Maryna. Polka na carskim tronie. cz. I Moskiewskie gody - Sarnowska Paulina - ebook
NOWOŚĆ

Maryna. Polka na carskim tronie. cz. I Moskiewskie gody ebook

Sarnowska Paulina

3,7

12 osób interesuje się tą książką

Opis

W historii świata wiele jest przypadków, gdy jednostki i ich decyzje wpływały na losy całych narodów. Podobny wpływ na nie miały także… przepowiednie. Czy w przypadku Maryny Mniszchówny będzie podobnie? Czy przypadkowe spotkanie z niezbyt urodziwym młodzieńcem zmieni jej – i nie tylko jej – przyszłość? Czy tenże okaże się cudownie ocalonym synem cara Iwana IV Groźnego, a tym samym zapewni Marynie cudowną i pełną szczęścia przyszłość, czy wręcz przeciwnie – będzie tym, który doprowadzi ją do zguby?

Tom pierwszy historii o Marynie Mniszchównie, Dymitrze Samozwańcu i wielkich marzeniach Polaków o władzy nad Moskwą, opisuje historię tak niezwykłą, że może zdawać się fikcją, wymysłem. Jest jednak prawdą.

Oto więc opowieść na poły historyczna, na poły obyczajowa, w której losy zdawać by się mogło zwykłych i niekiedy przypadkowych ludzi splatają się z historiami możnych, którymi kierują wielkie ambicje. Jak w tym świecie odnajdzie się dziewczyna, która spełnia wolę ojca, stając się ważną figurą na politycznej szachownicy? Czy jej życie potoczy się zgodnie z oczekiwaniami, czy jednak to los i wróżba wiedźmy będą je kształtować?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ellana2252

Z braku laku…

Wygląda na to, że pani przepisuje Przemysława Słowińskiego. Przejrzałam obydwa pliki i nie mogę wyjść z szoku. w głowie się nie mieści, że można przepisać od kolegi i wydać. Czytajcie zatem cykl o Marynie pana Przemysława, bo jest to Dokładnie ta sama książka, a pan przecież był pierwszy
00
monika910302

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, gdzie przeplatają się się losy Polaków i Rosjan. Gdzie chęć posiadania władzy potrafi pchnąć człowieka do niewyobrażalnych czynów, które mają straszne konsekwencje.
00

Popularność




Redakcja

Bartosz Szpojda

Projekt okładki

Anna Slotorsz

Fotografia na okładce

© PeopleImages.com - Yuri A, Roberto Castillo / shutterstock.com Adriaen Isenbrandt / Wikimedia Commons

Redakcja techniczna, łamanie i przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Magda Zimna

[email protected]

Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2024

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. +48 600 472 609, +48 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Siemianowice Śląskie 2024

tekst © Paulina Sarnowska

ISBN 978-83-8293-215-7

Cokolwiek potrafisz lub myślisz,że potrafisz, rozpocznij to.

Odwaga ma w sobie geniusz, potęgę i magię.

Johann Wolfgang von Goethe

ROZDZIAŁ I

Za sprawą Boga jedynego i sprawiedliwego!

Wiek XVII... To były twarde czasy, ktoś mógłby nawet powiedzieć, że okrutne. Maniery były wyrafinowane, ale pasji nie trzymano na wodzy. Przestrzegano najbardziej wyszukanych konwenansów, ale śmierć na torturach pospolitym losem wielu była. A jednak nie można powiedzieć, że było to nieszczęśliwe stulecie. Mimo wszystkich trudności populacja co roku wzrastała, a mężczyźni ustanawiali nowe rekordy brawury. Życie, choć niepewne, było przynajmniej interesujące. I choć istniały szokujące różnice klasowe, a przywilej feudalny rządził wszystkim, to i tak można uznać, że były to czasy demokracji i wielkich szans dla jednostek o niepoślednich talentach i sile woli.

Rzeczpospolita końca XVI i początku XVII wieku była rozległym, wielonarodowościowym państwem zajmującym centralne miejsce we wschodniej i środkowej Europie. Jej wojska gromiły wielokrotnie silniejszego wroga, a chwała królestwa niosła się po całym kontynencie. Zawarta w 1569 roku unia lubelska stanowiła, iż ciągnące się od Morza Bałtyckiego po rozległestepy czarnomorskie ziemie Polski, wraz z tymi należącymi do Wielkiego Księstwa Litewskiego, stanowić będą jedność państwową z królem polskim i wielkim księciem litewskim w jednej osobie na czele. Ta wielka państwowość, zasługująca na miano imperium, odgrywała też wiodącą rolę w tej części Europy, zwłaszcza kiedy w ościennym państwie moskiewskim doszło do głębokiego kryzysu, zwanego wielką smutą.

Tak, to była najlepsza i najgorsza zarazem z epok, wiek rozumu i szaleństwa, czas wiary i zwątpienia, okres światła i mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Czas zaciekłej walki, w której zaślepienie szło o lepsze z narodową ambicją, chciwość – z pragnieniem sławy, podłość – z uporem, okrucieństwo – z hartującym się w ogniu umiłowaniem ojczyzny.

Od dawna już polscy panowie wywierali olbrzymi, czasami zbawienny, czasami zgubny wpływ na sprawy publiczne. Jeszcze za Zygmunta Starego Łascy próbowali narzucić królowi przymierze z sułtanem Sulejmanem Wspaniałym i Janem Zápolyą, starając się w ten sposób zmusić go do otwartego wystąpienia przeciw Habsburgom. Później Wiśniowieccy przez swoje awanturnicze wyprawy sprowadzali nieustanną prawie groźbę wojny z Turcją...

Zaś na samym początku wieku XVII „ambicya i chciwość” Mniszchów o mały figiel nie zmieniły biegu historii...

***

Zima 1604 roku była na Wołyniu wyjątkowo surowa, taka, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali. Ogromne śniegi zasypały wszystkie drogi. Zwierzęta poukrywały się w swych norach, szukając schronienia przed mrozem, który srebrzystymi okowami skuł strumienie i rzeczki. Tylko gałęzie drzew trzaskały ostro, łamiąc się pod ciężarem przywalającego je śniegu.

W ów lutowy, zimny wieczór, w skowyt wichury wdał się nagle tętent końskich kopyt i po chwili, tuż pod palisadą zamku, ukazał się zbrojny orszak złożony z kilkudziesięciu jeźdźców.

U samego podnóża Karpat, w starej siedzibie Melsztyńskich, wspaniałą rezydencję urządził sobie Jerzy Mniszech. Od roku 1588, kiedy został również starostą samborskim, gros dochodów na powiększenie i przyozdobienie budowli tej przeznaczał, przez pierwszych kilkanaście lat rat dzierżawnych królowi nawet nie płacąc. Narażał się w ten sposób na utratę łaski królewskiej, ale w Samborze coraz to nowe wznosiły się budynki, których komnaty okna ze „szkła weneckiego” zdobiły, drzwi „fladrem były sadzone”, „piece malowane i posadzki mozaikowe” lub „dębowe, stolarskiej roboty”. Budynków tych było tak wiele, iż stanowiły osobny przygródek tuż pod miastem położony.

Zadudniły kopyta pod sklepieniem bramy. Na czele orszaku podążało trzech jeźdźców. Pierwszy dosiadał niewielkiego bachmata, konia rasy tatarskiej, obdarzonego wielką siłą, szybkością, zwinnością i wytrzymałością na trudy oraz zmienne warunki klimatyczne. W mowie potocznej bachmatem określano człowieka niewielkiego i krępego, ale silnego fizycznie. Przyznać trzeba, że książę Adam Wiśniowiecki w pełni zasługiwał na to określenie. Ubrany w karmazynowy kontusz, przewiązany szerokim wzorzystym pasem, uśmiechał się na prawo i lewo szeroką, bezczelną gębą opilca i zabijaki. Choć kaleka o kuli chodzący, na koniu trzymał się prosto jak świeca. Czarne, krótko przystrzyżone włosy kreśliły zarys wielkiej, czworokątnej czaszki, a ogromne czarne wąsiska przypominały rogi byka.

Po prawej ręce Adama, na karym wierzchowcu z kulbaką ozdobioną złotem i srebrem, jechał jego brat stryjeczny, Konstanty Wiśniowiecki, wysoki mąż o czarnych, gęstych brwiach, ubrany w dostatni, wzorzysty żupan, przewiązany zdobionym złotem i drogimi kamieniami pasem, za który zapewne nie jedną, ale cały klucz wsi nabyć można było. Głowę wieńczył wysoki szłyk, oszyty wielkimi perłami, do boku miał przypasaną długą zygmuntówkę. Od roku z okładem, konkretnie od 19 stycznia 1603 roku, Konstanty był zięciem gospodarza zamku, poślubiwszy w kościele Bernardynów w Samborze jego najstarszą córkę, Urszulę.

Trzeci jeździec, na siwym dzianecie z grzywą i ogonem farbowanym na purpurowo, w świetnym giermaku błyszczącym spod sobolej delii, postury był – rzec można śmiało – nikczemnej, ale to właśnie on stanowi dla biegu niniejszej opowieści osobę najważniejszą. Zdecydowanie brzydki, rudy, z twarzą oszpeconą dwiema brodawkami, z pewnością nie zaliczał się do najprzystojniejszych kawalerów epoki. Wzrostu był mniej niż średniego, chociaż mocno zbudowany, o barach jak drzwi do stodoły. Dodatkowo jeszcze z jednym ramieniem nieco wyższym, rozglądał się jednak wokoło z wyniosłą swobodą. Miał nieforemne rysy, lecz bystre oczy znamionujące dużą inteligencję, a na głowie rysi kołpak z trzęsieniem osadzonym w diamentach. Wszelako – jak pisał współczesny mu nuncjusz papieski Klaudiusz Rangoni – ręce Dymitra były „białe i kształtne, świadczyły o szlachetnem pochodzeniu”, a także „oczy jego, rozumne i myślące, istotnie nadawały mu pewną cechę niezwykłą”.

***

Z zamku wyroiło się na taras świetne towarzystwo. Z twarzą czerwoną, okoloną gęstą czarną brodą, poprzetykaną nitkami siwizny, w stroju kapiącym od złota, pan wojewoda sandomierski, krajczy wielki koronny, żupnik ruski, starosta lwowski, starosamborski, sokalski, sanocki i rohatyńcki etc., etc. Jerzy Mniszech z Kończyc Wielkich, herbu Kończyc, o przydomku Wandalin, zszedł ze stopni tarasu na sam dół.

Wzrostu podłego był pan wojewoda, wszakże niedostatek ten marsową miną i wyniosłą postawą nadrabiał. Spoglądając na Jerzego Mniszcha, widziało się przede wszystkim wspaniałości ubioru, a zwłaszcza delii z rysiowym kołnierzem, szczerozłotego łańcucha na szyi i baczmagów, czyli ozdobnych butów z najlepszego safianu, później zaś szabli tkwiącej w pozłacanej pochwie, nabijanej klejnotami i sztukami z pereł. Dopiero na samym końcu dostrzegało się kędzierzawą głowę i wspaniałą brodę. Niektórzy, sądząc pana wojewodę jedynie po wyglądzie, brali go za dobrotliwego dziadka. Mylili się.

Mniszchowie niedawno całkiem, bo dopiero za Zygmunta I, przenieśli się do Polski; poprzednim ich gniazdem były Wielkie Kończyce na Morawii. Protoplastą rodu był Mikołaj Wandalin, dowódca wojsk cesarza Karola Wielkiego. Jego potomek, Walerian Wandalin, zasłynął jako dowodzący armią innego cesarza, Ottona III.

Ojciec Jerzego, Mikołaj, osiedliwszy się na Rusi Czerwonej, ożenił się z kasztelanką sanocką Barbarą z Kamienieckich, w koligacje z kilkoma rodzinami znakomitymi w ten sposób wchodząc. Niewątpliwie za ich to staraniem został podkomorzym koronnym i burgrabią krakowskim, otrzymując również starostwo łuckie i sokalskie.

Pozostawił po sobie trzech synów i dwie córki, których związki małżeńskie ułatwiły Mniszchom zajęcie w Rzeczypospolitej wpływowych stanowisk. Starsza, Katarzyna, poślubiła pana Mikołaja Stadnickiego, młodsza, Barbara, została żoną Łukasza Nagórskiego, starosty garwolińskiego, po jego śmierci zaś, wojewody krakowskiego Jana Firleja. A kiedy i ten przeniósł się na łono Abrahama, wyszła za mąż po raz trzeci, za Jana Dulskiego, podskarbiego wielkiego koronnego.

Z synów Mikołaja dwaj, a mianowicie Mikołaj i Jerzy, młodość swą spędzili na dworze Zygmunta Augusta. Starając się usilnie o łaskę królewską, tak daleko względem niego posuwali swoją usłużność, iż w ten sposób bardzo smutną zjednali sobie sławę. Kiedy owdowiawszy, król w mistycyzm popadł, w celu poprawienia samopoczucia monarchy dostarczali mu „cudownych leków ziołowych”, sprowadzali czarowników, specjalistów od spirytyzmu, przewodników po poprzednim życiu i wróżbitów, a także młode, świeże nałożnice.

Rosło znaczenie Mniszchów, zwłaszcza Jerzego, który stał na czele królewskiego babińca. Kiedy jednak do łożnicy królewskiej wprowadził śliczną Barbarę Giżankę, którą porwał z warszawskiego klasztoru Bernardynek, popadł w konflikt z wpływowymi magnatami i hierarchami kościelnymi, usiłującymi nie dopuścić do małżeństwa władcy ze „sprośną nierządnicą”.

Zygmunt August zmarł bezpotomnie w 1572 roku. W końcowym okresie życia, toczony cierpieniem i bezsennością, coraz częściej oddawał się pod opiekę czarownic i guślarek. Na sejmie konwokacyjnym w roku 1573 wśród oskarżeń o nadużycia ze strony królewskich dworzan, w tym przede wszystkim Mniszchów, zarzucono tym ostatnim, iż przywłaszczyli sobie znaczną część skarbów królewskich znajdujących się w Knyszynie, gdzie ostatni z Jagiellonów spędzał ostatnie chwile swego życia. Rabunku im wprawdzie nie udowodniono, ale cień na ich nazwisku przetrwał wieki, przenikając również do współczesnej historiografii.

Jeszcze cięższy zarzut pod adresem braci wysunięto, głosząc, jakoby król umarł od napojów i czarów, których wyraźne ślady zostały na jego ciele, a których dopuszczali się Mniszchowie. I w tym wypadku niczego nie zdołano im udowodnić.

Tak czy inaczej, młodszy syn Mikołaja, Jerzy, zręczny, układny i wymowny, stał się właściwym twórcą świetności rodu. Urodzony w roku 1548, w momencie rozpoczęcia tej opowieści, to jest w roku 1604, liczył sobie wiosen pięćdziesiąt sześć. Za króla Stefana przez czas dłuższy służył w wojsku, biorąc udział w wyprawach Batorego na Moskwę. W nagrodę za to otrzymał starostwo sanockie i sokalskie, a następnie został kasztelanem radomskim. Atoli do większego znaczenia doszedł dopiero za Zygmunta III. Jedną z najbardziej wpływowych osobistości na królewskim dworze był brat cioteczny Jerzego, późniejszy kardynał Bernard Maciejowski, i zapewne za jego to poparciem młody Mniszech otrzymał w 1588 roku ekonomię samborską oraz zarząd żup ruskich. W roku następnym został wojewodą sandomierskim, a w kilka lat później także starostą lwowskim. Jak powszechnie wiadomo, do urzędów wymienionych niemałe przywiązane były intraty.

Wychowywany w rodzinie kalwińskiej Jerzy, kształcił się na uniwersytetach w Królewcu i Lipsku. Po powrocie do Polski przeszedł na katolicyzm – podobnie jak całe jego rodzeństwo oraz małżonka – stając się wielkim darczyńcą bernardynów lwowskich. Demonstrując żarliwe przywiązanie do religii rzymskokatolickiej, przeznaczał ogromne sumy na rzecz Kościoła, wydając na ten przykład dziesięć tysięcy florenów na lwowskie kolegium jezuickie. W kościele św. Andrzeja we Lwowie imię Jerzego Mniszcha wyryto złotymi literami na pamiątkowej tablicy wykonanej z czerwonego marmuru. W 1585 roku odbudował także spalony przez Tatarów klasztor samborskich franciszkanów.

Ożenił się z Jadwigą Tarło, córką Mikołaja Tarło – sekretarza królewskiego i Jadwigi Stadnickiej, otrzymując w wianie znaczny posag, między innymi Potok, Dębowiec, Laszki Murowane, Chyrów, Bąkowice i Sambor. Wszystkie dochody te nie wystarczyły jednak wojewodzie, rozmiłowanemu w zbytkach i przepychu. Potrzeby jego były tym większe, że nader wystawne życie licznej rodziny niemałe pociągało za sobą wydatki.

Państwo Jerzy i Jadwiga dochowali się dziesięciorga potomstwa, pięciu synów i tyluż córek. W rzeczywistości rodzina Mniszchów zaliczała się do świeżo wzbogaconych parweniuszy. Wyposażenie córek i wykształcenie synów, rozgałęzione stosunki rodzinne i sąsiedzkie, liczne i częste zjazdy oraz wspaniałe przyjęcia, wszystko to ogromne pochłaniało sumy. Zwłaszcza przy rozrzutności pana Jerzego, który w życiu wystawnym najbogatszym z magnatów dorównać pragnął. Nic więc dziwnego, iż pomimo niemałych dochodów, od ładnych paru lat dosłownie tonął w długach. Na trybunale roku Pańskiego 1603 całą ekonomię komisarze królewscy w sekwestr mu wzięli. Obiecywali sobie, że pana Mniszcha w samych tylko batystowych gaciach puszczą, które ten aż z Gdańska sprowadzał...

***

Powyżej, w rozwartych drzwiach stanęła pani wojewodzina Jadwiga Mniszchowa, z Tarłów, w cudnej toczenicy na siwiejących włosach i w szacie altembasowej01, a po jej bokach dwie najstarsze córki: Urszula – księżna Wiśniowiecka, błyszcząca z dala subtelną powłoką szat, oraz Maryna w czarnozłotej sukni, obszytej srebrem i w wieńcu misternie wyrobionych woskowych róż na długich czarnych warkoczach.

Maryna urodziła się w Samborze w roku 1588 jako czwarta pod względem starszeństwa z córek wojewody02. Od dziecka wpajano jej do głowy przekonanie o własnej wyjątkowości i wysokiej godności pochodzenia. Jej wychowanie i edukacja nie odbiegały od przyjętych wówczas wzorców, które od dobrze urodzonych panien wymagały jedynie umiejętności haftowania, szycia i śpiewu, a także czytania i pisania. Niewątpliwie uczono jej także głównych zasad religii katolickiej, w czym ważną rolę odegrali samborscy bernardyni, który to zakon od dawna z rodziną Mniszchów w bliskich pozostawał stosunkach.

Dzieciństwo i młodość spędziła w dobrach rodowych ojca w Małopolsce i na Ukrainie, słuchając często opowieści o świetności swego rodu, o starożytności rodziny Tarłów i o wielkich czynach przodków pana wojewody, którzy w poprzednich wiekach cesarzom niemieckim niepospolite jakoby usługi oddać mieli. Opowiadania te, jako też świetne małżeństwo starszej siostry Urszuli, bez wątpienia nie pozostały bez wpływu na usposobienie młodej panienki, podrażniając jej dumę i pobudzając do śmiałych, w zachciankach ambitnych i daleko sięgających marzeń...

Maryna miała dopiero 16 lat, ale ówczesne kobiety wcześnie dojrzewały, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Uchodziła za wzór wszelkich cnót i na całej Samborszczyźnie miała opinię osoby niezwykle religijnej. Pochlebcy zachwycali się jej urodą, jako „pięknej panny o zielonych oczach, sylwetce wysokiej i smukłej”, wychwalając wdzięki wszelakie i zalety ujmujące. Ale czy tak było w istocie? W rzeczywistości wojewodzianka była drobna, niewysoka, z wąskimi, wiecznie zaciśniętymi ustami. Jej wysokie czoło nosiło znamiona pewnego dostojeństwa. Twarz ożywiały duże i piękne oczy, i tylko one, czarne i rozumne, mogły naprawdę fascynować, nadając uroku jej fizjonomii, ponieważ reszta jej twarzy, znamionującej dumę, upór i zawziętość, raczej niemiłe niż przyjemne musiała sprawiać wrażenie.

Konstanty zeskoczył lekko z konia, biorąc w ramiona oczekującego teścia, za czym pośpieszył złożyć hołd damom. Książę Adam skłonił się głęboko przed panem Jerzym.

– Bywaj, mości wojewodo! – zawołał dziarsko. – Jak tam zdrowie szanowne?

– A, chwalić Boga, całkiem z nim jeszcze nie najgorzej. – Uśmiechnął się pod wąsem Jerzy Mniszech.

– No to szykuj waść jadło, bo zdrożeni my po podróży niemiłosiernie – zadysponował książę. – I najlepsze wino każ wytoczyć z piwnicy, bo wielce znakomitego gościa ci prowadzim – dodał, wskazując na towarzyszącego im pokurcza z brodawkami.

Wymieniony skłonił się lekko wojewodzie, łakomym spojrzeniem obrzucając przy okazji stojącą w drzwiach Marynę...

***

Za oknami i w kominie wył wiatr, zamieć sypała śniegiem w okiennice, lecz od wielkiego paleniska, na którym płonęły sosnowe kłody i grube smolne karpy03, strzelając co moment iskrami, rozchodziło się przyjemne ciepło. Ogień buzował, słychać było syk pełgających płomieni i miły dla ucha trzask palącego się drewna.

Podany obiad składał się aż z sześciu dań...

– Wyborna ta pieczeń – westchnął ciężko książę Adam Wiśniowiecki, wycierając rękawem kontusza spływający z wąsów tłuszcz.

– O, służba ma z tym moc roboty – uśmiechnęła się pani Jadwiga.

W czasie obiadu tęgo popijano, bo niektóre ostre przyprawy mocno pragnienie pobudzały. Raczono się wyśmienitym piwem i przednim węgrzynem, którego imć pan wojewoda całą beczkę z piwnicy wytaszczyć kazał. Pojawiło się też drogie, bo importowane z Francji i Włoch wino.

***

01. Altembas, złotogłów (z tureckiego ałtyn basz – złota głowa), ciężka tkanina jedwabna, jedno- lub wielobarwna, przetykana nicią złotą (lub srebrną – wtedy jest to tzw. srebrnogłów), odmiana brokatu. Produkowana od XV w., głównie we Włoszech, na drogie ubiory świeckie i szaty liturgiczne. W Polsce wyrób altembasu zainicjował Stanisław Koniecpolski, zakładając w 1643 r. manufakturę w Brodach na Ukrainie.

02. Inne źródła podają, że tylko ok. roku 1588 i nie w Samborze, lecz na innym zamku Mniszchów, w Laszkach Murowanych.

03. Karpa – pozostałość po ścięciu drzewa; system korzeniowy wraz z pniakiem.