Magiczna podróż - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + audiobook + książka

Magiczna podróż ebook

Kasia Bulicz-Kasprzak

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o miłości, przyjaźni, a przede wszystkim o sile bezinteresownej życzliwości, która w magicznym okresie świąt najsilniej dochodzi do głosu.

Pewnego zimowego wieczoru Małgorzata znajduje zagubionego psa. Nie bardzo wie, co z nim zrobić, prowadzi go więc do sklepu zoologicznego. W ten sposób przecinają się drogi trzech kobiet: Małgorzaty, która przyprowadziła psa; Beaty, kupującej właśnie karmę dla kota, i Alicji, pracownicy sklepu. Wspólna troska o los zwierzaka jednoczy kobiety.

Pies ląduje u Małgorzaty, bo tylko ona może go zabrać do domu, ale wszystkie kobiety z wielkim zaangażowaniem poszukują jego właściciela. Okazuje się, że jest nim czteroletni chłopiec, który wraz z ojcem mieszka w małym górskim miasteczku. Zbliża się Boże Narodzenie i kobiety postanawiają odwieźć zwierzaka do domu. Tym łatwiej jest im podjąć tę decyzję, że żadna nie spodziewa się ciepłych i rodzinnych świąt – Małgorzata pokłóciła się z mężem, Alicja nie chce spotykać się z ojczymem i macochą, a Beata ma dość pytań rodziny o swojego byłego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 295

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Magiczna podróż

Wiki pod­niósł swój kudłaty psi łeb z posła­nia. Nasłu­chi­wał. Czło­wiek powie­działby pew­nie, że w domu pano­wała cisza. A prze­cież noc wypeł­niały tysiące dźwię­ków. Pies sły­szał wodę w rurach, pochra­py­wa­nie męż­czy­zny, który znowu zasnął na kana­pie, filtr w akwa­rium, ba! nawet gołę­bia nocu­ją­cego mię­dzy gałę­ziami świerku, co rósł przed bramą, czy par­ku­jący dwie ulice dalej samo­chód. Sły­szał peł­ga­nie pło­myka gazu w piecu w piw­nicy i chro­bo­ta­nie myszy, która w poszu­ki­wa­niu cie­płego lokum na zimę wygry­zła norę mię­dzy murem a sty­ro­pia­no­wym ocie­ple­niem. Wiki kilka razy poka­zy­wał to miej­sce Bru­nowi, ale chło­piec nie rozu­miał. Był jesz­cze zbyt mały. Chło­piec! To, co obu­dziło psa, musiało mieć zwią­zek z dziec­kiem. Pod­niósł się i bie­giem ruszył do jego sypialni.

Spało. Posa­py­wało cichutko, koł­dra zsu­nęła się na pod­łogę. Na pierw­szy rzut oka wszystko zda­wało się w porządku, jed­nak pies czuł, że tak nie jest. Pod­szedł bli­żej i poło­żył pysk na poduszce. Teraz już wie­dział. Trzeba zbu­dzić męż­czy­znę. Dziecko było cie­plej­sze niż zwy­kle.

Wiki wcale nie miał być niańką. Podob­nie jak rodzice powi­nien zostać prze­wod­ni­kiem osób nie­wi­do­mych. Odzie­dzi­czył szcze­gólne cechy, które go do tego pre­dys­po­no­wały. Był spo­kojny, empa­tyczny i czujny. No i nie­sa­mo­wi­cie inte­li­gentny.

Stało się ina­czej. Pew­nego dnia w ośrodku szko­le­nia psów zja­wił się męż­czy­zna. Długo roz­ma­wiał z opie­kunką.

– Nie wiem, czy on się do tego nadaje. Pro­szę zro­zu­mieć, nie szko­li­li­śmy go pod tym kątem.

– Ja to wszystko przyj­muję, sły­sza­łem to mnó­stwo razy. Tylko niech pani postara się zro­zu­mieć mnie. Muszę mieć psa, któ­rego cze­goś nauczono, i muszę mieć nadzieję, że dzięki temu odnaj­dzie się on w innej sytu­acji. Choć nie tak bar­dzo innej.

– A myślał pan o tym, co się sta­nie, gdy nie spełni pokła­da­nych w nim nadziei?

– Myśla­łem.

– I co?

– Nie będę go winił, jeśli to pani suge­ruje. Pies nie trafi do schro­ni­ska, nic takiego. Nasza rodzina będzie mieć psa. Po pro­stu.

– Nie jestem prze­ko­nana. Codzien­nie sty­kam się z ludźmi, któ­rych dotknęła nie­peł­no­spraw­ność, mam też świa­do­mość, co zna­czy despe­ra­cja i jak bar­dzo może zabu­rzyć osąd.

Męż­czy­zna zaklął, natych­miast jed­nak prze­pro­sił.

– Okej, może i mam zabu­rzony osąd, bo cho­dzi o moje dziecko. A o co pani cho­dzi?

Opie­kunka kazała męż­czyź­nie wyjść.

Wyszedł, odje­chał. W powie­trzu jesz­cze długo czuć było jego wście­kłość. Ale nie tylko. Wiro­wały tam rów­nież roz­pacz i wiele, wiele miło­ści.

Dwa tygo­dnie póź­niej męż­czy­zna wró­cił. I zabrał Wikiego ze sobą. Pies tra­fił do wiel­kiego domu, w któ­rym miesz­kali męż­czy­zna, jego matka i dziecko, czte­ro­letni chło­piec. Nie musiał tu robić nic z rze­czy, któ­rych został nauczony – nikt nie pro­sił o przy­no­sze­nie przed­mio­tów, wska­zy­wa­nie drogi, prze­pro­wa­dza­nie przez ulicę. Po mie­siącu pobytu z tą rodziną pies zro­zu­miał, na czym pole­gało jego zada­nie. Zdał egza­min, a roz­en­tu­zja­zmo­wany męż­czy­zna zadzwo­nił do opie­kunki. To było rok temu. Cały rok usta­wicz­nego czu­wa­nia. Jed­nak dziś zda­rzyło się coś innego. No wła­śnie, trzeba zbu­dzić męż­czy­znę. On będzie wie­dział, co robić.

Pies zbiegł do salonu. Woń sam­czego potu wypeł­niała wnę­trze. Męż­czy­zna, w prze­ci­wień­stwie do innych ludzi, któ­rych pies poznał, nie masko­wał swo­jego natu­ral­nego aro­matu tymi sztucz­nymi. Może tamci nie chcieli, by inne osob­niki po zapa­chu pozna­wały ich emo­cje? Może miało to zwią­zek z jakimś gro­żą­cym im nie­bez­pie­czeń­stwem? Trudno zro­zu­mieć, dla­czego ludzie robili to, co robili, ale w zasa­dzie trudno ludzi zro­zu­mieć w ogóle.

Wła­śnie dla­tego cenił sobie tego męż­czy­znę. Był natu­ralny. Nie ukry­wał, że pach­nie stra­chem o swoje dziecko, tęsk­notą za kimś, kogo stra­cił, nie­chę­cią do swo­jej matki, nie­na­wi­ścią do świata, miło­ścią do dziecka i sym­pa­tią do psa.

Wiki chwy­cił zębami brzeg koca i zaczął tar­mo­sić. Męż­czy­zna sap­nął. Sen miał mocny, ale nie był to zdrowy, pokrze­pia­jący sen. Raczej taka czarna dziura, w którą się zapa­dał, bo był zbyt zmę­czony, by śnić.

Liza­nie po twa­rzy dawało dużo lep­sze rezul­taty niż szar­pa­nie koca. Wiki przy­ło­żył język do policzka męż­czy­zny i pocią­gnął z roz­ma­chem.

– Co się dzieje? Gdzie Bruno? – Męż­czy­zna zerwał się z kanapy. Roz­glą­dał się wokół, zde­ner­wo­wany. – Co się stało, pie­sku?

Gdyby Wiki wie­dział, co się stało… Ruszył ku scho­dom, by dać znać, że cho­dzi o chłopca. Męż­czy­zna rzu­cił się za nim, ści­gali się na kory­ta­rzu i rów­no­cze­śnie wpa­dli do sypialni dziecka.

Bruno leżał w swoim dzie­cię­cym łóżeczku, wyda­wało się, że spo­koj­nie. Spe­cjalna lampka roz­pra­szała ciem­ność nikłym, bla­dym świa­tłem. Plu­szowy kró­lik upadł na pod­łogę i, dziw­nie powy­gi­nany, patrzył w sufit błysz­czą­cymi oczami, a odbi­ja­jący się w nich blask lampki spra­wiał, że wyglą­dały jak żywe.

Męż­czy­zna pod­szedł do łóżeczka. Pod­niósł plu­szaka, poło­żył obok chłopca, popra­wił koł­drę.

– Zbliża się atak? – zapy­tał.

To coś innego. Wiki pisnął. Tak bar­dzo chciałby powie­dzieć, że cho­dzi o coś innego. Przy­siadł, ale nie mógł usie­dzieć, krę­cił się nie­spo­koj­nie.

Ojciec poło­żył rękę na gło­wie synka. Wresz­cie zro­zu­miał, o co cho­dziło. Pies poczuł, jak opa­dają emo­cje. Zro­bił, co do niego nale­żało. Teraz męż­czy­zna zaj­mie się dziec­kiem.

– Ma gorączkę.

Nie rozu­miał, co to zna­czy. Tym­cza­sem męż­czy­zna wyszedł na kory­tarz i ener­gicz­nie zapu­kał do tych drzwi naprze­ciwko sypialni chłopca.

– Mamo, niech mama wsta­nie. Bruno ma gorączkę.

Po chwili zja­wiła się kobieta. Zaci­skała pasek szla­froka, tłu­miła zie­wa­nie. Pach­niała mydłem. Czy ludzie nie czują, że zapa­chy tłusz­czu i kwiat­ków to nie naj­lep­sze połą­cze­nie? Pod tą sztuczną wonią kryły się strach, miłość i ogromne wyrzuty sumie­nia.

– Zaglą­da­łam do niego tuż przed pół­nocą, wszystko było w porządku.

– Ale teraz nie jest. Niech mama da mi ter­mo­metr.

Kobieta poszła do łazienki i po chwili wró­ciła z przed­mio­tem, któ­rego koniec wetknięto dziecku do ucha.

Męż­czy­zna pobladł.

– Trzy­dzie­ści dzie­więć. Niech mama przy­nie­sie tele­fon, leży na sto­liku w salo­nie. Trzeba zadzwo­nić do dok­tor Lipiń­skiej.

– Może to nic takiego. Dzieci na byle co reagują wysoką gorączką. Może pocze­kamy do rana?

W spoj­rze­niu męż­czy­zny bły­snęła wście­kłość.

– Pro­szę przy­nieść mi tele­fon – powie­dział niby spo­koj­nie, ale Wiki czuł tę całą ukry­waną złość.

Kobieta też była jej świa­doma.

– Już idę – powie­działa potul­nie. Wie­działa, dla­czego męż­czy­zna jest na nią tak zły, ale to, że rozu­miała jego emo­cje, nie zna­czyło, że z ich powodu nie cier­piała.

Beata spoj­rzała na zega­rek. Po chwili zer­k­nęła ponow­nie. Nie, nie pomy­liła się, naprawdę docho­dziła ósma. Znowu się zasie­działa. Cóż, wcale nie miała ochoty wra­cać do pustego domu. Cho­lera! Wcale nie pustego. Prze­cież był tam ten kot. Wciąż jesz­cze nie wymy­śliła, co z nim zro­bić. Musi zna­leźć kogoś, kto kocha zwie­rzęta i pra­gnie mieć pięk­nego rag­do­lola, czy jak tam się nazywa ta rasa. Na pewno gdzieś w świe­cie jest osoba, która o takim kocie marzy.

A swoją drogą, co to za idio­tyczny pomysł dawać pra­co­ho­li­kowi żywe stwo­rze­nie? Prze­czu­wała, że urzą­dza­nie wiel­kiego przy­ję­cia z oka­zji czter­dzie­stych uro­dzin to błąd i nie wynik­nie z tego nic dobrego. Powinna zwy­czaj­nie pójść do klubu, wypić drinka, poflir­to­wać z jakimś „na pewno nie do wzię­cia” męż­czy­zną, który tra­fił do baru, bo „żona go nie rozu­mie, wcale ze sobą nie śpią”, a on chciałby kogoś bzyk­nąć, póki jesz­cze jest w nim para i nie potrze­buje far­ma­ko­lo­gicz­nego wspar­cia, by mu konar zapło­nął. Nie, oczy­wi­ście, że nie poszłaby z nim do łóżka. Nie­na­wi­dziła takich despe­ra­tów. Po wszyst­kim, zamiast usnąć, gadali. O tej żonie wła­śnie, jaka kie­dyś była, jak bar­dzo ją kochał, jak wciąż ją kocha i dla­tego nie może odejść, choćby chciał. O dzie­ciach, psie, samo­cho­dzie, kum­plach i ich żonach, przy­ja­ciół­kach żony i o robo­cie, gdzie nikt nie doce­nia. Nawet o rodzi­cach potra­fili opo­wia­dać i o babci, co tra­fiła na roboty do Nie­miec i z duszą na ramie­niu wra­cała do Pol­ski, bo wszę­dzie byli Ruscy, o któ­rych wia­domo, że gwał­ci­ciele i zło­dzieje zegar­ków, a ta bab­cia wciąż miała cnotę w majt­kach, a w kie­szeni zega­rek, co go buch­nęła nie­miec­kiemu wyzy­ski­wa­czowi, żeby się mieć po powro­cie za co w ojczyź­nie urzą­dzić. Zresztą Nie­miec też nie był pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lem zegarka, dostał go od brata jako pamiątkę z frontu. Takich wła­śnie rze­czy przy­cho­dziło Beacie słu­chać, gdy kilka razy popeł­niła błąd w oce­nie faceta. Nauczona tym doświad­cze­niem wie­działa, że żonaci są fajni do flirtu i pła­ce­nia za drinki, ale do łóżka lepiej iść ze stu­den­tem, który dopiero ustala swoją toż­sa­mość poprzez sek­su­alne eks­pe­ry­menty. Seks z takim to nie krótki dystans, raczej mara­ton. Póź­niej można wziąć prysz­nic i wró­cić do sie­bie. A młody śpi i nawet nie sły­szy, że drzwi się zamknęły. I ni­gdy nie pyta o numer tele­fonu.

Wró­cić? Może powinna była wró­cić? Nie. Kot miał miskę pełną suchej karmy, miał wodę i nawet to fiku­śne lego­wi­sko na słu­pie. Kiedy Beata zjawi się w domu, będzie musiała wyjąć jego kupy z kuwety. Rany, jak to śmier­działo! Chciało jej się rzy­gać. Nawet na samą myśl o powro­cie do domu miała mdło­ści. Na wspo­mnie­nie min kole­ża­nek, takich ucha­cha­nych, uszczę­śli­wio­nych, jaki to jej wspa­niały pre­zent zro­biły, też.

– Beatko nasza kochana, naresz­cie zamieszka z tobą jakiś facet.

Sama też się śmiała, bo myślała, że to żart, że wycho­dząc, zabiorą ze sobą zwie­rzaka i zosta­nie tylko zestaw bie­li­zny i per­fumy. Nie zabrały. Naza­jutrz po impre­zie obu­dziło ją miau­cze­nie. Ludzie, nie ma nic gor­szego od tego, gdy w ska­co­wany mózg wbija się to cho­lerne kocie „miau, miau­uuuu”. Dobrze, że nie miała w domu sie­kiery, bo albo roz­wa­li­łaby nią kota, albo wła­sny łeb. Łeb prę­dzej, kot był szybki.

Prze­su­nęła papiery. Da sobie jesz­cze pół godziny, póź­niej wróci.

Gdzieś na biurku, przy­wa­lony doku­men­tami, leżał tele­fon Beaty. Teraz zawi­bro­wał deli­kat­nie. Wyci­szyła go, ale o wibra­cji zapo­mniała. A niech dzwoni. Prze­gar­nęła papie­rzy­ska i spoj­rzała na wyświe­tlacz. Mama. Słi­ta­śnie. Niczego tak nie potrze­bo­wała, jak roz­mowy z wła­sną matką. Odrzu­cić połą­cze­nie. Nie, to nie zadziała, będzie się dobi­jać, póź­niej uzna, że Beata umarła, i zacznie słać histe­ryczne ese­mesy. Ode­brać i spła­wić.

– Nie mogę roz­ma­wiać.

– Już po ósmej.

No tak, prze­cież się umó­wiły, że po ósmej można dzwo­nić.

– Wiem, ale… – Jeśli powie, że wciąż jest w pracy, usły­szy o szko­dli­wo­ści takiego postę­po­wa­nia. Matka zacznie Beacie wyrzu­cać, że nie dba o sie­bie i nie myśli o przy­szło­ści, która na pewno skoń­czy się samot­no­ścią, skoro Beata tak postę­puje. – Wła­śnie weszłam do domu. Po pracy wybra­li­śmy się w kilka osób do knajpy. Wiesz, posie­dzieć, poga­dać.

– Same baby?

– Nie. Był nasz kie­row­nik i jeden facet z logi­styki. Pra­cuje od nie­dawna.

– Żonaty?

– Mówi­łam ci prze­cież, że kie­row­nik roz­wiódł się na początku roku. Młyn przez to mie­li­śmy, bo w pracy nie potra­fił się odciąć…

Znie­cier­pli­wiona matka weszła Beacie w słowo:

– O tego nowego pytam.

– Nie wiem. Pew­nie wolny, skoro po pracy nie wraca od razu do domu.

– Dowiedz się jakoś dys­kret­nie.

– Mamo!

– Kocha­nie, wiem, że czu­jesz się młoda, ale lata lecą. Wierz mi, nie chcesz być na sta­rość sama. Już po ostat­nim dzwonku, ale jesz­cze przez rok, dwa masz szansę na zaj­ście w ciążę. Prze­stań ucie­kać w pracę i w końcu sobie kogoś znajdź.

– Dobrze, mamo. Dowiem się, czy jest żonaty. Jeśli nie jest, to umó­wię się z nim na drinka i spraw­dzę, czy wszystko z nim w porządku.

– Sły­szę w twoim gło­sie iro­nię. Naprawdę się mar­twię. Z jed­nej strony chcia­ła­bym, żebyś kogoś miała, żeby ktoś o cie­bie dbał, gdy mnie zabrak­nie, żeby był ktoś, kto ci tę przy­sło­wiową szklankę wody na łożu śmierci poda. A z dru­giej boję się, żebyś nie tra­fiła tak, jak poprzed­nio.

Beata poczuła ucisk w gar­dle. Dla­czego matka o nim napo­mknęła? Czy ni­gdy się nie nauczy, że poru­sza­nie tego tematu nie przy­nosi niczego dobrego?

– Muszę koń­czyć. Woda w wan­nie sty­gnie – powie­działa oschle, zbyt oschle.

Matka się zorien­to­wała.

– Prze­pra­szam. Nie powin­nam była o nim wspo­mi­nać.

A jed­nak to zro­bi­łaś. Zawsze to robisz. Jakby spe­cjal­nie, jak­byś chciała mnie zra­nić. Jak mam to upo­rząd­ko­wać, jak mam sobie z tym pora­dzić, skoro wciąż mi przy­po­mi­nasz? I mówisz to w taki spo­sób, jak­bym nie została oszu­kana, tylko popeł­niła wielki błąd, jakby to była moja wina. Wszyst­kich nas udało mu się zwieść. Wszyst­kich! Kocha­łam go, taka jest prawda, a kiedy kogoś kochasz, to mu ufasz. A gdy cię rani, to zosta­jesz z dziurą w sercu. I wierz mi, mamo, nie ma takiej siły, która sprawi, że ona się zagoi. I nie chcę innego męż­czy­zny w moim życiu – jakże chcia­łaby to wszystko powie­dzieć. Nie potra­fiła. „Sto­imy w miej­scu. Nie ruszymy, jeśli nie dasz sobie szansy. Powin­naś mówić o tym, co czu­jesz, zwłasz­cza naj­bliż­szym” – prze­ko­ny­wała droga tera­peutka, do któ­rej Beata poszła, gdy zorien­to­wała się, że wisi nad prze­pa­ścią. Liczyła na cud, cud się nie wyda­rzył. No, ale przy­naj­mniej już nie chciała puścić kra­wę­dzi i to był duży postęp.

– Wszystko w porządku. Idę się kąpać.

– Jasne, zre­lak­suj się. Miłego wie­czoru, kocha­nie.

– Wza­jem­nie.

Świetne życze­nie. Wie­czór nie miał szans być miły. W zasa­dzie był kiep­ski już przed tele­fo­nem matki. Teraz zmie­nił się w fatalny. W domu śmier­dzący kot, w pracy góra doku­men­tów do przej­rze­nia, a w gło­wie prze­szłość, która bolała jak wbi­ja­nie noża w brzuch.

A wszystko zaczęło się tak nor­mal­nie. Beata miała jed­nego chło­paka w liceum, dru­giego na stu­diach i kolej­nego, gdy pod­jęła pierw­szą pracę. Można powie­dzieć, że każ­demu eta­powi życia towa­rzy­szył inny zwią­zek. Nie było dra­ma­tycz­nych roz­stań i łez. Raczej przy­ja­ciel­skie poże­gna­nia. Nagle oboje uświa­da­miali sobie, że ich życiowe drogi się roz­cho­dzą, że ina­czej widzą przy­szłość, a uczu­cie, które ich łączy, nie jest wystar­cza­jąco silne, by rezy­gno­wać z sie­bie dla tej dru­giej osoby. Ana­li­zu­jąc prze­szłość w kon­tek­ście tego, co się stało, Beata zauwa­żyła, że nie anga­żo­wała się zbyt mocno. Mogło to wyni­kać z ego­izmu jedy­naczki lub z nie­doj­rza­ło­ści emo­cjo­nal­nej. Nie­któ­rzy są gotowi do zało­że­nia rodziny po dwu­dzie­stce, inni nie. Bez względu na to, co przy­czy­niło się do roz­stań, samym związ­kom nie można nic zarzu­cić. To były fajne układy, mocno part­ner­skie, oparte na wza­jem­nym sza­cunku. Dobrze wspo­mi­nała swo­ich byłych i oni rów­nież dobrze ją wspo­mi­nali.

Na kilka lat została sin­gielką z wyboru. Sku­piła się na pracy zawo­do­wej. Ow­szem, miała w pla­nach reali­za­cję pro­jek­tów miłość, mał­żeń­stwo i rodzina, ale chciała je roz­po­cząć, gdy pro­jekt kariera będzie w daleko zaawan­so­wa­nej fazie.

To wła­śnie tak się zaczęło, od zna­jo­mo­ści na grun­cie zawo­do­wym. Przez pewien czas pra­co­wali razem. Two­rzyli dobry zespół. Póź­niej Beata awan­so­wała, a Piotr zmie­nił pracę. Widy­wali się towa­rzy­sko. Począt­kowo nic to nie zna­czyło. Wspólny drink w piąt­kowy wie­czór, bo zżyli się przez dwa lata wspól­nej cięż­kiej pracy. Beata lubiła sobie żar­to­wać, że są jak kum­ple z woj­ska, że uwiel­biają sia­dać przy piwie i snuć kom­ba­tanc­kie opo­wie­ści.

– Zna­łam go. Kurwa, prze­cież go zna­łam! – krzyk­nęła i z całej siły ude­rzyła w stos doku­men­tów.

Kartki jak stado spło­szo­nych gołębi z fur­ko­tem wzbiły się w górę, by pra­wie natych­miast łagod­nie opaść na pod­łogę. Beata patrzyła na to z prze­ra­że­niem. Ile zaj­mie jej poukła­da­nie tego wszyst­kiego? Godzinę? Dwie? A co, jeśli ten kot tam wyje? Czy koty wyją? Nie, raczej psy. Dobrze, że nie poda­ro­wały jej psa. Kota przy­naj­mniej nie trzeba wypro­wa­dzać. No nie trzeba, ale kochać trzeba. Każ­dego zwie­rzaka powinno się kochać, kar­mić i ota­czać czu­ło­ścią. I gdyby ten kot poja­wił się w jej życiu wcze­śniej, byłby piesz­czosz­kiem. Mówi­łaby: „Chodź do mamusi”, wcale się tego nie wsty­dząc. Wrzu­ca­łaby jego zdję­cia na Fejsa, Insta i gdzie tylko można, chlu­biąc się jego rasową urodą. Przed czte­rema laty miała serce zdolne do miło­ści. Rok póź­niej męż­czy­zna, któ­rego kochała, zro­bił jej w tym sercu dziurę. Zabrał Beacie sie­dem lat życia i zdol­ność kocha­nia kogo­kol­wiek i cze­go­kol­wiek. Tera­peutka powta­rzała, że nie można żyć prze­szło­ścią. Beata zasta­na­wiała się, po co wła­ści­wie żyć. Gdyby nie matka… Teraz zapeł­niała czas pracą. A wła­ści­wie, nie pracą, ale zara­bia­niem. Miała plan, że odłoży tyle, by zre­ali­zo­wać swój pro­jekt „Wyspy”. Chciała zwie­dzić jak naj­wię­cej wysp i archi­pe­la­gów – Sze­tlandy, Kara­iby, Mada­ga­skar i Kubę, Hawaje, wyspy mórz cie­płych i zim­nych, duże i małe. Odle­głe i bli­skie. Będzie cho­dziła wzdłuż brze­gów, a z każ­dej plaży przy­wie­zie kamień albo muszelkę. A kiedy skoń­czą się wyspy albo pie­nią­dze, to może skoń­czy się rów­nież czas. Na uko­je­nie nie liczyła.

Ali­cja spoj­rzała na swój palec. Kro­pelka krwi rosła jak pączek tajem­ni­czego kwiatu, a gdy stała się zbyt duża, by utrzy­mać się na opuszce, spły­nęła, pozo­sta­wia­jąc czer­woną dróżkę. Wło­żyła palec do ust, poczuła meta­liczny smak.

– Co też ci przy­szło do głowy? – Z wyrzu­tem spoj­rzała na wino­wajcę. – Czy ja ci krzywdę jakąś robię? Żeby tak na czło­wieka od razu z zębami?

Jej słowa nie wzbu­dziły wyrzu­tów sumie­nia. Młody cho­mik dżun­gar­ski wciąż stał w pozy­cji obron­nej, gotów w każ­dej chwili rzu­cić się na napast­nika.

– Oj weź, wylu­zuj. Muszę ci posprzą­tać. Jedzie tak, że jutro, naj­da­lej poju­trze żaden klient nie wej­dzie do sklepu. Popatrz na szczury. Dały sobie posprzą­tać i teraz mają ład­nie, czy­ściutko. Widzisz, jakie są zado­wo­lone?

Cho­mik ner­wowo poru­szał noskiem, dając w ten spo­sób Ali­cji do zro­zu­mie­nia, że ma gdzieś zado­wo­le­nie szczu­rów.

– Ty nie możesz być taki dziki. Oswa­ja­nie, mówi ci to coś? Trzeba dać się oswoić. Nie będzie mnie w skle­pie, przyjdą jacyś nie­wy­edu­ko­wani zoo­lo­gicz­nie rodzice i kupią cię swo­jemu dziecku. A ty się tak zacho­wasz i zoba­czysz, będzie tra­ge­dia.

Słowa, wypo­wia­dane przy­ja­ciel­skim tonem, nie były w sta­nie zmięk­czyć twar­dego, cho­mi­czego serca. Kiedy się jest wiel­kim wojow­ni­kiem, to się nim jest. A gdyby wzrok mógł zabi­jać, Ali­cja leża­łaby już mar­twa.

– Dobra, sam tego chcia­łeś. Idę po ręka­wicę. – Spoj­rzała na palec. Krew już nie leciała, ale roz­cię­cie skóry było głę­bo­kie. – Mały zbój, no jak on mnie użarł!

Dawno temu, w lice­al­nych cza­sach, Ali­cja wyobra­żała sobie przy­szłość, która róż­niła się od teraź­niej­szo­ści jak dzień od nocy. Miała iść na stu­dia przy­rod­ni­cze. Marzyła o jakimś beha­wio­ry­stycz­nym kie­runku. Chciała zostać zakli­na­czem psów i mieć w tele­wi­zji pro­gram o wycho­wy­wa­niu czwo­ro­no­gów. Pla­no­wała to, zanim Cesar Mil­lan zdo­był sławę.

Do pew­nego momentu wszystko szło dobrze. Dostała się na stu­dia, a wśród przed­mio­tów miała zaję­cia z beha­wio­ry­zmu. Uczyła się dobrze, dostała sty­pen­dium naukowe. Na czwar­tym roku zro­biła dodat­kowo spe­cja­li­za­cję ze szko­le­nia psów i fizjo­te­ra­pii zwie­rząt. Fizjo­te­ra­peutka zwie­rząt, czyż to nie brzmi jak puka­nie do drzwi z napi­sem „praca marzeń”?

A póź­niej stu­dia się skoń­czyły. Trzeba było zna­leźć zatrud­nie­nie i do Ali­cji dotarło, na czym polega róż­nica mię­dzy marze­niami a real­nym życiem. Marze­nia były fajne, życie nie. W marze­niach dało się wszystko, w życiu nic.

Kiedy odwie­dziła każdą jedną lecz­nicę wete­ry­na­ryjną w War­sza­wie i naj­bar­dziej obie­cu­ją­cym oka­zało się: „Ode­zwiemy się, jakby co”, posta­no­wiła zna­leźć coś na prze­cze­ka­nie, coś w zawo­dzie, bo prze­cież nie będzie kel­ne­ro­wać ani skła­dać łachów w „Heńku”. Szybko się prze­ko­nała, że to też nie takie łatwe, bo w pro­gra­mie stu­diów zabra­kło obsługi kasy fiskal­nej.

W końcu zgo­dziła się na etat w skle­pie zoo­lo­gicz­nym w jed­nej z naj­dal­szych wschod­nich dziel­nic War­szawy. Sklep mie­ścił się w pasażu nie­opo­dal dworca kolejki pod­miej­skiej. Naj­więk­szy ruch był w porze powro­tów z pracy, ludzie przy­cho­dzili po karmę dla cze­ka­ją­cego w domu pupila. Przed połu­dniem zaglą­dało nie­wielu klien­tów. Głów­nie eme­ryci. Spra­gnieni kon­taktu z ludźmi potra­fili stać i gadać przez pół godziny. Cza­sem matki sie­dzące w domu z dziećmi wcho­dziły do sklepu, by poka­zać potom­kowi, jaki to kró­li­czek jest miluśki. Nie­które dzie­ciaki wyda­wały się fajne. Stały grzecz­nie, zachwy­cone zwie­rza­kiem, rezo­lut­nie o coś pytały. Ali­cja znała imiona tych naj­mil­szych małych klien­tów i jeśli w skle­pie było aku­rat oswo­jone zwie­rzątko, brała je na ręce i pozwa­lała malu­chowi pogła­skać. Uwa­żała, że ludzie od naj­wcze­śniej­szych lat powinni mieć moż­li­wość doty­ka­nia zwie­rząt, bo nic tak dobrze na czło­wieka nie działa, jak ten rodzaj kon­taktu.

Były też matki, na któ­rych widok Ali­cja zaci­skała zęby. Dzie­ciaki się darły, waliły w szyby akwa­riów, wsa­dzały palu­chy mię­dzy kraty kla­tek.

– Tak nie wolno! – mówiła, a matki na to:

– Prze­cież nic się nie stało.

Ow­szem, stało! Zwie­rzę się dener­wuje. Czy pomy­ślała pani, jak­by­ście się z lato­ro­ślą czuli, gdyby was wło­żyć do klatki, a samica tyra­no­zaura z mło­dym wali­liby w kraty? I jesz­cze ta samica by mówiła: „Pro­szę się nie dener­wo­wać, mały już po obiadku, on się tylko tak bawi”. Co za ele­men­tarny brak empa­tii.

Naj­gor­sze było to, że sklep nale­żał do star­szej pani, Jadwigi Frel­czuk, która zwie­rzęta trak­to­wała bar­dzo przed­mio­towo. Lubiła je, ow­szem, miała w domu trzy psy i cztery koty, ale zupeł­nie nie obcho­dziło jej, w czyje ręce pójdą świnka mor­ska, kró­lik czy cho­mik. Dla­tego wła­ści­cielce nie prze­szka­dzało, że nie­wy­cho­wane dziecko stra­szyło zwie­rzęta. Bądź miła, naka­zy­wała Ali­cji, może coś kupią.

Dla­tego Ali­cja zagry­zała zęby i mówiła tylko: „Tak nie wolno”, zamiast wypro­sić nie­czu­łych klien­tów ze sklepu, ura­czyw­szy ich wcze­śniej prze­mową na temat okru­cień­stwa wobec zwie­rząt. Prze­cież takie wale­nie w klatkę było jakimś jego prze­ja­wem. Podob­nie zresztą, jak: han­dlo­wa­nie nimi; trzy­ma­nie w zbyt małych klat­kach; roz­dzie­la­nie, gdy się ze sobą zżyły; pozwa­la­nie, by klienci kupo­wali cho­mi­kom malut­kie kla­teczki i brali do domu tylko jedną świnkę mor­ską.

Na ile mogła, tłu­ma­czyła ludziom, jakie są wyma­ga­nia zwie­rzę­cia, co lubi, czego nie, jak je oswoić, a przede wszyst­kim, czego mu naj­bar­dziej do szczę­ścia potrzeba. Cie­szyło ją, gdy ludzie mówili: „Zupeł­nie nie wie­dzie­li­śmy. Zro­bimy tak, jak pani mówi”. Nie­stety, byli też tacy, któ­rzy patrzyli na Ali­cję z poli­to­wa­niem i prze­ry­wali sło­wami: „Doprawdy, w inter­ne­cie nic takiego nie pisze”. Wtedy Ali­cja miała ochotę naj­pierw wyrwać im zwie­rzaka, póź­niej poin­for­mo­wać, że „nie jest napi­sane”, a na koniec wygo­nić ich ze sklepu. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że byłby to jej ostatni dzień w pracy. A nie­stety potrze­bo­wała pie­nię­dzy, żeby zapła­cić za stan­cję, kupić coś do jedze­nia i cza­sem jakiś ciuch.

To ostat­nie naj­rza­dziej i zwy­kle w second-han­dzie. Była mistrzy­nią w znaj­do­wa­niu faj­nych rze­czy w koszach z, wyda­wa­łoby się, cał­ko­wi­cie już prze­bra­nym towa­rem. Wła­snej figu­rze zawdzię­czała to, że wci­skała się w roz­miary, w które inne dziew­czyny mogły naj­wy­żej nos wło­żyć. Przez tę figurę wciąż była sama. Jedna z kole­ża­nek powie­działa kie­dyś Ali­cji, że faceci dzielą się na tych, któ­rzy lubią albo duże cycki, albo duże tyłki. Jeśli masz duże i jedno, i dru­gie, twoje szanse na zna­le­zie­nie part­nera też są spore. Maleją o połowę, gdy masz jedno duże, dru­gie małe. I spa­dają do zera, gdy wszystko masz małe.

Może gdyby miała faceta, rzu­ci­łaby tę okropną robotę i poszu­kała cze­goś lep­szego. Pra­cu­jąc, nie miała czasu na szu­ka­nie, a nie mogła zostać bez pracy, bo to ozna­czało brak pie­nię­dzy, z kolei brak kasy dopro­wa­dziłby do tego, że musia­łaby wró­cić do domu. A do domu wró­cić nie mogła.

Jakiego domu? Prze­cież już go nie miała, tak jak nie miała mamy, która… Ali­cja unio­sła dłoń do twa­rzy i otarła łzy.

– Widzisz, do czego dopro­wa­dzi­łeś? – Z wyrzu­tem popa­trzyła na cho­mika. – Przez cie­bie pła­czę. A to był cał­kiem spoko dzień. Mógł być nawet udany, ale nie, ty musia­łeś mnie ugryźć, a ja musia­łam przy­po­mnieć sobie o mamie. Moja mama była bar­dzo fajna, wiesz? Polu­bił­byś ją. Wszy­scy ją lubili. Pod koniec cho­roby, kiedy miała naprawdę złe dni, potra­fiła być wredna, ale rozu­miesz, to przez cho­robę. Wcze­śniej była naj­lep­szą, naj­uko­chań­szą mamą pod słoń­cem…

Nie potra­fiła dłu­żej powstrzy­my­wać wzru­sze­nia. Usia­dła na pod­ło­dze za ladą i pła­kała, pła­kała, pła­kała, aż do momentu, w któ­rym już nie miała łez.

– Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię, mamo – powie­działa, patrząc w ten róg witryny, któ­rego nie zakle­jono folią z reklamą psiej karmy. Widać tam było kawa­łek nieba, teraz pra­wie czar­nego. Ali­cja, roz­ma­wia­jąc z mamą, zawsze patrzyła w niebo. Nie dla­tego, żeby wie­rzyła, że tam wła­śnie jest teraz jej matka. Po pro­stu tak się umó­wiły.

– Kiedy będziesz o mnie myśleć, no wiesz, jak mnie już nie będzie…

– Nie mów tak. Wiesz, że będziesz. Zawsze.

– Leka­rze nie dają mi szans.

– Leka­rze się mylą.

– Prze­gra­łam, córeczko. Tak bar­dzo się sta­ra­łam, tak zawzię­cie wal­czy­łam, ale prze­gra­łam i musimy się z tym pogo­dzić. A ty nie płacz, tylko chodź się do mnie przy­tul. I obie­caj, że kiedy będziesz o mnie myśleć, popa­trzysz w niebo.

– Dla­czego w niebo?

– Bo lepiej patrzeć w górę niż w dół. Bo wędruje po nim słońce i latają ptaki, bo świecą na nim gwiazdy. Przede wszyst­kim dla­tego, że jest jasne. Chcia­ła­bym, żebyś ty też była jasna. Obie­casz mi to?

I Ali­cja obie­cała. Zawsze, gdy mówiła do matki, patrzyła w niebo. Choć wewnętrz­nej jasno­ści w sobie nie miała. Pró­bo­wała ją zatrzy­mać, nie udało się. Ludzie, któ­rzy pla­nują śmierć, nim ich dziecko osią­gnie peł­no­let­ność, powinni roz­wa­żyć zor­ga­ni­zo­wa­nie mu rodzeń­stwa. Wtedy może być łatwiej. Zosta­wia­nie dziecka samego z ojcem to nie jest dobry pomysł. Zwłasz­cza gdy rzecz dzieje się w małym mia­steczku i inne dzie­ciaki pytają: „To ty jesteś ta, co jej matka umarła, a ojciec oże­nił się z ciotką?”. I kiedy musisz odpo­wia­dać: „To nie­prawda, ja nie znam tej baby”, cho­ciaż wiesz, że to star­sza sio­stra two­jej matki, na doda­tek twoja chrzestna. Wtedy cho­ler­nie trudno pie­lę­gno­wać wewnętrzną jasność.

Wytarła nos w ręka­wicę.

– Nie będzie dziś sprzą­ta­nia. Spró­bu­jemy jutro. Jak znowu będziesz się sta­wiał, popro­szę Ste­fana, żeby to zro­bił. A wiesz, jaki jest Ste­fan. On się nie cacka.

Cho­mik spoj­rzał na Ali­cję tak, jakby dobrze wie­dział, że są to tylko puste pogróżki.

– To, że go nie lubię, nie zna­czy, że nie mogę powie­dzieć: „Hej, sprząt­nij klatkę tego małego, bo wiesz, gościu się rzuca z zębami”. I wtedy zoba­czysz. A teraz idę już, bo nie mam ochoty mar­z­nąć na pero­nie, gdy mi pociąg uciek­nie.

Włą­czyła alarm, zamknęła sklep i ruszyła w kie­runku dworca. Jutro koniecz­nie musi posprzą­tać cho­mi­czą klatkę. Sama. Nie poprosi o to Ste­fana. O nic go ni­gdy nie pro­siła. Był taki gbu­ro­waty. Nie prze­pa­dali za sobą. Kiedy od wła­ści­cielki sklepu usły­szała, że będzie pra­co­wała na zmianę z panem Ste­fa­nem, przed oczami sta­nął jej obraz sta­ruszka, fascy­nata akwa­ry­styki, dora­bia­ją­cego do eme­ry­tury. Jed­nak oka­zało się, że Ste­fan jest nie­wiele star­szy od Ali­cji. W dodatku mru­ko­waty i jakiś taki nie­to­wa­rzy­ski. Pew­nie przez to imię. Ze Ste­fanów Ali­cja koja­rzyła tylko Żerom­skiego, a to nie był zbyt wesoły czło­wiek. W jego książ­kach wszystko zda­wało się szare i depre­syjne – ludzie bez­domni, wszę­dzie popioły, zglisz­cza i roz­dzio­bu­jące kruki, a jak tra­fiła się siłaczka, to zaraz umarła. Nawet porę roku wybrał sobie naj­gor­szą. Przed­wio­śnie! Toż wia­domo, że to tylko brudny śnieg i psie kupy.

I ten Ste­fan z pracy Ali­cji był dokład­nie taki sam.

Nie­wiele osób stało na pero­nie. Mało kto o tej porze jechał w kie­runku cen­trum War­szawy. Zimny wiatr śli­zgał się po torach i prze­sy­py­wał mię­dzy pod­kła­dami dro­biny ni to śniegu, ni to lodu. Ali­cja scho­wała się w budce. Nie zro­biło jej się tu wcale cie­plej, ale przy­naj­mniej wiatr nie sma­gał po twa­rzy.

Pociem­niało. Dni, jeden krót­szy od dru­giego, przy­po­mi­nały Ali­cji doga­sa­jące lampy naf­towe. Jesz­cze przez chwilę tli się w nich jasny pło­mień, który z wolna maleje, gaśnie w oczach, umiera i nagle robi się ciemno. I tak smutno. Drzewa roz­cza­pie­rzały kości­ste palu­chy gałęzi, jakby chciały czło­wieka zła­pać, unieść w górę, roze­drzeć na strzępy i porzu­cić. Mógłby już spaść śnieg, pomy­ślała Ali­cja, patrząc na te kuleczki, które wiatr tur­lał po pero­nie. Białe czapy na gałę­ziach, na dachach, gruba pie­rzyna na traw­ni­kach. Wie­czo­rem świa­tło odbi­ja­łoby się od bia­łego puchu, skrząc się zło­ci­ście, sre­brzy­ście, magicz­nie, jak w lame­cie, którą w dzie­ciń­stwie wie­szała na cho­ince. Na to wspo­mnie­nie zapie­kło pod powie­kami. Lepiej nie wra­cać do prze­szło­ści. Zbyt boli.

W oddali poja­wiły się świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego pociągu. Niczym oczy jakie­goś baśnio­wego stwora. Szkoda, że nie pusz­czał pary, wes­tchnęła Ali­cja.

Ciąg nie­zro­zu­mia­łych szczek­nięć zaanon­so­wał pojazd, który sapiąc, wto­czył się na peron. Ali­cja wycze­kała moment, gdy świa­tełko na drzwiach roz­bły­sło, infor­mu­jąc, że można już otwo­rzyć. Z wnę­trza wio­nęło przy­jem­nie cie­płe powie­trze. Weszła, zajęła miej­sce przy oknie. W zasa­dzie nie było na co patrzeć – domki, las, wię­cej lasu, indu­strial Dworca Wschod­niego i tyle. Lep­sze to jed­nak niż czy­ta­nie tej dur­nej książki, którą wci­snęła jej biblio­te­karka. Tytuł Ostat­nie dni Kró­lika brzmiał nie­źle, więc Ali­cja uznała, że może to coś dla niej.

– Spodoba się pani, jest smutna, ale i zabawna – zapew­niała.

Może ktoś, kogo matka nie umie­rała na raka, mógł uznać tę książkę za zabawną. Według Ali­cji była to smutna, dołu­jąca lek­tura. A ona nie miała siły na wię­cej smutku. Nie w tym cho­ler­nym, przed­świą­tecz­nym cza­sie.

– Nie­na­wi­dzę świąt – mruk­nęła.

Naprawdę szcze­rze ich nie­na­wi­dziła.

Mał­go­rzata sie­działawkuchni, przy wspa­nia­łym wiel­kim dębo­wym stole i patrzyła na listę spraw do zała­twie­nia przed świę­tami. Prze­pi­sem na per­fek­cyjne Boże Naro­dze­nie było wła­śnie zała­twia­nie spraw z odpo­wied­nim wyprze­dze­niem. Ktoś, kto zosta­wiał wszystko na ostat­nią chwilę, musiał się liczyć z porażką. W słow­niku Mał­go­rzaty to słowo nie ist­niało. Od pra­wie trzy­dzie­stu lat zaj­mo­wała się pro­wa­dze­niem domu i była w tym mistrzy­nią. Zawsze miała porzą­dek, jej dzieci naj­pierw były wzo­ro­wymi uczniami, póź­niej stu­den­tami z naj­wyż­szą śred­nią, a robiący karierę zawo­dową mąż zawsze nosił śnież­no­białą, ide­al­nie wypra­so­waną koszulę. Mał­go­rzata była per­fek­cyjną panią domu na długo, zanim stało się to modne.

Teraz, po raz kolejny czy­ta­jąc listę, uśmie­chała się do sie­bie. Uwiel­biała święta. Cała rodzina zebrana przy jed­nym stole. Poza naj­bliż­szymi przy­jadą jesz­cze teścio­wie i brat męża, Marek, z żoną Magdą i nasto­let­nim synem. W poprzed­nich latach wpa­dała jesz­cze cio­teczna sio­stra Mał­go­rzaty, ale w zeszłym roku się nie poja­wiła i zapo­wie­działa, że w tym roku będzie podob­nie.

– Posta­no­wi­ły­śmy z dziew­czy­nami powtó­rzyć ten wypad do SPA. Potrze­bu­jemy resetu.

Mózgów potrze­bu­je­cie, pomy­ślała Mał­go­rzata, pośpiesz­nie żegna­jąc się z kuzynką. Samotne stare baby, roz­wódki albo hetery, z któ­rymi synowe nie chcą spę­dzać tego naj­waż­niej­szego w całym roku czasu, zamiast pogo­dzić się ze swoim wie­kiem i sytu­acją, zasiąść przed tele­wi­zo­rem i zjeść kar­pia z gar­ma­żerki, szla­jają się po hote­lach, psu­jąc tym samym święta bied­nym kobie­tom, które zamiast sie­dzieć z dziećmi, będą musiały pójść do pracy, żeby usłu­gi­wać tym głu­pim babsz­ty­lom.

Mał­go­rzata ni­gdy by cze­goś takiego nie zro­biła. Co dzieci by o niej pomy­ślały? Jakże by im było przy­kro, gdyby się dowie­działy, że zamiast cho­inki, pre­zen­tów i barsz­czu z uszkami będzie pocz­tówka ze SPA. Co to za wymysł, jechać gdzieś, żeby brać kąpiele. To już nie można sobie olejku do wła­snej wanny wlać, maseczki z ziem­nia­ków nało­żyć na twarz, a na oczy pla­ster­ków ogórka? Efekt taki sam, tylko dużo taniej.

W tym momen­cie uświa­do­miła sobie, czego bra­kuje na jej liście. Koniecz­nie musiała kupić nowy obrus. W zeszłym roku teść wylał barszcz. Ani zapie­ra­nie, ani soda z prosz­kiem nie pomo­gły, plama została. Prze­cież nie mogą usiąść przy stole nakry­tym obru­sem z plamą po zeszło­rocz­nym barsz­czu. Wszystko musi być jak naj­pięk­niej dla Waldka i dla dzieci. Dla nich szcze­gól­nie. Mał­go­rzata pamię­tała czasy, gdy były małe i jedno przez dru­gie dopy­ty­wały: „Mamo, ale będzie taka cho­inka jak w zeszłym roku? Takie pie­rożki będą? A zro­bisz taką samą rybkę?”. Bar­dzo im zale­żało, żeby święta były iden­tyczne, jak poprzed­nio. Taka dzie­cięca potrzeba trzy­ma­nia się sche­ma­tów. Może nie tylko dzie­cięca. Mał­go­rzata rów­nież potrze­bo­wała w życiu tego poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, jakie dają sche­mat i rutyna.

Bez tego chyba by się pogu­biła.

W każdy ponie­dzia­łek sprzą­tała wspo­mnie­nia po nie­dzieli. Czy­ściła miesz­ka­nie, jak prze­stępca miej­sce zbrodni. Zbie­rała brudne kubki, tale­rzyki, na któ­rych dzieci prze­my­cały do poko­jów późne prze­ką­ski. Była prze­ciwna jedze­niu po kola­cji, ale w week­end przy­my­kała na to oko. Potrze­bują tro­chę luzu w wolne dni. Kon­tro­lo­wa­nego luzu, oczy­wi­ście. Zaglą­dała pod łóżka, żeby spraw­dzić, czy nie walają się tam papierki po cukier­kach albo zagi­nione skar­petki. Dzieci nie pod­cho­dziły do spraw zwią­za­nych z porząd­kiem tak rygo­ry­stycz­nie jak matka. Nie miała do nich o to pre­ten­sji. Nie można prze­cież wyma­gać, żeby ktoś jed­no­cze­śnie był naj­lep­szym stu­den­tem na roku i utrzy­my­wał nie­ska­zi­telną czy­stość w pokoju. I dla­cze­góż miałby to robić? Czyż matki nie są od tego, aby dzieci miały porzą­dek w sza­fach, skar­petki poukła­dane parami, odku­rzony dywan i poście­lone łóżko? Aby przy­cho­dziły do domu, w któ­rym pach­nie swoj­skim obia­dem, koniecz­nie z dwóch dań, z dese­rem? Pójdą kie­dyś na swoje, założą rodziny, to będą sprzą­tać, prać i goto­wać. Na razie nie musiały tego robić.

Ponie­dzia­łek był też dniem pra­nia. W każdy pią­tek Mał­go­rzata zmie­niała pościel. I choć nie lubiła, gdy brudy zale­gały w koszu, jesz­cze bar­dziej nie lubiła, gdy nie dawało się zdjąć pra­nia w sobotę, bo nie wyschło. Dla­tego prała dopiero w ponie­dzia­łek. Zamie­rzała to zmie­nić. Oszczę­dzała na suszarkę bęb­nową. Dużo o niej czy­tała i odno­siła wra­że­nie, że to świetne roz­wią­za­nie. Mogłaby mieć czy­ste i suche pra­nie już w pią­tek. No i tro­chę wię­cej czasu w ponie­dzia­łek, bo prze­cież po nie­dzieli lodówka świe­ciła pust­kami. Nale­żało zro­bić zakupy. Cza­sem ozna­czało to nawet dwie wyprawy, jedną do deli­ka­te­sów, drugą na ryne­czek. Mał­go­rzata dbała, by to, co jedzą jej naj­bliżsi, było naj­wyż­szej jako­ści. Kupo­wała jaja od wiej­skiej gosposi, warzywa od zna­jo­mego ogrod­nika, a co mogła, upra­wiała sama w przy­do­mo­wym ogródku.

Wto­rek był dniem wycie­ra­nia kurzy i sprzą­ta­nia w łazien­kach. W środę pra­so­wała i trze­pała dywany, w czwar­tek robiła prze­gląd szaf i dopro­wa­dzała do porządku wszyst­kie te półki i szu­flady, do któ­rych wkradł się chaos. W pią­tek, poza zmianą pościeli, wycho­dziła po zakupy na week­end i sprzą­tała całe miesz­ka­nie. Sobotni ranek poświę­cała na goto­wa­nie. Dzięki temu całe popo­łu­dnie i nie­dzielę mogła spę­dzić z rodziną. Ostat­nio spę­dzała czas głów­nie z Wald­kiem, bo dzieci miały wła­sne roz­rywki. Nie żywiła o to żalu, nawet je zachę­cała, żeby korzy­stały z uro­ków stu­denc­kiego życia, któ­rego ona nie doświad­czyła. Wie­działa dobrze, że za kilka lat, gdy na świat przyjdą wnuki, week­endy znów staną się rodzinne. Wszystko ma swój czas, swoje prawa.

Teraz był czas świą­tecz­nych przy­go­to­wań i nale­żało się na tym sku­pić. Jesz­cze raz spoj­rzała na listę. Wciąż nie miała pre­zentu dla teścia. Dla­czego on nie lubił dosta­wać ksią­żek? Wszy­scy inni się cie­szyli. Bra­ta­nek po pro­stu je uwiel­biał. Zwłasz­cza komiksy. Mał­go­rzata zawsze przed świę­tami dzwo­niła do bra­to­wej i pro­siła o listę. Póź­niej z przy­jem­no­ścią patrzyła na nasto­latka, który z wypie­kami na twa­rzy roz­dzie­rał kolo­rowy papier. Bo pre­zenty trzeba było zawi­nąć w papier. Torebki to takie pój­ście na łatwi­znę. U Mał­go­rzaty obo­wiąz­kowo pako­wało się upo­minki w papier ład­nie i naprawdę fiku­śnie zło­żony, a to dzięki fil­mom instruk­ta­żo­wym z inter­netu, a do tego kokarda, cza­sem jakiś doda­tek, który można póź­niej zawie­sić na cho­ince.

U Mał­go­rzaty w rodzi­nie wszy­scy lubili czy­tać i cie­szyli się, gdy dosta­wali książki. Tylko teść maru­dził. „Po co mi ta maku­la­tura, co z tym zro­bię?” – pytał, a Mał­go­rzata usi­ło­wała jed­no­cze­śnie uśmiech­nąć się i zagryźć zęby, bo język świerz­bił, by powie­dzieć: „Mógłby ojciec przeczy­tać, od tego się nie umiera”. Teść miał wszyst­kie te cechy, któ­rych Mał­go­rzata nie cier­piała. Po pierw­sze, nie czy­tał. Po dru­gie, uwiel­biał poli­tyczne kłót­nie. Nie roz­mowy o poli­tyce, nie dys­ku­sje, tylko kłót­nie. Wiecz­nie nie­za­do­wo­lony, narze­kał na wszystko, ale niech­by ktoś spró­bo­wał dołą­czyć do tych lamen­tów, teść zaraz zaczy­nał wychwa­lać to, na co przed chwilą uty­ski­wał. Bo prze­cież cho­dziło mu o to, by być po dru­giej stro­nie, by ganić to, co chwa­lili inni, albo wychwa­lać to, co inni uwa­żali za złe. Po trze­cie nie­na­wi­dził kobiet. Dawał temu wyraz na każ­dym kroku. Kiedy Mał­go­rzata zro­biła prawo jazdy – dość późno się do tego zabrała, ale wcze­śniej nie miała czasu, zajęta wycho­wy­wa­niem dzieci – teść powie­dział do jej męża: „Tylko jej samo­chodu nie dawaj, bo zaraz ci znisz­czy. Baby to naj­gorsi kie­rowcy. Usta­wowo powinno im się zaka­zać pro­wa­dze­nia samo­chodu”. Ten sta­rał się zała­go­dzić sytu­ację, wie­dział, jak Mał­go­rzata się cie­szy ze swo­jego suk­cesu, w końcu zdała za pierw­szym razem i jesz­cze egza­mi­na­tor ją pochwa­lił, że taka roz­ważna. Łagod­nym tonem Wal­dek powie­dział, że kobiety potrze­bują samo­cho­dów, bo dzieci do szkoły, zakupy…

– Na zakupy? Dał­byś babie samo­chód na zakupy? To wbrew teo­rii ewo­lu­cji. Nie wiesz, że baba pocho­dzi od wiel­błąda? Jeśli nie dźwiga cię­ża­rów, to zaczyna wierz­gać?

Mał­go­rzata ści­snęła męża za rękę, bo widziała, że ten ma ochotę odpo­wie­dzieć. Podej­mo­wa­nie dys­ku­sji było bez sensu. Teść nie miał sobie rów­nych w cham­stwie i gru­biań­stwie, a przy tym oka­zy­wał się nie­zwy­kle zaim­pre­gno­wany na zło­śli­wo­ści ze strony inter­lo­ku­tora.

Kupi mu skar­petki. Albo lepiej jakiś pre­pa­rat popra­wia­jący pamięć. Gdyby nie obawa, że zruj­nuje dzie­ciom święta, kupi­łaby ojcu męża takie wkładki dla męż­czyzn mają­cych pro­blem z utrzy­ma­niem moczu. Wściekłby się, a ona z uśmie­chem mogłaby powie­dzieć: „Przy­da­dzą się, prawda? Taki prak­tyczny pre­zent tym razem”.

Cóż, o czymś takim mogła tylko poma­rzyć. Wie­działa, że gdyby to zro­biła, teść by się obra­ził. Wtedy teściowa też by się obra­ziła. Choć dla wszyst­kich było jasne, że cierpi w tym mał­żeń­stwie, poni­żana i upo­ka­rzana na każ­dym kroku, zawsze sta­wała po stro­nie męża. Zda­niem Mał­go­rzaty cier­piała na syn­drom sztok­holm­ski. Gdy Waldi albo Mał­go­rzata zro­bili coś, co ura­ziło teścia, teściowa rów­nież czuła się dotknięta. Przez kilka dni mil­czała, a póź­niej wydzwa­niała do syno­wej i pró­bo­wała groź­bami i proś­bami wymu­sić przy­zna­nie się do winy. Gdy ta baga­te­li­zo­wała sprawę, teściowa tele­fo­nami nękała Waldka. Ten zwy­kle szybko kapi­tu­lo­wał. Wie­dział, że matka ma w domu pie­kło i żeby zapew­nić jej spo­kój, dzwo­nił do ojca z prze­pro­si­nami.

– Niczego w ten spo­sób nie osią­gasz. Uczysz go, że, tak czy ina­czej, dopnie swego. Pozwa­lasz, by mani­pu­lo­wał matką, tobą, mną. Byłoby zupeł­nie ina­czej, gdyby twoja matka choć raz mu się posta­wiła.

– Ona tego nie zrobi. Zbyt go kocha.

– Waldi, o czym ty mówisz? To nie jest żadna miłość. To rodzaj uza­leż­nie­nia. Mama powinna iść do psy­cho­loga.

– Wiesz, że tego też nie zrobi.

– Wiem. I dla­tego modlę się, żeby to twój ojciec umarł pierw­szy. Nie prze­pa­dam za twoją matką, ale uwa­żam, że za to wszystko, co prze­szła, należy się jej kilka spo­koj­nych lat.

Dobrze, że Wal­dek nie był podobny do ojca. Taki cie­pły, wraż­liwy męż­czy­zna. Przede wszyst­kim rodzinny. Kochał Mał­go­rzatę i dzieci tak mocno, że nieba by im przy­chy­lił. Jak to cudow­nie, że im się życiowe ścieżki skrzy­żo­wały, a nie roz­mi­nęły. Tak łatwo iść przez życie, gdy ma się wspar­cie dru­giej połowy.

Na liście przy imie­niu teścia napi­sała „skar­pety”.

W tym momen­cie do kuchni wszedł Wal­dek.

– Co robisz? – zapy­tał, wycią­ga­jąc rękę ku drzwiom lodówki.

– Spi­suję, co jesz­cze mam do zro­bie­nia przed świę­tami. Jeśli zamie­rzasz coś prze­ką­sić, to przy­po­mi­nam, że lekarz zabro­nił ci jedze­nia po osiem­na­stej.

– Tylko sok.

– Sok też obciąża układ pokar­mowy. Zapa­rzę ci zió­łek, dobrze?

Nie chciał zió­łek, widziała to po jego minie.

– Zro­bię nam obojgu. Żebyś nie czuł, że tylko ty się męczysz. Wiem, że to okropne, ale musisz o sie­bie dbać. Dla mnie, dla dzieci.

Wal­dek ska­pi­tu­lo­wał. Ski­nął głową jak dziecko, które ulega argu­men­tom matki, choć wcale ich nie rozu­mie. Usiadł przy stole i patrzył na Mał­go­rzatę krzą­ta­jącą się po kuchni.

– Mał­goś…

– Tak, kocha­nie?

– Wiesz, tak sobie pomy­śla­łem… Może byśmy w tym roku nie zapra­szali moich rodzi­ców?

Z tru­dem utrzy­mała fili­żankę.

– Co też ci przy­szło do głowy?

– Bo wiesz…

– Wiem. Oboje nie cier­pimy two­jego ojca. Jest okropny, z roku na rok gor­szy, ale to twój ojciec. Jak by to było ich nie zapro­sić? My tu sie­dzimy wszy­scy razem, a oni tam sami?

– Może Marek by ich zapro­sił? Mogliby raz urzą­dzić wigi­lię u sie­bie.

– Co też ty wymy­ślasz? Jak ta biedna Magda mia­łaby zor­ga­ni­zo­wać kola­cję na tyle osób? Prze­cież ona pra­cuje. Ileż to razy przy­jeż­dżała do nas pro­sto z biura? Nie. Nie mogę jej tego zro­bić.

Wal­dek wes­tchnął.

– To niech każdy orga­ni­zuje u sie­bie i dla sie­bie. My tu we czwórkę. Bez moich rodzi­ców – spró­bo­wał raz jesz­cze.

Mał­go­rzata posta­wiła przed mężem fili­żankę z ziół­kami.

– Nie wiem, o co poszło tobie i ojcu. Nie pierw­szy to raz i nie ostatni, do świąt zdą­żysz go prze­pro­sić. Pamię­tasz, kiedy się pobra­li­śmy, z tysiąc razy pro­si­łam, żebyś wyzna­czył gra­nice, bo jesteś doro­sły i masz do tego prawo. Nie posłu­cha­łeś mnie wtedy, teraz jest za późno. Ojca nie zmie­nisz, taki umrze. Męczy­li­śmy się przez tyle lat, prze­mę­czymy jesz­cze kilka. I pro­szę, nie wra­cajmy do tego tematu. – Popa­trzyła na twarz męża, wykrzy­wioną dziw­nym gry­ma­sem. – No wiem, że gorz­kie, ale pij, póki gorące.

Irena patrzyła na syna, który ner­wowo mio­tał się po pokoju. Otwie­rał szafy, przy­glą­dał się pół­kom, wycią­gał jakąś część gar­de­roby, kładł na fotelu, by po chwili odło­żyć z powro­tem. Widać było, że Robert nie myśli o tym, co robi.

– Mogę ci jakoś pomóc?

Spoj­rzał na nią ze zdzi­wie­niem, jakby do tej chwili nie był świa­domy obec­no­ści matki.

– Radzę sobie.

– Mnie się wydaje, że sobie nie radzisz.

– To źle się mamie wydaje. – Chłód w gło­sie miał ukryć emo­cje, ale nie do końca się udało. Irena wyczuła i złość, i nie­po­kój. – Jak mama nie ma co robić, to pro­szę iść poczy­tać książkę albo pooglą­dać tele­wi­zję.

Tymi sło­wami dał do zro­zu­mie­nia, że nie chce jej towa­rzy­stwa. Kie­dyś pew­nie by ode­szła, wcze­śniej wyrzu­ciw­szy synowi, że nie tak go wycho­wała, prze­cież jako matka zasłu­guje na sza­cu­nek. Kie­dyś… Kie­dyś Robert nie wypra­szałby jej ze swo­jego pokoju. Jeśli zapro­po­no­wa­łaby pomoc, uśmiech­nąłby się i powie­dział: „Mamuś, jak ja cze­ka­łem na te słowa”, a potem, gdy ona spraw­nie pako­wa­łaby walizkę, on opo­wia­dałby jej aneg­dotki ze swo­jego życia.

Nie doce­niała tam­tych cza­sów. Ire­nie wyda­wało się, że to coś nor­mal­nego mieć dobre rela­cje z wła­snymi dziećmi. Wycho­wała ich troje, wszyst­kie jed­na­kowo mocno kochała, o wszyst­kie dbała, kar­miła, ubie­rała, opie­rała. Każde wyro­sło inne. Naj­star­sza córka, Nata­lia, była odważna i szla­chetna. Kiedy ktoś w kla­sie coś zbroił i nauczy­ciel gro­ził: „Jeśli nikt się nie przy­zna, cała klasa zosta­nie uka­rana”, wtedy wsta­wała Nata­lia, bio­rąc winę na sie­bie.

– Powie­dział: „jeśli nikt się nie przy­zna” – refe­ro­wała póź­niej matce. – A to zna­czy, że chcieli, żeby kto­kol­wiek się przy­znał. Gdyby cho­dziło im o tego, kto to zro­bił, powinni powie­dzieć: „jeśli wino­wajca się nie przy­zna”. A on się prze­cież przy­znać nie mógł, wiesz, jaki jest jego ojciec. A wy z tatu­siem zro­zu­mie­cie, prawda?

Pew­nie, że rozu­mieli. Póź­niej w łóżku, tuż przed zaśnię­ciem, długo jesz­cze roz­ma­wiali o córce, o jej cywil­nej odwa­dze, o wie­rze w dobro i o zaufa­niu, jakie pokła­dała w rodzi­cach.

– Pro­szę powie­dzieć Nata­lii, żeby nie brała na sie­bie cudzych win, bo w końcu ktoś w to uwie­rzy – powie­działa pew­nego razu wycho­waw­czyni.

– Suge­ruje pani, żebym zabro­niła mojemu dziecku być szla­chet­nym czło­wie­kiem? – zapy­tała Irena, a tamta się zaczer­wie­niła.

– Nie, ale dla jej dobra…

– To Nata­lia jest dobrem. I nie może postę­po­wać ina­czej.

Kiedy córka, po skoń­cze­niu stu­diów praw­ni­czych, pod­jęła pracę w war­szaw­skiej fun­da­cji poma­ga­ją­cej kobie­tom, ofia­rom prze­mocy domo­wej, Irenę roz­pie­rała duma. Tylko cza­sem, gdy roz­ma­wiały przez tele­fon, zda­rzało się powie­dzieć:

– Przy­je­cha­ła­byś na kilka dni do domu. Świer­ków teraz taki ładny. Bra­kuje mi cie­bie.

– War­szawa też niczego sobie – ze śmie­chem odpo­wia­dała Nata­lia. – I wiem, że za mną tęsk­nisz. Ale rozu­miesz, te dziew­czyny tutaj… One mnie potrze­bują.

– Gdy­byś potrze­bo­wała matki…

– Wiem, gdzie ją znajdę.

Po takiej roz­mo­wie Irena zwy­kle pła­kała. Nata­lia była jedyną przy­ja­ciółką, jaką kie­dy­kol­wiek miała. Tęsk­niła za córką ogrom­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki