się pod stołem. Jako trzeci z rzędu wszedł na podium ksiądz wikary, lecz zanim opanował zdenerwowanie, ktoś szarpnął go mocno za rewerendę. Tego było za wiele. Pierwsza natarła na koniach zassowska straż pożarna, w obronie swego dziedzica i chlebodawcy. Dzieci zaczęły płakać. Najliczniej banderzyści wiewiórscy poskakiwali w lot z koni, podeszli jak na komendę do straży zassowskiej, ujęli jedną ręką konie za uzdy, a drugą ręką dalejże po hełmach, które turlały się po rynku. Stojąca dotąd na uboczu, nieliczna grupa na koniach na czele z Krochmalem z Róży, ruszyła do ataku na pomoc Łubieńskiemu”. Krochmala otoczyli ludzie z Wiewiórki, a tedy pradziadek ruszył mu na pomoc. „Trzeba przyznać, że hrabia wykazał tu dużą odwagę. Oberwali wszyscy tyle harapów, ile wlazło i hrabia też. Krochmal wydostawszy się z okrążenia uciekał na przez pola w kierunku Róży”.

Polityka! Kolejna pasja, której oddawał się „czerwony hrabia”. Wsparty przez wikarego i siłą klasowych nawyków okolicznej ludności, odnosił pewne sukcesy. Był naczelnikiem gminy, prezesem związku wójtów w powiecie. W 1925 roku założył Związek Zawodowy Rolników. Może właśnie te samorządowe sukcesy ośmieliły go do sięgnięcia wyżej. A jak są chęci, to i możliwości się znajdą.

Wybory 1928 roku, pierwsze po zamachu majowym, były dla obozu rządzącego bardzo ważne. Piłsudczycy, którzy sięgnęli po władzę w wyniku zbrojnego przewrotu, chcieli udowodnić, że cieszą się szerokim poparciem. Udzieliły im go środowiska konserwatywno-ziemiańskie, dotąd wrogie Piłsudskiemu ze względu na jego socjalistyczną przeszłość. Skąd ten zwrot? Ziemiańskich konserwatystów w pierwszych latach niepodległości przerażał głównie ruch ludowy i jego hasło reformy rolnej. Endecja, światopoglądowo bliska ziemiańskim konserwatystom, była jednak w sojuszu z partiami chłopskimi. Karty rozdawał „włodarz sejmu”, premier czterech gabinetów, zaprzysięgły wróg ziemiaństwa – lider PSL-u Wincenty Witos. Zamach Piłsudskiego rozbił chłopsko-endecki sojusz. Konserwatywni ziemianie odetchnęli z ulgą.

Poparcie dla Piłsudskiego nie było pierwszym odruchem pradziadka. I wcale nie dlatego, że miał endeckie skłonności czy że nie cierpiał socjalistów. Jak pisze Witos: „po rycersku prawdziwie zachował się hr. Tadeusz Łubieński, właściciel wsi Zassowa, mimo że był zaciętym moim przeciwnikiem. Nie tylko, że potępił Piłsudskiego i zamach, ale bardzo gorączkowo zaczął werbować i uzbrajać chłopów, żeby ich poprowadzić na Warszawę celem uwolnienia mnie z niewoli Piłsudskiego”. Co kierowało pradziadkiem? Szacunek dla prawa? Nie zbierałby wtedy grupy zbrojnej. Czy może ziemiańska niechęć do dawnego socjalisty? No ale nie jechał przecież obalać Piłsudskiego, tylko uwalniać Witosa. Może więc właśnie rolnicza solidarność klasowa, którą głosił całe życie? Hrabia i chłop, polityczni rywale podają sobie ręce w godzinie próby – piękny, podniecający wyobraźnię obrazek. A może była w tym pomyśle wyprawy na Warszawę kawaleryjska fantazja o ostatniej szarży podpułkownika rezerwy? W końcu pradziad pradziadka Franciszek zdobywał Somosierrę.

„Porywczy pan hrabia – pisze dalej Witos – bardzo się potem tego występu wstydził i nie bardzo po rycersku go tłumaczył. No… ale trzeba mu darować; potrzebował posady, bo majątek stopniał, a pan Piłsudski wszelkimi posadami wtenczas dysponował”. To, co zaczęło się rycersko planami odbijania Witosa, skończyło się kandydowaniem w 1928 roku z popierającej Piłsudskiego listy numer trzydzieści.

Odezwa kandydata Związku Zawodowego Rolników. Archiwum rodzinne

Myślę, że w okrutnej puencie Witosa o posadach rozdawanych przez pomajową władzę, puencie, która unieważnia całą rycerskość pierwszego odruchu, jest niestety ziarno prawdy. Endecki „Głos Narodu” w maju 1927, w artykule zatytułowanym Jak działa politycznie pan hrabia Łubieński, zarzucał pradziadkowi, że rozdawał rządowe pieniądze rolnikom, którzy zapisali się do jego związku zawodowego. Czy rzeczywiście korzystał z jakiegoś rządowego wsparcia, trudno powiedzieć, ale brzmi to prawdopodobnie. Nowa władza musiała zniszczyć albo przynajmniej osłabić na wsiach wpływy starej władzy. Innymi słowy, pradziadek brał udział w rozbijaniu ruchu ludowego.

Gazeta zarzucała mu także, że często zmienia polityczne afiliacje i otacza się farbowanymi lisami. No cóż. Rewolucje polityczne sięgają zwykle po ludzi z ambicjami, którzy dotąd z różnych powodów nie odgrywali roli, często po zakompleksionych frustratów. Nie chcę powiedzieć, że pradziadek był zakompleksionym frustratem, ale w 1928 roku miał pięćdziesiąt sześć lat i niewykluczone, że przeżywał kryzys związany ze zbliżającą się starością. Może widział w kandydowaniu ostatnią szansę, by się czymś ważnym odznaczyć? Albo po prostu „szedł w politykę”, by wobec nieuchronnego kurczenia się majątku utrzymać pozycję rodu? Dwa tysiące pięćset hektarów, które kupił Witold, znikało w szybkim tempie. Przed 1939 rokiem zostało z nich mniej więcej dwieście. Więc może nie tyle szedł do polityki, by utrzymać pozycję, ile by zatrzymać galopującą deklasację.

Kapryśna fortuna poskąpiła mu politycznych talentów. Mikrut złośliwie zauważa, że każde spotkanie z chłopami zaczynał od „niech będzie pochwalony” i że lubił rytualnie rzucić „z szlachtą polską polski lud”. Nieporadny, bez charyzmy, był w najlepszym wypadku obiektem żartów. Na wiecu w Wiewiórce, kiedy próbował pociągnąć za sobą słuchaczy, zebrał cięgi. W wyborczej Odezwie kandydata Związku Zawodowego Rolników zapewnia, że nie idzie do polityki po honory i pieniądze, bo „po nie nigdy nie sięgał”. I choć jest to prawda, nie stanowi, jak to z prawdą bywa, przekonującego argumentu w polityce. Może lepiej brzmiałoby: „nie idę po pieniądze, bo je mam”. Tyle że jak już wiemy, raczej ich nie miał. Poza tym i chwalić się niedobrze, i udawać skromnisia też niedobrze.

„Piszę to wszystko do Was, bo nie jestem w stanie wszystkie powiaty, a w powiatach gminy objechać w tak krótkim czasie – zresztą nie chcę się Wam ani narzucać ani wypraszać sobie mandatu […] Nie chcę rzucając błoto na drugich siebie podwyższać […] kto ma do mnie zaufanie niech na mnie głosuje – kto nie ma zaufania, niech głosuje na kogoś innego”. Pradziadek nie błyszczy w „odezwie” politycznym instynktem. Nie chce się narzucać, nie atakuje rywali, można głosować na innych – nie widać tu specjalnie woli walki. „Urodzić się hrabią to jeszcze ani grzech, ani szkoda niczyja” – odpiera ewentualne klasowe zarzuty w dalszej części odezwy, ale nie czuć tu energii ataku, raczej zmęczenie.

Skierowane do wiejskiego czytelnika tarnowskie pismo „Lud Katolicki” prowadziło żarliwą kampanię na rzecz listy trzydzieści. W ściągawce podsumowującej wyborczą ofertę zawarte są krótkie charakterystyki ugrupowań: „11. Monarchiści. Chcą króla i większych ciężarów na lud wiejski […] Chłop-demokrata głosować na nich nie będzie”, „24. Endecy. Lista katolicko narodowa, tak zwana dla firmy. Kandydaci tej listy to zaciekli wrogowie obecnego porządku i Piłsudskiego. Chłop, któremu tylko opieka rządu gwarantuje spokój i dobrobyt – głosować na tę listę nie będzie”. Listę numer 25, na której są Witos i Rataj, „Lud Katolicki” załatwia, pisząc, że Rataj to mason, który chce rządów przedmajowych. Stronnictwa chłopskie chcą tego, co w Rosji. Ciekawa jest ambiwalentna notka o liście numer 1. „Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem. Lista również rządowa, lecz z powodu umieszczonych na niej nazwisk, które nie gwarantują jej charakteru katolickiego – zostawiamy ja wyborcom”. Przy listach 4, 5, 27, 31 komentarz jest krótki – Żydzi. 17 – Żydzi galicyjscy. 33 – Żydzi narodowcy, 34 – socjaliści z Żydem Drobnerem na czele. Pismo drukuje wyborcze wierszyki, którym trudno odmówić wdzięku i uroku:

Gdy iść będziesz do wyborczej urny.

Niech do Twego sumienia zawoła

I do serca ten nakaz poczwórny:

Państwa, Polski, Twej wsi, Kościoła.

Poza ogólnymi wierszykami były też takie, które zachęcały do oddania głosu na konkretnych kandydatów:

Syćka kandydaci

Tu w Żywcu maleją,

przy naszej Trzydziestce

i księdzu Madeju,

Tarnów Brzesko i Gorlice

Nic się nie turbują,

Twardo stojąc przy Trzydziestce

i przy księdzu Czuju.

Utwory te wyglądają, jakby wychodziły z jednej poetyckiej matrycy, łączy je to, że rymy nie są czyste. Pradziadek swojego nie ma. Może gdyby postawił na wierszyki, zamiast na dwustronicowe odezwy, odniósłby sukces i został wybrany jak ksiądz Czuj, wybitny tłumacz ojców Kościoła, po wojnie jeden z tak zwanych księży patriotów. Wierszyki łatwo zapamięta każdy, a długie odezwy mogą trafić tylko do umiejących czytać. I tych, którzy będą chcieli czytać. Odległa to pewnie analogia: Dwight Eisenhower wygrał wybory w USA w 1952 roku, bo dał się przekonać do kilkudziesięciosekundowych reklam telewizyjnych. Jego przeciwnik Adlai Stevenson wygłaszał półgodzinne przemówienia i przegrał prawie dziesięcioma milionami głosów. Pradziadek nie był ani Eisenhowerem, ani Stevensonem. Nie nadawał się do wielkiej polityki – znał i lubił swoją dębicką ojczyznę, a jego horyzonty polityczne nie wykraczały chyba poza granice biskupstwa tarnowskiego.

Zastanawiam się, czy wobec kurczenia się majątku i porażek politycznych dręczyła go myśl o upadku znaczenia rodu. Z jednej strony wiedział przecież, że świat się zmienia, i to akceptował, z drugiej musiał czuć się mały pod spojrzeniami biskupów. „Do zasług przodków dołącz swoje”, brzmi dosyć kategoryczne credo Łubieńskich. Może bał się deklasacji, wiedząc, że Zassowa starczyło tylko dla jednego z dzieci. Ale wszystkie, poza poległym na wojnie 1920 roku Witoldem, zdobyły przepustkę do nowoczesności – wyższe wykształcenie: Tadeusz jr, ten od mocnego serwu, został prawnikiem, Henryk dziennikarzem, mój dziadek Konstanty – urzędnikiem. Córki Maria i Elżbieta skończyły studia historyczne.

Jakie myśli kołatały się w jego głowie we wrześniu 1939? Czy przeczuwał prawdziwy koniec ziemiańskiego świata? Być może myśl ta przemknęła mu przez głowę 17 września, kiedy od wschodu najechała Polskę Armia Czerwona. A może był spokojny, bo wiedział, że syn Alfred będzie kontynuował szkółkarskie dzieło. Skończył przecież studia rolnicze w Krakowie, przez rok doskonalił swój fach w Genewie i w powszechnej opinii był godnym następcą.