Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o miłości, przyjaźni, a przede wszystkim o sile bezinteresownej życzliwości, która w magicznym okresie świąt najsilniej dochodzi do głosu.
Pewnego zimowego wieczoru Małgorzata znajduje zagubionego psa. Nie bardzo wie, co z nim zrobić, prowadzi go więc do sklepu zoologicznego. W ten sposób przecinają się drogi trzech kobiet: Małgorzaty, która przyprowadziła psa; Beaty, kupującej właśnie karmę dla kota, i Alicji, pracownicy sklepu. Wspólna troska o los zwierzaka jednoczy kobiety.
Pies ląduje u Małgorzaty, bo tylko ona może go zabrać do domu, ale wszystkie kobiety z wielkim zaangażowaniem poszukują jego właściciela. Okazuje się, że jest nim czteroletni chłopiec, który wraz z ojcem mieszka w małym górskim miasteczku. Zbliża się Boże Narodzenie i kobiety postanawiają odwieźć zwierzaka do domu. Tym łatwiej jest im podjąć tę decyzję, że żadna nie spodziewa się ciepłych i rodzinnych świąt – Małgorzata pokłóciła się z mężem, Alicja nie chce spotykać się z ojczymem i macochą, a Beata ma dość pytań rodziny o swojego byłego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Wiki podniósł swój kudłaty psi łeb z posłania. Nasłuchiwał. Człowiek powiedziałby pewnie, że w domu panowała cisza. A przecież noc wypełniały tysiące dźwięków. Pies słyszał wodę w rurach, pochrapywanie mężczyzny, który znowu zasnął na kanapie, filtr w akwarium, ba! nawet gołębia nocującego między gałęziami świerku, co rósł przed bramą, czy parkujący dwie ulice dalej samochód. Słyszał pełganie płomyka gazu w piecu w piwnicy i chrobotanie myszy, która w poszukiwaniu ciepłego lokum na zimę wygryzła norę między murem a styropianowym ociepleniem. Wiki kilka razy pokazywał to miejsce Brunowi, ale chłopiec nie rozumiał. Był jeszcze zbyt mały. Chłopiec! To, co obudziło psa, musiało mieć związek z dzieckiem. Podniósł się i biegiem ruszył do jego sypialni.
Spało. Posapywało cichutko, kołdra zsunęła się na podłogę. Na pierwszy rzut oka wszystko zdawało się w porządku, jednak pies czuł, że tak nie jest. Podszedł bliżej i położył pysk na poduszce. Teraz już wiedział. Trzeba zbudzić mężczyznę. Dziecko było cieplejsze niż zwykle.
Wiki wcale nie miał być niańką. Podobnie jak rodzice powinien zostać przewodnikiem osób niewidomych. Odziedziczył szczególne cechy, które go do tego predysponowały. Był spokojny, empatyczny i czujny. No i niesamowicie inteligentny.
Stało się inaczej. Pewnego dnia w ośrodku szkolenia psów zjawił się mężczyzna. Długo rozmawiał z opiekunką.
– Nie wiem, czy on się do tego nadaje. Proszę zrozumieć, nie szkoliliśmy go pod tym kątem.
– Ja to wszystko przyjmuję, słyszałem to mnóstwo razy. Tylko niech pani postara się zrozumieć mnie. Muszę mieć psa, którego czegoś nauczono, i muszę mieć nadzieję, że dzięki temu odnajdzie się on w innej sytuacji. Choć nie tak bardzo innej.
– A myślał pan o tym, co się stanie, gdy nie spełni pokładanych w nim nadziei?
– Myślałem.
– I co?
– Nie będę go winił, jeśli to pani sugeruje. Pies nie trafi do schroniska, nic takiego. Nasza rodzina będzie mieć psa. Po prostu.
– Nie jestem przekonana. Codziennie stykam się z ludźmi, których dotknęła niepełnosprawność, mam też świadomość, co znaczy desperacja i jak bardzo może zaburzyć osąd.
Mężczyzna zaklął, natychmiast jednak przeprosił.
– Okej, może i mam zaburzony osąd, bo chodzi o moje dziecko. A o co pani chodzi?
Opiekunka kazała mężczyźnie wyjść.
Wyszedł, odjechał. W powietrzu jeszcze długo czuć było jego wściekłość. Ale nie tylko. Wirowały tam również rozpacz i wiele, wiele miłości.
Dwa tygodnie później mężczyzna wrócił. I zabrał Wikiego ze sobą. Pies trafił do wielkiego domu, w którym mieszkali mężczyzna, jego matka i dziecko, czteroletni chłopiec. Nie musiał tu robić nic z rzeczy, których został nauczony – nikt nie prosił o przynoszenie przedmiotów, wskazywanie drogi, przeprowadzanie przez ulicę. Po miesiącu pobytu z tą rodziną pies zrozumiał, na czym polegało jego zadanie. Zdał egzamin, a rozentuzjazmowany mężczyzna zadzwonił do opiekunki. To było rok temu. Cały rok ustawicznego czuwania. Jednak dziś zdarzyło się coś innego. No właśnie, trzeba zbudzić mężczyznę. On będzie wiedział, co robić.
Pies zbiegł do salonu. Woń samczego potu wypełniała wnętrze. Mężczyzna, w przeciwieństwie do innych ludzi, których pies poznał, nie maskował swojego naturalnego aromatu tymi sztucznymi. Może tamci nie chcieli, by inne osobniki po zapachu poznawały ich emocje? Może miało to związek z jakimś grożącym im niebezpieczeństwem? Trudno zrozumieć, dlaczego ludzie robili to, co robili, ale w zasadzie trudno ludzi zrozumieć w ogóle.
Właśnie dlatego cenił sobie tego mężczyznę. Był naturalny. Nie ukrywał, że pachnie strachem o swoje dziecko, tęsknotą za kimś, kogo stracił, niechęcią do swojej matki, nienawiścią do świata, miłością do dziecka i sympatią do psa.
Wiki chwycił zębami brzeg koca i zaczął tarmosić. Mężczyzna sapnął. Sen miał mocny, ale nie był to zdrowy, pokrzepiający sen. Raczej taka czarna dziura, w którą się zapadał, bo był zbyt zmęczony, by śnić.
Lizanie po twarzy dawało dużo lepsze rezultaty niż szarpanie koca. Wiki przyłożył język do policzka mężczyzny i pociągnął z rozmachem.
– Co się dzieje? Gdzie Bruno? – Mężczyzna zerwał się z kanapy. Rozglądał się wokół, zdenerwowany. – Co się stało, piesku?
Gdyby Wiki wiedział, co się stało… Ruszył ku schodom, by dać znać, że chodzi o chłopca. Mężczyzna rzucił się za nim, ścigali się na korytarzu i równocześnie wpadli do sypialni dziecka.
Bruno leżał w swoim dziecięcym łóżeczku, wydawało się, że spokojnie. Specjalna lampka rozpraszała ciemność nikłym, bladym światłem. Pluszowy królik upadł na podłogę i, dziwnie powyginany, patrzył w sufit błyszczącymi oczami, a odbijający się w nich blask lampki sprawiał, że wyglądały jak żywe.
Mężczyzna podszedł do łóżeczka. Podniósł pluszaka, położył obok chłopca, poprawił kołdrę.
– Zbliża się atak? – zapytał.
To coś innego. Wiki pisnął. Tak bardzo chciałby powiedzieć, że chodzi o coś innego. Przysiadł, ale nie mógł usiedzieć, kręcił się niespokojnie.
Ojciec położył rękę na głowie synka. Wreszcie zrozumiał, o co chodziło. Pies poczuł, jak opadają emocje. Zrobił, co do niego należało. Teraz mężczyzna zajmie się dzieckiem.
– Ma gorączkę.
Nie rozumiał, co to znaczy. Tymczasem mężczyzna wyszedł na korytarz i energicznie zapukał do tych drzwi naprzeciwko sypialni chłopca.
– Mamo, niech mama wstanie. Bruno ma gorączkę.
Po chwili zjawiła się kobieta. Zaciskała pasek szlafroka, tłumiła ziewanie. Pachniała mydłem. Czy ludzie nie czują, że zapachy tłuszczu i kwiatków to nie najlepsze połączenie? Pod tą sztuczną wonią kryły się strach, miłość i ogromne wyrzuty sumienia.
– Zaglądałam do niego tuż przed północą, wszystko było w porządku.
– Ale teraz nie jest. Niech mama da mi termometr.
Kobieta poszła do łazienki i po chwili wróciła z przedmiotem, którego koniec wetknięto dziecku do ucha.
Mężczyzna pobladł.
– Trzydzieści dziewięć. Niech mama przyniesie telefon, leży na stoliku w salonie. Trzeba zadzwonić do doktor Lipińskiej.
– Może to nic takiego. Dzieci na byle co reagują wysoką gorączką. Może poczekamy do rana?
W spojrzeniu mężczyzny błysnęła wściekłość.
– Proszę przynieść mi telefon – powiedział niby spokojnie, ale Wiki czuł tę całą ukrywaną złość.
Kobieta też była jej świadoma.
– Już idę – powiedziała potulnie. Wiedziała, dlaczego mężczyzna jest na nią tak zły, ale to, że rozumiała jego emocje, nie znaczyło, że z ich powodu nie cierpiała.
Beata spojrzała na zegarek. Po chwili zerknęła ponownie. Nie, nie pomyliła się, naprawdę dochodziła ósma. Znowu się zasiedziała. Cóż, wcale nie miała ochoty wracać do pustego domu. Cholera! Wcale nie pustego. Przecież był tam ten kot. Wciąż jeszcze nie wymyśliła, co z nim zrobić. Musi znaleźć kogoś, kto kocha zwierzęta i pragnie mieć pięknego ragdolola, czy jak tam się nazywa ta rasa. Na pewno gdzieś w świecie jest osoba, która o takim kocie marzy.
A swoją drogą, co to za idiotyczny pomysł dawać pracoholikowi żywe stworzenie? Przeczuwała, że urządzanie wielkiego przyjęcia z okazji czterdziestych urodzin to błąd i nie wyniknie z tego nic dobrego. Powinna zwyczajnie pójść do klubu, wypić drinka, poflirtować z jakimś „na pewno nie do wzięcia” mężczyzną, który trafił do baru, bo „żona go nie rozumie, wcale ze sobą nie śpią”, a on chciałby kogoś bzyknąć, póki jeszcze jest w nim para i nie potrzebuje farmakologicznego wsparcia, by mu konar zapłonął. Nie, oczywiście, że nie poszłaby z nim do łóżka. Nienawidziła takich desperatów. Po wszystkim, zamiast usnąć, gadali. O tej żonie właśnie, jaka kiedyś była, jak bardzo ją kochał, jak wciąż ją kocha i dlatego nie może odejść, choćby chciał. O dzieciach, psie, samochodzie, kumplach i ich żonach, przyjaciółkach żony i o robocie, gdzie nikt nie docenia. Nawet o rodzicach potrafili opowiadać i o babci, co trafiła na roboty do Niemiec i z duszą na ramieniu wracała do Polski, bo wszędzie byli Ruscy, o których wiadomo, że gwałciciele i złodzieje zegarków, a ta babcia wciąż miała cnotę w majtkach, a w kieszeni zegarek, co go buchnęła niemieckiemu wyzyskiwaczowi, żeby się mieć po powrocie za co w ojczyźnie urządzić. Zresztą Niemiec też nie był prawowitym właścicielem zegarka, dostał go od brata jako pamiątkę z frontu. Takich właśnie rzeczy przychodziło Beacie słuchać, gdy kilka razy popełniła błąd w ocenie faceta. Nauczona tym doświadczeniem wiedziała, że żonaci są fajni do flirtu i płacenia za drinki, ale do łóżka lepiej iść ze studentem, który dopiero ustala swoją tożsamość poprzez seksualne eksperymenty. Seks z takim to nie krótki dystans, raczej maraton. Później można wziąć prysznic i wrócić do siebie. A młody śpi i nawet nie słyszy, że drzwi się zamknęły. I nigdy nie pyta o numer telefonu.
Wrócić? Może powinna była wrócić? Nie. Kot miał miskę pełną suchej karmy, miał wodę i nawet to fikuśne legowisko na słupie. Kiedy Beata zjawi się w domu, będzie musiała wyjąć jego kupy z kuwety. Rany, jak to śmierdziało! Chciało jej się rzygać. Nawet na samą myśl o powrocie do domu miała mdłości. Na wspomnienie min koleżanek, takich uchachanych, uszczęśliwionych, jaki to jej wspaniały prezent zrobiły, też.
– Beatko nasza kochana, nareszcie zamieszka z tobą jakiś facet.
Sama też się śmiała, bo myślała, że to żart, że wychodząc, zabiorą ze sobą zwierzaka i zostanie tylko zestaw bielizny i perfumy. Nie zabrały. Nazajutrz po imprezie obudziło ją miauczenie. Ludzie, nie ma nic gorszego od tego, gdy w skacowany mózg wbija się to cholerne kocie „miau, miauuuuu”. Dobrze, że nie miała w domu siekiery, bo albo rozwaliłaby nią kota, albo własny łeb. Łeb prędzej, kot był szybki.
Przesunęła papiery. Da sobie jeszcze pół godziny, później wróci.
Gdzieś na biurku, przywalony dokumentami, leżał telefon Beaty. Teraz zawibrował delikatnie. Wyciszyła go, ale o wibracji zapomniała. A niech dzwoni. Przegarnęła papierzyska i spojrzała na wyświetlacz. Mama. Słitaśnie. Niczego tak nie potrzebowała, jak rozmowy z własną matką. Odrzucić połączenie. Nie, to nie zadziała, będzie się dobijać, później uzna, że Beata umarła, i zacznie słać histeryczne esemesy. Odebrać i spławić.
– Nie mogę rozmawiać.
– Już po ósmej.
No tak, przecież się umówiły, że po ósmej można dzwonić.
– Wiem, ale… – Jeśli powie, że wciąż jest w pracy, usłyszy o szkodliwości takiego postępowania. Matka zacznie Beacie wyrzucać, że nie dba o siebie i nie myśli o przyszłości, która na pewno skończy się samotnością, skoro Beata tak postępuje. – Właśnie weszłam do domu. Po pracy wybraliśmy się w kilka osób do knajpy. Wiesz, posiedzieć, pogadać.
– Same baby?
– Nie. Był nasz kierownik i jeden facet z logistyki. Pracuje od niedawna.
– Żonaty?
– Mówiłam ci przecież, że kierownik rozwiódł się na początku roku. Młyn przez to mieliśmy, bo w pracy nie potrafił się odciąć…
Zniecierpliwiona matka weszła Beacie w słowo:
– O tego nowego pytam.
– Nie wiem. Pewnie wolny, skoro po pracy nie wraca od razu do domu.
– Dowiedz się jakoś dyskretnie.
– Mamo!
– Kochanie, wiem, że czujesz się młoda, ale lata lecą. Wierz mi, nie chcesz być na starość sama. Już po ostatnim dzwonku, ale jeszcze przez rok, dwa masz szansę na zajście w ciążę. Przestań uciekać w pracę i w końcu sobie kogoś znajdź.
– Dobrze, mamo. Dowiem się, czy jest żonaty. Jeśli nie jest, to umówię się z nim na drinka i sprawdzę, czy wszystko z nim w porządku.
– Słyszę w twoim głosie ironię. Naprawdę się martwię. Z jednej strony chciałabym, żebyś kogoś miała, żeby ktoś o ciebie dbał, gdy mnie zabraknie, żeby był ktoś, kto ci tę przysłowiową szklankę wody na łożu śmierci poda. A z drugiej boję się, żebyś nie trafiła tak, jak poprzednio.
Beata poczuła ucisk w gardle. Dlaczego matka o nim napomknęła? Czy nigdy się nie nauczy, że poruszanie tego tematu nie przynosi niczego dobrego?
– Muszę kończyć. Woda w wannie stygnie – powiedziała oschle, zbyt oschle.
Matka się zorientowała.
– Przepraszam. Nie powinnam była o nim wspominać.
A jednak to zrobiłaś. Zawsze to robisz. Jakby specjalnie, jakbyś chciała mnie zranić. Jak mam to uporządkować, jak mam sobie z tym poradzić, skoro wciąż mi przypominasz? I mówisz to w taki sposób, jakbym nie została oszukana, tylko popełniła wielki błąd, jakby to była moja wina. Wszystkich nas udało mu się zwieść. Wszystkich! Kochałam go, taka jest prawda, a kiedy kogoś kochasz, to mu ufasz. A gdy cię rani, to zostajesz z dziurą w sercu. I wierz mi, mamo, nie ma takiej siły, która sprawi, że ona się zagoi. I nie chcę innego mężczyzny w moim życiu – jakże chciałaby to wszystko powiedzieć. Nie potrafiła. „Stoimy w miejscu. Nie ruszymy, jeśli nie dasz sobie szansy. Powinnaś mówić o tym, co czujesz, zwłaszcza najbliższym” – przekonywała droga terapeutka, do której Beata poszła, gdy zorientowała się, że wisi nad przepaścią. Liczyła na cud, cud się nie wydarzył. No, ale przynajmniej już nie chciała puścić krawędzi i to był duży postęp.
– Wszystko w porządku. Idę się kąpać.
– Jasne, zrelaksuj się. Miłego wieczoru, kochanie.
– Wzajemnie.
Świetne życzenie. Wieczór nie miał szans być miły. W zasadzie był kiepski już przed telefonem matki. Teraz zmienił się w fatalny. W domu śmierdzący kot, w pracy góra dokumentów do przejrzenia, a w głowie przeszłość, która bolała jak wbijanie noża w brzuch.
A wszystko zaczęło się tak normalnie. Beata miała jednego chłopaka w liceum, drugiego na studiach i kolejnego, gdy podjęła pierwszą pracę. Można powiedzieć, że każdemu etapowi życia towarzyszył inny związek. Nie było dramatycznych rozstań i łez. Raczej przyjacielskie pożegnania. Nagle oboje uświadamiali sobie, że ich życiowe drogi się rozchodzą, że inaczej widzą przyszłość, a uczucie, które ich łączy, nie jest wystarczająco silne, by rezygnować z siebie dla tej drugiej osoby. Analizując przeszłość w kontekście tego, co się stało, Beata zauważyła, że nie angażowała się zbyt mocno. Mogło to wynikać z egoizmu jedynaczki lub z niedojrzałości emocjonalnej. Niektórzy są gotowi do założenia rodziny po dwudziestce, inni nie. Bez względu na to, co przyczyniło się do rozstań, samym związkom nie można nic zarzucić. To były fajne układy, mocno partnerskie, oparte na wzajemnym szacunku. Dobrze wspominała swoich byłych i oni również dobrze ją wspominali.
Na kilka lat została singielką z wyboru. Skupiła się na pracy zawodowej. Owszem, miała w planach realizację projektów miłość, małżeństwo i rodzina, ale chciała je rozpocząć, gdy projekt kariera będzie w daleko zaawansowanej fazie.
To właśnie tak się zaczęło, od znajomości na gruncie zawodowym. Przez pewien czas pracowali razem. Tworzyli dobry zespół. Później Beata awansowała, a Piotr zmienił pracę. Widywali się towarzysko. Początkowo nic to nie znaczyło. Wspólny drink w piątkowy wieczór, bo zżyli się przez dwa lata wspólnej ciężkiej pracy. Beata lubiła sobie żartować, że są jak kumple z wojska, że uwielbiają siadać przy piwie i snuć kombatanckie opowieści.
– Znałam go. Kurwa, przecież go znałam! – krzyknęła i z całej siły uderzyła w stos dokumentów.
Kartki jak stado spłoszonych gołębi z furkotem wzbiły się w górę, by prawie natychmiast łagodnie opaść na podłogę. Beata patrzyła na to z przerażeniem. Ile zajmie jej poukładanie tego wszystkiego? Godzinę? Dwie? A co, jeśli ten kot tam wyje? Czy koty wyją? Nie, raczej psy. Dobrze, że nie podarowały jej psa. Kota przynajmniej nie trzeba wyprowadzać. No nie trzeba, ale kochać trzeba. Każdego zwierzaka powinno się kochać, karmić i otaczać czułością. I gdyby ten kot pojawił się w jej życiu wcześniej, byłby pieszczoszkiem. Mówiłaby: „Chodź do mamusi”, wcale się tego nie wstydząc. Wrzucałaby jego zdjęcia na Fejsa, Insta i gdzie tylko można, chlubiąc się jego rasową urodą. Przed czterema laty miała serce zdolne do miłości. Rok później mężczyzna, którego kochała, zrobił jej w tym sercu dziurę. Zabrał Beacie siedem lat życia i zdolność kochania kogokolwiek i czegokolwiek. Terapeutka powtarzała, że nie można żyć przeszłością. Beata zastanawiała się, po co właściwie żyć. Gdyby nie matka… Teraz zapełniała czas pracą. A właściwie, nie pracą, ale zarabianiem. Miała plan, że odłoży tyle, by zrealizować swój projekt „Wyspy”. Chciała zwiedzić jak najwięcej wysp i archipelagów – Szetlandy, Karaiby, Madagaskar i Kubę, Hawaje, wyspy mórz ciepłych i zimnych, duże i małe. Odległe i bliskie. Będzie chodziła wzdłuż brzegów, a z każdej plaży przywiezie kamień albo muszelkę. A kiedy skończą się wyspy albo pieniądze, to może skończy się również czas. Na ukojenie nie liczyła.
Alicja spojrzała na swój palec. Kropelka krwi rosła jak pączek tajemniczego kwiatu, a gdy stała się zbyt duża, by utrzymać się na opuszce, spłynęła, pozostawiając czerwoną dróżkę. Włożyła palec do ust, poczuła metaliczny smak.
– Co też ci przyszło do głowy? – Z wyrzutem spojrzała na winowajcę. – Czy ja ci krzywdę jakąś robię? Żeby tak na człowieka od razu z zębami?
Jej słowa nie wzbudziły wyrzutów sumienia. Młody chomik dżungarski wciąż stał w pozycji obronnej, gotów w każdej chwili rzucić się na napastnika.
– Oj weź, wyluzuj. Muszę ci posprzątać. Jedzie tak, że jutro, najdalej pojutrze żaden klient nie wejdzie do sklepu. Popatrz na szczury. Dały sobie posprzątać i teraz mają ładnie, czyściutko. Widzisz, jakie są zadowolone?
Chomik nerwowo poruszał noskiem, dając w ten sposób Alicji do zrozumienia, że ma gdzieś zadowolenie szczurów.
– Ty nie możesz być taki dziki. Oswajanie, mówi ci to coś? Trzeba dać się oswoić. Nie będzie mnie w sklepie, przyjdą jacyś niewyedukowani zoologicznie rodzice i kupią cię swojemu dziecku. A ty się tak zachowasz i zobaczysz, będzie tragedia.
Słowa, wypowiadane przyjacielskim tonem, nie były w stanie zmiękczyć twardego, chomiczego serca. Kiedy się jest wielkim wojownikiem, to się nim jest. A gdyby wzrok mógł zabijać, Alicja leżałaby już martwa.
– Dobra, sam tego chciałeś. Idę po rękawicę. – Spojrzała na palec. Krew już nie leciała, ale rozcięcie skóry było głębokie. – Mały zbój, no jak on mnie użarł!
Dawno temu, w licealnych czasach, Alicja wyobrażała sobie przyszłość, która różniła się od teraźniejszości jak dzień od nocy. Miała iść na studia przyrodnicze. Marzyła o jakimś behawiorystycznym kierunku. Chciała zostać zaklinaczem psów i mieć w telewizji program o wychowywaniu czworonogów. Planowała to, zanim Cesar Millan zdobył sławę.
Do pewnego momentu wszystko szło dobrze. Dostała się na studia, a wśród przedmiotów miała zajęcia z behawioryzmu. Uczyła się dobrze, dostała stypendium naukowe. Na czwartym roku zrobiła dodatkowo specjalizację ze szkolenia psów i fizjoterapii zwierząt. Fizjoterapeutka zwierząt, czyż to nie brzmi jak pukanie do drzwi z napisem „praca marzeń”?
A później studia się skończyły. Trzeba było znaleźć zatrudnienie i do Alicji dotarło, na czym polega różnica między marzeniami a realnym życiem. Marzenia były fajne, życie nie. W marzeniach dało się wszystko, w życiu nic.
Kiedy odwiedziła każdą jedną lecznicę weterynaryjną w Warszawie i najbardziej obiecującym okazało się: „Odezwiemy się, jakby co”, postanowiła znaleźć coś na przeczekanie, coś w zawodzie, bo przecież nie będzie kelnerować ani składać łachów w „Heńku”. Szybko się przekonała, że to też nie takie łatwe, bo w programie studiów zabrakło obsługi kasy fiskalnej.
W końcu zgodziła się na etat w sklepie zoologicznym w jednej z najdalszych wschodnich dzielnic Warszawy. Sklep mieścił się w pasażu nieopodal dworca kolejki podmiejskiej. Największy ruch był w porze powrotów z pracy, ludzie przychodzili po karmę dla czekającego w domu pupila. Przed południem zaglądało niewielu klientów. Głównie emeryci. Spragnieni kontaktu z ludźmi potrafili stać i gadać przez pół godziny. Czasem matki siedzące w domu z dziećmi wchodziły do sklepu, by pokazać potomkowi, jaki to króliczek jest miluśki. Niektóre dzieciaki wydawały się fajne. Stały grzecznie, zachwycone zwierzakiem, rezolutnie o coś pytały. Alicja znała imiona tych najmilszych małych klientów i jeśli w sklepie było akurat oswojone zwierzątko, brała je na ręce i pozwalała maluchowi pogłaskać. Uważała, że ludzie od najwcześniejszych lat powinni mieć możliwość dotykania zwierząt, bo nic tak dobrze na człowieka nie działa, jak ten rodzaj kontaktu.
Były też matki, na których widok Alicja zaciskała zęby. Dzieciaki się darły, waliły w szyby akwariów, wsadzały paluchy między kraty klatek.
– Tak nie wolno! – mówiła, a matki na to:
– Przecież nic się nie stało.
Owszem, stało! Zwierzę się denerwuje. Czy pomyślała pani, jakbyście się z latoroślą czuli, gdyby was włożyć do klatki, a samica tyranozaura z młodym waliliby w kraty? I jeszcze ta samica by mówiła: „Proszę się nie denerwować, mały już po obiadku, on się tylko tak bawi”. Co za elementarny brak empatii.
Najgorsze było to, że sklep należał do starszej pani, Jadwigi Frelczuk, która zwierzęta traktowała bardzo przedmiotowo. Lubiła je, owszem, miała w domu trzy psy i cztery koty, ale zupełnie nie obchodziło jej, w czyje ręce pójdą świnka morska, królik czy chomik. Dlatego właścicielce nie przeszkadzało, że niewychowane dziecko straszyło zwierzęta. Bądź miła, nakazywała Alicji, może coś kupią.
Dlatego Alicja zagryzała zęby i mówiła tylko: „Tak nie wolno”, zamiast wyprosić nieczułych klientów ze sklepu, uraczywszy ich wcześniej przemową na temat okrucieństwa wobec zwierząt. Przecież takie walenie w klatkę było jakimś jego przejawem. Podobnie zresztą, jak: handlowanie nimi; trzymanie w zbyt małych klatkach; rozdzielanie, gdy się ze sobą zżyły; pozwalanie, by klienci kupowali chomikom malutkie klateczki i brali do domu tylko jedną świnkę morską.
Na ile mogła, tłumaczyła ludziom, jakie są wymagania zwierzęcia, co lubi, czego nie, jak je oswoić, a przede wszystkim, czego mu najbardziej do szczęścia potrzeba. Cieszyło ją, gdy ludzie mówili: „Zupełnie nie wiedzieliśmy. Zrobimy tak, jak pani mówi”. Niestety, byli też tacy, którzy patrzyli na Alicję z politowaniem i przerywali słowami: „Doprawdy, w internecie nic takiego nie pisze”. Wtedy Alicja miała ochotę najpierw wyrwać im zwierzaka, później poinformować, że „nie jest napisane”, a na koniec wygonić ich ze sklepu. Zdawała sobie jednak sprawę, że byłby to jej ostatni dzień w pracy. A niestety potrzebowała pieniędzy, żeby zapłacić za stancję, kupić coś do jedzenia i czasem jakiś ciuch.
To ostatnie najrzadziej i zwykle w second-handzie. Była mistrzynią w znajdowaniu fajnych rzeczy w koszach z, wydawałoby się, całkowicie już przebranym towarem. Własnej figurze zawdzięczała to, że wciskała się w rozmiary, w które inne dziewczyny mogły najwyżej nos włożyć. Przez tę figurę wciąż była sama. Jedna z koleżanek powiedziała kiedyś Alicji, że faceci dzielą się na tych, którzy lubią albo duże cycki, albo duże tyłki. Jeśli masz duże i jedno, i drugie, twoje szanse na znalezienie partnera też są spore. Maleją o połowę, gdy masz jedno duże, drugie małe. I spadają do zera, gdy wszystko masz małe.
Może gdyby miała faceta, rzuciłaby tę okropną robotę i poszukała czegoś lepszego. Pracując, nie miała czasu na szukanie, a nie mogła zostać bez pracy, bo to oznaczało brak pieniędzy, z kolei brak kasy doprowadziłby do tego, że musiałaby wrócić do domu. A do domu wrócić nie mogła.
Jakiego domu? Przecież już go nie miała, tak jak nie miała mamy, która… Alicja uniosła dłoń do twarzy i otarła łzy.
– Widzisz, do czego doprowadziłeś? – Z wyrzutem popatrzyła na chomika. – Przez ciebie płaczę. A to był całkiem spoko dzień. Mógł być nawet udany, ale nie, ty musiałeś mnie ugryźć, a ja musiałam przypomnieć sobie o mamie. Moja mama była bardzo fajna, wiesz? Polubiłbyś ją. Wszyscy ją lubili. Pod koniec choroby, kiedy miała naprawdę złe dni, potrafiła być wredna, ale rozumiesz, to przez chorobę. Wcześniej była najlepszą, najukochańszą mamą pod słońcem…
Nie potrafiła dłużej powstrzymywać wzruszenia. Usiadła na podłodze za ladą i płakała, płakała, płakała, aż do momentu, w którym już nie miała łez.
– Tak bardzo za tobą tęsknię, mamo – powiedziała, patrząc w ten róg witryny, którego nie zaklejono folią z reklamą psiej karmy. Widać tam było kawałek nieba, teraz prawie czarnego. Alicja, rozmawiając z mamą, zawsze patrzyła w niebo. Nie dlatego, żeby wierzyła, że tam właśnie jest teraz jej matka. Po prostu tak się umówiły.
– Kiedy będziesz o mnie myśleć, no wiesz, jak mnie już nie będzie…
– Nie mów tak. Wiesz, że będziesz. Zawsze.
– Lekarze nie dają mi szans.
– Lekarze się mylą.
– Przegrałam, córeczko. Tak bardzo się starałam, tak zawzięcie walczyłam, ale przegrałam i musimy się z tym pogodzić. A ty nie płacz, tylko chodź się do mnie przytul. I obiecaj, że kiedy będziesz o mnie myśleć, popatrzysz w niebo.
– Dlaczego w niebo?
– Bo lepiej patrzeć w górę niż w dół. Bo wędruje po nim słońce i latają ptaki, bo świecą na nim gwiazdy. Przede wszystkim dlatego, że jest jasne. Chciałabym, żebyś ty też była jasna. Obiecasz mi to?
I Alicja obiecała. Zawsze, gdy mówiła do matki, patrzyła w niebo. Choć wewnętrznej jasności w sobie nie miała. Próbowała ją zatrzymać, nie udało się. Ludzie, którzy planują śmierć, nim ich dziecko osiągnie pełnoletność, powinni rozważyć zorganizowanie mu rodzeństwa. Wtedy może być łatwiej. Zostawianie dziecka samego z ojcem to nie jest dobry pomysł. Zwłaszcza gdy rzecz dzieje się w małym miasteczku i inne dzieciaki pytają: „To ty jesteś ta, co jej matka umarła, a ojciec ożenił się z ciotką?”. I kiedy musisz odpowiadać: „To nieprawda, ja nie znam tej baby”, chociaż wiesz, że to starsza siostra twojej matki, na dodatek twoja chrzestna. Wtedy cholernie trudno pielęgnować wewnętrzną jasność.
Wytarła nos w rękawicę.
– Nie będzie dziś sprzątania. Spróbujemy jutro. Jak znowu będziesz się stawiał, poproszę Stefana, żeby to zrobił. A wiesz, jaki jest Stefan. On się nie cacka.
Chomik spojrzał na Alicję tak, jakby dobrze wiedział, że są to tylko puste pogróżki.
– To, że go nie lubię, nie znaczy, że nie mogę powiedzieć: „Hej, sprzątnij klatkę tego małego, bo wiesz, gościu się rzuca z zębami”. I wtedy zobaczysz. A teraz idę już, bo nie mam ochoty marznąć na peronie, gdy mi pociąg ucieknie.
Włączyła alarm, zamknęła sklep i ruszyła w kierunku dworca. Jutro koniecznie musi posprzątać chomiczą klatkę. Sama. Nie poprosi o to Stefana. O nic go nigdy nie prosiła. Był taki gburowaty. Nie przepadali za sobą. Kiedy od właścicielki sklepu usłyszała, że będzie pracowała na zmianę z panem Stefanem, przed oczami stanął jej obraz staruszka, fascynata akwarystyki, dorabiającego do emerytury. Jednak okazało się, że Stefan jest niewiele starszy od Alicji. W dodatku mrukowaty i jakiś taki nietowarzyski. Pewnie przez to imię. Ze Stefanów Alicja kojarzyła tylko Żeromskiego, a to nie był zbyt wesoły człowiek. W jego książkach wszystko zdawało się szare i depresyjne – ludzie bezdomni, wszędzie popioły, zgliszcza i rozdziobujące kruki, a jak trafiła się siłaczka, to zaraz umarła. Nawet porę roku wybrał sobie najgorszą. Przedwiośnie! Toż wiadomo, że to tylko brudny śnieg i psie kupy.
I ten Stefan z pracy Alicji był dokładnie taki sam.
Niewiele osób stało na peronie. Mało kto o tej porze jechał w kierunku centrum Warszawy. Zimny wiatr ślizgał się po torach i przesypywał między podkładami drobiny ni to śniegu, ni to lodu. Alicja schowała się w budce. Nie zrobiło jej się tu wcale cieplej, ale przynajmniej wiatr nie smagał po twarzy.
Pociemniało. Dni, jeden krótszy od drugiego, przypominały Alicji dogasające lampy naftowe. Jeszcze przez chwilę tli się w nich jasny płomień, który z wolna maleje, gaśnie w oczach, umiera i nagle robi się ciemno. I tak smutno. Drzewa rozczapierzały kościste paluchy gałęzi, jakby chciały człowieka złapać, unieść w górę, rozedrzeć na strzępy i porzucić. Mógłby już spaść śnieg, pomyślała Alicja, patrząc na te kuleczki, które wiatr turlał po peronie. Białe czapy na gałęziach, na dachach, gruba pierzyna na trawnikach. Wieczorem światło odbijałoby się od białego puchu, skrząc się złociście, srebrzyście, magicznie, jak w lamecie, którą w dzieciństwie wieszała na choince. Na to wspomnienie zapiekło pod powiekami. Lepiej nie wracać do przeszłości. Zbyt boli.
W oddali pojawiły się światła nadjeżdżającego pociągu. Niczym oczy jakiegoś baśniowego stwora. Szkoda, że nie puszczał pary, westchnęła Alicja.
Ciąg niezrozumiałych szczeknięć zaanonsował pojazd, który sapiąc, wtoczył się na peron. Alicja wyczekała moment, gdy światełko na drzwiach rozbłysło, informując, że można już otworzyć. Z wnętrza wionęło przyjemnie ciepłe powietrze. Weszła, zajęła miejsce przy oknie. W zasadzie nie było na co patrzeć – domki, las, więcej lasu, industrial Dworca Wschodniego i tyle. Lepsze to jednak niż czytanie tej durnej książki, którą wcisnęła jej bibliotekarka. Tytuł Ostatnie dni Królika brzmiał nieźle, więc Alicja uznała, że może to coś dla niej.
– Spodoba się pani, jest smutna, ale i zabawna – zapewniała.
Może ktoś, kogo matka nie umierała na raka, mógł uznać tę książkę za zabawną. Według Alicji była to smutna, dołująca lektura. A ona nie miała siły na więcej smutku. Nie w tym cholernym, przedświątecznym czasie.
– Nienawidzę świąt – mruknęła.
Naprawdę szczerze ich nienawidziła.
Małgorzata siedziaławkuchni, przy wspaniałym wielkim dębowym stole i patrzyła na listę spraw do załatwienia przed świętami. Przepisem na perfekcyjne Boże Narodzenie było właśnie załatwianie spraw z odpowiednim wyprzedzeniem. Ktoś, kto zostawiał wszystko na ostatnią chwilę, musiał się liczyć z porażką. W słowniku Małgorzaty to słowo nie istniało. Od prawie trzydziestu lat zajmowała się prowadzeniem domu i była w tym mistrzynią. Zawsze miała porządek, jej dzieci najpierw były wzorowymi uczniami, później studentami z najwyższą średnią, a robiący karierę zawodową mąż zawsze nosił śnieżnobiałą, idealnie wyprasowaną koszulę. Małgorzata była perfekcyjną panią domu na długo, zanim stało się to modne.
Teraz, po raz kolejny czytając listę, uśmiechała się do siebie. Uwielbiała święta. Cała rodzina zebrana przy jednym stole. Poza najbliższymi przyjadą jeszcze teściowie i brat męża, Marek, z żoną Magdą i nastoletnim synem. W poprzednich latach wpadała jeszcze cioteczna siostra Małgorzaty, ale w zeszłym roku się nie pojawiła i zapowiedziała, że w tym roku będzie podobnie.
– Postanowiłyśmy z dziewczynami powtórzyć ten wypad do SPA. Potrzebujemy resetu.
Mózgów potrzebujecie, pomyślała Małgorzata, pośpiesznie żegnając się z kuzynką. Samotne stare baby, rozwódki albo hetery, z którymi synowe nie chcą spędzać tego najważniejszego w całym roku czasu, zamiast pogodzić się ze swoim wiekiem i sytuacją, zasiąść przed telewizorem i zjeść karpia z garmażerki, szlajają się po hotelach, psując tym samym święta biednym kobietom, które zamiast siedzieć z dziećmi, będą musiały pójść do pracy, żeby usługiwać tym głupim babsztylom.
Małgorzata nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Co dzieci by o niej pomyślały? Jakże by im było przykro, gdyby się dowiedziały, że zamiast choinki, prezentów i barszczu z uszkami będzie pocztówka ze SPA. Co to za wymysł, jechać gdzieś, żeby brać kąpiele. To już nie można sobie olejku do własnej wanny wlać, maseczki z ziemniaków nałożyć na twarz, a na oczy plasterków ogórka? Efekt taki sam, tylko dużo taniej.
W tym momencie uświadomiła sobie, czego brakuje na jej liście. Koniecznie musiała kupić nowy obrus. W zeszłym roku teść wylał barszcz. Ani zapieranie, ani soda z proszkiem nie pomogły, plama została. Przecież nie mogą usiąść przy stole nakrytym obrusem z plamą po zeszłorocznym barszczu. Wszystko musi być jak najpiękniej dla Waldka i dla dzieci. Dla nich szczególnie. Małgorzata pamiętała czasy, gdy były małe i jedno przez drugie dopytywały: „Mamo, ale będzie taka choinka jak w zeszłym roku? Takie pierożki będą? A zrobisz taką samą rybkę?”. Bardzo im zależało, żeby święta były identyczne, jak poprzednio. Taka dziecięca potrzeba trzymania się schematów. Może nie tylko dziecięca. Małgorzata również potrzebowała w życiu tego poczucia bezpieczeństwa, jakie dają schemat i rutyna.
Bez tego chyba by się pogubiła.
W każdy poniedziałek sprzątała wspomnienia po niedzieli. Czyściła mieszkanie, jak przestępca miejsce zbrodni. Zbierała brudne kubki, talerzyki, na których dzieci przemycały do pokojów późne przekąski. Była przeciwna jedzeniu po kolacji, ale w weekend przymykała na to oko. Potrzebują trochę luzu w wolne dni. Kontrolowanego luzu, oczywiście. Zaglądała pod łóżka, żeby sprawdzić, czy nie walają się tam papierki po cukierkach albo zaginione skarpetki. Dzieci nie podchodziły do spraw związanych z porządkiem tak rygorystycznie jak matka. Nie miała do nich o to pretensji. Nie można przecież wymagać, żeby ktoś jednocześnie był najlepszym studentem na roku i utrzymywał nieskazitelną czystość w pokoju. I dlaczegóż miałby to robić? Czyż matki nie są od tego, aby dzieci miały porządek w szafach, skarpetki poukładane parami, odkurzony dywan i pościelone łóżko? Aby przychodziły do domu, w którym pachnie swojskim obiadem, koniecznie z dwóch dań, z deserem? Pójdą kiedyś na swoje, założą rodziny, to będą sprzątać, prać i gotować. Na razie nie musiały tego robić.
Poniedziałek był też dniem prania. W każdy piątek Małgorzata zmieniała pościel. I choć nie lubiła, gdy brudy zalegały w koszu, jeszcze bardziej nie lubiła, gdy nie dawało się zdjąć prania w sobotę, bo nie wyschło. Dlatego prała dopiero w poniedziałek. Zamierzała to zmienić. Oszczędzała na suszarkę bębnową. Dużo o niej czytała i odnosiła wrażenie, że to świetne rozwiązanie. Mogłaby mieć czyste i suche pranie już w piątek. No i trochę więcej czasu w poniedziałek, bo przecież po niedzieli lodówka świeciła pustkami. Należało zrobić zakupy. Czasem oznaczało to nawet dwie wyprawy, jedną do delikatesów, drugą na ryneczek. Małgorzata dbała, by to, co jedzą jej najbliżsi, było najwyższej jakości. Kupowała jaja od wiejskiej gosposi, warzywa od znajomego ogrodnika, a co mogła, uprawiała sama w przydomowym ogródku.
Wtorek był dniem wycierania kurzy i sprzątania w łazienkach. W środę prasowała i trzepała dywany, w czwartek robiła przegląd szaf i doprowadzała do porządku wszystkie te półki i szuflady, do których wkradł się chaos. W piątek, poza zmianą pościeli, wychodziła po zakupy na weekend i sprzątała całe mieszkanie. Sobotni ranek poświęcała na gotowanie. Dzięki temu całe popołudnie i niedzielę mogła spędzić z rodziną. Ostatnio spędzała czas głównie z Waldkiem, bo dzieci miały własne rozrywki. Nie żywiła o to żalu, nawet je zachęcała, żeby korzystały z uroków studenckiego życia, którego ona nie doświadczyła. Wiedziała dobrze, że za kilka lat, gdy na świat przyjdą wnuki, weekendy znów staną się rodzinne. Wszystko ma swój czas, swoje prawa.
Teraz był czas świątecznych przygotowań i należało się na tym skupić. Jeszcze raz spojrzała na listę. Wciąż nie miała prezentu dla teścia. Dlaczego on nie lubił dostawać książek? Wszyscy inni się cieszyli. Bratanek po prostu je uwielbiał. Zwłaszcza komiksy. Małgorzata zawsze przed świętami dzwoniła do bratowej i prosiła o listę. Później z przyjemnością patrzyła na nastolatka, który z wypiekami na twarzy rozdzierał kolorowy papier. Bo prezenty trzeba było zawinąć w papier. Torebki to takie pójście na łatwiznę. U Małgorzaty obowiązkowo pakowało się upominki w papier ładnie i naprawdę fikuśnie złożony, a to dzięki filmom instruktażowym z internetu, a do tego kokarda, czasem jakiś dodatek, który można później zawiesić na choince.
U Małgorzaty w rodzinie wszyscy lubili czytać i cieszyli się, gdy dostawali książki. Tylko teść marudził. „Po co mi ta makulatura, co z tym zrobię?” – pytał, a Małgorzata usiłowała jednocześnie uśmiechnąć się i zagryźć zęby, bo język świerzbił, by powiedzieć: „Mógłby ojciec przeczytać, od tego się nie umiera”. Teść miał wszystkie te cechy, których Małgorzata nie cierpiała. Po pierwsze, nie czytał. Po drugie, uwielbiał polityczne kłótnie. Nie rozmowy o polityce, nie dyskusje, tylko kłótnie. Wiecznie niezadowolony, narzekał na wszystko, ale niechby ktoś spróbował dołączyć do tych lamentów, teść zaraz zaczynał wychwalać to, na co przed chwilą utyskiwał. Bo przecież chodziło mu o to, by być po drugiej stronie, by ganić to, co chwalili inni, albo wychwalać to, co inni uważali za złe. Po trzecie nienawidził kobiet. Dawał temu wyraz na każdym kroku. Kiedy Małgorzata zrobiła prawo jazdy – dość późno się do tego zabrała, ale wcześniej nie miała czasu, zajęta wychowywaniem dzieci – teść powiedział do jej męża: „Tylko jej samochodu nie dawaj, bo zaraz ci zniszczy. Baby to najgorsi kierowcy. Ustawowo powinno im się zakazać prowadzenia samochodu”. Ten starał się załagodzić sytuację, wiedział, jak Małgorzata się cieszy ze swojego sukcesu, w końcu zdała za pierwszym razem i jeszcze egzaminator ją pochwalił, że taka rozważna. Łagodnym tonem Waldek powiedział, że kobiety potrzebują samochodów, bo dzieci do szkoły, zakupy…
– Na zakupy? Dałbyś babie samochód na zakupy? To wbrew teorii ewolucji. Nie wiesz, że baba pochodzi od wielbłąda? Jeśli nie dźwiga ciężarów, to zaczyna wierzgać?
Małgorzata ścisnęła męża za rękę, bo widziała, że ten ma ochotę odpowiedzieć. Podejmowanie dyskusji było bez sensu. Teść nie miał sobie równych w chamstwie i grubiaństwie, a przy tym okazywał się niezwykle zaimpregnowany na złośliwości ze strony interlokutora.
Kupi mu skarpetki. Albo lepiej jakiś preparat poprawiający pamięć. Gdyby nie obawa, że zrujnuje dzieciom święta, kupiłaby ojcu męża takie wkładki dla mężczyzn mających problem z utrzymaniem moczu. Wściekłby się, a ona z uśmiechem mogłaby powiedzieć: „Przydadzą się, prawda? Taki praktyczny prezent tym razem”.
Cóż, o czymś takim mogła tylko pomarzyć. Wiedziała, że gdyby to zrobiła, teść by się obraził. Wtedy teściowa też by się obraziła. Choć dla wszystkich było jasne, że cierpi w tym małżeństwie, poniżana i upokarzana na każdym kroku, zawsze stawała po stronie męża. Zdaniem Małgorzaty cierpiała na syndrom sztokholmski. Gdy Waldi albo Małgorzata zrobili coś, co uraziło teścia, teściowa również czuła się dotknięta. Przez kilka dni milczała, a później wydzwaniała do synowej i próbowała groźbami i prośbami wymusić przyznanie się do winy. Gdy ta bagatelizowała sprawę, teściowa telefonami nękała Waldka. Ten zwykle szybko kapitulował. Wiedział, że matka ma w domu piekło i żeby zapewnić jej spokój, dzwonił do ojca z przeprosinami.
– Niczego w ten sposób nie osiągasz. Uczysz go, że, tak czy inaczej, dopnie swego. Pozwalasz, by manipulował matką, tobą, mną. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby twoja matka choć raz mu się postawiła.
– Ona tego nie zrobi. Zbyt go kocha.
– Waldi, o czym ty mówisz? To nie jest żadna miłość. To rodzaj uzależnienia. Mama powinna iść do psychologa.
– Wiesz, że tego też nie zrobi.
– Wiem. I dlatego modlę się, żeby to twój ojciec umarł pierwszy. Nie przepadam za twoją matką, ale uważam, że za to wszystko, co przeszła, należy się jej kilka spokojnych lat.
Dobrze, że Waldek nie był podobny do ojca. Taki ciepły, wrażliwy mężczyzna. Przede wszystkim rodzinny. Kochał Małgorzatę i dzieci tak mocno, że nieba by im przychylił. Jak to cudownie, że im się życiowe ścieżki skrzyżowały, a nie rozminęły. Tak łatwo iść przez życie, gdy ma się wsparcie drugiej połowy.
Na liście przy imieniu teścia napisała „skarpety”.
W tym momencie do kuchni wszedł Waldek.
– Co robisz? – zapytał, wyciągając rękę ku drzwiom lodówki.
– Spisuję, co jeszcze mam do zrobienia przed świętami. Jeśli zamierzasz coś przekąsić, to przypominam, że lekarz zabronił ci jedzenia po osiemnastej.
– Tylko sok.
– Sok też obciąża układ pokarmowy. Zaparzę ci ziółek, dobrze?
Nie chciał ziółek, widziała to po jego minie.
– Zrobię nam obojgu. Żebyś nie czuł, że tylko ty się męczysz. Wiem, że to okropne, ale musisz o siebie dbać. Dla mnie, dla dzieci.
Waldek skapitulował. Skinął głową jak dziecko, które ulega argumentom matki, choć wcale ich nie rozumie. Usiadł przy stole i patrzył na Małgorzatę krzątającą się po kuchni.
– Małgoś…
– Tak, kochanie?
– Wiesz, tak sobie pomyślałem… Może byśmy w tym roku nie zapraszali moich rodziców?
Z trudem utrzymała filiżankę.
– Co też ci przyszło do głowy?
– Bo wiesz…
– Wiem. Oboje nie cierpimy twojego ojca. Jest okropny, z roku na rok gorszy, ale to twój ojciec. Jak by to było ich nie zaprosić? My tu siedzimy wszyscy razem, a oni tam sami?
– Może Marek by ich zaprosił? Mogliby raz urządzić wigilię u siebie.
– Co też ty wymyślasz? Jak ta biedna Magda miałaby zorganizować kolację na tyle osób? Przecież ona pracuje. Ileż to razy przyjeżdżała do nas prosto z biura? Nie. Nie mogę jej tego zrobić.
Waldek westchnął.
– To niech każdy organizuje u siebie i dla siebie. My tu we czwórkę. Bez moich rodziców – spróbował raz jeszcze.
Małgorzata postawiła przed mężem filiżankę z ziółkami.
– Nie wiem, o co poszło tobie i ojcu. Nie pierwszy to raz i nie ostatni, do świąt zdążysz go przeprosić. Pamiętasz, kiedy się pobraliśmy, z tysiąc razy prosiłam, żebyś wyznaczył granice, bo jesteś dorosły i masz do tego prawo. Nie posłuchałeś mnie wtedy, teraz jest za późno. Ojca nie zmienisz, taki umrze. Męczyliśmy się przez tyle lat, przemęczymy jeszcze kilka. I proszę, nie wracajmy do tego tematu. – Popatrzyła na twarz męża, wykrzywioną dziwnym grymasem. – No wiem, że gorzkie, ale pij, póki gorące.
Irena patrzyła na syna, który nerwowo miotał się po pokoju. Otwierał szafy, przyglądał się półkom, wyciągał jakąś część garderoby, kładł na fotelu, by po chwili odłożyć z powrotem. Widać było, że Robert nie myśli o tym, co robi.
– Mogę ci jakoś pomóc?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby do tej chwili nie był świadomy obecności matki.
– Radzę sobie.
– Mnie się wydaje, że sobie nie radzisz.
– To źle się mamie wydaje. – Chłód w głosie miał ukryć emocje, ale nie do końca się udało. Irena wyczuła i złość, i niepokój. – Jak mama nie ma co robić, to proszę iść poczytać książkę albo pooglądać telewizję.
Tymi słowami dał do zrozumienia, że nie chce jej towarzystwa. Kiedyś pewnie by odeszła, wcześniej wyrzuciwszy synowi, że nie tak go wychowała, przecież jako matka zasługuje na szacunek. Kiedyś… Kiedyś Robert nie wypraszałby jej ze swojego pokoju. Jeśli zaproponowałaby pomoc, uśmiechnąłby się i powiedział: „Mamuś, jak ja czekałem na te słowa”, a potem, gdy ona sprawnie pakowałaby walizkę, on opowiadałby jej anegdotki ze swojego życia.
Nie doceniała tamtych czasów. Irenie wydawało się, że to coś normalnego mieć dobre relacje z własnymi dziećmi. Wychowała ich troje, wszystkie jednakowo mocno kochała, o wszystkie dbała, karmiła, ubierała, opierała. Każde wyrosło inne. Najstarsza córka, Natalia, była odważna i szlachetna. Kiedy ktoś w klasie coś zbroił i nauczyciel groził: „Jeśli nikt się nie przyzna, cała klasa zostanie ukarana”, wtedy wstawała Natalia, biorąc winę na siebie.
– Powiedział: „jeśli nikt się nie przyzna” – referowała później matce. – A to znaczy, że chcieli, żeby ktokolwiek się przyznał. Gdyby chodziło im o tego, kto to zrobił, powinni powiedzieć: „jeśli winowajca się nie przyzna”. A on się przecież przyznać nie mógł, wiesz, jaki jest jego ojciec. A wy z tatusiem zrozumiecie, prawda?
Pewnie, że rozumieli. Później w łóżku, tuż przed zaśnięciem, długo jeszcze rozmawiali o córce, o jej cywilnej odwadze, o wierze w dobro i o zaufaniu, jakie pokładała w rodzicach.
– Proszę powiedzieć Natalii, żeby nie brała na siebie cudzych win, bo w końcu ktoś w to uwierzy – powiedziała pewnego razu wychowawczyni.
– Sugeruje pani, żebym zabroniła mojemu dziecku być szlachetnym człowiekiem? – zapytała Irena, a tamta się zaczerwieniła.
– Nie, ale dla jej dobra…
– To Natalia jest dobrem. I nie może postępować inaczej.
Kiedy córka, po skończeniu studiów prawniczych, podjęła pracę w warszawskiej fundacji pomagającej kobietom, ofiarom przemocy domowej, Irenę rozpierała duma. Tylko czasem, gdy rozmawiały przez telefon, zdarzało się powiedzieć:
– Przyjechałabyś na kilka dni do domu. Świerków teraz taki ładny. Brakuje mi ciebie.
– Warszawa też niczego sobie – ze śmiechem odpowiadała Natalia. – I wiem, że za mną tęsknisz. Ale rozumiesz, te dziewczyny tutaj… One mnie potrzebują.
– Gdybyś potrzebowała matki…
– Wiem, gdzie ją znajdę.
Po takiej rozmowie Irena zwykle płakała. Natalia była jedyną przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miała. Tęskniła za córką ogromnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki