Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy zbrodnia może być dziełem sztuki?
W Łodzi dochodzi do serii makabrycznych zbrodni. Łączy je intrygujący schemat – seryjny morderca pozbawia ofiary palców, a w ich usta wkłada martwe ptaki. Nad sprawą pracuje para śledczych – komisarz Kyrcz i podkomisarz Szolc. Sprawca nie pozostawia po sobie żadnych śladów. Jest perfekcyjny. W końcu jednak popełnia błąd. Czy zrobił to przypadkowo? A może świadomie manipuluje śledczymi albo fabrykuje dowody, by zmylić policjantów?
W całą sprawę wplątana zostaje Laura Wójcik, z zawodu rysowniczka. Dziewczynę fascynuje śmierć, szczególnie samotna śmierć ptaków. Dlatego intrygują ją ostatnie zbrodnie. Czy to tylko przypadek, że jest autorką portretów kolejnych ofiar mordercy? Wstrząsające i zarazem fascynujące wydarzenia, skłaniają ją też do refleksji na temat własnej przeszłości. Czy ma ona związek ze sprawą, którą żyje całe miasto?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Zdjęcie wykorzystane na okładce
© Matilda Delves/Arcangel Images
© by Maciej Kaźmierczak
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1613-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Wśród zwierząt dyskrecja jest zdumiewająca. Jak się urządzają, na przykład, ptaki, by nikt nie wiedział, że zdechły? Lasy, gaje, powinny być nimi usiane, a jednak można spacerować i spacerować i nigdy prawie nie natrafisz na najmniejszy szkielecik. W co to wsiąka? Gdzie to znika? Nie ma w tych laskach ani dość mrówek, ani dość innych pożeraczy, by mogły z nimi się załatwić. Śmierć jest powszechna, niewyraźna, zamazująca.
Witold Gombrowicz, Dziennik 1961–1966
Wokół domu rodziców unosił się specyficzny, nieprzyjemny fetor. Karolina nie poznawała go. Dwadzieścia lat mieszkała w tym miejscu i doskonale pamiętała nie tylko każdy kąt, ale także wszystkie możliwe zapachy unoszące się w promieniu kilkudziesięciu metrów. Wydzielały je wilgotny beton podmurówki, porośnięta mchem kostka brukowa, drewniane ramy okien, różne gatunki kwiatów. Także stara wysuszona kora sosnowa wysypana między ozdobnymi krzewami, których zapach różnił się w zależności od pory roku. Za domem Karolina zawsze wyczuwała pleśń porzuconych desek, rdzę siatki, nawet śluz ślimaków, które zbierała, gdy była małą dziewczynką.
Teraz stanęła na prowadzącym w stronę drzwi chodniku i zatrzymał ją dziwny metaliczny odór. Snuł się gdzieś w tle. Nie wybijał na pierwszy plan, pozostawiał sporo miejsca zapachowi skoszonej trawy. Ona także Karolinę zaskoczyła. Tata zawsze grabił trawnik, nie chciał, aby zalegająca na nim trawa gniła i zasłaniała słońce źdźbłom, które powinny się odradzać.
Ruszyła w stronę drzwi przyspieszonym nerwowym krokiem. Ignorując ostrzeżenie w postaci coraz intensywniejszego odoru, słodkiego i gryzącego w nozdrza. Uderzył w nią ze zdwojoną siłą, gdy otworzyła drzwi. W tym momencie nawet jej nie zdziwiło, że te były otwarte. Że nikt nie wyszedł jej naprzeciw, nie wyjrzał przez okno, gdy zaparkowała samochód przed domem.
– Mamo? – wyszeptała niepewnie, gdy przekroczyła próg. – Tato? – powiedziała znacznie głośniej, jakby szukając oparcia w słowie, którym zawsze określała człowieka silnego, pewnego siebie. Ale tata się nie odezwał, choć zawsze odpowiadał na pytania córki. W domu panowała przejmująca cisza i dopiero po kilku kolejnych krokach zaczęło ją zakłócać drażniące brzęczenie.
Wiedziała, co zobaczy w salonie. Odgłos był zbyt charakterystyczny, a metaliczny smród aż nadto sugestywny. Gdy zobaczyła leżące na podłodze ciało kobiety i ciągnącą od niego czarną plamę, zdającą się wyżerać dziury w panelach, jedynie zakryła usta dłonią, aby choć na chwilę powstrzymać krzyk i płacz. Chciała dostrzec, co właściwie się stało. Kolejny i zarazem ostatni krok, który była w stanie wykonać, sprawił, że zobaczyła nogi drugiego ciała. Znaczyły je głębokie rany, wywlekające na zewnątrz żyły i ścięgna. W odkrytym mięsie zadomowiły się już białe tłuste larwy. Tłoczyły się w wąskiej przestrzeni, uporczywie ją poszerzając wygłodniałymi szczękami. Wiły się, szukając najlepszego dla siebie miejsca, a przez pośpiech często spadały na podłogę, gdzie smakowały zaschniętą krew. Po chwili jednak z powrotem zaczynały wspinać się na opuchnięte nogi.
Wiele z nich omijało smakowite ciało i brnęło dalej, wprost do rozwartych ust matki i ojca, z których coś wystawało. Dziewczyna nie potrafiła tego rozpoznać, lecz wydawało jej się, że to ptasie pióra. Były rzadkie, przeżarte i wypłowiałe. Tylko krótkie koniuszki wystawały spomiędzy sinych ust, jakby coś próbowało uwić sobie gniazda w ich gardłach, lecz po wejściu do środka nie potrafiło się już wydostać.
Karolina nie mogła się ruszyć. Zareagował natomiast jej organizm, przywołując odruch wymiotny. Dziewczyna poczuła, jak treść żołądka podchodzi jej do gardła, lecz nie potrafiła oderwać wzroku od opuchniętych, zalanych krwią ciał, a tym samym powstrzymać pieniącej się w ustach żółci. Czuła, że z kącików ust zaczyna jej się sączyć lepka ślina. Próbowała zrozumieć, co się stało. Widok był jednak zbyt abstrakcyjny. Niezrozumienia dopełniały dłonie rodziców, które niemal się stykały. Ręka taty została wyciągnięta w stronę ciała mamy. To wygięło się pod nienaturalnym kątem, ramię jednak opadło bezwładnie i wyprostowało się. Dzięki temu tata niemal go dosięgnął. Mogliby zetknąć się palcami, gdyby tylko te nie zostały im obcięte.
– Jak długo tu leżą? – spytał komisarz Kyrcz, podchodząc do ubranego na biało technika stojącego w korytarzu.
– Osiem do dziesięciu dni. Choć ostatnio było na tyle ciepło, że wystarczyłby tydzień. Na razie trzeba oczyścić ciała, żeby dokładniej określić stopień rozkładu.
– Jasne.
Komisarz najchętniej wyszedłby na zewnątrz. Nawdychał się już nadto gnilnych oparów, gdy oglądał ciała. Ekipa pracowała, na razie nie potrzebowali Kyrcza, mógł więc swobodnie poczekać na podkomisarz Szolc, która miała się pojawić w przeciągu kilkunastu minut. Tymczasem jeden z techników kryminalistyki robił zdjęcia w salonie, drugi spisywał protokół oględzin, a trzeci opisywał plamy krwawe. Mieli sporo szczegółów do uchwycenia.
Komisarz wrócił do salonu, zniechęcony licznymi spojrzeniami zebranych pod domem gapiów. Czuł, jak dłonie coraz bardziej mu się pocą, ale nie chciało mu się zamieniać lateksowych rękawiczek. Właściwie to w tym momencie nic mu się nie chciało, w szczególności patrzeć na okaleczone i napuchnięte ciała, po których wciąż pełzały białe larwy.
Kyrcz już przyjrzał się zwłokom, a teraz przyszedł czas na oględziny pomieszczenia. Sam budynek nie był zbyt interesujący – szare ściany, drewniane ramy okien z odłażącą farbą, nowa blacha na dachu. Nic ciekawego. Wnętrze niestety też niczego nie podpowiadało. Zwykły domek należący do pary w podeszłym wieku, która wiedzie proste, raczej skromne życie. Żadnego kominka, wymyślnych ozdób, zamiast tego stara kanapa, dwie komody, na nich zdjęcia. Jedno przedstawiało starszą parę w objęciach młodej dziewczyny. Para, wtedy roześmiana, spoczywała teraz na podłodze, dziewczyna natomiast próbowała dojść do siebie w karetce na zewnątrz.
Widać było ślady walki – rozbity szklany stolik w kącie, przewrócone dwie doniczki z rozbujałą monsterą i usychającą draceną. Ślady krwi zaznaczały dwa tropy – jeden zamykał się w obrębie salonu, drugi ciągnął od kuchni.
– Kobieta została powalona pod oknem i w tym samym miejscu zadano jej cios w szyję ostrym narzędziem – mówił Kyrcz, zarówno do techników, jak i do samego siebie. Brakowało mu Kamili Szolc, która zawsze uważnie go słuchała. Patrzył na ciało nieco otyłej kobiety po pięćdziesiątce, z rzadkimi włosami, ubranej w dżinsowe spodnie, czarną koszulkę i fartuch o kwiecistym motywie. – Mężczyznę zaatakowano w kuchni, zapewne był na zewnątrz podczas ataku na kobietę. Dostał się do środka przez drzwi balkonowe. – Widać było, że w kuchni jeden z dwóch blatów został zdewastowany. Nie tylko wszystko z niego zrzucono, ale też dwie szafki załamały się, zapewne pod naporem ciała ofiary albo napastnika. – Powalono go i być może w akcie desperacji zaatakowano najpierw nogi. Mężczyzna musiał walczyć. Doczołgał się do salonu. – Na podłodze widoczne były sczerniałe rozmazane kałuże krwi, które obsiadły mrówki. Zdążono się już ich pozbyć. – Pozwolono mu doczołgać się do żony i wtedy wbito mu ostre narzędzie w kark. Ile ciosów?
– Dwa – podpowiedział jeden z trzech obecnych w pomieszczeniu techników. Był młody, ale makabryczny widok nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Ciemne loki wypadały mu spod białego czepka i opadały na czoło, ale mężczyzna nie przejmował się tym i na zmianę robił zdjęcia i zapisywał szczegóły w notatniku. Skrobał tanim długopisem, a Kyrcz słyszał tarcie rysika o kartkę. W jakiś dziwny sposób drażnił go ten odgłos, który mieszał się z bzyczeniem pojedynczych much, które nie dawały się wygonić z pomieszczenia.
Całe szczęście, że idzie jesień. Jeszcze chwila i wszystkie pozdychają, pomyślał.
– Nie trafił za pierwszym razem. Poprawił, ale nie wiedział, że i tym razem nie zabił. Facet musiał być świadomy, gdy obcinano mu palce.
– Najprawdopodobniej – przyznał mu rację technik. Kyrcz tylko jednego kojarzył. Dwóch pozostałych, którzy w milczeniu wykonywali swoją pracę, widział dotychczas może raz, ale nie miał pewności. – Bardzo szybko się wykrwawiał, a napastnik działał w pośpiechu.
– Po chwili zebrał zdobycze, włożył w gardła ofiar martwe ptaki i wyszedł. Widać ślady krwi na korytarzu, ze schodów na zewnątrz zdążyły już zniknąć. Kiedy ostatni raz padało?
Technik przerzucił kartkę notatnika.
– Wczoraj i cztery dni temu. Najprawdopodobniej także w dniu dokonania zbrodni. Więc nic dziwnego, że na zewnątrz prawie niczego nie widać. W rogu dwóch betonowych płyt zabezpieczyliśmy dwie krople krwi. Trzeba będzie sprawdzić, czy to krew ofiar.
– Jasne – mruknął komisarz. – Są jakieś odciski butów we krwi?
– Żadnych.
Kyrcz ukucnął przy ciele mężczyzny. Znalazł miejsce, w którym podłoga była czysta, skąd mógł się najlepiej przyjrzeć zwłokom. Cuchnęły niemiłosiernie. Z ust, które na siłę rozwarto, jeszcze nie wyjęto truchła ptaka. Kyrcz nie miał pewności, ale to chyba był wróbel, w obu przypadkach. Nie rozumiał, czemu miało to służyć, ale ten znak charakterystyczny, pozostawiony przez mordercę, powinien ułatwić jego znalezienie.
Przyjrzał się dłoniom. Z obu usunięto wszystkie palce. Pozostały drobne kikuty, a same dłonie zostały mocno poranione po wewnętrznej i zewnętrznej stronie.
– Użył sekatora – powiedział technik, widząc, jak Kyrcz przygląda się poszarpanym cięciom. – Zostawił narzędzie obok kobiety. Wcześniej najprawdopodobniej gdzieś je tu znalazł. Są ślady krwi, odcisków zapewne nie będzie.
– Skąd ta pewność?
Technik popatrzył na komisarza zdziwiony, jakby ten powiedział nieśmieszny żart.
– Inaczej nie zostawiałby narzędzia zbrodni.
– Wierz mi, to nie wyklucza pozostawienia śladów. – Komisarz spojrzał na technika wzrokiem, którym można byłoby obdarzyć mylącego się w ważnej kwestii syna. Obaj tak też się czuli i technikowi bardzo to nie odpowiadało. – Tak czy siak, w laboratorium wszystko wyjdzie.
– Jasne. – Technik wydawał się nieco oburzony, sądząc z tonu głosu.
Kyrcz nie lubił pracować z osobami, które pozwalały sobą manipulować. Nie wiedział tylko, czy poddawanie się emocjom przez technika to brak kompetencji, czy zwykła głupota. Zawsze go zastanawiało, po co ludzie tak bardzo przejmują się opinią innych. Sam wolał wzruszyć ramionami i przejść do kolejnej kwestii. Choć w tym momencie sprawa była błaha, to jednak przy zagadnieniach poważnych technik mógłby się dopuścić jakichś znacznych uchybień.
Komisarz podszedł teraz do kobiety. Z jej twarzy nie dało się niczego odczytać, była opuchnięta i zdeformowana. Obok leżała pokrwawiona koszulka. Komisarz domyślał się, że napastnik zakrył nią kobiecie twarz w trakcie okaleczania ciała. Może był w pełni świadom tego, co zrobił, ale z jakiegoś powodu nie chciał się swojemu dziełu przyglądać. Może się wstydził albo bał się patrzeć w martwe oczy kobiety. Nie została rozebrana, co mogło potwierdzać, że mordercy chodziło wyłącznie o dwie rzeczy – śmierć i trofeum. Gwałt cały czas wchodził w grę, mógł się go dopuścić na końcu, a potem ubrać z powrotem ciało. Zdecydowanie jednak najważniejsze były zdobycze, których nie mógł dostać bez skutecznego unieruchomienia ofiar. Śmierć była jedynym wyjściem. Potwierdzał to również fakt, że zabity mężczyzna żył jeszcze po okaleczeniu, bowiem próbował dosięgnąć dłoni swojej żony. Albo wcześniej stracił przytomność, albo po powaleniu na podłogę był zupełnie bezsilny i dopiero, gdy oprawca odszedł, zdołał przesunąć rękę o tych kilka centymetrów.
Obok głowy mężczyzny nie było żadnej szmaty. Albo morderca jemu nie chciał zakryć twarzy, albo użył do tego tej samej koszulki. Być może zadanie śmierci kobiecie było dla mordercy większym przeżyciem i musiał się od tego jakoś odciąć, chociaż na chwilę, w ten najprostszy sposób. Tak czy siak, mimo że napaść została najprawdopodobniej zaplanowana, morderca nie był gotowy na to, co zobaczył.
Kyrcz dostrzegł, że na jednym z niechlujnie obciętych palców kobiety pozostał pierścionek, który ledwo trzymał się na spęczniałym kikucie.
– Coś mu tu nie wyszło – rzucił z przekąsem, choć bardziej do samego siebie, dlatego technik nie skomentował jego słów.
Kobiecie również obcięto wszystkie palce, tak samo topornie i niedbale, kalecząc przy tym całą dłoń.
Oprawca musiał się nieźle nagimnastykować, pomyślał Kyrcz, widząc, jak dziwnie wygięta jest jedna z dłoni. Wygląda na złamaną. Ciekawe, czy doszło do tego w momencie ataku, czy dopiero podczas samego oprawiania ofiary. I co oznaczać miały wetknięte w usta ptaki? Już widzę, myślał, jak te próbują sobie uwić gniazda w ich gardłach, ale usta zaciskają się, zamykając jedyną drogę ucieczki, a ptak, żeby przeżyć, wciska się coraz dalej i dalej, chcąc albo przebić się za chwilę przez gardło, albo przemierzyć cały układ pokarmowy. Ktoś powinien nakręcić taki animal horror, tyle tylko że obiektem zainteresowania ptaków nie powinny być trupy, ale żywe osoby.
Kyrcz wstał i podszedł do rodzinnych zdjęć. Znalazł, jak mu się zdawało, te najnowsze. Przyjrzał się dłoni starszej kobiety, którą położyła na ramieniu swojego męża. Komisarz dostrzegł na niej obrączkę i dwie inne ozdoby. Jedna z nich znajdowała się wciąż na palcu. Brakowało obrączki i pierścionka z dużym granatowym kamieniem. Nie sposób byłoby go przeoczyć, gdyby leżał na podłodze.
– Znaleźliście jej biżuterię?
– Mamy jeden pierścionek – odparł technik już bez urazy. – Znalazłem go pod komodą, ale nie wiadomo, do kogo należał.
– Okej. Trzeba będzie zrobić kopie tych zdjęć – wskazał na ramki – i rozesłać do pobliskich lombardów, złotników czy innych skupów biżuterii zbliżenie na brakującą obrączkę. Jeśli jej nigdzie tutaj nie znajdziemy, to znaczy, że zabrano ją razem z palcem.
– Nie wydaje mi się, aby ktoś, kto obcina ludziom palce, sprzedawał potem ich biżuterię. Tym bardziej że dwa pierścionki zostawił na miejscu zbrodni.
– Zapewne masz rację – przyznał komisarz. – Ale gdybanie lepiej zostawmy tym, którzy nie mają pojęcia o tej robocie.
Kyrcz wyszedł, nie patrząc już na technika, skupiając się bardziej na osłanianiu przed błyskiem fleszy jakiegoś dziennikarza. Wiedział, że takimi tekstami jedynie podjudza swoich rozmówców, ale był pewny, że podobne docinki mogą zmotywować do jeszcze bardziej szczegółowego i dokładnego działania. Poza tym wszyscy się od siebie uczyli. W tym przypadku była to lekcja cierpliwości. Technikowi jej brakowało, ale komisarzowi też. Nie mógł się już bowiem doczekać, kiedy dostanie wiadomość o kolejnych ofiarach.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz