Magic. Życie Earvina "Magica" Johnsona - Roland Lazenby - ebook + książka

Magic. Życie Earvina "Magica" Johnsona ebook

Roland Lazenby

0,0
89,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kompletna biografia legendy NBA i pokoleniowa saga

Kultowy uśmiech, który tchnął życie w podupadającą koszykówkę. Artyzm w grze, który sprawił, że drużynę Los Angeles Lakers określano słowem „Showtime”. Bezwzględność wobec rywali, oszałamiające no-look passy i urok osobisty, które spowodowały, że rozgrywki NBA zaczęły śledzić z ogromnym zainteresowaniem miliony kibiców na całym świecie.

Earvin „Magic” Johnson nadał koszykówce nowy blask. W 1991 roku, będąc u szczytu popularności, zaszokował świat, ogłaszając, że ma wirusa HIV. Później w ogromnym stopniu przyczynił się do zwiększenia świadomości opinii publicznej na temat AIDS. Był też graczem kultowego Dream Teamu na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku, gdzie ostatecznie pożegnał się z parkietem.

Roland Lazenby, autor znakomitych biografii Michaela Jordana i Kobego Bryanta, poświęcił wiele lat, analizując nieprawdopodobną karierę Johnsona. Przeprowadził setki wywiadów z jego trenerami, kolegami z drużyny, rywalami, przyjaciółmi i członkami rodziny, a także z samym koszykarzem. Efektem jego pracy jest pierwsza naprawdę pełna analiza ciemnych i jasnych stron życia Earvina „Magica” Johnsona – prawdziwej ikony sportu.

Ta książka to coś więcej niż biografia. To pokoleniowa saga obejmująca niemal trzy stulecia, która ujawnia wiele tajemnic, nie tylko dotyczących wyjątkowej koszykarskiej podróży Johnsona, ale i samej Ameryki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1348

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Magic. The Life of Earvin „Magic” Johnson

Copyright © by Roland Lazenby 2024

Copyright © for the Polish translation by Michał Rutkowski 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja i korekta – Piotr Królak, Dominik Leszczyński, Maciej Cierniewski, Marcin Dymalski

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Wersja elektroniczna – Mateusz Cichosz / @magik.od.skladu.ksiazek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografie na okładce – Steven Lipofsky

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788381295352

ISBN epub: 9788381295369

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Książka de­dy­ko­wana pa­mięci Larry’ego John­sona i mi­lio­nów in­nych osób, które w la­tach 70. ubie­głego wieku za­an­ga­żo­wały się w walkę o de­se­gre­ga­cję ra­sową pod­czas kry­zysu au­to­bu­sów szkol­nych1 i wsparły sta­ra­nia o in­te­gra­cję edu­ka­cji pu­blicz­nej w Ame­ryce.

Pa­mięci Earvina John­sona se­niora.

Pa­mięci Mat­thew Pro­pheta ju­niora, który za­czy­nał jako sze­re­go­wiec w ar­mii ame­ry­kań­skiej, a osta­tecz­nie awan­so­wał do rangi pod­puł­kow­nika, słu­żył w Ko­rei i Wiet­na­mie, a po za­koń­cze­niu służby woj­sko­wej zo­stał na­uczy­cie­lem i ode­grał ważną rolę we wspo­mnia­nych sta­ra­niach o in­te­gra­cję.

Pa­mięci Geo­rge’a Foxa.

Pa­mięci Billy’ego Pac­kera, mo­jego przy­ja­ciela i men­tora.

1 W la­tach 70. XX wieku au­to­busy do­wo­żące dzieci do bo­stoń­skich szkół pu­blicz­nych zna­la­zły się pod ku­ra­telą są­dów i w ra­mach walki z se­gre­ga­cją ra­sową miały nimi jeź­dzić ra­zem dzieci czar­no­skóre i białe.

Ru­szam do kontr­ataku i za­czy­nam wa­rio­wać. Wtedy wcho­dzę na naj­wyż­sze ob­roty. I czuję, jak cały sza­leję. Od głowy aż do ko­lan.

Earvin „Ma­gic” John­son, 1986

OD AUTORA

Ow­szem, to długa książka, ale Earvin John­son żył peł­nią ży­cia i jego bio­gra­fia ob­fi­tuje w nie­sa­mo­wite wy­da­rze­nia. Do tego stop­nia, że po pię­ciu la­tach pracy wciąż nie mo­głem jej skoń­czyć, a pra­cu­jąc nad osta­teczną wer­sją, sta­ra­łem się do­da­wać wciąż nowe in­for­ma­cje, jak ta, że John­son jest jed­nym z człon­ków naj­więk­szej grupy in­we­sty­cyj­nej w hi­sto­rii prze­jęć klu­bów spor­to­wych, pró­bu­ją­cej na­być dru­żynę NFL, Wa­shing­ton Com­man­ders, za sześć mi­liar­dów do­la­rów.

Czas spę­dzony na re­da­go­wa­niu książki zo­stał też na­zna­czony śmier­cią kil­korga naj­waż­niej­szych osób w ży­ciu John­sona i świad­ków jego ka­riery, mię­dzy in­nymi ojca, Earvina se­niora, i tre­nera ze szkoły śred­niej, Geo­rge’a Foxa.

Sam Fox był tak ła­skawy, że udzie­lił mi po­nad 50 wy­wia­dów, dzięki czemu mia­łem szansę za­nu­rzyć się w bo­gac­twie in­for­ma­cji na te­mat nie­zwy­kłego okresu doj­rze­wa­nia John­sona. Tak samo za­cho­wało się wiele in­nych osób, mię­dzy in­nymi asy­stent Foxa, Pat Hol­land, i men­tor John­sona, Char­les Tuc­ker. To mię­dzy in­nymi ich wspo­mnie­nia, wraz z opo­wie­ściami praw­nika Geo­rge’a An­drewsa i agenta Lona Ro­sena, zło­żyły się na po­nad 400 go­dzin wy­wia­dów, które, pra­cu­jąc nad hi­sto­rią John­sona, prze­pro­wa­dzi­li­śmy ra­zem z moim przy­ja­cie­lem, dzien­ni­ka­rzem zaj­mu­ją­cym się NBA, Ge­rym Wo­el­fe­lem.

Sama książka sta­nowi zwień­cze­nie mo­jej 45-let­niej ka­riery pi­sar­skiej, która roz­po­częła się od po­dróży che­vro­le­tem che­vette z 1984 roku przez kra­jo­brazy ame­ry­kań­skiej ko­szy­kówki. Re­la­cjo­no­wa­łem wtedy me­cze i ro­bi­łem wy­wiady z za­wod­ni­kami.

W 1992 roku nie mia­łem pie­nię­dzy, więc przy­go­to­wu­jąc spra­woz­da­nie z wy­stępu John­sona w Me­czu Gwiazd w Or­lando, spa­łem w wy­po­ży­czo­nym sa­mo­cho­dzie na par­kingu ho­telu dla dzien­ni­ka­rzy. Mia­łem akre­dy­ta­cję dzien­ni­kar­ską, a co za tym idzie – do­stęp do za­wod­ni­ków, z któ­rymi mo­głem ro­bić wy­wiady, ale ra­czej nie do­świad­czy­łem zbyt wiele rze­ko­mego bla­sku NBA.

W 2020 roku moja żona Ka­ren zdi­gi­ta­li­zo­wała po­nad 300 na­le­żą­cych do mo­jego ar­chi­wum ka­set z wy­wia­dami prze­pro­wa­dzo­nymi w la­tach 1982–2000, wśród któ­rych, jak się oka­zało, było wiele dawno za­po­mnia­nych na­grań z 1990 roku z roz­mów z Ma­gi­kiem John­so­nem, Pa­tem Ri­leyem, My­cha­lem Thomp­so­nem i in­nymi zna­nymi po­sta­ciami zwią­za­nymi z Los An­ge­les La­kers. Ni­gdy wcze­śniej nikt ich nie spi­sał, a te­raz oka­zały się bar­dzo ważne dla tej książki.

Za­czą­łem pi­sać o La­kers w 1988 roku i od tam­tego czasu wy­da­łem kilka ksią­żek, które z róż­nych per­spek­tyw opo­wia­dają hi­sto­rię tej dru­żyny.

Dzięki temu mia­łem oka­zję prze­pro­wa­dzić wy­wiady z wie­loma klu­czo­wymi po­sta­ciami tej or­ga­ni­za­cji, po­cząw­szy od Geo­rge’a Mi­kana i pierw­szych za­wod­ni­ków La­kers aż do wielu oso­bo­wo­ści ko­ja­rzą­cych się z cza­sami Show­time, mię­dzy in­nymi John­so­nem, Ka­re­emem Ab­dul-Jab­ba­rem, Jer­rym We­stem, Ja­me­sem Wor­thym, Mi­cha­elem Co­ope­rem, z któ­rych spora część – jak Jerry Buss, Jack Kent Co­oke, Chick He­arn czy Bill Shar­man – już nie­stety nie żyje.

Pra­cu­jąc nad tą bio­gra­fią, nie­rzadko opie­ra­łem się na tam­tych daw­nych wy­wia­dach, mo­ich wcze­śniej­szych tek­stach i ba­da­niach.

Ko­niec koń­ców wy­ko­rzy­sta­łem wszystko, co udało mi się wy­grze­bać, pró­bu­jąc opo­wie­dzieć nie­wia­ry­godną hi­sto­rię Ma­gica. Wy­so­kiego chło­paka, który nie bał się ko­zło­wać.

PROLOG

Strach ro­dzi się w jed­nej chwili.

Ja­kim cu­dem tak wy­soki męż­czy­zna jest w sta­nie tak szybko się prze­miesz­czać, ko­złu­jąc wy­soko piłkę? Jak to moż­liwe, że skręca to w jedną, to w drugą stronę, wy­ko­nu­jąc każdy zwód w tak prze­ko­nu­jący spo­sób?

Mo­żesz to so­bie do woli oglą­dać na ka­se­tach wi­deo i nic nie wy­my­ślisz, nie znaj­dziesz ni­czego, co mo­głoby spra­wić, że ode­tchniesz z ulgą. Wy­gląda na to, że osta­tecz­nie on za­wsze spoj­rzy ci głę­boko w oczy tym swoim śmier­tel­nym spoj­rze­niem, tym nie­ru­cho­mym wzro­kiem, z za­gad­ko­wym wy­ra­zem twa­rzy, wy­wo­łu­ją­cym falę prze­ra­że­nia.

I co te­raz?

A po­tem ma miej­sce ten ośle­pia­jący, pe­łen prawdy blask, kiedy on na­ciera na cie­bie z góry w do­sko­nały spo­sób, a ty je­steś bez­radny i za­czy­nasz się co­fać, wkła­da­jąc ogromny wy­si­łek w próbę wy­ko­na­nia tego, do czego za­wsze pró­buje cię za­chę­cić we­wnętrzny głos.

Zo­stań przed nim.

A po­tem dzieje się to. Cała jego twarz wy­bu­cha, po­liczki na­dy­mają się po­wie­trzem, a jego spoj­rze­nie sku­pia się bez­li­to­śnie na to­bie. Nie­mal non­sza­lancko unosi piłkę po­nad ra­mię, do­strze­ga­jąc wolną prze­strzeń – ja­kim cu­dem on to w ogóle za­uwa­żył? – po czym dun­kuje po­nad tobą. Do­ciera do cie­bie, że wła­śnie zro­bił z tobą to, czego naj­bar­dziej chcia­łeś unik­nąć. Że są na to świad­ko­wie i nie masz się gdzie scho­wać. W końcu za­czy­nasz so­bie my­śleć: Co za skur­wy­syn. Gdzie są ka­mery? Prze­cież po tym zo­staną do­wody.

Tym­cza­sem le­gen­darny ko­men­ta­tor me­czów La­kers, Chick He­arn, pod­ska­kuje, cie­sząc się twoim nie­szczę­ściem, i ob­wiesz­cza, ubli­ża­jąc ci na uszach ca­łego świata: „Ani Bóg, ani wszy­scy jego apo­sto­ło­wie nie by­liby w sta­nie za­trzy­mać tej ak­cji!”.

Wy­star­czy, że prze­ży­jesz taką chwilę raz i na­wet je­śli ni­gdy wcze­śniej cze­goś po­dob­nego nie wi­dzia­łeś, od razu zro­zu­miesz, skąd wziął się jego przy­do­mek. Nie bę­dziesz miał już wię­cej py­tań.

Ma­gic.

Cza­ro­dziej.

Pod­czas jed­nego z or­ga­ni­zo­wa­nych przez sie­bie le­gen­dar­nych let­nich me­czów cha­ry­ta­tyw­nych z udzia­łem gwiazd w hali Pau­ley Pa­vi­lion na Uni­ver­sity of Ca­li­for­nia Earvin John­son pę­dzi wiel­kimi su­sami do kontr­ataku. Po pra­wej stro­nie pró­buje za nim na­dą­żyć Larry Bird, z cha­rak­te­ry­stycz­nymi po­wie­wa­ją­cymi blond wło­sami. Ma­gic gna pod kosz ry­wali z taką za­cie­kło­ścią, jakby to był piąty mecz se­rii play-of­fów. Na peł­nej szyb­ko­ści, jakby był mie­rzącą 206 cen­ty­me­trów dwu­nogą ta­ran­tulą – nie­moż­li­wie wielką i chudą, ma­ja­czącą ni­czym nie­wy­raźna plama – prawą ręką od­bija piłkę od par­kietu wy­so­kim ko­złem, spo­glą­da­jąc na bied­nego i bez­rad­nego Larry’ego. Tym sa­mym otwiera so­bie prze­strzeń do cros­so­vera i może za­nur­ko­wać w lewo w kie­runku roz­bie­ga­ją­cych się za ko­szem ki­bi­ców. Larry za­czyna do­piero zbli­żać się do niego z pra­wej strony, z rę­kami w gó­rze, cze­ka­jąc na próbę slam dunku.

John­son wy­ska­kuje w po­wie­trze pod ko­szem, z wy­soko pod­nie­sio­nym ko­la­nem, prze­kłada piłkę do pra­wej ręki i raz jesz­cze spo­gląda drwiąco na Larry’ego. Po­zo­stali obrońcy tylko stoją bez­rad­nie, a on prze­kłada piłkę do le­wej ręki i koń­czy ak­cję spod ko­sza od dołu – za­li­cza­jąc asy­stę do sa­mego sie­bie!!! Wszy­scy wo­kół mogą tylko ga­pić się z roz­dzia­wio­nymi ustami.

Tak jak biedny Larry.

„Ma­jący 206 cen­ty­me­trów wzro­stu bły­ska­wiczny roz­gry­wa­jący, czło­wiek kontr­atak – mó­wił Bird, kiedy po raz pierw­szy zo­ba­czył John­sona. – Ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem”.

I nikt inny nie wi­dział wcze­śniej ko­goś, kto choćby po czę­ści przy­po­mi­nał Earvina „Ma­gica” John­sona ju­niora.

Och, jak bar­dzo Earvin uwiel­biał koń­czyć szyb­kie ak­cje po kontr­ataku, wy­cią­ga­jąc swoją długą rękę, jakby po­da­wał piłkę na ta­le­rzu. Jakby chciał ją jesz­cze wy­po­le­ro­wać tuż przed od­da­niem jej ko­le­dze, który nad­biega ze skrzy­dła, żeby do­peł­nić dzieła. Prze­ka­zy­wał ją na prawo albo gdzie­kol­wiek in­dziej, bo prze­cież wszy­scy już dawno na­uczyli się roz­gry­wać z nim ak­cje. Wie­dzieli, na ja­kie po­zy­cje mają się prze­mie­ścić, a ich oczy i dło­nie były go­towe, żeby ode­brać pre­zent. Pre­zent, któ­rego nikt inny nie byłby w sta­nie przy­jąć – ni­komu na­wet nie przy­szłoby do głowy, że może on się w tym miej­scu po­ja­wić.

„Earvin wie­dział, że są nie­kryci, za­nim jesz­cze oni sami o tym wie­dzieli – na­pi­sał w 2019 roku dzien­ni­karz spor­towy Fred Sta­bley ju­nior, który opi­sy­wał pierw­sze lata ka­riery John­sona. – Za­wsze mia­łem wra­że­nie, że on po pro­stu wie, że jest od cie­bie lep­szy, i chce ci to udo­wod­nić”.

Wy­glą­dało na to, że w przy­padku John­sona wszystko jest inne. Za­wsze inne.

„Ma­gic za­li­czał wy­stępy, w które trudno było uwie­rzyć – twier­dził Doug Kri­ko­rian, wie­lo­letni dzien­ni­karz spor­towy z Los An­ge­les. – Mi­chael Jor­dan do­mi­no­wał w la­tach 90., kiedy kró­lo­wała już te­le­wi­zja ka­blowa. W tam­tych cza­sach za­czął też rzą­dzić dzien­nik »USA To­day«. Lu­dzie za­po­mi­nają, że w la­tach 80. ka­blówka nie od­gry­wała jesz­cze istot­nej roli. Ma­gic był fe­no­me­na­lny. W każ­dym me­czu, w któ­rym wy­stę­po­wał, grał wspa­niale. Miał w du­pie sta­ty­styki. Grał w NBA przez 12 lat i 9 razy wy­stą­pił w fi­na­łach NBA. Czy to o czymś nie świad­czy?”

Bar­dzo rzadko się zda­rza, że re­wo­lu­cja jest tak głę­boka, tak ewi­dentna, że wszystko, co na­stę­puje po­tem, ko­lejne dzie­się­cio­le­cia zdu­mie­wa­ją­cej gry, nie są w sta­nie za­trzeć jej wpływu.

Ma­gic.

Cza­ro­dziej.

Rzu­ca­jący wy­zwa­nie światu fi­zycz­nemu.

Skoń­czony. Kom­pletny. Do­sko­nały. Nie­po­wta­rzalny. Nie­do­ści­gniony.

Jimi Hen­drix w tramp­kach od Chucka Tay­lora, z na­piętą sza­loną twa­rzą i trzy­maną w le­wej ręce, górą do dołu, gi­tarą. Pisz­czący, wrzesz­czący i rzu­ca­jący wy­zwa­nie nie­skoń­czo­no­ści. Praw­dziwa wiel­kość jest od­porna na to, co może przy­nieść przy­szłość.

Sam jed­nak od­da­wał hołd prze­szło­ści. Jego po­przed­nicy to człon­ko­wie ko­szy­kar­skiej Ga­le­rii Sław: Ma­rques Hay­nes. Co­usy. Black Je­sus2. Pi­stol. I wresz­cie Ma­gic.

MA­GIC!

Cza­ro­dziej!

Kiedy oglą­damy taki po­kaz wiel­kiej ko­szy­kówki, mamy wra­że­nie, że wszystko jest ta­kie ła­twe i na­tu­ralne, że to cu­do­wny dar od Boga. Że to taka… za­bawa.

Trudno się dzi­wić, że jego uśmiech i ra­dość były tak wiel­kie. Jakby chciał po­wie­dzieć: „Mam cię!”.

„Nie są­dzę, żeby jesz­cze kie­dy­kol­wiek po­ja­wił się mie­rzący 206 cen­ty­me­trów roz­gry­wa­jący, który bę­dzie się uśmie­chał, jed­no­cze­śnie cię upo­ka­rza­jąc” – mó­wił ko­lega z dru­żyny Ma­gica, Ja­mes Wor­thy.

Trash talk? Na­wet nie mu­siał nic mó­wić. Wy­star­czyło, że po­ka­zy­wał ci zęby.

Wy­ni­ka­jące z tego czy­ste upo­ko­rze­nie po­maga zro­zu­mieć, dla­czego w świe­cie ko­szy­kówki nie prze­pa­dano za show­ma­nami. I dla­czego przez dzie­się­cio­le­cia rzą­dzili w tej dys­cy­pli­nie przede wszyst­kim lu­dzie uparci, fał­szywi pro­rocy, któ­rzy na­uczali fał­szy­wych za­sad.

Taki Bob Co­usy, je­den z pierw­szych ko­szy­kar­skich show­ma­nów, był trzy­krot­nie wy­rzu­cany ze swo­jej no­wo­jor­skiej li­ce­al­nej dru­żyny.

Po­wtórzmy: Bob Co­usy był trzy­krot­nie wy­rzu­cany z li­ce­al­nej dru­żyny ko­szy­kar­skiej. Przez szefa ka­dry szko­le­nio­wej.

Po­czątki ame­ry­kań­skiej ko­szy­kówki za­wo­do­wej cha­rak­te­ry­zo­wały się pu­stymi krze­słami na try­bu­nach i ban­kru­tu­ją­cymi klu­bami, aż w końcu uparci lu­dzie się pod­dali i za­częli or­ga­ni­zo­wać w hali Ma­di­son Squ­are Gar­den dwa me­cze z rzędu, w tym je­den z udzia­łem Har­lem Glo­be­trot­ters.

I oka­zało się, że lu­dzie byli na­wet go­towi za to za­pła­cić. Przy­cho­dzili na me­cze i po­wra­cali, żeby ze zdu­mie­niem i ra­do­ścią przy­glą­dać się po­pi­som.

Do­kład­nie tak, jak wiele lat póź­niej gro­ma­dzili się w unie­sie­niu w hali Great We­stern Fo­rum w Los An­ge­les, żeby oglą­dać…

Ma­gica.

Świę­tego pa­trona wiel­kiego Show.

„Nie mia­łem po­ję­cia, w którą stronę pa­trzeć – wspo­mina wie­lo­letni fo­to­graf NBA An­drew Bern­stein, który pod­czas wielu me­czów sie­dział przy li­nii koń­co­wej. – Bo kiedy Ma­gic ru­szał w kie­runku ko­sza, ni­gdy nie było wia­domo, co zrobi. Pod­nie­ce­nie w hali Fo­rum się­gało ze­nitu. W każ­dym me­czu. Za­wsze”.

Kiedy sę­dzio­wie pró­bo­wali śle­dzić pę­dzą­cego z ogromną pręd­ko­ścią John­sona, byli tak samo zdez­o­rien­to­wani. „Każdy ar­bi­ter pró­buje pod­czas kontr­ata­ków od­czy­tać ru­chy za­wod­nika, żeby się zo­rien­to­wać, w którą stronę po­wę­druje piłka – wspo­mina sę­dzia Don Va­den. – Ale w przy­padku Ma­gica nie było na to szans. Bo ni­gdy nie wie­dzia­łeś, gdzie i jak to się skoń­czy”.

„Spra­wiał, że lu­dzie chcieli oglą­dać me­cze NBA – mówi były tre­ner Utah Jazz, Frank Lay­den. – Stwo­rzył Show­time. Błysz­czał. Pę­dził pro­sto na cie­bie”.

„Ro­zu­miał, że ko­szy­kówka ma być roz­rywką – tłu­ma­czy Buck Wil­liams, we­te­ran, który spę­dził w NBA 17 lat, a po raz pierw­szy zo­ba­czył Earvina John­sona pod­czas let­nich wa­ka­cji, kiedy ten miał 13 lat i za­chwy­cał pu­blicz­ność ko­szy­kar­skimi po­pi­sami w parku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. – Od pierw­szego dnia, kiedy wziął piłkę do ręki, z tym swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym uśmie­chem, do­sko­nale wie­dział, jak ważna jest umie­jęt­ność do­star­cza­nia roz­rywki. W ko­szy­kówce nie cho­dzi tylko o po­da­wa­nie, rzu­ca­nie i ko­zło­wa­nie. To sport, który ma ba­wić, a w efek­cie prze­kła­dać się na pie­nią­dze. A on do­sko­nale ro­zu­miał, że roz­rywka jest rów­no­znaczna z kasą”.

Z ja­kie­goś po­wodu John­so­nowi uda­wało się łą­czyć całą tę bły­sko­tli­wość, którą chło­nęły pa­trzące na niego oczy, z czy­stą i nie­ugiętą wolą zwy­cię­stwa…

No tak, ale prze­cież Co­usy też taki był.

„Był tylko je­den fa­cet, który pę­dził do kontr­ataku le­piej od Co­usy’ego – przy­znał kie­dyś były tre­ner sa­mego Co­usy’ego, Red Au­er­bach. – Tym fa­ce­tem był Ma­gic John­son”.

Ale Earvin „Ma­gic” John­son ro­bił znacz­nie wię­cej. Roz­ta­czał przed nami wi­doki na przy­szłość ko­szy­kówki, za­da­jąc kłam za­ko­rze­nio­nym od dzie­się­cio­leci tre­ner­skim uprze­dze­niom i ste­reo­ty­pom. Oka­zało się, że wy­soki ko­szy­karz może mieć umie­jęt­no­ści, któ­rych nikt wcze­śniej nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić. I Ma­gic oba­lał głę­boko za­ko­rze­nione po­glądy, igno­ro­wał wszel­kie ogra­ni­cze­nia, które sta­rali się na­rzu­cić mu tre­ne­rzy. Na każ­dym kroku prze­ko­ny­wał do sie­bie ko­lej­nych nie­do­wiar­ków, mimo że jego sa­mego też czę­sto drę­czyło po­czu­cie nie­pew­no­ści, które za­częło słab­nąć do­piero po przy­by­ciu do LA, gdzie za­wią­zał mą­dry so­jusz z wiel­kim sto­ikiem, środ­ko­wym Ka­re­emem Ab­dul-Jab­ba­rem, i z tre­ne­rem Pa­tem Ri­leyem.

„To były piękne czasy – wspo­mina John­son epokę na­zwaną Show­time, która roz­po­częła się od jego cza­ro­dziej­skiego pa­no­wa­nia nad piłką. – Mie­li­śmy peł­nych wdzięku, pięk­nych za­wod­ni­ków. Ka­reem i jego rzut ha­kiem. Ja­mes Wor­thy i jego piękne flo­atery i lay­upy wy­kań­czane koń­ców­kami pal­ców. By­ron Scott i jego wspa­niały rzut z wy­skoku. Mi­chael Co­oper i jego obrona oraz to, jak za­li­czał al­ley-oopy, zwane Coop-a-lo­opami. To wła­śnie ta­kie ak­cje two­rzyły Show­time. I to one zmie­niły ko­szy­kówkę”.

„Ma­gic John­son spra­wiał, że trudne ak­cje wy­glą­dały tak, jakby były naj­ła­twiej­sze na świe­cie – mówi czło­nek ko­szy­kar­skiej Ga­le­rii Sław, były za­wod­nik La­kers, Jerry West. – Wy­ko­ny­wał je bez wy­siłku. Tak na­prawdę wcale nie był efek­cia­rzem. Rzadko kiedy po­da­wał piłkę za ple­cami. Po pro­stu wy­ko­ny­wał od­po­wied­nie po­da­nie w od­po­wied­nim cza­sie”.

Oj tak, ti­ming miał ide­alny.

Cha­ry­zma John­sona i to, że do­słow­nie tań­czył, gra­jąc w ko­szy­kówkę, od sa­mego po­czątku pro­wa­dziły go do ogrom­nych suk­ce­sów – po­cząw­szy od mi­strzo­stwa stanu z li­ce­alną dru­żyną w 1977 roku, po­przez mi­tyczne mi­strzo­stwo NCAA zdo­byte przez jego uczel­nię Mi­chi­gan State w 1979 roku, aż po zdo­by­cie wraz z La­kers mi­strzo­stwa NBA w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach już w de­biu­tanc­kim se­zo­nie Ma­gica w 1980 roku. Te ko­lejne zwy­cię­stwa dały mu bez­pre­ce­den­sową wła­dzę, z któ­rej za­czął szybko ko­rzy­stać. Już po dwóch se­zo­nach gry w NBA za­szo­ko­wał świat sportu, kiedy do­pro­wa­dził do zwol­nie­nia tre­nera, z któ­rym zdo­był pierw­szy pier­ścień.

Ni­gdy wcze­śniej ża­den za­wod­nik w hi­sto­rii ame­ry­kań­skiego sportu za­wo­do­wego nie wy­wie­rał wpływu na ko­le­gów i nie de­mon­stro­wał wła­dzy w spo­sób tak otwarty i bez­li­to­sny. Ale udało mu się prze­trwać po­wszechną wście­kłość ki­bi­ców, bo grał z jesz­cze więk­szym wdzię­kiem i za­pew­niał im jesz­cze wię­cej zwy­cięstw. Wy­ko­rzy­sty­wał swoją zręcz­ność, która zwia­sto­wała na­dej­ście cza­sów do­mi­na­cji wy­so­kich ko­szy­ka­rzy w XXI wieku.

Prak­tycz­nie wszystko, co było zwią­zane z jego ka­rierą, oka­zało się osta­tecz­nie czymś wy­jąt­ko­wym, bez­pre­ce­den­so­wym. Wszystko – włącz­nie z jej tra­gicz­nym przed­wcze­snym za­koń­cze­niem.

Pod wie­loma wzglę­dami można po­wie­dzieć, że naj­więk­szy so­jusz John­son za­wią­zał ze swoim od­wiecz­nym wro­giem, Lar­rym Bir­dem. Wspól­nie stwo­rzyli naj­wspa­nial­szą ry­wa­li­za­cję w hi­sto­rii sportu, roz­po­czętą pod­czas stu­diów i trwa­jącą aż po kres ka­riery za­wo­do­wej. „Earvin od­mie­nił bar­dzo wiele rze­czy – uważa Char­les Tuc­ker z Lan­sing w sta­nie Mi­chi­gan, psy­cho­log szkolny, który za­przy­jaź­nił się z mło­dym John­so­nem, a po­tem zo­stał jego do­radcą i agen­tem. – Ra­zem z Bir­dem od­mie­nili ob­li­cze ko­szy­kówki oraz to, w jaki spo­sób oglą­dali ją ki­bice, za­równo je­śli cho­dzi o na­sta­wie­nie wi­dzów do tego sportu, jak i biz­ne­sowy punkt wi­dze­nia. Ko­szy­kówka stała się dla te­le­wi­zji do­brym in­te­re­sem. Oglą­dal­ność po­szy­bo­wała w górę. Za­wsze, kiedy grali Ma­gic i Bird, sta­cje te­le­wi­zyjne biły re­kordy oglą­dal­no­ści trans­mi­sji, naj­pierw na uczelni, a po­tem w NBA. Od­mie­nili wszystko. I byli na tyle sprytni, że jed­no­cze­śnie mieli świa­do­mość swo­jej ogrom­nej mocy”.

„Ma­gic zna­czył dla ko­szy­kówki bar­dzo wiele – mówi jego wie­lo­letni ko­lega z La­kers, Mi­chael Co­oper, który czę­sto fru­wał wy­soko w po­wie­trzu i wy­kań­czał ak­cje po nie­sa­mo­wi­tych po­da­niach John­sona. – W jego przy­padku naj­waż­niej­sze było to, co spra­wia, że gwiazda staje się su­per­gwiazdą. Gwiazdy błysz­czą same. A su­per­gwiazdy spra­wiają, że wszy­scy, któ­rzy je ota­czają, rów­nież za­czy­nają błysz­czeć. Taki wła­śnie efekt wy­wie­rali Larry Bird i Ma­gic. I to oni spra­wili, że NBA jest dziś taka, jaka jest”.

KONTROLA

John­son roz­po­czął marsz po naj­więk­sze suk­cesy, kształ­tu­jąc swój ge­nialny styl gry pod­czas me­czów roz­gry­wa­nych na bo­iskach ro­dzin­nego Lan­sing w sta­nie Mi­chi­gan. To tu­taj do Dale’a Be­arda po raz pierw­szy do­tarło, że je­śli za­mie­rza co­kol­wiek osią­gnąć w ko­szy­kówce, musi do­sto­so­wać wła­sny spo­sób gry do nie­sztam­po­wego, szyb­kiego stylu wy­so­kiego, sze­roko uśmiech­nię­tego ko­le­sia, który wy­glą­dał na ko­goś, kto ko­złuje piłkę od uro­dze­nia.

„Mó­wił mi: »Hej, wiesz co? Zbiorę piłkę, za­pa­kuję ją do ko­sza, a je­śli nie bę­dziesz uwa­żał, to ani się obej­rzysz, a do­sta­niesz nią po gło­wie«” – wspo­mina Be­ard zwady z John­so­nem, który mó­wił te słowa z we­so­łym uśmie­chem na twa­rzy, po czym na­gle ro­bił się śmier­tel­nie po­ważny i po­wta­rzał swoje in­struk­cje jako ostrze­że­nie. „Je­śli nie bę­dziesz uwa­żał, to do­sta­niesz po gło­wie”.

Be­ard uśmie­cha się cie­pło na to wspo­mnie­nie pod­czas roz­mowy, którą od­by­wamy pew­nego sza­rego zi­mo­wego dnia w Lan­sing w 2019 roku.

„To, że mo­głem go oglą­dać, było nie­sa­mo­wite. Pa­trzeć na to, jak się roz­wija w tak mło­dym wieku – opo­wiada. – Ci, któ­rzy nie wi­dzieli tego na wła­sne oczy, nie uwie­rzy­liby. Nie mo­gliby w to uwie­rzyć, bo ni­gdy wcze­śniej nie było wy­so­kich za­wod­ni­ków, któ­rzy po­tra­fi­liby wy­czy­niać na bo­isku ta­kie rze­czy”.

„Zbie­rał piłkę, kiedy od­biła się od ob­rę­czy, i ru­sza­li­śmy pod prze­ciw­le­gły kosz… Lewe skrzy­dło, prawe skrzy­dło, po pro­stu pę­dzi­li­śmy – do­daje Be­ard, pod­eks­cy­to­wany na samo wspo­mnie­nie. – I rze­czy­wi­ście, po­da­wał w do­kład­nie taki spo­sób, jak za­po­wia­dał, ze spo­ko­jem, w ide­al­nym mo­men­cie. Mo­głeś być tego pe­wien, mo­głeś po­wie­dzieć: »No do­bra. Wiem, co on te­raz zrobi. Wiem, jak za­gra. Mu­szę po pro­stu za­jąć taką po­zy­cję, ja­kiej ode mnie ocze­kuje. Nie mogę grać po swo­jemu«. Wia­domo było, że mu­sisz ro­bić to, czego chce, w prze­ciw­nym ra­zie lą­do­wa­łeś na ła­wie”.

Lą­do­wa­łeś na ła­wie?

Ża­den roz­gry­wa­jący, w ogóle ża­den ko­szy­karz, nie dyk­to­wał spo­sobu gry w ta­kim stop­niu, jak ro­bił to Earvin „Ma­gic” John­son. Do tego stop­nia, że od­mie­nił na­wet re­la­cje za­wod­ni­ków z tre­ne­rami.

Kiedy Be­ard raz jesz­cze opo­wiada o tym do­świad­cze­niu, za­chwyca się tym, jak dużą kon­trolę nad grą miał Ma­gic już na bo­iskach po­dwór­ko­wych w Lan­sing i jak po­tem prze­niósł tę umie­jęt­ność na re­la­cje z wszyst­kimi waż­nymi i mniej waż­nymi oso­bami, które na­po­tkał w ko­szy­kar­skim ży­ciu: tre­ne­rami, ko­le­gami z dru­żyny, prze­ciw­ni­kami, me­ne­dże­rami i wła­ści­cie­lami, ca­łym szta­bem szko­le­nio­wym, pra­cow­ni­kami ob­sługi i chłop­cami od po­da­wa­nia pi­łek, bi­le­te­rami w ha­lach, w któ­rych wy­stę­po­wał, dzien­ni­ka­rzami, któ­rzy chcieli o nim pi­sać, oraz ki­bi­cami, któ­rzy te hi­sto­rie czy­tali albo sami byli ich świad­kami. Wszy­scy cho­dzili na jego sznu­reczku.

Ta kon­trola była dla niego naj­waż­niej­sza, od kiedy za­czął grać w ko­szy­kówkę. Po­zwa­lała mu ode­przeć ataki scep­ty­ków, któ­rzy przez te wszyst­kie lata po­wta­rzali, że wy­so­kim za­wod­ni­kom nie wolno ko­zło­wać. Od naj­młod­szego John­son był uparty i zde­ter­mi­no­wany, żeby udo­wod­nić coś wszyst­kim, któ­rzy w niego wąt­pili – kry­ty­kom i prze­ciw­ni­kom.

Jego roz­wi­ja­jące się po­czu­cie kon­troli nad wszyst­kim bar­dzo szybko spo­tkało się z po­dzi­wem i zdu­mie­niem, zwłasz­cza kiedy do ob­ser­wa­to­rów do­cie­rały piękno, szyb­kość i rytm, z ja­kimi je osią­gał. „W Ma­gicu John­so­nie nie ma jed­nej rze­czy, która robi wra­że­nie – stwier­dził Bobby Kni­ght, tre­ner wspa­nia­łej dru­żyny In­diana Uni­ver­sity, któ­rej marsz po mi­strzo­stwo prze­rwał John­son. – On robi wra­że­nie jako ca­łość”.

Już od wcze­snych lat szkoły pod­sta­wo­wej po­pi­so­wym nu­me­rem John­sona stał się no-look pass3, in­no­wa­cyjna roz­ryw­kowa ak­cja, którą do­pro­wa­dzał tre­ne­rów i ko­le­gów z ze­społu do szału i bez­sen­nych nocy.

Nikt nie był w sta­nie opi­sać tego ta­lentu le­piej od in­nego wy­bit­nego roz­gry­wa­ją­cego, także jed­nego z naj­lep­szych w hi­sto­rii NBA, daw­niej przy­ja­ciela Ma­gica, Isiaha Tho­masa: „To je­dyny gość, ja­kiego kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem, który pa­trzył na part­nera z dru­żyny, spraw­dzał jego tempo, po­tem na ja­kieś trzy se­kundy od­wra­cał wzrok, spo­glą­dał gdzieś w dal, po czym wy­ko­ny­wał pre­cy­zyjne po­da­nie do ko­goś, na kogo już od paru se­kund nie pa­trzył”.

Ale choć to wszystko było ta­kie wspa­niałe i ta­kie nowe, hi­sto­ria John­sona osta­tecz­nie wy­kro­czyła poza ko­szy­kówkę, a na­wet poza jego wła­sne ży­cie, i stała się na przy­kład pre­zen­ta­cją kwe­stii ra­so­wych w Ame­ryce. Opo­wie­ścią o tym, jak ko­rzy­stał ze swo­jego ta­lentu i do­świad­cze­nia ko­szy­kar­skiego, żeby ze­rwać ze złą wolą i nie­zro­zu­mie­niem. Tłem dla tej opo­wie­ści był stan Mi­chi­gan, do­kąd w cza­sach wiel­kiej mi­gra­cji tak wiele afro­ame­ry­kań­skich ro­dzin ucie­kało z ra­si­stow­skiego, peł­nego prze­mocy i bru­tal­no­ści Po­łu­dnia.

Kiedy mło­dziutki ko­szy­karz po raz pierw­szy po­ka­zał się światu z naj­lep­szej strony, w Sta­nach trwały lata 70. i na­pię­cia zwią­zane z kon­flik­tem wy­wo­ła­nym są­do­wym na­ka­zem de­se­gre­ga­cji w au­to­bu­sach szkol­nych.

Ży­cie John­sona za­wsze było nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z te­ma­tyką po­dzia­łów ra­so­wych – po­czy­na­jąc od roli, jaką ode­grał w sta­ra­niach o szkolną in­te­gra­cję ra­sową, po­przez ka­rierę, pod­czas któ­rej był nie­od­łącz­nie zwią­zany z bia­łym Lar­rym Bir­dem, aż po suk­cesy biz­ne­sowe, które osią­gał, ba­zu­jąc na pre­fe­ren­cjach czar­no­skó­rych kon­su­men­tów. Jego wie­lo­letni przy­ja­ciel i agent, Lon Ro­sen, uważa, że to wła­śnie kwe­stie ra­sowe były dla Ma­gica naj­waż­niej­sze.

„Mo­tyw rasy łą­czy więk­szość suk­ce­sów John­sona – ob­wie­ścił je­den z ma­ga­zy­nów z Los An­ge­les w 2003 roku. – Dzięki temu cha­rak­te­ry­stycz­nemu uśmie­chowi, za który wszy­scy go tak chwa­lili, był dla bia­łej Ame­ryki ide­ałem spo­koj­nego Afro­ame­ry­ka­nina. I to wła­śnie ten wi­ze­ru­nek był klu­czowy dla jego ka­no­ni­za­cji, obok ul­tra­bla­dego Larry’ego Birda, wraz z któ­rym we dwóch oca­lili ligę NBA”.

MAGIC

Miał tylko 15 lat, kiedy ten pseu­do­nim po raz pierw­szy po­ja­wił się w lo­kal­nej ga­ze­cie. Jego głę­boko wie­rzą­cej ma­mie, Chri­stine, od razu włą­czyła się lampka ostrze­gaw­cza.

Ma­gic? Cza­ro­dziej?

Wcale jej się to nie spodo­bało.

Było bluź­nier­cze i od razu za­kłó­ciło spo­kój w świe­cie, który wraz z mę­żem, Earvi­nem se­nio­rem, pró­bo­wała zbu­do­wać dla sied­miorga ich dzieci. Taki przy­do­mek mógł su­ge­ro­wać, że wcale nie wszystko jest w rę­kach Boga, że dia­beł też ma coś do po­wie­dze­nia.

Ksywka stwa­rzała wiele pro­ble­mów, które – jak się oba­wiała – mo­gły mu to­wa­rzy­szyć już za­wsze.

W swo­jej po­dróży du­cho­wej czę­sto czy­ty­wała Bi­blię. Słowo „czary” nie po­ja­wiało się tam zbyt czę­sto i nie miało żad­nego wpływu na opi­sane tam zda­rze­nia. Świa­tem Chri­stine rzą­dziły wiara, mi­łość i prze­ba­cze­nie, czyli war­to­ści, które mo­gli wy­zna­wać i wno­sić do swo­jego ży­cia zwy­kli lu­dzie, żeby po­ra­dzić so­bie z rze­czami, któ­rym trudno było spro­stać.

Cza­ro­dziej?

„Bała się, że przez ten przy­do­mek do głowy za­czną mi przy­cho­dzić głu­pie po­my­sły” – mówi John­son.

Głu­pie po­my­sły? No cóż, ko­niec koń­ców do­pro­wa­dziło to do tego, że upra­wiał seks bez za­bez­pie­czeń z nie­mal każdą na­po­tkaną osobą. A li­sta tych osób była bar­dzo długa.

Już samo prze­zwi­sko spra­wiało, że matka John­sona za­częła się za­sta­na­wiać nad wszyst­kimi cu­dami i bó­lami głowy, które mogą ich cze­kać w przy­szło­ści. I na samą myśl o tym prze­cho­dziły ją dresz­cze. Oczy­wi­ście wia­domo było, że ko­chał ko­szy­kówkę, nie było ta­kiej chwili, żeby jej nie ko­chał, i bar­dzo do­brze. Ale to?

Cza­ro­dziej?

Sły­sząc ten przy­do­mek, za­czy­nała się mo­dlić.

Dla jej syna był jak oświe­tla­jący go neon, jak na­groda dla mło­dego na­sto­latka, który za­mie­nił mar­twą, pu­stą, po­zba­wioną du­szy halę w strefę wiel­kiego świę­to­wa­nia.

Trudno się dzi­wić, że tłum pra­wie od razu to prze­zwi­sko prze­jął. Prze­szło z czo­łó­wek ga­zet na ję­zyki ki­bi­ców.

Ma­gic!

Ten okrzyk przez dzie­się­cio­le­cia sły­chać było w ha­lach na ca­łym świe­cie.

Ale na­wet je­śli trzy­ma­li­by­śmy od tego Boga z da­leka, ta­kie prze­zwi­sko nio­sło ze sobą mnó­stwo zna­ków ostrze­gaw­czych. Oj­ciec Earvina wie­dział, że lu­dziom nie po­winno się ufać, nie po­winno się im po­zwo­lić, by prze­jęli kon­trolę nad twoim ży­ciem. Bo na­wet je­śli dziś cię wy­chwa­lają, ju­tro mogą za­cząć cię kry­ty­ko­wać i cią­gnąć w dół – bo po pro­stu taki będą mieli ka­prys. Bo sprawi im to przy­jem­ność.

Przy ta­kim przy­domku by­cie do­brym nie wy­star­czało. Mu­sia­łeś być pra­wie do­sko­nały. A po­nie­waż były to do­piero po­czątki ka­riery, taki przy­do­mek mógł cię ośmie­szyć i prze­śla­do­wać po­tem do końca ży­cia.

I co mo­gła zro­bić Chri­stine John­son poza mo­dli­twą?

Cza­ro­dziej?

Gdyby matka miała bar­dziej zło­wiesz­cze na­sta­wie­nie, mo­głoby jesz­cze przyjść jej do głowy słowo „klą­twa”.

W każ­dym ra­zie co­dzien­nie ro­biła wszystko, co było w jej mocy. Wy­cho­dziła z za­ło­że­nia, że bę­dzie żyć w zgo­dzie ze swo­imi za­sa­dami, a resztą niech zaj­mie się Bóg.

W tam­tych cza­sach nikt nie mógł jesz­cze do­strzec czy­ha­ją­cych na Ma­gica ogrom­nych, nie­wy­obra­żal­nych wręcz po­kus. Już wtedy mło­dzież czę­sto ko­rzy­stała re­kre­acyj­nie z al­ko­holu i nar­ko­ty­ków. Ale złe na­wyki, po­mimo wiel­kiej pre­sji wy­ni­ka­ją­cej z nie­za­spo­ko­jo­nej am­bi­cji i sławy, nie za­wład­nęły Ma­gi­kiem.

Poza ko­szy­kówką był jesz­cze uza­leż­niony od ludz­kiego cie­pła. Słodki sy­nek Chri­stine John­son już na wcze­snym eta­pie ży­cia zo­rien­to­wał się, jak to jest być sam­cem alfa. Zro­zu­miał, jak bar­dzo po­cią­ga­ją­cym atry­bu­tem jest jego ko­szy­kar­ski ta­lent, z po­wodu któ­rego zwy­kli lu­dzie, spra­wia­jący wra­że­nie my­ślą­cych ra­cjo­nal­nie, za­po­mi­nali o zdro­wym roz­sądku i ostroż­no­ści. I ro­bili wszystko, żeby się do niego zbli­żyć – im bar­dziej, tym le­piej.

No i stał się, w nad­cho­dzą­cych cza­sach co­raz więk­szych swo­bód sek­su­al­nych, pa­nem Ma­gi­kiem John­so­nem, a po­dwójne zna­cze­nie jego przy­domka ba­wiło go, a na­wet skła­niało do cheł­pli­wo­ści.

„Spójrzmy praw­dzie w oczy – mó­wił dum­nie – Ma­gic to jed­no­cze­śnie okre­śle­nie ro­man­tyczne i sek­sowne”.

I z pew­no­ścią ta­kie wła­śnie było, ale tylko do pew­nego mo­mentu. W końcu ze­mściła się na nim wie­lo­let­nia nie­ostroż­ność, a igno­ro­wa­nie za­bez­pie­czeń przed cho­ro­bami prze­no­szo­nymi drogą płciową do­pro­wa­dziło do za­koń­cze­nia jego spor­to­wej ka­riery i miej­sce jego wspa­nia­łego uśmie­chu za­jęło za­fra­so­wane zmarsz­czone czoło.

Ale to wła­śnie wtedy, pod ko­niec dłu­giej i ce­le­bro­wa­nej przez fa­nów mło­do­ści, za­czął się wy­ła­niać do­ro­sły męż­czy­zna. Jego hi­sto­ria raz jesz­cze oka­zała się trak­to­wać o czymś wię­cej niż samo jego ży­cie. Usły­szał dia­gnozę, która po­pchnęła go pro­sto w ob­ję­cia glo­bal­nego kry­zysu zwią­za­nego z epi­de­mią AIDS.

To spra­wia, że wśród wielu py­tań, które za­da­jemy so­bie na te­mat ta­jem­nicy Earvina „Ma­gica” John­sona, jedno z naj­waż­niej­szych brzmi: jak?

Jak do tego wszyst­kiego do­szło?

2 Przy­do­mek Earla Mon­roe.

3 Po­da­nie bez pa­trze­nia w stronę za­wod­nika, do któ­rego się po­daje.

CZĘŚĆ I

LANSING

Rozdział 1

BOOM, BABY

W marcu 1990 roku Jerry West zdą­żył już się do­brze przyj­rzeć Ma­gi­cowi John­so­nowi. Ob­ser­wo­wał go z bar­dzo bli­ska – po­cząw­szy od trans­for­ma­cji, którą John­son za­in­spi­ro­wał w ca­łej or­ga­ni­za­cji Los An­ge­les La­kers dzie­sięć lat wcze­śniej, przez wszystko to, co na­stą­piło póź­niej: ty­tuły mi­strzow­skie, na­grody MVP i wi­do­wi­skowe wy­stępy, marsz po wy­grane i wiel­kie suk­cesy, mo­ty­wu­jące świę­to­wa­nie uda­nych kontr­ata­ków pod­czas przerw na żą­da­nie, przy­bi­ja­nie pią­tek, uści­ski i ogól­nie wielką ra­dość, która wy­trą­ciła i Los An­ge­les, i całą ligę NBA z głę­bo­kiego snu i nudy pa­nu­ją­cej w ca­łym ame­ry­kań­skim spo­rcie pod ko­niec lat 70.

Wszystko to, czego świad­kiem był Jerry West, po­zo­sta­wało w ostrym kon­tra­ście do jego wła­snej ka­riery, która oczy­wi­ście i tak za­pro­wa­dziła go do ko­szy­kar­skiej Ga­le­rii Sław. Ka­riery, pod­czas któ­rej West i jego La­kers cier­pieli ka­tu­sze, prze­gry­wa­jąc sie­dem razy z rzędu w fi­na­łach NBA w la­tach 1962–1970. W końcu za ósmym ra­zem od­nie­śli zwy­cię­stwo, ale na­wet ta wy­grana w 1972 roku wy­glą­dała po­nuro, bio­rąc pod uwagę odrę­twie­nie, za­kło­po­ta­nie i kon­flikty, które za­pa­no­wały po­tem w szatni.

Dzięki zwy­cię­stwom od­nie­sio­nym w la­tach 80. John­son do­słow­nie prze­pę­dził wszyst­kie te nie­zno­śne du­chy i de­mony, które zde­cy­do­wa­nie zbyt długo pa­no­wały w udrę­czo­nej gło­wie Jerry’ego We­sta. John­son i West zdą­żyli przez te wszyst­kie lata stwo­rzyć part­ner­stwo, w ra­mach któ­rego ka­tu­sze ge­ne­ral­nego me­ne­dżera były rów­no­wa­żone przez wielką ra­dość i suk­cesy John­sona.

Mię­dzy in­nymi ten kon­trast był po­wo­dem, dla któ­rego pe­wien dzien­ni­karz po­je­chał w marcu 1990 roku do Dal­las w Tek­sa­sie, żeby przez dwa dni in­da­go­wać We­sta w po­koju ho­te­lo­wym. Me­ne­dżer przy­je­chał tam, żeby ob­ser­wo­wać uta­len­to­wa­nych ko­szy­ka­rzy uni­wer­sy­tec­kich. Po­szu­ki­wał ko­lej­nego do­brego za­wod­nika do swo­jej dru­żyny. W tym cza­sie był już sa­mo­zwań­czym straż­ni­kiem La­kers i znaj­do­wał się na naj­lep­szej dro­dze, żeby stać się naj­waż­niej­szą osobą w ca­łym za­rzą­dzie klubu. Fe­lie­to­ni­sta „Los An­ge­les Ti­mes” Jim Mur­ray na­pi­sał wtedy, że West „roz­po­znałby ta­lent na­wet przez okno pę­dzą­cego po­ciągu”.

West rze­czy­wi­ście był ge­niu­szem o skłon­no­ściach ma­nia­kal­nych i nie­wy­obra­żal­nym per­fek­cjo­ni­stą. W wy­wia­dzie prze­pro­wa­dzo­nym w 2009 roku jego nie­ży­jący już brat Char­les West przy­znał, że u Jerry’ego zdia­gno­zo­wano oso­bo­wość dwu­bie­gu­nową i że bie­rze na to leki. West po­tra­fił do­strzec na par­kie­cie mnó­stwo rze­czy nie­wi­docz­nych dla in­nych i był znany jako „ak­tywny” ge­ne­ralny me­ne­dżer; ni­gdy nie wa­hał się po­dej­mo­wać te­matu pro­ble­mów, które do­strze­gał u za­wod­ni­ków La­kers. Jak bar­dzo ak­tywny był Jerry West? W 2004 roku były tre­ner klubu, Del Har­ris, po­wie­dział w jed­nym z wy­wia­dów, że ekipa z Los An­ge­les nie była tak na­prawdę jego dru­żyną, tylko dru­żyną Jerry’ego.

W cza­sach Show­time West był dla za­wod­ni­ków czuj­nym men­to­rem i nie wa­hał się ich po­uczać, ale wtedy, w 1990 roku, przy­znał, że do John­sona pra­wie ni­gdy nie kie­ro­wał swo­ich uwag, a je­śli już, to tylko wtedy, kiedy my­ślał, że Ma­gic robi się „prze­wi­dy­walny”.

Wielki Ma­gic miałby być prze­wi­dy­walny? Rów­nie do­brze można by oskar­żyć Ma­ri­lyn Mon­roe o to, że bra­kuje jej go­rą­cego wdzięku.

W tam­tej chwili w 1990 roku Ma­gic John­son był być może naj­bar­dziej po­dzi­wianą i od­no­szącą suk­cesy gwiazdą sportu. Wy­glą­dało na to, że przez te wszyst­kie lata zdą­żyli go po­ko­chać wszy­scy. Do­słow­nie wszy­scy – na po­czątku lat 80. do­ty­czyło to na­wet pew­nego mło­dego li­ce­ali­sty z Wil­ming­ton w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, nie­ja­kiego Mike’a Jor­dana.

Kiedy przy­szły król ko­szy­kówki był na­sto­lat­kiem, miał tylko jed­nego praw­dzi­wego idola i był nim Ma­gic John­son, mimo tego, że am­bi­cja i wola walki Jor­dana spra­wiały, że od­no­sił się z bez­li­to­sną po­gardą do prze­ciw­ni­ków i wszyst­kich in­nych ko­szy­ka­rzy. Mi­chael pró­bo­wał na­śla­do­wać tak wiele rze­czy, które do­strze­gał w stylu gry Ma­gica, że przez pe­wien czas wy­obra­żał so­bie sie­bie na­wet w roli roz­gry­wa­ją­cego, a w li­ceum pró­bo­wał co­dzien­nie ćwi­czyć no-look passy i ge­nialne kontr­ataki, w któ­rych jego idol był mi­strzem.

Jak wiel­kie było to za­uro­cze­nie? Jor­dan sam nadał so­bie przy­do­mek „Ma­gic Mike”, a w czwar­tej kla­sie szkoły śred­niej, otrzy­maw­szy swój pierw­szy sa­mo­chód, wy­ro­bił so­bie ta­blicę re­je­stra­cyjną z ta­kim wła­śnie na­pi­sem. Jor­dan jeź­dził po ro­dzin­nym mie­ście, dum­nie ob­wiesz­cza­jąc światu, że jest Cza­ro­dzie­jem Mi­kiem. Ale kiedy na je­sieni roz­po­czął pierw­szy rok stu­diów na Uni­ver­sity of North Ca­ro­lina, tre­ner Dean Smith od razu mu do­ra­dził, żeby ten przy­do­mek po­rzu­cił.

Smith miał mu po­do­bno po­wie­dzieć, że jest tylko je­den Ma­gic.

Jor­dan oczy­wi­ście stał się po­tem dla ca­łego świata Bo­giem Ko­szy­kówki.

W trak­cie ka­riery John­sona zda­rzały się chwile, kiedy zaj­mo­wał w ko­szy­kar­skiej hie­rar­chii po­do­bną po­zy­cję. Wła­ści­wie to jego osią­gnię­cia i za­raź­liwy styl gry zde­fi­nio­wały wspa­niałą ko­szy­kar­ską epokę Show­time La­kers – dru­żyny, która grała czę­sto tak, że była poza za­się­giem wszyst­kich ry­wali. Sam John­son koń­czył ka­rierę na po­czątku lat 90., do­ro­biw­szy się sta­tusu ostat­niej wiel­kiej gwiazdy epoki ana­lo­go­wej. Po­tem mógł ob­ser­wo­wać, jak cy­fry­za­cja bły­ska­wicz­nie opa­no­wała świat ko­szy­kówki, jej ko­mu­ni­ka­cję i mar­ke­ting, w ide­al­nym mo­men­cie, żeby wy­nieść na szczyt mło­dego chło­paka z Wil­ming­ton, który kie­dyś uwa­żał się za Cza­ro­dzieja Mike’a.

Te oko­licz­no­ści po­ma­gają wy­tłu­ma­czyć to, że liczni po­ważni eks­perci ko­szy­kar­scy i całe rze­sze ki­bi­ców uwa­żają, że Ma­gic John­son, obok Jor­dana i in­nych wiel­kich gra­czy, za­słu­guje na to, żeby być wy­mie­nia­nym w dys­ku­sjach o tym, kto jest naj­lep­szym ko­szy­ka­rzem w hi­sto­rii.

„Ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, dla­czego nie brano go pod uwagę w de­ba­tach na te­mat naj­lep­szego ko­szy­ka­rza wszech cza­sów” – mówi wie­lo­letni tre­ner NBA Alvin Gen­try, a wielu ko­szy­kar­skich eks­per­tów po­dziela jego opi­nię.

Uważa się, że skoro Mi­chael Jor­dan jest zwany Bo­giem Ko­szy­kówki, to John­son za­słu­guje przy­naj­mniej na miano Dru­giego Boga, bo osią­gnął tak dużo w cza­sach, które wielu uważa za naj­lep­sze w hi­sto­rii ko­szy­kówki, czyli w la­tach 80.

Inni uzna­wali, że taki sta­tus jest co naj­mniej dziwny w przy­padku za­wod­nika, który sam przy­zna­wał, że ni­gdy tak wy­soko nie ska­kał. Który uwa­żał, że ma średni rzut z wy­skoku. Dla któ­rego zwy­cię­stwa były waż­niej­sze od zdo­by­wa­nia punk­tów i pod­ko­szo­wych akro­ba­cji. Który, przy­cho­dząc do NBA, miał zda­niem eks­per­tów słabą lewą rękę, co sta­no­wiło po­ważne ogra­ni­cze­nie dla każ­dego, kto za­mie­rzał prze­trwać w NBA na po­zy­cji roz­gry­wa­ją­cego. A zwłasz­cza dla ko­goś tak wy­so­kiego, kto dys­po­no­wał tak wy­so­kim ko­złem, że unie­moż­li­wiało to ła­twe prze­kła­da­nie piłki z jed­nej ręki do dru­giej.

„Wciąż w sie­bie wąt­pi­łem – przy­znaje John­son, wspo­mi­na­jąc po­czątki ka­riery, rok 1979, kiedy był jesz­cze de­biu­tan­tem. – Nie by­łem pe­wien, czy dam so­bie radę w tej li­dze”.

To po­maga wy­tłu­ma­czyć, dla­czego wtedy, w marcu 1990 roku, na długo po tym, kiedy zdą­żył już na­pa­trzeć się na wspa­niałą ka­rierę Ma­gica, Jerry West ujaw­nił, że w 1979 roku nie był wcale prze­ko­nany co do tego, czy La­kers po­winni byli wy­brać Ma­gica John­sona z je­dynką w draf­cie.

Kiedy udzie­lał ofi­cjal­nych wy­wia­dów, mó­wił, że wspa­niała se­ria John­sona jako osią­ga­ją­cego suk­cesy przy­wódcy przy­po­mina mu o wnio­skach do­ty­czą­cych ana­lizy mło­dych ta­len­tów: mo­żesz zo­ba­czyć, co za­wod­nicy ro­bią na bo­isku, mo­żesz oce­nić ich fi­zyczne umie­jęt­no­ści, ale nie za­wsze mo­żesz od­czy­tać to, co mają w sercu.

„My­śla­łem, że bę­dzie bar­dzo do­brym ko­szy­ka­rzem – przy­znał West. – Ale nie mia­łem po­ję­cia, że osią­gnie aż taki po­ziom. Se­rio, nie mia­łem po­ję­cia. Sami wi­dzi­cie, nie za­wsze wiemy, co jest w środku za­wod­nika. Je­ste­śmy w sta­nie oce­nić, co dany ko­szy­karz może zro­bić na bo­isku pod wzglę­dem fi­zycz­nym. I by­li­śmy za­chwy­ceni tym, co u niego wi­dzie­li­śmy. Ale za­sta­na­wia­li­śmy się nad tym, co się wy­da­rzy, jak już trafi do NBA, ja­kim bę­dzie ko­szy­ka­rzem, gra­jąc na naj­wyż­szym szcze­blu”.

Ten ko­men­tarz sta­nowi cał­kiem do­brą pu­entę: Earvina „Ma­gica” John­sona można było zde­fi­nio­wać jako nie­zde­fi­nio­waną ja­kość, nie­sa­mo­witą za­gadkę ludz­kich moż­li­wo­ści, która udo­wad­nia, z jaką nie­pew­no­ścią wiąże się ewa­lu­acja mło­dych ta­len­tów.

Pod­czas tego wy­wiadu West na chwilę za­milkł, szu­ka­jąc do­brej od­po­wie­dzi na wła­sne py­ta­nie do­ty­czące wiel­ko­ści John­sona, po czym do­dał: „Chciał wy­nieść swoją grę na jesz­cze wyż­szy po­ziom po­przez ciężką pracę. My­ślę, że nikt nie wie­dział, że drze­mie w nim aż taka wiel­kość. Naj­ła­twiej jest do­strzec umie­jęt­no­ści fi­zyczne, ale one nie od­zwier­cie­dlały tego, jak wy­bit­nym był ko­szy­ka­rzem”.

Kiedy We­sta po­pro­szono o to, żeby wy­tłu­ma­czył, co ma na my­śli, mó­wiąc o wy­bit­no­ści, od­po­wie­dział, że choć w róż­nych epo­kach po­ja­wiało się wielu bar­dzo do­brych ko­szy­ka­rzy, to ko­szy­ka­rzy na­prawdę wy­bit­nych można było po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki.

Mó­wiąc o la­tach 80., West po­wie­dział: „Jed­nym z nich jest oczy­wi­ście Ma­gic John­son. Poza tym Larry Bird”. Po chwili uzu­peł­nił: „I oczy­wi­ście jesz­cze Mi­chael Jor­dan” – i na tym swoją li­stę za­koń­czył.

Na ko­niec me­ne­dżer La­kers do­dał, że opi­nii pu­blicz­nej trudno jest zro­zu­mieć, a na­wet do­strzec, na czym po­lega ogromne wy­zwa­nie zwią­zane z by­ciem wy­bit­nym ko­szy­ka­rzem: „To straszny cię­żar”.

Je­śli cho­dzi o źró­dło wy­bit­no­ści John­sona, West uwa­żał, że to w du­żej mie­rze kwe­stia po­dej­ścia cha­rak­te­ry­zu­ją­cego ma­cho: „Ma­gic John­son miał w so­bie ma­czyzm i bez prze­rwy po­wta­rzał, że nikt nie jest go w sta­nie po­ko­nać”.

Przez tyle lat w każ­dym me­czu John­son po­ka­zy­wał tę ja­kość, ten ogromny nie­uchwytny zmysł, do­wód na to, że miał być może naj­więk­szy za­pał do ry­wa­li­za­cji w spo­rcie, w któ­rym suk­cesy od­nosi się wła­śnie dzięki wiel­kiemu sercu do gry.

SCENA

Kiedy Jerry West opo­wia­dał o tym w 1990 roku, po­dzie­lił się kil­koma ob­ser­wa­cjami, które wy­ja­śniały, co do­kład­nie po­zwo­liło John­so­nowi od­na­leźć wiel­kość. Aż w końcu zde­cy­do­wał się po­wie­dzieć: „Kiedy się uro­dził, ktoś po­sy­pał go ja­kimś py­łem”.

I może to wła­śnie była wła­ściwa od­po­wiedź. Kilka dzie­się­cio­leci póź­niej wciąż wy­daje się, że może to być trafne wy­ja­śnie­nie. Szczypta ma­gicz­nego pyłu przy na­ro­dzi­nach, nad­przy­ro­dzony wpływ na ciało wy­jąt­ko­wego dziecka.

Z do­ku­men­tów wy­nika, że John­son po­ja­wił się na świe­cie 14 sierp­nia 1959 roku, w pią­tek, w Lan­sing w sta­nie Mi­chi­gan, jako czwarte z sied­miorga dzieci, naj­młod­szy z trzech chłop­ców w ro­dzi­nie Earvina se­niora i Chri­stine John­son.

Być może ten nad­przy­ro­dzony wpływ po­cho­dził z wy­ła­do­wań elek­trycz­nych i za­ci­na­ją­cego desz­czu w tam­ten week­end. Ogromny pio­run ude­rzył pod­czas bu­rzy w wielki trans­for­ma­tor i wy­wo­łał straszny huk, który prze­ra­ził miesz­kań­ców mia­sta i po­zo­sta­wił wielu z nich bez prądu.

Kto wie, być może mały Earvin do­stał wtedy dzięki temu pio­ru­nowi do­dat­ko­wego do­ła­do­wa­nia.

A może cho­dziło o hi­sto­rię opi­saną tego ranka na pierw­szej stro­nie „Lan­sing State Jo­ur­nal”, o na­ro­dzi­nach kur­czaka z trzema ser­cami.

W końcu dziecko miało pew­nego dnia otrzy­mać przy­do­mek Ma­gic, a za­tem było cał­kiem lo­giczne, że prze­pis na jego suk­cesy mógł obej­mo­wać szczyptę vo­odoo i okul­ty­zmu.

Mo­ment po­ja­wie­nia się Earvina ju­niora na świe­cie także za­po­wia­dał jego nad­cho­dzącą sławę. W week­end jego na­ro­dzin dy­rek­cja szkoły w Lan­sing zor­ga­ni­zo­wała dni otwarte w świeżo wy­re­mon­to­wa­nym li­ceum Eve­rett, z su­per­no­wo­cze­sną salą gim­na­styczną, która miała w przy­szło­ści zo­stać na­zwana jego imie­niem.

Co zro­zu­miałe, ma­lutki Earvin nie mógł się wtedy po­ja­wić w hali, żeby ją ochrzcić. Do czasu, kiedy wy­biegł na par­kiet jed­nego z naj­święt­szych miejsc w hi­sto­rii ame­ry­kań­skiej ko­szy­kówki, miało upły­nąć jesz­cze 15 lat i miało się wy­da­rzyć wiele nie­ocze­ki­wa­nych rze­czy.

Lon Ro­sen, wie­lo­letni przy­ja­ciel i agent Ma­gica, mówi, że wy­da­rze­nia tam­tego dnia sta­no­wią tylko ko­lejną z wielu za­ga­dek jego wspa­nia­łego ży­cia: „Dla­czego na przy­kład to wła­śnie on, choć był trze­cim sy­nem w ro­dzi­nie, zo­stał na­zwany Earvi­nem ju­nio­rem? Imię po ojcu na­daje się za­zwy­czaj naj­star­szemu chłopcu”.

Być może Earvin se­nior i Chri­stine wy­czuli, że ten nie­zdarny no­wo­ro­dek bę­dzie kimś wy­jąt­ko­wym. Choć wy­daje się to ra­czej mało praw­do­po­do­bne, bo John­so­no­wie ka­te­go­rycz­nie upie­rali się, że każde z sied­miorga ich dzieci bę­dzie wy­jąt­kowe.

Je­śli mie­li­by­śmy wy­brać jedną rzecz, która wpły­nęła na to, że Ma­gic John­son od­no­sił tak nie­sa­mo­wite suk­cesy, mo­głaby to być scenka w szpi­talu w dniu, kiedy wy­czer­pana matka, Chri­stine John­son, przy­tu­lała mocno opa­tu­lone nie­mowlę, pod­czas gdy oj­ciec, Earvin se­nior, sie­dział szczę­śliwy przy łóżku, ci­cho i po­tul­nie.

Jedną z pierw­szych rze­czy, ja­kie pie­lę­gniarki i le­ka­rze za­uwa­żyli u matki, był jej uśmiech i do­łeczki w po­licz­kach. Chri­stine Por­ter John­son zo­stała ob­da­ro­wana przez na­turę au­ten­tycz­nym głę­bo­kim wdzię­kiem i sło­dy­czą, a jej głę­boka wiara spra­wiała, że lu­dzie się w jej to­wa­rzy­stwie uspo­ka­jali. Chri­stine czę­sto po­tra­fiła wy­do­być z in­nych ich lep­szą stronę oso­bo­wo­ści.

Uwiel­biała spra­wiać, że lu­dzie czuli się swo­bod­nie, ob­da­rzać ich au­ten­tyczną tro­ską, po­zwa­lać, by jej po­boż­ność i po­świę­ce­nie Bogu pły­nęły swoim spo­koj­nym nur­tem. Z pew­no­ścią nie prze­szka­dzało też to, że za­wsze lu­biła się śmiać i przy­tu­lać. Od naj­młod­szych lat uczyła się tego, że ży­cie to rzecz kru­cha i że trzeba o nie dbać. Zresztą jej mama też ją bar­dzo czę­sto przy­tu­lała.

Je­śli pra­cow­nicy szpi­tala za­uwa­żyli wtedy u Chri­stine John­son coś jesz­cze, to była to praw­do­po­dob­nie re­gu­lar­ność jej po­by­tów na sali po­ro­do­wej. Pierw­szego syna, Qu­incy’ego, uro­dziła w 1956 roku, Larry’ego w 1957, a córkę Lily Pe­arl w 1958.

A po­tem, jak na za­wo­ła­nie, w 1959 roku po­ja­wiło się ko­lejne dziecko, Earvin ju­nior.

Taka pro­duk­cja była od dzie­się­cio­leci cha­rak­te­ry­styczna dla ro­dzin rol­ni­czych, ale Chri­stine John­son nie pra­co­wała już prze­cież na far­mie w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, gdzie wcze­śniej przez wiele dzie­się­cio­leci ha­ro­wała na próżno jej ro­dzina.

Kiedy miała 17 lat, pa­trzyła, jak jej uko­chana matka, Mary, mar­nieje w wy­niku cho­roby ne­rek. Mary zmarła w wieku 47 lat, pod ko­niec 1953 roku, i to Chri­stine mu­siała się za­jąć wy­cho­wy­wa­niem dwójki młod­szego ro­dzeń­stwa. Jak sama po­tem przy­znała, te oko­licz­no­ści spra­wiły, że stała się de facto na­sto­let­nią mamą, tak jak wcze­śniej miało to miej­sce w przy­padku jej matki. W ro­dzi­nach rol­ni­czych ta­kie sy­tu­acje zda­rzały się czę­sto – wiele ko­biet umie­rało tam młodo, albo przy na­ro­dzi­nach dzieci, albo z braku opieki me­dycz­nej. Ta­kie oko­licz­no­ści spra­wiały, że ich córki mu­siały same przed­wcze­śnie sta­wać się mat­kami.

Ży­cie matki Chri­stine, Mary Delli Jen­kins Por­ter, było cięż­kie i krót­kie. Była żoną rol­nika, który dzier­ża­wił zie­mię. Ale wy­glą­dało na to, że walka z nie­do­stat­kiem nie robi na niej wiel­kiego wra­że­nia, bo pod­cho­dziła do niej z wiarą i mi­ło­ścią, którą po­tem wpo­iła Chri­stine i ca­łej resz­cie swo­jej du­żej ro­dziny. Tę wiarę wcze­śniej prze­ka­zały jej całe po­ko­le­nia ro­dziny, która przez wiele dzie­się­cio­leci sty­kała się tylko z bez­li­to­snym, okrop­nym lo­sem, a jej ży­cie w ni­czym nie przy­po­mi­nało suk­ce­sów, które miały w przy­szło­ści stać się udzia­łem synka Chri­stine, Earvina.

I rze­czy­wi­ście, je­śli jest ja­kaś rzecz, która wy­ła­nia się z ana­lizy ży­cia przod­ków i dzie­dzic­twa Ma­gica John­sona, to z pew­no­ścią jest nią nie­ustra­szony duch walki, odzie­dzi­czony po wielu po­ko­le­niach jego ro­dziny i się­ga­jący aż do cza­sów pra-, pra-, pra­dziad­ków uro­dzo­nych w la­tach 30. XIX wieku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, w cza­sach nie­wol­nic­twa. A tym, co łą­czy hi­sto­rię John­sona i jego ro­dziny, są duch i siła, które po­zwo­liły im prze­trwać za­ła­ma­nia, po­rażki i ka­ta­strofy, cza­sem epic­kich roz­mia­rów.

Jedną z ta­kich chwil była śmierć uko­cha­nej matki Chri­stine w 1953 roku.

Nie­długo po­tem do ży­cia mło­dej ko­biety wkro­czył pe­wien ma­ło­mówny wy­soki żoł­nierz. Któ­re­goś week­endu jej ku­zyn, który sta­cjo­no­wał wtedy w ba­zie woj­sko­wej w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, przy­pro­wa­dził do domu jed­nego z kum­pli.

Chri­stine bar­dzo szybko za­in­te­re­so­wała się tym nie­śmia­łym nie­zna­jo­mym mło­dym czło­wie­kiem z Mis­si­sipi, nie­ja­kim Earvi­nem John­so­nem. Po­tem przy­zna­wała, że było w nim coś ta­kiego, przez co zro­biło się jej go żal.

Już po kilku mie­sią­cach za­koń­czył służbę woj­skową, Chri­stine się spa­ko­wała, po­że­gnała z ży­ciem na far­mie i wy­ru­szyła na pół­noc, do Lan­sing w sta­nie Mi­chi­gan, gdzie obie­cano jej pracę w fa­bryce sa­mo­cho­dów. Szybko się oka­zało, że wsia­dła do we­hi­kułu czasu, który prze­niósł ją z rol­ni­czego ży­cia na far­mie do in­nego świata, z no­wo­cze­snymi to­a­le­tami, musz­lami klo­ze­to­wymi i bie­żącą wodą. A nie­długo po­tem sama roz­po­częła in­ten­sywny kurs ma­cie­rzyń­stwa.

Te­raz, w ten sierp­niowy pią­tek 1959 roku, jej mąż sie­dział przy niej w sali szpi­tal­nej, a jego ra­dość ogra­ni­czały je­dy­nie my­śli o tym, jak zdoła wy­kar­mić swoją piękną młodą ro­dzinę. Prze­cież za­nim po­znał Chri­stine, miał już troje in­nych dzieci, które na za­wsze miały po­zo­stać czę­ścią jego ży­cia – czę­sto przy­jeż­dżały z Po­łu­dnia i za­trzy­my­wały się ra­zem u ro­dziny John­so­nów w ich za­tło­czo­nym domu w Mi­chi­gan.

Zwłasz­cza w świe­tle wszyst­kiego, co miało się wy­da­rzyć w nad­cho­dzą­cych la­tach, Earvin se­nior stał się w spo­łecz­no­ści w Lan­sing znany z tego, że rzadko się od­zy­wał. Wiele osób uzna­wało jego mil­cze­nie za od­py­cha­jące, uwa­żało, że cza­sem spra­wia wra­że­nie, jakby czuł się skrę­po­wany, a na­wet za­cho­wy­wał się po­gar­dli­wie.

Ro­dzina jed­nak uwa­żała go za ko­goś spo­koj­nego, a za­ra­zem po­god­nego i ob­da­rzo­nego po­czu­ciem hu­moru, ojca go­to­wego ciężko pra­co­wać na dwóch eta­tach i roz­wi­ja­ją­cego jed­no­cze­śnie na boku wła­sną firmę spe­cja­li­zu­jącą się w zbie­ra­niu od­pa­dów. Wszystko po to, żeby móc utrzy­mać dzieci.

„Kiedy po­zna­wa­łeś Earvina se­niora, wcale nie wie­dzia­łeś, że wła­śnie go po­zna­jesz” – mó­wił po­tem je­den z przy­ja­ciół ro­dziny w roz­mo­wie z „In­side Sports”.

„To fa­cet z Po­łu­dnia, re­pre­zen­tant sta­rej szkoły uro­dzony w Mis­si­sipi – tłu­ma­czył w wy­wia­dzie prze­pro­wa­dzo­nym w 2020 roku Greg Eaton, biz­nes­men i przy­ja­ciel ro­dziny John­so­nów, miesz­ka­niec Lan­sing. – Przy­je­chał tu jako młody czło­wiek. My­ślę, że miał wtedy ja­kieś 20 lat. Ja by­łem wtedy jesz­cze w li­ceum, to był rok 1955. Po­tem, w 1958 roku, pra­co­wa­łem ra­zem z nim w fa­bryce Fi­sher Body. Pra­co­wity gość. Za­trud­nili go i już tam zo­stał. W tam­tym okre­sie pracy było mnó­stwo: Ge­ne­ral Mo­tors, Old­smo­bile. Przy­jeż­dża­łeś, prze­cho­dzi­łeś na drugą stronę ulicy i do­sta­wa­łeś ro­botę. W ofer­tach można było prze­bie­rać.

Earvin se­nior był wiel­kim ko­le­siem. Miał 193 cen­ty­me­try wzro­stu i wiel­kie ręce. Był silny. Na­prawdę silny. Pa­mię­tam, jak wrzu­cał do cię­ża­rówki wiel­kie cięż­kie przed­mioty, jakby nic nie wa­żyły”.

Char­les Tuc­ker, psy­cho­log szkolny z Lan­sing, który stał się przy­ja­cie­lem John­so­nów, a po­tem nie­ocze­ki­wa­nie pierw­szym agen­tem i do­radcą ich syna, uważa, że po­nie­waż Earvin se­nior był taki ci­chy, lu­dzie go czę­sto nie do­ce­niali. Ale jego mil­cze­nie skry­wało zło­żoną oso­bo­wość: „Każ­dego po­tra­fił roz­gryźć”.

W wy­wia­dzie prze­pro­wa­dzo­nym w 2019 roku Tuc­ker po­wie­dział, że po­dob­nie było z Chri­stine: „Oboje ro­dzice byli bar­dzo cisi, czym wpro­wa­dzali lu­dzi w błąd. Ale kiedy już ich bli­żej po­zna­łeś, by­łeś pod wra­że­niem tego, jaką mają wie­dzę, jacy są cier­pliwi i in­te­li­gentni… Wie­dzieli, jak ob­cho­dzić się z in­nymi. Mo­gło ci się wy­da­wać, że ich oszu­kasz albo że je­steś szyb­szy, ale to oni cię za­wsze wy­prze­dzali. Pro­blem po­le­gał na tym, że nie po­zwa­lali ci się na­wet zo­rien­to­wać, że są przed tobą, więc nie mia­łeś o tym po­ję­cia”.

Czas miał do­wieść, że ojca Ma­gica cha­rak­te­ry­zo­wał też dar ro­zu­mie­nia, jak zło­żony był bły­ska­wicz­nie zmie­nia­jący się świat jego syna.

„Oj­ciec na­uczył mnie być sil­nym” – mó­wił póź­niej Ma­gic.

Ow­szem, tak wła­śnie było. Kon­ser­wa­tywna, wy­wa­żona re­la­cja ojca z bę­dą­cym wielką gwiazdą sy­nem miała w przy­szło­ści za­pew­nić ma­giczne, nie­malże ide­alne wy­czu­cie czasu, które po­zwo­liło od­mie­nić hi­sto­rię glo­bal­nej ko­szy­kówki. Obaj Earvi­no­wie przez wiele lat mo­gli się z tego wspól­nie w ta­jem­nicy cie­szyć.

Przy­ja­ciel ro­dziny John­so­nów uważa, że wielu spor­tow­com bra­kuje prze­wod­nic­twa. „Na szczę­ście Ma­gic miał naj­lep­szych prze­wod­ni­ków na świe­cie”.

Rozdział 2

UŚMIECH

Naj­młod­sze dziecko Chri­stine John­son uśmie­chało się i chi­cho­tało tak czę­sto, da­jąc wszyst­kim tyle ra­do­ści, że nie było mowy, by można było to przy­pi­sać chwi­lo­wemu do­bremu sa­mo­po­czu­ciu.

Nic z tych rze­czy. Chi­choty i uśmie­chy ma­łego Earvina au­ten­tycz­nie nie miały końca i wszy­scy, któ­rzy zna­leźli się w jego po­bliżu – ro­dzice, ro­dzeń­stwo, dziad­ko­wie i ku­zyni – mieli dzięki niemu tyle za­bawy i ra­do­ści, że wkrótce pra­wie każdy miał ochotę stroić do chłop­czyka głu­pie miny, wy­da­wać śmieszne od­głosy, brać go na ręce i pod­rzu­cać w górę, aż za­czy­nał pisz­czeć, chi­cho­tać i re­cho­tać.

Wy­glą­dało to tak, jakby każdy pró­bo­wał zwy­cię­żyć w za­wo­dach o to, kto bar­dziej roz­śmie­szy le­żą­cego w ko­ły­sce ma­łego pu­co­ło­wa­tego brzdąca.

A jego ra­do­sna twarz roz­świe­tlała się jesz­cze bar­dziej za każ­dym ra­zem, kiedy pa­trzył na ko­cha­jącą go, ser­deczną twarz mamy, która sama też nie mo­gła po­wstrzy­mać się przed uśmie­chem.

„Jego mama ma piękny uśmiech – mó­wił w 2020 roku Greg Eaton, po­wta­rza­jąc opi­nię, która szybko stała się po­wszechna wśród ro­dziny i przy­ja­ciół: że mały Earvin od sa­mego po­czątku miał z pew­no­ścią nie tylko uśmiech swo­jej mamy, ale odzie­dzi­czył po niej rów­nież cie­pło, urok oso­bi­sty i ma­giczną oso­bo­wość. – Jest wspa­niałą ko­bietą. Nic tylko się do niej przy­tu­lać”.

„O rany, kiedy ona cię obej­muje, na­prawdę czu­jesz się przy­tu­lona” – do­daje Missy Fox, przy­ja­ciółka ro­dziny John­so­nów.

Spo­śród ca­łego cen­nego dzie­dzic­twa za­czerp­nię­tego od ro­dziny uści­ski były czymś wy­jąt­ko­wym, co mały Earvin prze­niósł pew­nego dnia do świata ko­szy­kówki i wy­ko­rzy­sty­wał, żeby na­tchnąć ko­le­gów z ze­społu na nie­spo­ty­ka­nym po­zio­mie emo­cjo­nal­nym.

Ale to uśmiech wszystko spa­jał. W 1996 roku ma­ga­zyn „Sports Il­lu­stra­ted” ogło­sił, że Earvin John­son jest po­sia­da­czem jed­nego z dwóch naj­wspa­nial­szych uśmie­chów XX wieku. Do kogo na­le­żał ten drugi? Do Lo­uisa Arm­stronga.

Wspa­niała cha­ry­zma Ma­gica była pre­zen­tem przede wszyst­kim od Chri­stine.

„Mama lubi się do­brze ba­wić – stwier­dzał wie­lo­krot­nie w ko­lej­nych la­tach sam John­son. – Uwiel­bia mó­wić, a ja to po niej odzie­dzi­czy­łem”.

Na­tu­ralna więź matki z sy­nem spra­wiała, że na po­czątku jego ży­cia czę­sto zda­rzało się, że kiedy ona się uśmie­chała, uśmie­chał się też on. To, że te uśmie­chy w ogóle miały szansę prze­trwać, było już samo w so­bie cu­dem, bio­rąc pod uwagę, że Chri­stine miała już czworo dzieci, które nie skoń­czyły jesz­cze pię­ciu lat, a wkrótce miały do nich do­łą­czyć ko­lejne – trzy dziew­czynki: bliź­niaczki mniej wię­cej rok po Earvi­nie i wresz­cie ostat­nia córka jesz­cze rok póź­niej.

Wła­ści­wie to go­spo­dar­stwo John­so­nów dość szybko stało się ośrod­kiem dla nie­mow­ląt, w któ­rym czas od­mie­rzały zmiany pie­luch, se­sje kar­mie­nia i ogólny chaos, z któ­rym młoda Chri­stine mu­siała so­bie ja­koś po­ra­dzić.

Na szczę­ście do Lan­sing szybko prze­pro­wa­dziła się jej te­ściowa, Lil­lie May John­son, a także jej młod­szy brat Ja­mes, i oboje po­ma­gali za­pa­no­wać nad gro­madką dzieci. Chłopcy zaj­mo­wali jedną sy­pial­nię, dziew­czynki drugą, a ro­dzice trze­cią. Naj­now­szy no­wo­ro­dek tra­fiał raz tu, raz tam.

Młody Earvin naj­wy­raź­niej zdo­łał to wszystko ja­koś prze­trwać dzięki swo­jemu en­tu­zja­zmowi, co ujaw­nia pod­sta­wową ży­ciową prawdę do­ty­czącą au­ten­tycz­nych za­raź­li­wych uśmie­chów. Im wię­cej dziecko się śmieje, tym bar­dziej lu­dzie chcą, żeby śmiało się jesz­cze bar­dziej. A naj­więksi szczę­śliwcy mogą ko­rzy­stać ze swo­ich uśmie­chów, śmie­jąc się i wio­dąc szczę­śliwe ży­cie.

Nie­któ­rzy uwa­żają, że uśmiech Earvina ju­niora stał się naj­waż­niej­szą siłą na­pę­dza­jącą jego ży­cie, która nie­ustan­nie ry­wa­li­zo­wała o emo­cjo­na­lną do­mi­na­cję z jego uści­skami. Oczy­wi­ście po­ja­wiały się i inne ele­menty, ale jako pierw­szy wy­mie­niano za­wsze jego uśmiech i pod wie­loma wzglę­dami to wła­śnie on był naj­waż­niej­szy.

Dzięki jego uśmie­chowi lu­dzie chcieli go za­do­wo­lić. I to było w jego ży­ciu naj­istot­niej­sze. I spra­wiało, że on sam też chciał ich za­do­wo­lić.

Jego ro­dzeń­stwo wspo­mina, że na­wet po­tem, kiedy Earvin sta­wał się co­raz więk­szym dziec­kiem, spra­wiał wra­że­nie, że za­wsze chce za­do­wo­lić matkę, na­wet wtedy, kiedy do­sta­wał od niej klapsa. Łzy jesz­cze nie zdą­żyły mu wy­schnąć, a on już przy­cho­dził do niej, uśmie­cha­jąc się i pró­bu­jąc wkraść się na nowo w jej ła­ski.

Od sa­mego po­czątku uśmiech po­ma­gał mu zmięk­czyć każ­dego prze­ciw­nika.

Nie­długo po­tem za­częły mu ro­snąć zęby mleczne, ide­al­nie pa­su­jące do sze­ro­kiego nosa i wy­ra­zi­stych cie­płych oczu, które mo­żemy zo­ba­czyć na wcze­snych zdję­ciach z przed­szkola. Był wtedy praw­dzi­wym sło­dzia­kiem, a jego główka zwi­sała de­li­kat­nie w nie­winny spo­sób.

Od­kry­cie ta­jem­ni­czego uroku gry w ko­szy­kówkę było kwe­stią czasu. „Gładka pod­łoga i okrą­gła piłka” – po­wie­dział kie­dyś tre­ner Bo­ston Cel­tics, Red Au­er­bach, tłu­ma­cząc ide­alną fi­zykę ko­szy­kówki.

Każdy, kto kie­dy­kol­wiek po­ko­chał ko­sza, wie, że na­uka tej gry obej­muje wiele eta­pów, za­nim za­wod­nik na­prawdę od­naj­dzie na drew­nia­nym par­kie­cie sali gim­na­stycz­nej nir­wanę.

Do­brym po­cząt­kiem były na przy­kład zwi­nięte w kulkę skar­petki albo inne czę­ści pra­nia ufor­mo­wane w piłkę – zwłasz­cza dla mło­dych chłop­ców za­miesz­ka­łych w sta­nie Mi­chi­gan o ka­pry­śnej po­go­dzie, w domu, w któ­rym mama usta­liła su­rowe za­sady do­ty­czące od­bi­ja­nia piłki. Spró­buj­cie za­ko­zło­wać zwi­nię­tymi w kulkę skar­pet­kami. Po­wo­dze­nia. Ale przy­naj­mniej już na sa­mym po­czątku mały Earvin prze­ko­nał się, że ko­szy­kówka wy­maga wy­ob­raźni. Ozna­czało to, że na­ry­so­wany ołów­kiem znak wy­soko na ścia­nie może funk­cjo­no­wać jako kosz. Nie wolno było dun­ko­wać. Pierw­sze wsady pa­ko­wał do ko­sza na śmieci albo pu­stego po­jem­nika na ubra­nia. Ale to wła­śnie tu­taj Earvin po­znał za­sady gry w ko­szy­kówkę, które w zi­mowe dni były mu bez końca wbi­jane do głowy przez star­szych braci; a do ry­wa­li­za­cji za­chę­cał chłop­ców Earvin se­nior, który cza­sem w nie­dzielne po­po­łu­dnia znaj­do­wał chwilę, żeby za­siąść przed te­le­wi­zo­rem i po­oglą­dać me­cze NBA albo inne dys­cy­pliny sportu.

Lily Pe­arl, sio­stra, wspo­mina ze śmie­chem, że ko­biety wo­lały ra­czej oglą­dać w te­le­wi­zji inne rze­czy, ale że w nie­dzielne po­po­łu­dnia w domu rzą­dzili męż­czyźni i ich me­cze ko­szy­kar­skie.

W ra­mach tych se­an­sów można było po­dzi­wiać i po­tem na­śla­do­wać wszyst­kie ko­szy­kar­skie gwiazdy z lat 60. – Wilta Cham­ber­la­ina, Billa Rus­sella, Jerry’ego We­sta i wielu in­nych. Wszy­scy byli cu­dow­nie uta­len­to­wa­nymi za­wod­ni­kami, a Earvin se­nior ko­men­to­wał ich po­pisy, mó­wiąc, jak na­leży grać w ko­sza.

Być może nikt nie wziął so­bie do serca tych wy­kła­dów bar­dziej niż Earvin John­son ju­nior, w każ­dym ra­zie po­zo­stały one w jego pa­mięci już na za­wsze jako nie­mal świę­tość. I nie bez po­wodu. W spo­rcie trans­mi­to­wa­nym w te­le­wi­zji po raz pierw­szy od za­ra­nia ame­ry­kań­skiej kul­tury można było po­dzi­wiać uta­len­to­wa­nych czar­no­skó­rych męż­czyzn, co kon­tra­sto­wało z ich na ogół ne­ga­tywną pre­zen­ta­cją w prak­tycz­nie każ­dym in­nym prze­ka­zie me­dial­nym, bę­dą­cym prze­ja­wem tej kul­tury. W ga­ze­tach, ulot­kach re­kla­mo­wych, cza­so­pi­smach, wi­do­wi­skach roz­ryw­ko­wych, prze­mo­wach pu­blicz­nych, nie­mych fil­mach, a po­tem fil­mach udźwię­ko­wio­nych – wszę­dzie mie­li­śmy do czy­nie­nia z nie­prze­rwaną mową nie­na­wi­ści.

W rze­czy­wi­sto­ści to, w jaki spo­sób trak­to­wały tę kwe­stię wła­dze NBA, było dla Earvina se­niora, wy­cho­wa­nego w ra­si­stow­skim sys­te­mie ka­sto­wym w Mis­si­sipi, dużo bar­dziej nie­sa­mo­wite i za­ska­ku­jące niż dla jego mło­dych dzieci. Dla ojca Ma­gica, który do wszyst­kiego w ży­ciu pod­cho­dził spo­koj­nie i mil­cząco, który osią­gnął peł­no­let­niość na po­czątku lat 50., kiedy jego ro­dzin­nym sta­nem tar­gały akty prze­mocy wo­bec czar­no­skó­rych męż­czyzn, te nie­dzielne po­po­łu­dnia sta­no­wiły chwilę wol­no­ści, która na mi­go­czą­cym czarno-bia­łym ekra­nie te­le­wi­zora wy­da­wała się nie­winna i non­sza­lancka. Nie­wielu Ame­ry­ka­nów było jesz­cze wtedy w sta­nie wy­ra­zić albo opi­sać zna­cze­nie tych mo­men­tów, ale z pew­no­ścią za­pi­sały się one głę­boko w ser­cach John­so­nów i wielu in­nych ro­dzin.

NA MAIN STREET

Lata dzie­ciń­stwa mi­jały, a wraz z nimi ro­sło mil­czące uzna­nie dla Earvina ju­niora, które poza wie­loma in­nymi rze­czami spra­wiało też, że od sa­mego po­czątku do­ra­biał się co­raz to no­wych mi­łych prze­zwisk. Szybko za­częto go na­zy­wać Ju­ne­bug (Świe­tli­kiem), EJ-em, E albo Ju­nio­rem. Każdy z tych przy­dom­ków niósł ze sobą nowe zna­cze­nia i nada­wał rys toż­sa­mo­ści mło­dej osoby; było to z pew­no­ścią do­bre przy­go­to­wa­nie do cza­sów, kiedy chło­pak mu­siał so­bie ra­dzić z by­ciem jed­no­cze­śnie Earvi­nem i jego al­ter ego – Ma­gi­kiem. Jego ży­cie miało w przy­szło­ści ob­fi­to­wać w modne i efek­towne prze­zwi­ska.

Skoro już do­stał od ojca od­po­wied­nie in­struk­cje, wia­domo było, że nie upły­nie dużo czasu do mo­mentu, aż za­cznie sza­leć na punk­cie ko­szy­kówki, nie­za­leż­nie od tego, jaka bę­dzie po­goda. Bo­isko prze­cież za­wsze można od­śnie­żyć.

A kiedy po­goda się po­prawi?

W cie­płe dni w Mi­chi­gan było tak ja­sno, jakby samo słońce zda­wało so­bie sprawę, że lato trwa krótko, więc trzeba je spę­dzać tak in­ten­syw­nie, jak się da, i wy­ko­rzy­sty­wać każdą chwilę. Niebo było błę­kitne i czy­ste, jakby ktoś je opa­ko­wał w prze­zro­czy­stą fo­lię. W ca­łej oko­licy uwa­żano, że nikt nie wy­ko­rzy­stuje tych pięk­nych dni tak do­brze jak młody Earvin, który ko­zło­wał wy­soko prawą ręką, a piłka od­bi­jała się od chod­nika wszę­dzie tam, gdzie aku­rat szedł. Ko­zło­wał na­wet w skle­pie i w dro­dze do niego; nie przej­mo­wał się siatką z za­ku­pami, którą trzy­mał ostroż­nie w le­wej ręce, ani nie­rów­no­ściami chod­nika, ota­cza­ją­cego jego dom z trzema sy­pial­niami i jedną ła­zienką na Mid­dle Street, nie­da­leko gło­śnej fa­bryki Old­smo­bile’a, w któ­rej Earvin se­nior za­li­czał każ­dego dnia długą wie­czorną zmianę, za­ha­ro­wu­jąc się na eta­cie spa­wa­cza wśród la­ta­ją­cych we wszyst­kie strony iskier.

Choć dzieci do­piero póź­niej po­jęły praw­dziwy wpływ ojca, jego przy­kład szybko za­czął od­ci­skać piętno na ży­ciu każ­dego z nich. Dłu­gie go­dziny prze­pra­co­wane w fa­bryce, dziury wy­pa­lone w ubra­niach i inne do­wody cięż­kiej, in­ten­syw­nej pracy fi­zycz­nej, wy­siłki po­dej­mo­wane w ra­mach do­dat­ko­wych prac do­ryw­czych, wresz­cie stwo­rze­nie wła­snej firmy zaj­mu­ją­cej się zbiórką od­pa­dów – to wszystko pro­wa­dziło do to­tal­nego wy­czer­pa­nia, kiedy wra­cał do domu późno w nocy i ze zmę­cze­nia czę­sto za­sy­piał w wan­nie. A po­tem co­dzienna wcze­sna po­budka, wy­wo­że­nie śmieci, chwila wy­tchnie­nia pod­czas trzy­go­dzin­nej prze­rwy przed wy­jaz­dem do fa­bryki o trze­ciej po po­łu­dniu na ko­lejną długą zmianę. A je­śli ja­kimś cu­dem do­stał dzień wolny, można było mu ży­czyć po­wo­dze­nia, kiedy pró­bo­wał się prze­spać, ma­jąc wo­kół sie­bie ska­czące po domu, pełne ener­gii młode po­tom­stwo, albo gdy wal­czył o moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z je­dy­nej to­a­lety.

„Ciężko pra­cu­jąca, wielka ro­dzina – wspo­mina Greg Eaton. – Zdaje się, że dzieci mieli sied­mioro: trzech chłop­ców i cztery dziew­czynki. Oj­ciec pra­co­wał w fa­bryce sa­mo­cho­dów, na ta­śmie, mieli też śmie­ciarkę, która wy­wo­ziła śmieci. Earvin i reszta chło­pa­ków mu po­ma­gali”.

John­son opo­wia­dał po­tem swo­jemu tre­ne­rowi z li­ceum, Geo­rge’owi Fo­xowi, że jego oj­ciec jeź­dził po do­mach i za­bie­rał śmieci od wła­ści­cieli, a po­tem wy­wo­ził je na wy­sy­pi­sko. Pew­nego razu, kiedy roz­ma­wiali o tym, jak ciężko pra­cuje, Earvin se­nior opo­wie­dział: „Kiedy by­łem mały, jeź­dzi­łem z tatą fur­go­netką, wy­wo­zi­li­śmy śmieci. Pew­nego dnia wzią­łem po­jem­nik i wy­wa­li­łem z niego śmieci na chod­nik. Tata sie­dział w śmie­ciarce, wyj­rzał przez okno i za­py­tał: »Earvin, opróż­ni­łeś ten po­jem­nik?«. Przy­tak­ną­łem, a tata po­wie­dział mi wtedy: »Earvin, nie zo­sta­wiamy nie­ru­cho­mo­ści w ta­kim sta­nie, to nie może tak wy­glą­dać. Masz tam wró­cić, po­sprzą­tać te śmieci i wszystko, co leży wo­kół po­jem­nika«. Ka­zał mi tam wró­cić i wszystko wy­zbie­rać. To był pierw­szy i ostatni raz, ni­gdy wię­cej nie mu­siał mi tego po­wta­rzać”. Oj­ciec Ma­gica po­wie­dział, że przez całe ży­cie w pracy za­wo­do­wej po­zo­sta­wał wierny tej za­sa­dzie: ni­gdy nie rób nic na pół gwizdka, rób wszystko tak, jak trzeba. I do­dał, że była to naj­istot­niej­sza rzecz, ja­kiej go kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek na­uczył.

Czę­sto wspie­rał ta­kie lek­cje wła­snym tre­ści­wym prze­ka­zem na te­mat etyki pracy i oso­bi­stej od­po­wie­dzial­no­ści. „Masz wy­bór – ma­wiał. – Albo bę­dziesz za­pie­przał jak dziki, albo zdech­niesz jak świ­nia”.

Ta jego de­ter­mi­na­cja, żeby pra­co­wać, pra­co­wać i raz jesz­cze pra­co­wać, w pew­nym mo­men­cie pra­wie go za­biła. Młody Earvin miał wtedy 12 lat. Oj­ciec zwykł igno­ro­wać ból, na­wet kiedy był nie do znie­sie­nia, aż w końcu nie­mal umarł na za­pa­le­nie wy­rostka ro­bacz­ko­wego. Nie przej­mo­wał się za­bu­rze­niami wi­dze­nia, bły­ska­wiczną utratą wagi ani czę­stym od­da­wa­niem mo­czu, bo pró­bo­wał pra­co­wać w fa­bryce tak długo, jak to było moż­liwe – aż w końcu zdia­gno­zo­wano u niego cu­krzycę. Ni­gdy nie my­ślał o so­bie, ważne było dla niego tylko to, żeby za­ro­bić na po­trzeby ro­dziny.

„Za­wsze miał na­dzieję, że coś w ży­ciu osią­gniemy – mó­wił Earvin ju­nior o ojcu. – Nie chciał, że­bym po­szedł w jego ślady i za­ha­ro­wy­wał się. Chciał dla mnie cze­goś lep­szego”.

Lek­cje ojca i jego po­świę­ce­nie od­ci­snęły ogromne piętno na człon­kach ro­dziny, po­dob­nie jak wy­siłki Chri­stine, która sta­rała się wy­cho­wać swoją sym­pa­tyczną trzódkę i od­po­wied­nio nią po­kie­ro­wać  – a mu­siała wziąć pod uwagę, że każde z sied­miorga dzieci znaj­do­wało się na in­nym, dy­na­micz­nie zmie­nia­ją­cym się eta­pie roz­woju (a liczba dzieci ro­sła do dzie­się­ciu za każ­dym ra­zem, kiedy dom od­wie­dzała trójka po­tom­stwa Earvina se­niora z po­przed­niego związku). I działo się to, za­nim wszyst­kie dzieci osią­gnęły wiek szkolny, a Chri­stine roz­sze­rzyła wy­pchany do gra­nic moż­li­wo­ści ter­mi­narz pro­wa­dze­nia domu o etaty woź­nej i pra­cow­nicy sto­łówki.

Każdy dzień był nie­koń­czącą się trąbą po­wietrzną, a po la­tach, kiedy oboje ro­dzice mieli już czas na to, żeby się nad tym za­sta­no­wić, nie po­tra­fili ogar­nąć umy­słami, jak udało im się prze­trwać w tym za­tło­czo­nym cia­snym domu z jedną ła­zienką (Earvin ju­nior wspo­mina, że od naj­młod­szych lat mu­siał się na­uczyć szybko za­ła­twiać swoje sprawy rano).

Pra­co­wi­tość i po­świę­ce­nie ro­dzi­ców do­strze­gali nie tylko człon­ko­wie ro­dziny, ale cała oko­liczna spo­łecz­ność: „Kiedy tak ciężko pra­cu­jesz, masz tyle dzieci, wy­cho­wu­jesz je i wszyst­kie wy­ra­stają na lu­dzi… – mówi Greg Eaton – to zna­czy, że je­steś wspa­nia­łym czło­wie­kiem, że je­ste­ście wspa­nia­łym mał­żeń­stwem i że mu­si­cie głę­boko wie­rzyć w Boga”.

W domu John­so­nów może i było nie­wia­ry­god­nie cia­sno, może i czło­wiek czuł się tam jak w oku cy­klonu, ale pod po­wierzch­nią cha­osu i cią­głym ru­chem kryły się so­lidne jak skała fun­da­menty.

Je­dy­nym wy­tchnie­niem w ży­ciu peł­nym pracy na dwóch zmia­nach były dla ro­dzi­ców nie­dziele, a i to do­piero po po­ran­nej wi­zy­cie na mszy w ko­ściele bap­ty­stów w Lan­sing, kiedy ła­do­wali emo­cjo­na­lne aku­mu­la­tory wiarą, dzięki któ­rej wszystko w ogóle szło ja­koś do przodu.

Eaton, który miał zo­stać od­no­szą­cym nie­zwy­kłe suk­cesy biz­nes­me­nem i fi­la­rem wspól­noty Lan­sing, wy­ro­bił so­bie opi­nię na te­mat John­sona se­niora, ob­ser­wu­jąc jego pracę w fa­bryce Fi­sher Body.

„Kiedy tra­fi­łem do tej fa­bryki, mia­łem 18 lat. I za­wsze roz­ma­wia­li­śmy o spo­rcie” – wspo­mina Eaton. John­son, który rzadko kiedy od­kry­wał się przed kimś, kogo po­zna­wał, tym ra­zem się otwo­rzył i opo­wia­dał o cza­sach, kiedy sam grał w ko­szy­kówkę w Mis­si­sipi. „Bez prze­rwy ga­da­li­śmy o spo­rcie. Cho­dzi­li­śmy ra­zem na me­cze. Lu­bił ko­szy­kówkę, w ogóle lu­bił sport”.

Earvin se­nior uwiel­biał też sa­mo­chody, uwiel­biał markę Old­smo­bile i swoją pracę – po­mimo wy­zwań i pre­sji zwią­za­nych z wy­kar­mie­niem ro­dziny, co było rów­no­znaczne z ko­niecz­no­ścią bra­nia po­dwój­nych zmian pięć albo sześć razy w ty­go­dniu tylko po to, żeby mieć tę chwilę przy­jem­no­ści i czasu wy­łącz­nie dla sie­bie w nie­dzielę po po­łu­dniu.

Wy­da­wało się lo­giczne, że młody Earvin, imien­nik se­niora, po­sia­dacz tak wiel­kiego serca, nie bę­dzie mógł się do­cze­kać, żeby pójść w świat, wy­ko­nu­jąc ży­cze­nia ojca.

W la­tach 60. ro­dzinny apa­rat fo­to­gra­ficzny rzadko kiedy znaj­do­wał Świe­tlika, ale kiedy już tak się działo, młody Earvin wie­dział, jak od­wza­jem­nić uprzej­mość: wga­piał się w obiek­tyw z sze­ro­kim uśmie­chem i dum­nie ko­zło­wał wy­soko piłkę, sie­dział na ganku domu z pod­nie­sioną głową albo ba­wił się swoim jojo. A po­tem wy­cho­dził z domu, a są­sie­dzi do­sta­wali szału na dźwięk nie­koń­czą­cych się, iry­tu­ją­cych ude­rzeń gu­mo­wej piłki. Wsta­wał wcze­śnie rano i szedł na po­bli­skie bo­iska szkolne na Main Street, gdzie spę­dzał czę­sto całe let­nie dni, za­tra­ca­jąc się w ko­szy­kówce i czer­piąc z tego sza­leń­czą ra­dość. Ro­bił so­bie prze­rwę tylko na szybki lunch w domu, a po­tem znów wra­cał na bo­isko. I tak bez końca. Całe jego ży­cie to­czyło się wo­kół piłki do ko­szy­kówki.

„Lu­dzie uwa­żali mnie za wa­riata – mó­wił po la­tach John­son. – Se­rio. O wpół do ósmej rano szli do pracy i mó­wili: »O, jest ten sza­lony Świe­tlik, znów gra w ko­sza«”.

„Za­wsze tylko ko­szy­kówka, ko­szy­kówka i ko­szy­kówka, dzień i noc – wspo­mi­nał jego oj­ciec. – Ni­gdy nie mu­sie­li­śmy się mar­twić i za­sta­na­wiać, gdzie jest. Wia­domo było, że wy­star­czy pójść na Main Street. Za­wsze tam był, ra­zem z kum­plami”.

„Od siód­mego roku ży­cia nie roz­sta­wa­łem się z piłką do ko­sza – przy­znał John­son, kiedy miał 16 lat i wspo­mi­nał swoje dzie­ciń­stwo. – Tata grał w ko­szy­kówkę, do­ra­sta­jąc w Mis­si­sipi, moi dwaj wuj­ko­wie też byli nie­źli. To chyba oni to we mnie za­szcze­pili”.

To, że był du­żym dziec­kiem, wią­zało się oczy­wi­ście z róż­nymi wy­zwa­niami, ale nie wi­dać tego na jego fo­to­gra­fii szkol­nej, na któ­rej stoi w tyl­nym rzę­dzie z sze­ro­kim uśmie­chem, od­sła­nia­ją­cym dziurę po bra­ku­ją­cym zę­bie. „Już wtedy by­łem duży jak na swój wiek – wspo­mi­nał Ma­gic. – Ale i tak wo­la­łem grać z ró­wie­śni­kami”.

W trze­ciej i czwar­tej kla­sie czę­sto ob­ser­wo­wał uczniów star­szych klas gra­ją­cych w ko­sza. „Kiedy starsi chłopcy scho­dzili z bo­iska, wcho­dzi­łem na nie i pró­bo­wa­łem na­śla­do­wać to, co u nich pod­pa­trzy­łem – przy­znał kie­dyś w roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym Fre­dem Sta­bleyem. – Ani się obej­rza­łem, jak za­czą­łem grać ra­zem z nimi”.

Wy­mie­nia dwóch star­szych chłop­ców, Char­liego Forda i Boba Rid­dle’a – to oni mieli wpaść na po­mysł za­pro­sze­nia go do ry­wa­li­za­cji, bo był tego sa­mego wzro­stu. „Wcią­gnęli mnie na bo­isko, gdzie były już inne star­sze chło­paki – wspo­mina. – By­łem śmier­tel­nie prze­ra­żony. A oni po pro­stu grali, spusz­czali mi ło­mot i do­pro­wa­dzali mnie do łez”.

Po­nie­waż miał star­sze ro­dzeń­stwo, płacz był dość dziwną re­ak­cją, ale sam wzo­rzec zo­stał usta­no­wiony: od­tąd za­wsze, prak­tycz­nie na każ­dym eta­pie ko­szy­kar­skiego roz­woju, grał prze­ciwko za­wod­ni­kom star­szym i bar­dziej uta­len­to­wa­nym.

„Do­sta­wa­łem so­lidne bęcki, ale cze­goś się uczy­łem” – przy­znał kie­dyś John­son.

Dzien­nik„Lan­sing Jo­ur­nal Re­port” opi­sy­wał po­tem, że szkolne bo­isko po­ło­żone było przy ru­chli­wej szo­sie, a grze w ko­sza za­wsze to­wa­rzy­szył tam od­głos cię­ża­ró­wek pę­dzą­cych po­bli­ską au­to­stradą I-496. „Bo­isko znaj­do­wało się na po­pę­ka­nym as­fal­cie i było nie­wiele więk­sze od pa­tio. Z ko­szy zwi­sały po­obry­wane siatki, ob­rę­cze się chy­bo­tały, a nie­celne po­da­nie ozna­czało, że trzeba bę­dzie omi­jać ja­dące ulicą sa­mo­chody”.

Ma­gic wspo­mina, że na­wet Earvi­nowi se­nio­rowi uda­wało się spo­ra­dycz­nie zna­leźć czas, żeby wpaść i ro­ze­grać z sy­nem mecz je­den na jed­nego. „Ni­gdy z nim nie wy­gra­łem… Dał mi cenną lek­cję: nie wolno grać z oj­cem! Bo… kiedy grasz z oj­cem, nie ma fauli, chyba że to on za­gwiż­dże. No i zna wszyst­kie sztuczki: przy­trzy­muje cię jedną ręką, po czym od­daje rzut drugą. Wal­nie cię, po­pchnie, a po­tem jesz­cze sfau­luje. Ale uwiel­bia­łem go za to, bo dzięki temu sta­łem się twar­dzie­lem. Wie­dzia­łem, że nie wy­gram z nim, pła­cząc i ma­ru­dząc… i taki wła­śnie był jego cel”.

Świe­tlik na­ma­wiał też cza­sem na grę swo­jego brata Larry’ego, a na­wet Qu­incy’ego i młod­szą sio­strę Eve­lyn. I prze­chod­nie czę­sto byli świad­kami po­je­dyn­ków Earvina i Larry’ego. Ale na­wet je­śli Earvin nie miał aku­rat do dys­po­zy­cji ni­kogo z ro­dzeń­stwa, ra­dził so­bie sam.

„Kiedy by­łem dzie­cia­kiem, czę­sto gra­łem sam ze sobą, je­den na jed­nego, na ca­łym bo­isku” – opo­wia­dał kie­dyś.

Jego świat na­brał w pełni barw pod­czas se­zonu 1966/67 w NBA, kiedy wraz z ro­dziną oglą­dali de­biu­tu­ją­cego roz­gry­wa­ją­cego, Dave’a Binga, który tchnął ży­cie w bę­dą­cych w sta­nie ago­nal­nym De­troit Pi­stons. Earvin, tak jak inni chłopcy, na bo­isku na Main Street chciał się wcie­lać w ko­goś kon­kret­nego.

„By­łem Dave’em Bin­giem w De­troit, a po­tem Wil­tem w La­kers – wspo­mina. – I mó­wi­łem do sie­bie: »Ru­sza Dave. Rzut z wy­skoku. Tak jest!«. A po­tem, jak by­łem Wil­tem, to mó­wi­łem: »Wilt wcho­dzi pod kosz, fin­ger roll4. Tak jest!«. Za­wsze od­da­wa­łem ostatni rzut swo­jej dru­żyny. Za­wsze chcia­łem wy­grać. Dzięki temu na­uczy­łem się wielu rze­czy. Jak ko­zło­wać, jak zbie­rać piłkę z ta­blicy, jak rzu­cać. Oglą­da­łem me­cze w te­le­wi­zji i nie mo­głem się do­cze­kać, kiedy będę mógł spró­bo­wać cze­goś no­wego”.