89,00 zł
Kompletna biografia legendy NBA i pokoleniowa saga
Kultowy uśmiech, który tchnął życie w podupadającą koszykówkę. Artyzm w grze, który sprawił, że drużynę Los Angeles Lakers określano słowem „Showtime”. Bezwzględność wobec rywali, oszałamiające no-look passy i urok osobisty, które spowodowały, że rozgrywki NBA zaczęły śledzić z ogromnym zainteresowaniem miliony kibiców na całym świecie.
Earvin „Magic” Johnson nadał koszykówce nowy blask. W 1991 roku, będąc u szczytu popularności, zaszokował świat, ogłaszając, że ma wirusa HIV. Później w ogromnym stopniu przyczynił się do zwiększenia świadomości opinii publicznej na temat AIDS. Był też graczem kultowego Dream Teamu na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku, gdzie ostatecznie pożegnał się z parkietem.
Roland Lazenby, autor znakomitych biografii Michaela Jordana i Kobego Bryanta, poświęcił wiele lat, analizując nieprawdopodobną karierę Johnsona. Przeprowadził setki wywiadów z jego trenerami, kolegami z drużyny, rywalami, przyjaciółmi i członkami rodziny, a także z samym koszykarzem. Efektem jego pracy jest pierwsza naprawdę pełna analiza ciemnych i jasnych stron życia Earvina „Magica” Johnsona – prawdziwej ikony sportu.
Ta książka to coś więcej niż biografia. To pokoleniowa saga obejmująca niemal trzy stulecia, która ujawnia wiele tajemnic, nie tylko dotyczących wyjątkowej koszykarskiej podróży Johnsona, ale i samej Ameryki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1348
Magic. The Life of Earvin „Magic” Johnson
Copyright © by Roland Lazenby 2024
Copyright © for the Polish translation by Michał Rutkowski 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja i korekta – Piotr Królak, Dominik Leszczyński, Maciej Cierniewski, Marcin Dymalski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Wersja elektroniczna – Mateusz Cichosz / @magik.od.skladu.ksiazek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografie na okładce – Steven Lipofsky
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788381295352
ISBN epub: 9788381295369
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Książka dedykowana pamięci Larry’ego Johnsona i milionów innych osób, które w latach 70. ubiegłego wieku zaangażowały się w walkę o desegregację rasową podczas kryzysu autobusów szkolnych1 i wsparły starania o integrację edukacji publicznej w Ameryce.
Pamięci Earvina Johnsona seniora.
Pamięci Matthew Propheta juniora, który zaczynał jako szeregowiec w armii amerykańskiej, a ostatecznie awansował do rangi podpułkownika, służył w Korei i Wietnamie, a po zakończeniu służby wojskowej został nauczycielem i odegrał ważną rolę we wspomnianych staraniach o integrację.
Pamięci George’a Foxa.
Pamięci Billy’ego Packera, mojego przyjaciela i mentora.
1 W latach 70. XX wieku autobusy dowożące dzieci do bostońskich szkół publicznych znalazły się pod kuratelą sądów i w ramach walki z segregacją rasową miały nimi jeździć razem dzieci czarnoskóre i białe.
Ruszam do kontrataku i zaczynam wariować. Wtedy wchodzę na najwyższe obroty. I czuję, jak cały szaleję. Od głowy aż do kolan.
Earvin „Magic” Johnson, 1986
Owszem, to długa książka, ale Earvin Johnson żył pełnią życia i jego biografia obfituje w niesamowite wydarzenia. Do tego stopnia, że po pięciu latach pracy wciąż nie mogłem jej skończyć, a pracując nad ostateczną wersją, starałem się dodawać wciąż nowe informacje, jak ta, że Johnson jest jednym z członków największej grupy inwestycyjnej w historii przejęć klubów sportowych, próbującej nabyć drużynę NFL, Washington Commanders, za sześć miliardów dolarów.
Czas spędzony na redagowaniu książki został też naznaczony śmiercią kilkorga najważniejszych osób w życiu Johnsona i świadków jego kariery, między innymi ojca, Earvina seniora, i trenera ze szkoły średniej, George’a Foxa.
Sam Fox był tak łaskawy, że udzielił mi ponad 50 wywiadów, dzięki czemu miałem szansę zanurzyć się w bogactwie informacji na temat niezwykłego okresu dojrzewania Johnsona. Tak samo zachowało się wiele innych osób, między innymi asystent Foxa, Pat Holland, i mentor Johnsona, Charles Tucker. To między innymi ich wspomnienia, wraz z opowieściami prawnika George’a Andrewsa i agenta Lona Rosena, złożyły się na ponad 400 godzin wywiadów, które, pracując nad historią Johnsona, przeprowadziliśmy razem z moim przyjacielem, dziennikarzem zajmującym się NBA, Gerym Woelfelem.
Sama książka stanowi zwieńczenie mojej 45-letniej kariery pisarskiej, która rozpoczęła się od podróży chevroletem chevette z 1984 roku przez krajobrazy amerykańskiej koszykówki. Relacjonowałem wtedy mecze i robiłem wywiady z zawodnikami.
W 1992 roku nie miałem pieniędzy, więc przygotowując sprawozdanie z występu Johnsona w Meczu Gwiazd w Orlando, spałem w wypożyczonym samochodzie na parkingu hotelu dla dziennikarzy. Miałem akredytację dziennikarską, a co za tym idzie – dostęp do zawodników, z którymi mogłem robić wywiady, ale raczej nie doświadczyłem zbyt wiele rzekomego blasku NBA.
W 2020 roku moja żona Karen zdigitalizowała ponad 300 należących do mojego archiwum kaset z wywiadami przeprowadzonymi w latach 1982–2000, wśród których, jak się okazało, było wiele dawno zapomnianych nagrań z 1990 roku z rozmów z Magikiem Johnsonem, Patem Rileyem, Mychalem Thompsonem i innymi znanymi postaciami związanymi z Los Angeles Lakers. Nigdy wcześniej nikt ich nie spisał, a teraz okazały się bardzo ważne dla tej książki.
Zacząłem pisać o Lakers w 1988 roku i od tamtego czasu wydałem kilka książek, które z różnych perspektyw opowiadają historię tej drużyny.
Dzięki temu miałem okazję przeprowadzić wywiady z wieloma kluczowymi postaciami tej organizacji, począwszy od George’a Mikana i pierwszych zawodników Lakers aż do wielu osobowości kojarzących się z czasami Showtime, między innymi Johnsonem, Kareemem Abdul-Jabbarem, Jerrym Westem, Jamesem Worthym, Michaelem Cooperem, z których spora część – jak Jerry Buss, Jack Kent Cooke, Chick Hearn czy Bill Sharman – już niestety nie żyje.
Pracując nad tą biografią, nierzadko opierałem się na tamtych dawnych wywiadach, moich wcześniejszych tekstach i badaniach.
Koniec końców wykorzystałem wszystko, co udało mi się wygrzebać, próbując opowiedzieć niewiarygodną historię Magica. Wysokiego chłopaka, który nie bał się kozłować.
Strach rodzi się w jednej chwili.
Jakim cudem tak wysoki mężczyzna jest w stanie tak szybko się przemieszczać, kozłując wysoko piłkę? Jak to możliwe, że skręca to w jedną, to w drugą stronę, wykonując każdy zwód w tak przekonujący sposób?
Możesz to sobie do woli oglądać na kasetach wideo i nic nie wymyślisz, nie znajdziesz niczego, co mogłoby sprawić, że odetchniesz z ulgą. Wygląda na to, że ostatecznie on zawsze spojrzy ci głęboko w oczy tym swoim śmiertelnym spojrzeniem, tym nieruchomym wzrokiem, z zagadkowym wyrazem twarzy, wywołującym falę przerażenia.
I co teraz?
A potem ma miejsce ten oślepiający, pełen prawdy blask, kiedy on naciera na ciebie z góry w doskonały sposób, a ty jesteś bezradny i zaczynasz się cofać, wkładając ogromny wysiłek w próbę wykonania tego, do czego zawsze próbuje cię zachęcić wewnętrzny głos.
Zostań przed nim.
A potem dzieje się to. Cała jego twarz wybucha, policzki nadymają się powietrzem, a jego spojrzenie skupia się bezlitośnie na tobie. Niemal nonszalancko unosi piłkę ponad ramię, dostrzegając wolną przestrzeń – jakim cudem on to w ogóle zauważył? – po czym dunkuje ponad tobą. Dociera do ciebie, że właśnie zrobił z tobą to, czego najbardziej chciałeś uniknąć. Że są na to świadkowie i nie masz się gdzie schować. W końcu zaczynasz sobie myśleć: Co za skurwysyn. Gdzie są kamery? Przecież po tym zostaną dowody.
Tymczasem legendarny komentator meczów Lakers, Chick Hearn, podskakuje, ciesząc się twoim nieszczęściem, i obwieszcza, ubliżając ci na uszach całego świata: „Ani Bóg, ani wszyscy jego apostołowie nie byliby w stanie zatrzymać tej akcji!”.
Wystarczy, że przeżyjesz taką chwilę raz i nawet jeśli nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałeś, od razu zrozumiesz, skąd wziął się jego przydomek. Nie będziesz miał już więcej pytań.
Magic.
Czarodziej.
Podczas jednego z organizowanych przez siebie legendarnych letnich meczów charytatywnych z udziałem gwiazd w hali Pauley Pavilion na University of California Earvin Johnson pędzi wielkimi susami do kontrataku. Po prawej stronie próbuje za nim nadążyć Larry Bird, z charakterystycznymi powiewającymi blond włosami. Magic gna pod kosz rywali z taką zaciekłością, jakby to był piąty mecz serii play-offów. Na pełnej szybkości, jakby był mierzącą 206 centymetrów dwunogą tarantulą – niemożliwie wielką i chudą, majaczącą niczym niewyraźna plama – prawą ręką odbija piłkę od parkietu wysokim kozłem, spoglądając na biednego i bezradnego Larry’ego. Tym samym otwiera sobie przestrzeń do crossovera i może zanurkować w lewo w kierunku rozbiegających się za koszem kibiców. Larry zaczyna dopiero zbliżać się do niego z prawej strony, z rękami w górze, czekając na próbę slam dunku.
Johnson wyskakuje w powietrze pod koszem, z wysoko podniesionym kolanem, przekłada piłkę do prawej ręki i raz jeszcze spogląda drwiąco na Larry’ego. Pozostali obrońcy tylko stoją bezradnie, a on przekłada piłkę do lewej ręki i kończy akcję spod kosza od dołu – zaliczając asystę do samego siebie!!! Wszyscy wokół mogą tylko gapić się z rozdziawionymi ustami.
Tak jak biedny Larry.
„Mający 206 centymetrów wzrostu błyskawiczny rozgrywający, człowiek kontratak – mówił Bird, kiedy po raz pierwszy zobaczył Johnsona. – Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem”.
I nikt inny nie widział wcześniej kogoś, kto choćby po części przypominał Earvina „Magica” Johnsona juniora.
Och, jak bardzo Earvin uwielbiał kończyć szybkie akcje po kontrataku, wyciągając swoją długą rękę, jakby podawał piłkę na talerzu. Jakby chciał ją jeszcze wypolerować tuż przed oddaniem jej koledze, który nadbiega ze skrzydła, żeby dopełnić dzieła. Przekazywał ją na prawo albo gdziekolwiek indziej, bo przecież wszyscy już dawno nauczyli się rozgrywać z nim akcje. Wiedzieli, na jakie pozycje mają się przemieścić, a ich oczy i dłonie były gotowe, żeby odebrać prezent. Prezent, którego nikt inny nie byłby w stanie przyjąć – nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że może on się w tym miejscu pojawić.
„Earvin wiedział, że są niekryci, zanim jeszcze oni sami o tym wiedzieli – napisał w 2019 roku dziennikarz sportowy Fred Stabley junior, który opisywał pierwsze lata kariery Johnsona. – Zawsze miałem wrażenie, że on po prostu wie, że jest od ciebie lepszy, i chce ci to udowodnić”.
Wyglądało na to, że w przypadku Johnsona wszystko jest inne. Zawsze inne.
„Magic zaliczał występy, w które trudno było uwierzyć – twierdził Doug Krikorian, wieloletni dziennikarz sportowy z Los Angeles. – Michael Jordan dominował w latach 90., kiedy królowała już telewizja kablowa. W tamtych czasach zaczął też rządzić dziennik »USA Today«. Ludzie zapominają, że w latach 80. kablówka nie odgrywała jeszcze istotnej roli. Magic był fenomenalny. W każdym meczu, w którym występował, grał wspaniale. Miał w dupie statystyki. Grał w NBA przez 12 lat i 9 razy wystąpił w finałach NBA. Czy to o czymś nie świadczy?”
Bardzo rzadko się zdarza, że rewolucja jest tak głęboka, tak ewidentna, że wszystko, co następuje potem, kolejne dziesięciolecia zdumiewającej gry, nie są w stanie zatrzeć jej wpływu.
Magic.
Czarodziej.
Rzucający wyzwanie światu fizycznemu.
Skończony. Kompletny. Doskonały. Niepowtarzalny. Niedościgniony.
Jimi Hendrix w trampkach od Chucka Taylora, z napiętą szaloną twarzą i trzymaną w lewej ręce, górą do dołu, gitarą. Piszczący, wrzeszczący i rzucający wyzwanie nieskończoności. Prawdziwa wielkość jest odporna na to, co może przynieść przyszłość.
Sam jednak oddawał hołd przeszłości. Jego poprzednicy to członkowie koszykarskiej Galerii Sław: Marques Haynes. Cousy. Black Jesus2. Pistol. I wreszcie Magic.
MAGIC!
Czarodziej!
Kiedy oglądamy taki pokaz wielkiej koszykówki, mamy wrażenie, że wszystko jest takie łatwe i naturalne, że to cudowny dar od Boga. Że to taka… zabawa.
Trudno się dziwić, że jego uśmiech i radość były tak wielkie. Jakby chciał powiedzieć: „Mam cię!”.
„Nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek pojawił się mierzący 206 centymetrów rozgrywający, który będzie się uśmiechał, jednocześnie cię upokarzając” – mówił kolega z drużyny Magica, James Worthy.
Trash talk? Nawet nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że pokazywał ci zęby.
Wynikające z tego czyste upokorzenie pomaga zrozumieć, dlaczego w świecie koszykówki nie przepadano za showmanami. I dlaczego przez dziesięciolecia rządzili w tej dyscyplinie przede wszystkim ludzie uparci, fałszywi prorocy, którzy nauczali fałszywych zasad.
Taki Bob Cousy, jeden z pierwszych koszykarskich showmanów, był trzykrotnie wyrzucany ze swojej nowojorskiej licealnej drużyny.
Powtórzmy: Bob Cousy był trzykrotnie wyrzucany z licealnej drużyny koszykarskiej. Przez szefa kadry szkoleniowej.
Początki amerykańskiej koszykówki zawodowej charakteryzowały się pustymi krzesłami na trybunach i bankrutującymi klubami, aż w końcu uparci ludzie się poddali i zaczęli organizować w hali Madison Square Garden dwa mecze z rzędu, w tym jeden z udziałem Harlem Globetrotters.
I okazało się, że ludzie byli nawet gotowi za to zapłacić. Przychodzili na mecze i powracali, żeby ze zdumieniem i radością przyglądać się popisom.
Dokładnie tak, jak wiele lat później gromadzili się w uniesieniu w hali Great Western Forum w Los Angeles, żeby oglądać…
Magica.
Świętego patrona wielkiego Show.
„Nie miałem pojęcia, w którą stronę patrzeć – wspomina wieloletni fotograf NBA Andrew Bernstein, który podczas wielu meczów siedział przy linii końcowej. – Bo kiedy Magic ruszał w kierunku kosza, nigdy nie było wiadomo, co zrobi. Podniecenie w hali Forum sięgało zenitu. W każdym meczu. Zawsze”.
Kiedy sędziowie próbowali śledzić pędzącego z ogromną prędkością Johnsona, byli tak samo zdezorientowani. „Każdy arbiter próbuje podczas kontrataków odczytać ruchy zawodnika, żeby się zorientować, w którą stronę powędruje piłka – wspomina sędzia Don Vaden. – Ale w przypadku Magica nie było na to szans. Bo nigdy nie wiedziałeś, gdzie i jak to się skończy”.
„Sprawiał, że ludzie chcieli oglądać mecze NBA – mówi były trener Utah Jazz, Frank Layden. – Stworzył Showtime. Błyszczał. Pędził prosto na ciebie”.
„Rozumiał, że koszykówka ma być rozrywką – tłumaczy Buck Williams, weteran, który spędził w NBA 17 lat, a po raz pierwszy zobaczył Earvina Johnsona podczas letnich wakacji, kiedy ten miał 13 lat i zachwycał publiczność koszykarskimi popisami w parku w Karolinie Północnej. – Od pierwszego dnia, kiedy wziął piłkę do ręki, z tym swoim charakterystycznym uśmiechem, doskonale wiedział, jak ważna jest umiejętność dostarczania rozrywki. W koszykówce nie chodzi tylko o podawanie, rzucanie i kozłowanie. To sport, który ma bawić, a w efekcie przekładać się na pieniądze. A on doskonale rozumiał, że rozrywka jest równoznaczna z kasą”.
Z jakiegoś powodu Johnsonowi udawało się łączyć całą tę błyskotliwość, którą chłonęły patrzące na niego oczy, z czystą i nieugiętą wolą zwycięstwa…
No tak, ale przecież Cousy też taki był.
„Był tylko jeden facet, który pędził do kontrataku lepiej od Cousy’ego – przyznał kiedyś były trener samego Cousy’ego, Red Auerbach. – Tym facetem był Magic Johnson”.
Ale Earvin „Magic” Johnson robił znacznie więcej. Roztaczał przed nami widoki na przyszłość koszykówki, zadając kłam zakorzenionym od dziesięcioleci trenerskim uprzedzeniom i stereotypom. Okazało się, że wysoki koszykarz może mieć umiejętności, których nikt wcześniej nie potrafił sobie wyobrazić. I Magic obalał głęboko zakorzenione poglądy, ignorował wszelkie ograniczenia, które starali się narzucić mu trenerzy. Na każdym kroku przekonywał do siebie kolejnych niedowiarków, mimo że jego samego też często dręczyło poczucie niepewności, które zaczęło słabnąć dopiero po przybyciu do LA, gdzie zawiązał mądry sojusz z wielkim stoikiem, środkowym Kareemem Abdul-Jabbarem, i z trenerem Patem Rileyem.
„To były piękne czasy – wspomina Johnson epokę nazwaną Showtime, która rozpoczęła się od jego czarodziejskiego panowania nad piłką. – Mieliśmy pełnych wdzięku, pięknych zawodników. Kareem i jego rzut hakiem. James Worthy i jego piękne floatery i layupy wykańczane końcówkami palców. Byron Scott i jego wspaniały rzut z wyskoku. Michael Cooper i jego obrona oraz to, jak zaliczał alley-oopy, zwane Coop-a-loopami. To właśnie takie akcje tworzyły Showtime. I to one zmieniły koszykówkę”.
„Magic Johnson sprawiał, że trudne akcje wyglądały tak, jakby były najłatwiejsze na świecie – mówi członek koszykarskiej Galerii Sław, były zawodnik Lakers, Jerry West. – Wykonywał je bez wysiłku. Tak naprawdę wcale nie był efekciarzem. Rzadko kiedy podawał piłkę za plecami. Po prostu wykonywał odpowiednie podanie w odpowiednim czasie”.
Oj tak, timing miał idealny.
Charyzma Johnsona i to, że dosłownie tańczył, grając w koszykówkę, od samego początku prowadziły go do ogromnych sukcesów – począwszy od mistrzostwa stanu z licealną drużyną w 1977 roku, poprzez mityczne mistrzostwo NCAA zdobyte przez jego uczelnię Michigan State w 1979 roku, aż po zdobycie wraz z Lakers mistrzostwa NBA w dramatycznych okolicznościach już w debiutanckim sezonie Magica w 1980 roku. Te kolejne zwycięstwa dały mu bezprecedensową władzę, z której zaczął szybko korzystać. Już po dwóch sezonach gry w NBA zaszokował świat sportu, kiedy doprowadził do zwolnienia trenera, z którym zdobył pierwszy pierścień.
Nigdy wcześniej żaden zawodnik w historii amerykańskiego sportu zawodowego nie wywierał wpływu na kolegów i nie demonstrował władzy w sposób tak otwarty i bezlitosny. Ale udało mu się przetrwać powszechną wściekłość kibiców, bo grał z jeszcze większym wdziękiem i zapewniał im jeszcze więcej zwycięstw. Wykorzystywał swoją zręczność, która zwiastowała nadejście czasów dominacji wysokich koszykarzy w XXI wieku.
Praktycznie wszystko, co było związane z jego karierą, okazało się ostatecznie czymś wyjątkowym, bezprecedensowym. Wszystko – włącznie z jej tragicznym przedwczesnym zakończeniem.
Pod wieloma względami można powiedzieć, że największy sojusz Johnson zawiązał ze swoim odwiecznym wrogiem, Larrym Birdem. Wspólnie stworzyli najwspanialszą rywalizację w historii sportu, rozpoczętą podczas studiów i trwającą aż po kres kariery zawodowej. „Earvin odmienił bardzo wiele rzeczy – uważa Charles Tucker z Lansing w stanie Michigan, psycholog szkolny, który zaprzyjaźnił się z młodym Johnsonem, a potem został jego doradcą i agentem. – Razem z Birdem odmienili oblicze koszykówki oraz to, w jaki sposób oglądali ją kibice, zarówno jeśli chodzi o nastawienie widzów do tego sportu, jak i biznesowy punkt widzenia. Koszykówka stała się dla telewizji dobrym interesem. Oglądalność poszybowała w górę. Zawsze, kiedy grali Magic i Bird, stacje telewizyjne biły rekordy oglądalności transmisji, najpierw na uczelni, a potem w NBA. Odmienili wszystko. I byli na tyle sprytni, że jednocześnie mieli świadomość swojej ogromnej mocy”.
„Magic znaczył dla koszykówki bardzo wiele – mówi jego wieloletni kolega z Lakers, Michael Cooper, który często fruwał wysoko w powietrzu i wykańczał akcje po niesamowitych podaniach Johnsona. – W jego przypadku najważniejsze było to, co sprawia, że gwiazda staje się supergwiazdą. Gwiazdy błyszczą same. A supergwiazdy sprawiają, że wszyscy, którzy je otaczają, również zaczynają błyszczeć. Taki właśnie efekt wywierali Larry Bird i Magic. I to oni sprawili, że NBA jest dziś taka, jaka jest”.
Johnson rozpoczął marsz po największe sukcesy, kształtując swój genialny styl gry podczas meczów rozgrywanych na boiskach rodzinnego Lansing w stanie Michigan. To tutaj do Dale’a Bearda po raz pierwszy dotarło, że jeśli zamierza cokolwiek osiągnąć w koszykówce, musi dostosować własny sposób gry do niesztampowego, szybkiego stylu wysokiego, szeroko uśmiechniętego kolesia, który wyglądał na kogoś, kto kozłuje piłkę od urodzenia.
„Mówił mi: »Hej, wiesz co? Zbiorę piłkę, zapakuję ją do kosza, a jeśli nie będziesz uważał, to ani się obejrzysz, a dostaniesz nią po głowie«” – wspomina Beard zwady z Johnsonem, który mówił te słowa z wesołym uśmiechem na twarzy, po czym nagle robił się śmiertelnie poważny i powtarzał swoje instrukcje jako ostrzeżenie. „Jeśli nie będziesz uważał, to dostaniesz po głowie”.
Beard uśmiecha się ciepło na to wspomnienie podczas rozmowy, którą odbywamy pewnego szarego zimowego dnia w Lansing w 2019 roku.
„To, że mogłem go oglądać, było niesamowite. Patrzeć na to, jak się rozwija w tak młodym wieku – opowiada. – Ci, którzy nie widzieli tego na własne oczy, nie uwierzyliby. Nie mogliby w to uwierzyć, bo nigdy wcześniej nie było wysokich zawodników, którzy potrafiliby wyczyniać na boisku takie rzeczy”.
„Zbierał piłkę, kiedy odbiła się od obręczy, i ruszaliśmy pod przeciwległy kosz… Lewe skrzydło, prawe skrzydło, po prostu pędziliśmy – dodaje Beard, podekscytowany na samo wspomnienie. – I rzeczywiście, podawał w dokładnie taki sposób, jak zapowiadał, ze spokojem, w idealnym momencie. Mogłeś być tego pewien, mogłeś powiedzieć: »No dobra. Wiem, co on teraz zrobi. Wiem, jak zagra. Muszę po prostu zająć taką pozycję, jakiej ode mnie oczekuje. Nie mogę grać po swojemu«. Wiadomo było, że musisz robić to, czego chce, w przeciwnym razie lądowałeś na ławie”.
Lądowałeś na ławie?
Żaden rozgrywający, w ogóle żaden koszykarz, nie dyktował sposobu gry w takim stopniu, jak robił to Earvin „Magic” Johnson. Do tego stopnia, że odmienił nawet relacje zawodników z trenerami.
Kiedy Beard raz jeszcze opowiada o tym doświadczeniu, zachwyca się tym, jak dużą kontrolę nad grą miał Magic już na boiskach podwórkowych w Lansing i jak potem przeniósł tę umiejętność na relacje z wszystkimi ważnymi i mniej ważnymi osobami, które napotkał w koszykarskim życiu: trenerami, kolegami z drużyny, przeciwnikami, menedżerami i właścicielami, całym sztabem szkoleniowym, pracownikami obsługi i chłopcami od podawania piłek, bileterami w halach, w których występował, dziennikarzami, którzy chcieli o nim pisać, oraz kibicami, którzy te historie czytali albo sami byli ich świadkami. Wszyscy chodzili na jego sznureczku.
Ta kontrola była dla niego najważniejsza, od kiedy zaczął grać w koszykówkę. Pozwalała mu odeprzeć ataki sceptyków, którzy przez te wszystkie lata powtarzali, że wysokim zawodnikom nie wolno kozłować. Od najmłodszego Johnson był uparty i zdeterminowany, żeby udowodnić coś wszystkim, którzy w niego wątpili – krytykom i przeciwnikom.
Jego rozwijające się poczucie kontroli nad wszystkim bardzo szybko spotkało się z podziwem i zdumieniem, zwłaszcza kiedy do obserwatorów docierały piękno, szybkość i rytm, z jakimi je osiągał. „W Magicu Johnsonie nie ma jednej rzeczy, która robi wrażenie – stwierdził Bobby Knight, trener wspaniałej drużyny Indiana University, której marsz po mistrzostwo przerwał Johnson. – On robi wrażenie jako całość”.
Już od wczesnych lat szkoły podstawowej popisowym numerem Johnsona stał się no-look pass3, innowacyjna rozrywkowa akcja, którą doprowadzał trenerów i kolegów z zespołu do szału i bezsennych nocy.
Nikt nie był w stanie opisać tego talentu lepiej od innego wybitnego rozgrywającego, także jednego z najlepszych w historii NBA, dawniej przyjaciela Magica, Isiaha Thomasa: „To jedyny gość, jakiego kiedykolwiek widziałem, który patrzył na partnera z drużyny, sprawdzał jego tempo, potem na jakieś trzy sekundy odwracał wzrok, spoglądał gdzieś w dal, po czym wykonywał precyzyjne podanie do kogoś, na kogo już od paru sekund nie patrzył”.
Ale choć to wszystko było takie wspaniałe i takie nowe, historia Johnsona ostatecznie wykroczyła poza koszykówkę, a nawet poza jego własne życie, i stała się na przykład prezentacją kwestii rasowych w Ameryce. Opowieścią o tym, jak korzystał ze swojego talentu i doświadczenia koszykarskiego, żeby zerwać ze złą wolą i niezrozumieniem. Tłem dla tej opowieści był stan Michigan, dokąd w czasach wielkiej migracji tak wiele afroamerykańskich rodzin uciekało z rasistowskiego, pełnego przemocy i brutalności Południa.
Kiedy młodziutki koszykarz po raz pierwszy pokazał się światu z najlepszej strony, w Stanach trwały lata 70. i napięcia związane z konfliktem wywołanym sądowym nakazem desegregacji w autobusach szkolnych.
Życie Johnsona zawsze było nierozerwalnie związane z tematyką podziałów rasowych – poczynając od roli, jaką odegrał w staraniach o szkolną integrację rasową, poprzez karierę, podczas której był nieodłącznie związany z białym Larrym Birdem, aż po sukcesy biznesowe, które osiągał, bazując na preferencjach czarnoskórych konsumentów. Jego wieloletni przyjaciel i agent, Lon Rosen, uważa, że to właśnie kwestie rasowe były dla Magica najważniejsze.
„Motyw rasy łączy większość sukcesów Johnsona – obwieścił jeden z magazynów z Los Angeles w 2003 roku. – Dzięki temu charakterystycznemu uśmiechowi, za który wszyscy go tak chwalili, był dla białej Ameryki ideałem spokojnego Afroamerykanina. I to właśnie ten wizerunek był kluczowy dla jego kanonizacji, obok ultrabladego Larry’ego Birda, wraz z którym we dwóch ocalili ligę NBA”.
Miał tylko 15 lat, kiedy ten pseudonim po raz pierwszy pojawił się w lokalnej gazecie. Jego głęboko wierzącej mamie, Christine, od razu włączyła się lampka ostrzegawcza.
Magic? Czarodziej?
Wcale jej się to nie spodobało.
Było bluźniercze i od razu zakłóciło spokój w świecie, który wraz z mężem, Earvinem seniorem, próbowała zbudować dla siedmiorga ich dzieci. Taki przydomek mógł sugerować, że wcale nie wszystko jest w rękach Boga, że diabeł też ma coś do powiedzenia.
Ksywka stwarzała wiele problemów, które – jak się obawiała – mogły mu towarzyszyć już zawsze.
W swojej podróży duchowej często czytywała Biblię. Słowo „czary” nie pojawiało się tam zbyt często i nie miało żadnego wpływu na opisane tam zdarzenia. Światem Christine rządziły wiara, miłość i przebaczenie, czyli wartości, które mogli wyznawać i wnosić do swojego życia zwykli ludzie, żeby poradzić sobie z rzeczami, którym trudno było sprostać.
Czarodziej?
„Bała się, że przez ten przydomek do głowy zaczną mi przychodzić głupie pomysły” – mówi Johnson.
Głupie pomysły? No cóż, koniec końców doprowadziło to do tego, że uprawiał seks bez zabezpieczeń z niemal każdą napotkaną osobą. A lista tych osób była bardzo długa.
Już samo przezwisko sprawiało, że matka Johnsona zaczęła się zastanawiać nad wszystkimi cudami i bólami głowy, które mogą ich czekać w przyszłości. I na samą myśl o tym przechodziły ją dreszcze. Oczywiście wiadomo było, że kochał koszykówkę, nie było takiej chwili, żeby jej nie kochał, i bardzo dobrze. Ale to?
Czarodziej?
Słysząc ten przydomek, zaczynała się modlić.
Dla jej syna był jak oświetlający go neon, jak nagroda dla młodego nastolatka, który zamienił martwą, pustą, pozbawioną duszy halę w strefę wielkiego świętowania.
Trudno się dziwić, że tłum prawie od razu to przezwisko przejął. Przeszło z czołówek gazet na języki kibiców.
Magic!
Ten okrzyk przez dziesięciolecia słychać było w halach na całym świecie.
Ale nawet jeśli trzymalibyśmy od tego Boga z daleka, takie przezwisko niosło ze sobą mnóstwo znaków ostrzegawczych. Ojciec Earvina wiedział, że ludziom nie powinno się ufać, nie powinno się im pozwolić, by przejęli kontrolę nad twoim życiem. Bo nawet jeśli dziś cię wychwalają, jutro mogą zacząć cię krytykować i ciągnąć w dół – bo po prostu taki będą mieli kaprys. Bo sprawi im to przyjemność.
Przy takim przydomku bycie dobrym nie wystarczało. Musiałeś być prawie doskonały. A ponieważ były to dopiero początki kariery, taki przydomek mógł cię ośmieszyć i prześladować potem do końca życia.
I co mogła zrobić Christine Johnson poza modlitwą?
Czarodziej?
Gdyby matka miała bardziej złowieszcze nastawienie, mogłoby jeszcze przyjść jej do głowy słowo „klątwa”.
W każdym razie codziennie robiła wszystko, co było w jej mocy. Wychodziła z założenia, że będzie żyć w zgodzie ze swoimi zasadami, a resztą niech zajmie się Bóg.
W tamtych czasach nikt nie mógł jeszcze dostrzec czyhających na Magica ogromnych, niewyobrażalnych wręcz pokus. Już wtedy młodzież często korzystała rekreacyjnie z alkoholu i narkotyków. Ale złe nawyki, pomimo wielkiej presji wynikającej z niezaspokojonej ambicji i sławy, nie zawładnęły Magikiem.
Poza koszykówką był jeszcze uzależniony od ludzkiego ciepła. Słodki synek Christine Johnson już na wczesnym etapie życia zorientował się, jak to jest być samcem alfa. Zrozumiał, jak bardzo pociągającym atrybutem jest jego koszykarski talent, z powodu którego zwykli ludzie, sprawiający wrażenie myślących racjonalnie, zapominali o zdrowym rozsądku i ostrożności. I robili wszystko, żeby się do niego zbliżyć – im bardziej, tym lepiej.
No i stał się, w nadchodzących czasach coraz większych swobód seksualnych, panem Magikiem Johnsonem, a podwójne znaczenie jego przydomka bawiło go, a nawet skłaniało do chełpliwości.
„Spójrzmy prawdzie w oczy – mówił dumnie – Magic to jednocześnie określenie romantyczne i seksowne”.
I z pewnością takie właśnie było, ale tylko do pewnego momentu. W końcu zemściła się na nim wieloletnia nieostrożność, a ignorowanie zabezpieczeń przed chorobami przenoszonymi drogą płciową doprowadziło do zakończenia jego sportowej kariery i miejsce jego wspaniałego uśmiechu zajęło zafrasowane zmarszczone czoło.
Ale to właśnie wtedy, pod koniec długiej i celebrowanej przez fanów młodości, zaczął się wyłaniać dorosły mężczyzna. Jego historia raz jeszcze okazała się traktować o czymś więcej niż samo jego życie. Usłyszał diagnozę, która popchnęła go prosto w objęcia globalnego kryzysu związanego z epidemią AIDS.
To sprawia, że wśród wielu pytań, które zadajemy sobie na temat tajemnicy Earvina „Magica” Johnsona, jedno z najważniejszych brzmi: jak?
Jak do tego wszystkiego doszło?
2 Przydomek Earla Monroe.
3 Podanie bez patrzenia w stronę zawodnika, do którego się podaje.
W marcu 1990 roku Jerry West zdążył już się dobrze przyjrzeć Magicowi Johnsonowi. Obserwował go z bardzo bliska – począwszy od transformacji, którą Johnson zainspirował w całej organizacji Los Angeles Lakers dziesięć lat wcześniej, przez wszystko to, co nastąpiło później: tytuły mistrzowskie, nagrody MVP i widowiskowe występy, marsz po wygrane i wielkie sukcesy, motywujące świętowanie udanych kontrataków podczas przerw na żądanie, przybijanie piątek, uściski i ogólnie wielką radość, która wytrąciła i Los Angeles, i całą ligę NBA z głębokiego snu i nudy panującej w całym amerykańskim sporcie pod koniec lat 70.
Wszystko to, czego świadkiem był Jerry West, pozostawało w ostrym kontraście do jego własnej kariery, która oczywiście i tak zaprowadziła go do koszykarskiej Galerii Sław. Kariery, podczas której West i jego Lakers cierpieli katusze, przegrywając siedem razy z rzędu w finałach NBA w latach 1962–1970. W końcu za ósmym razem odnieśli zwycięstwo, ale nawet ta wygrana w 1972 roku wyglądała ponuro, biorąc pod uwagę odrętwienie, zakłopotanie i konflikty, które zapanowały potem w szatni.
Dzięki zwycięstwom odniesionym w latach 80. Johnson dosłownie przepędził wszystkie te nieznośne duchy i demony, które zdecydowanie zbyt długo panowały w udręczonej głowie Jerry’ego Westa. Johnson i West zdążyli przez te wszystkie lata stworzyć partnerstwo, w ramach którego katusze generalnego menedżera były równoważone przez wielką radość i sukcesy Johnsona.
Między innymi ten kontrast był powodem, dla którego pewien dziennikarz pojechał w marcu 1990 roku do Dallas w Teksasie, żeby przez dwa dni indagować Westa w pokoju hotelowym. Menedżer przyjechał tam, żeby obserwować utalentowanych koszykarzy uniwersyteckich. Poszukiwał kolejnego dobrego zawodnika do swojej drużyny. W tym czasie był już samozwańczym strażnikiem Lakers i znajdował się na najlepszej drodze, żeby stać się najważniejszą osobą w całym zarządzie klubu. Felietonista „Los Angeles Times” Jim Murray napisał wtedy, że West „rozpoznałby talent nawet przez okno pędzącego pociągu”.
West rzeczywiście był geniuszem o skłonnościach maniakalnych i niewyobrażalnym perfekcjonistą. W wywiadzie przeprowadzonym w 2009 roku jego nieżyjący już brat Charles West przyznał, że u Jerry’ego zdiagnozowano osobowość dwubiegunową i że bierze na to leki. West potrafił dostrzec na parkiecie mnóstwo rzeczy niewidocznych dla innych i był znany jako „aktywny” generalny menedżer; nigdy nie wahał się podejmować tematu problemów, które dostrzegał u zawodników Lakers. Jak bardzo aktywny był Jerry West? W 2004 roku były trener klubu, Del Harris, powiedział w jednym z wywiadów, że ekipa z Los Angeles nie była tak naprawdę jego drużyną, tylko drużyną Jerry’ego.
W czasach Showtime West był dla zawodników czujnym mentorem i nie wahał się ich pouczać, ale wtedy, w 1990 roku, przyznał, że do Johnsona prawie nigdy nie kierował swoich uwag, a jeśli już, to tylko wtedy, kiedy myślał, że Magic robi się „przewidywalny”.
Wielki Magic miałby być przewidywalny? Równie dobrze można by oskarżyć Marilyn Monroe o to, że brakuje jej gorącego wdzięku.
W tamtej chwili w 1990 roku Magic Johnson był być może najbardziej podziwianą i odnoszącą sukcesy gwiazdą sportu. Wyglądało na to, że przez te wszystkie lata zdążyli go pokochać wszyscy. Dosłownie wszyscy – na początku lat 80. dotyczyło to nawet pewnego młodego licealisty z Wilmington w Karolinie Północnej, niejakiego Mike’a Jordana.
Kiedy przyszły król koszykówki był nastolatkiem, miał tylko jednego prawdziwego idola i był nim Magic Johnson, mimo tego, że ambicja i wola walki Jordana sprawiały, że odnosił się z bezlitosną pogardą do przeciwników i wszystkich innych koszykarzy. Michael próbował naśladować tak wiele rzeczy, które dostrzegał w stylu gry Magica, że przez pewien czas wyobrażał sobie siebie nawet w roli rozgrywającego, a w liceum próbował codziennie ćwiczyć no-look passy i genialne kontrataki, w których jego idol był mistrzem.
Jak wielkie było to zauroczenie? Jordan sam nadał sobie przydomek „Magic Mike”, a w czwartej klasie szkoły średniej, otrzymawszy swój pierwszy samochód, wyrobił sobie tablicę rejestracyjną z takim właśnie napisem. Jordan jeździł po rodzinnym mieście, dumnie obwieszczając światu, że jest Czarodziejem Mikiem. Ale kiedy na jesieni rozpoczął pierwszy rok studiów na University of North Carolina, trener Dean Smith od razu mu doradził, żeby ten przydomek porzucił.
Smith miał mu podobno powiedzieć, że jest tylko jeden Magic.
Jordan oczywiście stał się potem dla całego świata Bogiem Koszykówki.
W trakcie kariery Johnsona zdarzały się chwile, kiedy zajmował w koszykarskiej hierarchii podobną pozycję. Właściwie to jego osiągnięcia i zaraźliwy styl gry zdefiniowały wspaniałą koszykarską epokę Showtime Lakers – drużyny, która grała często tak, że była poza zasięgiem wszystkich rywali. Sam Johnson kończył karierę na początku lat 90., dorobiwszy się statusu ostatniej wielkiej gwiazdy epoki analogowej. Potem mógł obserwować, jak cyfryzacja błyskawicznie opanowała świat koszykówki, jej komunikację i marketing, w idealnym momencie, żeby wynieść na szczyt młodego chłopaka z Wilmington, który kiedyś uważał się za Czarodzieja Mike’a.
Te okoliczności pomagają wytłumaczyć to, że liczni poważni eksperci koszykarscy i całe rzesze kibiców uważają, że Magic Johnson, obok Jordana i innych wielkich graczy, zasługuje na to, żeby być wymienianym w dyskusjach o tym, kto jest najlepszym koszykarzem w historii.
„Nigdy nie rozumiałem, dlaczego nie brano go pod uwagę w debatach na temat najlepszego koszykarza wszech czasów” – mówi wieloletni trener NBA Alvin Gentry, a wielu koszykarskich ekspertów podziela jego opinię.
Uważa się, że skoro Michael Jordan jest zwany Bogiem Koszykówki, to Johnson zasługuje przynajmniej na miano Drugiego Boga, bo osiągnął tak dużo w czasach, które wielu uważa za najlepsze w historii koszykówki, czyli w latach 80.
Inni uznawali, że taki status jest co najmniej dziwny w przypadku zawodnika, który sam przyznawał, że nigdy tak wysoko nie skakał. Który uważał, że ma średni rzut z wyskoku. Dla którego zwycięstwa były ważniejsze od zdobywania punktów i podkoszowych akrobacji. Który, przychodząc do NBA, miał zdaniem ekspertów słabą lewą rękę, co stanowiło poważne ograniczenie dla każdego, kto zamierzał przetrwać w NBA na pozycji rozgrywającego. A zwłaszcza dla kogoś tak wysokiego, kto dysponował tak wysokim kozłem, że uniemożliwiało to łatwe przekładanie piłki z jednej ręki do drugiej.
„Wciąż w siebie wątpiłem – przyznaje Johnson, wspominając początki kariery, rok 1979, kiedy był jeszcze debiutantem. – Nie byłem pewien, czy dam sobie radę w tej lidze”.
To pomaga wytłumaczyć, dlaczego wtedy, w marcu 1990 roku, na długo po tym, kiedy zdążył już napatrzeć się na wspaniałą karierę Magica, Jerry West ujawnił, że w 1979 roku nie był wcale przekonany co do tego, czy Lakers powinni byli wybrać Magica Johnsona z jedynką w drafcie.
Kiedy udzielał oficjalnych wywiadów, mówił, że wspaniała seria Johnsona jako osiągającego sukcesy przywódcy przypomina mu o wnioskach dotyczących analizy młodych talentów: możesz zobaczyć, co zawodnicy robią na boisku, możesz ocenić ich fizyczne umiejętności, ale nie zawsze możesz odczytać to, co mają w sercu.
„Myślałem, że będzie bardzo dobrym koszykarzem – przyznał West. – Ale nie miałem pojęcia, że osiągnie aż taki poziom. Serio, nie miałem pojęcia. Sami widzicie, nie zawsze wiemy, co jest w środku zawodnika. Jesteśmy w stanie ocenić, co dany koszykarz może zrobić na boisku pod względem fizycznym. I byliśmy zachwyceni tym, co u niego widzieliśmy. Ale zastanawialiśmy się nad tym, co się wydarzy, jak już trafi do NBA, jakim będzie koszykarzem, grając na najwyższym szczeblu”.
Ten komentarz stanowi całkiem dobrą puentę: Earvina „Magica” Johnsona można było zdefiniować jako niezdefiniowaną jakość, niesamowitą zagadkę ludzkich możliwości, która udowadnia, z jaką niepewnością wiąże się ewaluacja młodych talentów.
Podczas tego wywiadu West na chwilę zamilkł, szukając dobrej odpowiedzi na własne pytanie dotyczące wielkości Johnsona, po czym dodał: „Chciał wynieść swoją grę na jeszcze wyższy poziom poprzez ciężką pracę. Myślę, że nikt nie wiedział, że drzemie w nim aż taka wielkość. Najłatwiej jest dostrzec umiejętności fizyczne, ale one nie odzwierciedlały tego, jak wybitnym był koszykarzem”.
Kiedy Westa poproszono o to, żeby wytłumaczył, co ma na myśli, mówiąc o wybitności, odpowiedział, że choć w różnych epokach pojawiało się wielu bardzo dobrych koszykarzy, to koszykarzy naprawdę wybitnych można było policzyć na palcach jednej ręki.
Mówiąc o latach 80., West powiedział: „Jednym z nich jest oczywiście Magic Johnson. Poza tym Larry Bird”. Po chwili uzupełnił: „I oczywiście jeszcze Michael Jordan” – i na tym swoją listę zakończył.
Na koniec menedżer Lakers dodał, że opinii publicznej trudno jest zrozumieć, a nawet dostrzec, na czym polega ogromne wyzwanie związane z byciem wybitnym koszykarzem: „To straszny ciężar”.
Jeśli chodzi o źródło wybitności Johnsona, West uważał, że to w dużej mierze kwestia podejścia charakteryzującego macho: „Magic Johnson miał w sobie maczyzm i bez przerwy powtarzał, że nikt nie jest go w stanie pokonać”.
Przez tyle lat w każdym meczu Johnson pokazywał tę jakość, ten ogromny nieuchwytny zmysł, dowód na to, że miał być może największy zapał do rywalizacji w sporcie, w którym sukcesy odnosi się właśnie dzięki wielkiemu sercu do gry.
Kiedy Jerry West opowiadał o tym w 1990 roku, podzielił się kilkoma obserwacjami, które wyjaśniały, co dokładnie pozwoliło Johnsonowi odnaleźć wielkość. Aż w końcu zdecydował się powiedzieć: „Kiedy się urodził, ktoś posypał go jakimś pyłem”.
I może to właśnie była właściwa odpowiedź. Kilka dziesięcioleci później wciąż wydaje się, że może to być trafne wyjaśnienie. Szczypta magicznego pyłu przy narodzinach, nadprzyrodzony wpływ na ciało wyjątkowego dziecka.
Z dokumentów wynika, że Johnson pojawił się na świecie 14 sierpnia 1959 roku, w piątek, w Lansing w stanie Michigan, jako czwarte z siedmiorga dzieci, najmłodszy z trzech chłopców w rodzinie Earvina seniora i Christine Johnson.
Być może ten nadprzyrodzony wpływ pochodził z wyładowań elektrycznych i zacinającego deszczu w tamten weekend. Ogromny piorun uderzył podczas burzy w wielki transformator i wywołał straszny huk, który przeraził mieszkańców miasta i pozostawił wielu z nich bez prądu.
Kto wie, być może mały Earvin dostał wtedy dzięki temu piorunowi dodatkowego doładowania.
A może chodziło o historię opisaną tego ranka na pierwszej stronie „Lansing State Journal”, o narodzinach kurczaka z trzema sercami.
W końcu dziecko miało pewnego dnia otrzymać przydomek Magic, a zatem było całkiem logiczne, że przepis na jego sukcesy mógł obejmować szczyptę voodoo i okultyzmu.
Moment pojawienia się Earvina juniora na świecie także zapowiadał jego nadchodzącą sławę. W weekend jego narodzin dyrekcja szkoły w Lansing zorganizowała dni otwarte w świeżo wyremontowanym liceum Everett, z supernowoczesną salą gimnastyczną, która miała w przyszłości zostać nazwana jego imieniem.
Co zrozumiałe, malutki Earvin nie mógł się wtedy pojawić w hali, żeby ją ochrzcić. Do czasu, kiedy wybiegł na parkiet jednego z najświętszych miejsc w historii amerykańskiej koszykówki, miało upłynąć jeszcze 15 lat i miało się wydarzyć wiele nieoczekiwanych rzeczy.
Lon Rosen, wieloletni przyjaciel i agent Magica, mówi, że wydarzenia tamtego dnia stanowią tylko kolejną z wielu zagadek jego wspaniałego życia: „Dlaczego na przykład to właśnie on, choć był trzecim synem w rodzinie, został nazwany Earvinem juniorem? Imię po ojcu nadaje się zazwyczaj najstarszemu chłopcu”.
Być może Earvin senior i Christine wyczuli, że ten niezdarny noworodek będzie kimś wyjątkowym. Choć wydaje się to raczej mało prawdopodobne, bo Johnsonowie kategorycznie upierali się, że każde z siedmiorga ich dzieci będzie wyjątkowe.
Jeśli mielibyśmy wybrać jedną rzecz, która wpłynęła na to, że Magic Johnson odnosił tak niesamowite sukcesy, mogłaby to być scenka w szpitalu w dniu, kiedy wyczerpana matka, Christine Johnson, przytulała mocno opatulone niemowlę, podczas gdy ojciec, Earvin senior, siedział szczęśliwy przy łóżku, cicho i potulnie.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie pielęgniarki i lekarze zauważyli u matki, był jej uśmiech i dołeczki w policzkach. Christine Porter Johnson została obdarowana przez naturę autentycznym głębokim wdziękiem i słodyczą, a jej głęboka wiara sprawiała, że ludzie się w jej towarzystwie uspokajali. Christine często potrafiła wydobyć z innych ich lepszą stronę osobowości.
Uwielbiała sprawiać, że ludzie czuli się swobodnie, obdarzać ich autentyczną troską, pozwalać, by jej pobożność i poświęcenie Bogu płynęły swoim spokojnym nurtem. Z pewnością nie przeszkadzało też to, że zawsze lubiła się śmiać i przytulać. Od najmłodszych lat uczyła się tego, że życie to rzecz krucha i że trzeba o nie dbać. Zresztą jej mama też ją bardzo często przytulała.
Jeśli pracownicy szpitala zauważyli wtedy u Christine Johnson coś jeszcze, to była to prawdopodobnie regularność jej pobytów na sali porodowej. Pierwszego syna, Quincy’ego, urodziła w 1956 roku, Larry’ego w 1957, a córkę Lily Pearl w 1958.
A potem, jak na zawołanie, w 1959 roku pojawiło się kolejne dziecko, Earvin junior.
Taka produkcja była od dziesięcioleci charakterystyczna dla rodzin rolniczych, ale Christine Johnson nie pracowała już przecież na farmie w Karolinie Północnej, gdzie wcześniej przez wiele dziesięcioleci harowała na próżno jej rodzina.
Kiedy miała 17 lat, patrzyła, jak jej ukochana matka, Mary, marnieje w wyniku choroby nerek. Mary zmarła w wieku 47 lat, pod koniec 1953 roku, i to Christine musiała się zająć wychowywaniem dwójki młodszego rodzeństwa. Jak sama potem przyznała, te okoliczności sprawiły, że stała się de facto nastoletnią mamą, tak jak wcześniej miało to miejsce w przypadku jej matki. W rodzinach rolniczych takie sytuacje zdarzały się często – wiele kobiet umierało tam młodo, albo przy narodzinach dzieci, albo z braku opieki medycznej. Takie okoliczności sprawiały, że ich córki musiały same przedwcześnie stawać się matkami.
Życie matki Christine, Mary Delli Jenkins Porter, było ciężkie i krótkie. Była żoną rolnika, który dzierżawił ziemię. Ale wyglądało na to, że walka z niedostatkiem nie robi na niej wielkiego wrażenia, bo podchodziła do niej z wiarą i miłością, którą potem wpoiła Christine i całej reszcie swojej dużej rodziny. Tę wiarę wcześniej przekazały jej całe pokolenia rodziny, która przez wiele dziesięcioleci stykała się tylko z bezlitosnym, okropnym losem, a jej życie w niczym nie przypominało sukcesów, które miały w przyszłości stać się udziałem synka Christine, Earvina.
I rzeczywiście, jeśli jest jakaś rzecz, która wyłania się z analizy życia przodków i dziedzictwa Magica Johnsona, to z pewnością jest nią nieustraszony duch walki, odziedziczony po wielu pokoleniach jego rodziny i sięgający aż do czasów pra-, pra-, pradziadków urodzonych w latach 30. XIX wieku w Karolinie Północnej, w czasach niewolnictwa. A tym, co łączy historię Johnsona i jego rodziny, są duch i siła, które pozwoliły im przetrwać załamania, porażki i katastrofy, czasem epickich rozmiarów.
Jedną z takich chwil była śmierć ukochanej matki Christine w 1953 roku.
Niedługo potem do życia młodej kobiety wkroczył pewien małomówny wysoki żołnierz. Któregoś weekendu jej kuzyn, który stacjonował wtedy w bazie wojskowej w Karolinie Północnej, przyprowadził do domu jednego z kumpli.
Christine bardzo szybko zainteresowała się tym nieśmiałym nieznajomym młodym człowiekiem z Missisipi, niejakim Earvinem Johnsonem. Potem przyznawała, że było w nim coś takiego, przez co zrobiło się jej go żal.
Już po kilku miesiącach zakończył służbę wojskową, Christine się spakowała, pożegnała z życiem na farmie i wyruszyła na północ, do Lansing w stanie Michigan, gdzie obiecano jej pracę w fabryce samochodów. Szybko się okazało, że wsiadła do wehikułu czasu, który przeniósł ją z rolniczego życia na farmie do innego świata, z nowoczesnymi toaletami, muszlami klozetowymi i bieżącą wodą. A niedługo potem sama rozpoczęła intensywny kurs macierzyństwa.
Teraz, w ten sierpniowy piątek 1959 roku, jej mąż siedział przy niej w sali szpitalnej, a jego radość ograniczały jedynie myśli o tym, jak zdoła wykarmić swoją piękną młodą rodzinę. Przecież zanim poznał Christine, miał już troje innych dzieci, które na zawsze miały pozostać częścią jego życia – często przyjeżdżały z Południa i zatrzymywały się razem u rodziny Johnsonów w ich zatłoczonym domu w Michigan.
Zwłaszcza w świetle wszystkiego, co miało się wydarzyć w nadchodzących latach, Earvin senior stał się w społeczności w Lansing znany z tego, że rzadko się odzywał. Wiele osób uznawało jego milczenie za odpychające, uważało, że czasem sprawia wrażenie, jakby czuł się skrępowany, a nawet zachowywał się pogardliwie.
Rodzina jednak uważała go za kogoś spokojnego, a zarazem pogodnego i obdarzonego poczuciem humoru, ojca gotowego ciężko pracować na dwóch etatach i rozwijającego jednocześnie na boku własną firmę specjalizującą się w zbieraniu odpadów. Wszystko po to, żeby móc utrzymać dzieci.
„Kiedy poznawałeś Earvina seniora, wcale nie wiedziałeś, że właśnie go poznajesz” – mówił potem jeden z przyjaciół rodziny w rozmowie z „Inside Sports”.
„To facet z Południa, reprezentant starej szkoły urodzony w Missisipi – tłumaczył w wywiadzie przeprowadzonym w 2020 roku Greg Eaton, biznesmen i przyjaciel rodziny Johnsonów, mieszkaniec Lansing. – Przyjechał tu jako młody człowiek. Myślę, że miał wtedy jakieś 20 lat. Ja byłem wtedy jeszcze w liceum, to był rok 1955. Potem, w 1958 roku, pracowałem razem z nim w fabryce Fisher Body. Pracowity gość. Zatrudnili go i już tam został. W tamtym okresie pracy było mnóstwo: General Motors, Oldsmobile. Przyjeżdżałeś, przechodziłeś na drugą stronę ulicy i dostawałeś robotę. W ofertach można było przebierać.
Earvin senior był wielkim kolesiem. Miał 193 centymetry wzrostu i wielkie ręce. Był silny. Naprawdę silny. Pamiętam, jak wrzucał do ciężarówki wielkie ciężkie przedmioty, jakby nic nie ważyły”.
Charles Tucker, psycholog szkolny z Lansing, który stał się przyjacielem Johnsonów, a potem nieoczekiwanie pierwszym agentem i doradcą ich syna, uważa, że ponieważ Earvin senior był taki cichy, ludzie go często nie doceniali. Ale jego milczenie skrywało złożoną osobowość: „Każdego potrafił rozgryźć”.
W wywiadzie przeprowadzonym w 2019 roku Tucker powiedział, że podobnie było z Christine: „Oboje rodzice byli bardzo cisi, czym wprowadzali ludzi w błąd. Ale kiedy już ich bliżej poznałeś, byłeś pod wrażeniem tego, jaką mają wiedzę, jacy są cierpliwi i inteligentni… Wiedzieli, jak obchodzić się z innymi. Mogło ci się wydawać, że ich oszukasz albo że jesteś szybszy, ale to oni cię zawsze wyprzedzali. Problem polegał na tym, że nie pozwalali ci się nawet zorientować, że są przed tobą, więc nie miałeś o tym pojęcia”.
Czas miał dowieść, że ojca Magica charakteryzował też dar rozumienia, jak złożony był błyskawicznie zmieniający się świat jego syna.
„Ojciec nauczył mnie być silnym” – mówił później Magic.
Owszem, tak właśnie było. Konserwatywna, wyważona relacja ojca z będącym wielką gwiazdą synem miała w przyszłości zapewnić magiczne, niemalże idealne wyczucie czasu, które pozwoliło odmienić historię globalnej koszykówki. Obaj Earvinowie przez wiele lat mogli się z tego wspólnie w tajemnicy cieszyć.
Przyjaciel rodziny Johnsonów uważa, że wielu sportowcom brakuje przewodnictwa. „Na szczęście Magic miał najlepszych przewodników na świecie”.
Najmłodsze dziecko Christine Johnson uśmiechało się i chichotało tak często, dając wszystkim tyle radości, że nie było mowy, by można było to przypisać chwilowemu dobremu samopoczuciu.
Nic z tych rzeczy. Chichoty i uśmiechy małego Earvina autentycznie nie miały końca i wszyscy, którzy znaleźli się w jego pobliżu – rodzice, rodzeństwo, dziadkowie i kuzyni – mieli dzięki niemu tyle zabawy i radości, że wkrótce prawie każdy miał ochotę stroić do chłopczyka głupie miny, wydawać śmieszne odgłosy, brać go na ręce i podrzucać w górę, aż zaczynał piszczeć, chichotać i rechotać.
Wyglądało to tak, jakby każdy próbował zwyciężyć w zawodach o to, kto bardziej rozśmieszy leżącego w kołysce małego pucołowatego brzdąca.
A jego radosna twarz rozświetlała się jeszcze bardziej za każdym razem, kiedy patrzył na kochającą go, serdeczną twarz mamy, która sama też nie mogła powstrzymać się przed uśmiechem.
„Jego mama ma piękny uśmiech – mówił w 2020 roku Greg Eaton, powtarzając opinię, która szybko stała się powszechna wśród rodziny i przyjaciół: że mały Earvin od samego początku miał z pewnością nie tylko uśmiech swojej mamy, ale odziedziczył po niej również ciepło, urok osobisty i magiczną osobowość. – Jest wspaniałą kobietą. Nic tylko się do niej przytulać”.
„O rany, kiedy ona cię obejmuje, naprawdę czujesz się przytulona” – dodaje Missy Fox, przyjaciółka rodziny Johnsonów.
Spośród całego cennego dziedzictwa zaczerpniętego od rodziny uściski były czymś wyjątkowym, co mały Earvin przeniósł pewnego dnia do świata koszykówki i wykorzystywał, żeby natchnąć kolegów z zespołu na niespotykanym poziomie emocjonalnym.
Ale to uśmiech wszystko spajał. W 1996 roku magazyn „Sports Illustrated” ogłosił, że Earvin Johnson jest posiadaczem jednego z dwóch najwspanialszych uśmiechów XX wieku. Do kogo należał ten drugi? Do Louisa Armstronga.
Wspaniała charyzma Magica była prezentem przede wszystkim od Christine.
„Mama lubi się dobrze bawić – stwierdzał wielokrotnie w kolejnych latach sam Johnson. – Uwielbia mówić, a ja to po niej odziedziczyłem”.
Naturalna więź matki z synem sprawiała, że na początku jego życia często zdarzało się, że kiedy ona się uśmiechała, uśmiechał się też on. To, że te uśmiechy w ogóle miały szansę przetrwać, było już samo w sobie cudem, biorąc pod uwagę, że Christine miała już czworo dzieci, które nie skończyły jeszcze pięciu lat, a wkrótce miały do nich dołączyć kolejne – trzy dziewczynki: bliźniaczki mniej więcej rok po Earvinie i wreszcie ostatnia córka jeszcze rok później.
Właściwie to gospodarstwo Johnsonów dość szybko stało się ośrodkiem dla niemowląt, w którym czas odmierzały zmiany pieluch, sesje karmienia i ogólny chaos, z którym młoda Christine musiała sobie jakoś poradzić.
Na szczęście do Lansing szybko przeprowadziła się jej teściowa, Lillie May Johnson, a także jej młodszy brat James, i oboje pomagali zapanować nad gromadką dzieci. Chłopcy zajmowali jedną sypialnię, dziewczynki drugą, a rodzice trzecią. Najnowszy noworodek trafiał raz tu, raz tam.
Młody Earvin najwyraźniej zdołał to wszystko jakoś przetrwać dzięki swojemu entuzjazmowi, co ujawnia podstawową życiową prawdę dotyczącą autentycznych zaraźliwych uśmiechów. Im więcej dziecko się śmieje, tym bardziej ludzie chcą, żeby śmiało się jeszcze bardziej. A najwięksi szczęśliwcy mogą korzystać ze swoich uśmiechów, śmiejąc się i wiodąc szczęśliwe życie.
Niektórzy uważają, że uśmiech Earvina juniora stał się najważniejszą siłą napędzającą jego życie, która nieustannie rywalizowała o emocjonalną dominację z jego uściskami. Oczywiście pojawiały się i inne elementy, ale jako pierwszy wymieniano zawsze jego uśmiech i pod wieloma względami to właśnie on był najważniejszy.
Dzięki jego uśmiechowi ludzie chcieli go zadowolić. I to było w jego życiu najistotniejsze. I sprawiało, że on sam też chciał ich zadowolić.
Jego rodzeństwo wspomina, że nawet potem, kiedy Earvin stawał się coraz większym dzieckiem, sprawiał wrażenie, że zawsze chce zadowolić matkę, nawet wtedy, kiedy dostawał od niej klapsa. Łzy jeszcze nie zdążyły mu wyschnąć, a on już przychodził do niej, uśmiechając się i próbując wkraść się na nowo w jej łaski.
Od samego początku uśmiech pomagał mu zmiękczyć każdego przeciwnika.
Niedługo potem zaczęły mu rosnąć zęby mleczne, idealnie pasujące do szerokiego nosa i wyrazistych ciepłych oczu, które możemy zobaczyć na wczesnych zdjęciach z przedszkola. Był wtedy prawdziwym słodziakiem, a jego główka zwisała delikatnie w niewinny sposób.
Odkrycie tajemniczego uroku gry w koszykówkę było kwestią czasu. „Gładka podłoga i okrągła piłka” – powiedział kiedyś trener Boston Celtics, Red Auerbach, tłumacząc idealną fizykę koszykówki.
Każdy, kto kiedykolwiek pokochał kosza, wie, że nauka tej gry obejmuje wiele etapów, zanim zawodnik naprawdę odnajdzie na drewnianym parkiecie sali gimnastycznej nirwanę.
Dobrym początkiem były na przykład zwinięte w kulkę skarpetki albo inne części prania uformowane w piłkę – zwłaszcza dla młodych chłopców zamieszkałych w stanie Michigan o kapryśnej pogodzie, w domu, w którym mama ustaliła surowe zasady dotyczące odbijania piłki. Spróbujcie zakozłować zwiniętymi w kulkę skarpetkami. Powodzenia. Ale przynajmniej już na samym początku mały Earvin przekonał się, że koszykówka wymaga wyobraźni. Oznaczało to, że narysowany ołówkiem znak wysoko na ścianie może funkcjonować jako kosz. Nie wolno było dunkować. Pierwsze wsady pakował do kosza na śmieci albo pustego pojemnika na ubrania. Ale to właśnie tutaj Earvin poznał zasady gry w koszykówkę, które w zimowe dni były mu bez końca wbijane do głowy przez starszych braci; a do rywalizacji zachęcał chłopców Earvin senior, który czasem w niedzielne popołudnia znajdował chwilę, żeby zasiąść przed telewizorem i pooglądać mecze NBA albo inne dyscypliny sportu.
Lily Pearl, siostra, wspomina ze śmiechem, że kobiety wolały raczej oglądać w telewizji inne rzeczy, ale że w niedzielne popołudnia w domu rządzili mężczyźni i ich mecze koszykarskie.
W ramach tych seansów można było podziwiać i potem naśladować wszystkie koszykarskie gwiazdy z lat 60. – Wilta Chamberlaina, Billa Russella, Jerry’ego Westa i wielu innych. Wszyscy byli cudownie utalentowanymi zawodnikami, a Earvin senior komentował ich popisy, mówiąc, jak należy grać w kosza.
Być może nikt nie wziął sobie do serca tych wykładów bardziej niż Earvin Johnson junior, w każdym razie pozostały one w jego pamięci już na zawsze jako niemal świętość. I nie bez powodu. W sporcie transmitowanym w telewizji po raz pierwszy od zarania amerykańskiej kultury można było podziwiać utalentowanych czarnoskórych mężczyzn, co kontrastowało z ich na ogół negatywną prezentacją w praktycznie każdym innym przekazie medialnym, będącym przejawem tej kultury. W gazetach, ulotkach reklamowych, czasopismach, widowiskach rozrywkowych, przemowach publicznych, niemych filmach, a potem filmach udźwiękowionych – wszędzie mieliśmy do czynienia z nieprzerwaną mową nienawiści.
W rzeczywistości to, w jaki sposób traktowały tę kwestię władze NBA, było dla Earvina seniora, wychowanego w rasistowskim systemie kastowym w Missisipi, dużo bardziej niesamowite i zaskakujące niż dla jego młodych dzieci. Dla ojca Magica, który do wszystkiego w życiu podchodził spokojnie i milcząco, który osiągnął pełnoletniość na początku lat 50., kiedy jego rodzinnym stanem targały akty przemocy wobec czarnoskórych mężczyzn, te niedzielne popołudnia stanowiły chwilę wolności, która na migoczącym czarno-białym ekranie telewizora wydawała się niewinna i nonszalancka. Niewielu Amerykanów było jeszcze wtedy w stanie wyrazić albo opisać znaczenie tych momentów, ale z pewnością zapisały się one głęboko w sercach Johnsonów i wielu innych rodzin.
Lata dzieciństwa mijały, a wraz z nimi rosło milczące uznanie dla Earvina juniora, które poza wieloma innymi rzeczami sprawiało też, że od samego początku dorabiał się coraz to nowych miłych przezwisk. Szybko zaczęto go nazywać Junebug (Świetlikiem), EJ-em, E albo Juniorem. Każdy z tych przydomków niósł ze sobą nowe znaczenia i nadawał rys tożsamości młodej osoby; było to z pewnością dobre przygotowanie do czasów, kiedy chłopak musiał sobie radzić z byciem jednocześnie Earvinem i jego alter ego – Magikiem. Jego życie miało w przyszłości obfitować w modne i efektowne przezwiska.
Skoro już dostał od ojca odpowiednie instrukcje, wiadomo było, że nie upłynie dużo czasu do momentu, aż zacznie szaleć na punkcie koszykówki, niezależnie od tego, jaka będzie pogoda. Boisko przecież zawsze można odśnieżyć.
A kiedy pogoda się poprawi?
W ciepłe dni w Michigan było tak jasno, jakby samo słońce zdawało sobie sprawę, że lato trwa krótko, więc trzeba je spędzać tak intensywnie, jak się da, i wykorzystywać każdą chwilę. Niebo było błękitne i czyste, jakby ktoś je opakował w przezroczystą folię. W całej okolicy uważano, że nikt nie wykorzystuje tych pięknych dni tak dobrze jak młody Earvin, który kozłował wysoko prawą ręką, a piłka odbijała się od chodnika wszędzie tam, gdzie akurat szedł. Kozłował nawet w sklepie i w drodze do niego; nie przejmował się siatką z zakupami, którą trzymał ostrożnie w lewej ręce, ani nierównościami chodnika, otaczającego jego dom z trzema sypialniami i jedną łazienką na Middle Street, niedaleko głośnej fabryki Oldsmobile’a, w której Earvin senior zaliczał każdego dnia długą wieczorną zmianę, zaharowując się na etacie spawacza wśród latających we wszystkie strony iskier.
Choć dzieci dopiero później pojęły prawdziwy wpływ ojca, jego przykład szybko zaczął odciskać piętno na życiu każdego z nich. Długie godziny przepracowane w fabryce, dziury wypalone w ubraniach i inne dowody ciężkiej, intensywnej pracy fizycznej, wysiłki podejmowane w ramach dodatkowych prac dorywczych, wreszcie stworzenie własnej firmy zajmującej się zbiórką odpadów – to wszystko prowadziło do totalnego wyczerpania, kiedy wracał do domu późno w nocy i ze zmęczenia często zasypiał w wannie. A potem codzienna wczesna pobudka, wywożenie śmieci, chwila wytchnienia podczas trzygodzinnej przerwy przed wyjazdem do fabryki o trzeciej po południu na kolejną długą zmianę. A jeśli jakimś cudem dostał dzień wolny, można było mu życzyć powodzenia, kiedy próbował się przespać, mając wokół siebie skaczące po domu, pełne energii młode potomstwo, albo gdy walczył o możliwość skorzystania z jedynej toalety.
„Ciężko pracująca, wielka rodzina – wspomina Greg Eaton. – Zdaje się, że dzieci mieli siedmioro: trzech chłopców i cztery dziewczynki. Ojciec pracował w fabryce samochodów, na taśmie, mieli też śmieciarkę, która wywoziła śmieci. Earvin i reszta chłopaków mu pomagali”.
Johnson opowiadał potem swojemu trenerowi z liceum, George’owi Foxowi, że jego ojciec jeździł po domach i zabierał śmieci od właścicieli, a potem wywoził je na wysypisko. Pewnego razu, kiedy rozmawiali o tym, jak ciężko pracuje, Earvin senior opowiedział: „Kiedy byłem mały, jeździłem z tatą furgonetką, wywoziliśmy śmieci. Pewnego dnia wziąłem pojemnik i wywaliłem z niego śmieci na chodnik. Tata siedział w śmieciarce, wyjrzał przez okno i zapytał: »Earvin, opróżniłeś ten pojemnik?«. Przytaknąłem, a tata powiedział mi wtedy: »Earvin, nie zostawiamy nieruchomości w takim stanie, to nie może tak wyglądać. Masz tam wrócić, posprzątać te śmieci i wszystko, co leży wokół pojemnika«. Kazał mi tam wrócić i wszystko wyzbierać. To był pierwszy i ostatni raz, nigdy więcej nie musiał mi tego powtarzać”. Ojciec Magica powiedział, że przez całe życie w pracy zawodowej pozostawał wierny tej zasadzie: nigdy nie rób nic na pół gwizdka, rób wszystko tak, jak trzeba. I dodał, że była to najistotniejsza rzecz, jakiej go ktokolwiek kiedykolwiek nauczył.
Często wspierał takie lekcje własnym treściwym przekazem na temat etyki pracy i osobistej odpowiedzialności. „Masz wybór – mawiał. – Albo będziesz zapieprzał jak dziki, albo zdechniesz jak świnia”.
Ta jego determinacja, żeby pracować, pracować i raz jeszcze pracować, w pewnym momencie prawie go zabiła. Młody Earvin miał wtedy 12 lat. Ojciec zwykł ignorować ból, nawet kiedy był nie do zniesienia, aż w końcu niemal umarł na zapalenie wyrostka robaczkowego. Nie przejmował się zaburzeniami widzenia, błyskawiczną utratą wagi ani częstym oddawaniem moczu, bo próbował pracować w fabryce tak długo, jak to było możliwe – aż w końcu zdiagnozowano u niego cukrzycę. Nigdy nie myślał o sobie, ważne było dla niego tylko to, żeby zarobić na potrzeby rodziny.
„Zawsze miał nadzieję, że coś w życiu osiągniemy – mówił Earvin junior o ojcu. – Nie chciał, żebym poszedł w jego ślady i zaharowywał się. Chciał dla mnie czegoś lepszego”.
Lekcje ojca i jego poświęcenie odcisnęły ogromne piętno na członkach rodziny, podobnie jak wysiłki Christine, która starała się wychować swoją sympatyczną trzódkę i odpowiednio nią pokierować – a musiała wziąć pod uwagę, że każde z siedmiorga dzieci znajdowało się na innym, dynamicznie zmieniającym się etapie rozwoju (a liczba dzieci rosła do dziesięciu za każdym razem, kiedy dom odwiedzała trójka potomstwa Earvina seniora z poprzedniego związku). I działo się to, zanim wszystkie dzieci osiągnęły wiek szkolny, a Christine rozszerzyła wypchany do granic możliwości terminarz prowadzenia domu o etaty woźnej i pracownicy stołówki.
Każdy dzień był niekończącą się trąbą powietrzną, a po latach, kiedy oboje rodzice mieli już czas na to, żeby się nad tym zastanowić, nie potrafili ogarnąć umysłami, jak udało im się przetrwać w tym zatłoczonym ciasnym domu z jedną łazienką (Earvin junior wspomina, że od najmłodszych lat musiał się nauczyć szybko załatwiać swoje sprawy rano).
Pracowitość i poświęcenie rodziców dostrzegali nie tylko członkowie rodziny, ale cała okoliczna społeczność: „Kiedy tak ciężko pracujesz, masz tyle dzieci, wychowujesz je i wszystkie wyrastają na ludzi… – mówi Greg Eaton – to znaczy, że jesteś wspaniałym człowiekiem, że jesteście wspaniałym małżeństwem i że musicie głęboko wierzyć w Boga”.
W domu Johnsonów może i było niewiarygodnie ciasno, może i człowiek czuł się tam jak w oku cyklonu, ale pod powierzchnią chaosu i ciągłym ruchem kryły się solidne jak skała fundamenty.
Jedynym wytchnieniem w życiu pełnym pracy na dwóch zmianach były dla rodziców niedziele, a i to dopiero po porannej wizycie na mszy w kościele baptystów w Lansing, kiedy ładowali emocjonalne akumulatory wiarą, dzięki której wszystko w ogóle szło jakoś do przodu.
Eaton, który miał zostać odnoszącym niezwykłe sukcesy biznesmenem i filarem wspólnoty Lansing, wyrobił sobie opinię na temat Johnsona seniora, obserwując jego pracę w fabryce Fisher Body.
„Kiedy trafiłem do tej fabryki, miałem 18 lat. I zawsze rozmawialiśmy o sporcie” – wspomina Eaton. Johnson, który rzadko kiedy odkrywał się przed kimś, kogo poznawał, tym razem się otworzył i opowiadał o czasach, kiedy sam grał w koszykówkę w Missisipi. „Bez przerwy gadaliśmy o sporcie. Chodziliśmy razem na mecze. Lubił koszykówkę, w ogóle lubił sport”.
Earvin senior uwielbiał też samochody, uwielbiał markę Oldsmobile i swoją pracę – pomimo wyzwań i presji związanych z wykarmieniem rodziny, co było równoznaczne z koniecznością brania podwójnych zmian pięć albo sześć razy w tygodniu tylko po to, żeby mieć tę chwilę przyjemności i czasu wyłącznie dla siebie w niedzielę po południu.
Wydawało się logiczne, że młody Earvin, imiennik seniora, posiadacz tak wielkiego serca, nie będzie mógł się doczekać, żeby pójść w świat, wykonując życzenia ojca.
W latach 60. rodzinny aparat fotograficzny rzadko kiedy znajdował Świetlika, ale kiedy już tak się działo, młody Earvin wiedział, jak odwzajemnić uprzejmość: wgapiał się w obiektyw z szerokim uśmiechem i dumnie kozłował wysoko piłkę, siedział na ganku domu z podniesioną głową albo bawił się swoim jojo. A potem wychodził z domu, a sąsiedzi dostawali szału na dźwięk niekończących się, irytujących uderzeń gumowej piłki. Wstawał wcześnie rano i szedł na pobliskie boiska szkolne na Main Street, gdzie spędzał często całe letnie dni, zatracając się w koszykówce i czerpiąc z tego szaleńczą radość. Robił sobie przerwę tylko na szybki lunch w domu, a potem znów wracał na boisko. I tak bez końca. Całe jego życie toczyło się wokół piłki do koszykówki.
„Ludzie uważali mnie za wariata – mówił po latach Johnson. – Serio. O wpół do ósmej rano szli do pracy i mówili: »O, jest ten szalony Świetlik, znów gra w kosza«”.
„Zawsze tylko koszykówka, koszykówka i koszykówka, dzień i noc – wspominał jego ojciec. – Nigdy nie musieliśmy się martwić i zastanawiać, gdzie jest. Wiadomo było, że wystarczy pójść na Main Street. Zawsze tam był, razem z kumplami”.
„Od siódmego roku życia nie rozstawałem się z piłką do kosza – przyznał Johnson, kiedy miał 16 lat i wspominał swoje dzieciństwo. – Tata grał w koszykówkę, dorastając w Missisipi, moi dwaj wujkowie też byli nieźli. To chyba oni to we mnie zaszczepili”.
To, że był dużym dzieckiem, wiązało się oczywiście z różnymi wyzwaniami, ale nie widać tego na jego fotografii szkolnej, na której stoi w tylnym rzędzie z szerokim uśmiechem, odsłaniającym dziurę po brakującym zębie. „Już wtedy byłem duży jak na swój wiek – wspominał Magic. – Ale i tak wolałem grać z rówieśnikami”.
W trzeciej i czwartej klasie często obserwował uczniów starszych klas grających w kosza. „Kiedy starsi chłopcy schodzili z boiska, wchodziłem na nie i próbowałem naśladować to, co u nich podpatrzyłem – przyznał kiedyś w rozmowie z dziennikarzem sportowym Fredem Stableyem. – Ani się obejrzałem, jak zacząłem grać razem z nimi”.
Wymienia dwóch starszych chłopców, Charliego Forda i Boba Riddle’a – to oni mieli wpaść na pomysł zaproszenia go do rywalizacji, bo był tego samego wzrostu. „Wciągnęli mnie na boisko, gdzie były już inne starsze chłopaki – wspomina. – Byłem śmiertelnie przerażony. A oni po prostu grali, spuszczali mi łomot i doprowadzali mnie do łez”.
Ponieważ miał starsze rodzeństwo, płacz był dość dziwną reakcją, ale sam wzorzec został ustanowiony: odtąd zawsze, praktycznie na każdym etapie koszykarskiego rozwoju, grał przeciwko zawodnikom starszym i bardziej utalentowanym.
„Dostawałem solidne bęcki, ale czegoś się uczyłem” – przyznał kiedyś Johnson.
Dziennik„Lansing Journal Report” opisywał potem, że szkolne boisko położone było przy ruchliwej szosie, a grze w kosza zawsze towarzyszył tam odgłos ciężarówek pędzących pobliską autostradą I-496. „Boisko znajdowało się na popękanym asfalcie i było niewiele większe od patio. Z koszy zwisały poobrywane siatki, obręcze się chybotały, a niecelne podanie oznaczało, że trzeba będzie omijać jadące ulicą samochody”.
Magic wspomina, że nawet Earvinowi seniorowi udawało się sporadycznie znaleźć czas, żeby wpaść i rozegrać z synem mecz jeden na jednego. „Nigdy z nim nie wygrałem… Dał mi cenną lekcję: nie wolno grać z ojcem! Bo… kiedy grasz z ojcem, nie ma fauli, chyba że to on zagwiżdże. No i zna wszystkie sztuczki: przytrzymuje cię jedną ręką, po czym oddaje rzut drugą. Walnie cię, popchnie, a potem jeszcze sfauluje. Ale uwielbiałem go za to, bo dzięki temu stałem się twardzielem. Wiedziałem, że nie wygram z nim, płacząc i marudząc… i taki właśnie był jego cel”.
Świetlik namawiał też czasem na grę swojego brata Larry’ego, a nawet Quincy’ego i młodszą siostrę Evelyn. I przechodnie często byli świadkami pojedynków Earvina i Larry’ego. Ale nawet jeśli Earvin nie miał akurat do dyspozycji nikogo z rodzeństwa, radził sobie sam.
„Kiedy byłem dzieciakiem, często grałem sam ze sobą, jeden na jednego, na całym boisku” – opowiadał kiedyś.
Jego świat nabrał w pełni barw podczas sezonu 1966/67 w NBA, kiedy wraz z rodziną oglądali debiutującego rozgrywającego, Dave’a Binga, który tchnął życie w będących w stanie agonalnym Detroit Pistons. Earvin, tak jak inni chłopcy, na boisku na Main Street chciał się wcielać w kogoś konkretnego.
„Byłem Dave’em Bingiem w Detroit, a potem Wiltem w Lakers – wspomina. – I mówiłem do siebie: »Rusza Dave. Rzut z wyskoku. Tak jest!«. A potem, jak byłem Wiltem, to mówiłem: »Wilt wchodzi pod kosz, finger roll4. Tak jest!«. Zawsze oddawałem ostatni rzut swojej drużyny. Zawsze chciałem wygrać. Dzięki temu nauczyłem się wielu rzeczy. Jak kozłować, jak zbierać piłkę z tablicy, jak rzucać. Oglądałem mecze w telewizji i nie mogłem się doczekać, kiedy będę mógł spróbować czegoś nowego”.