Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proletariacka Łódź oczekuje adekwatnego wynagrodzenia za ciężką, wielogodzinną pracę i rozrywki, która pozwoli jej odetchnąć od trudów dnia codziennego.
Matylda poszukuje zatrudnienia, które z jednej strony zagwarantowałoby jej możliwość pozostania w Łodzi, a z drugiej strony dało satysfakcję. Coraz częściej marzy o tym, by móc rozwijać własne zainteresowania i rozwijać talent. Obawia się, że to, co lubi robić nie ma przyszłości, a ona nie zdoła się przebić w tym męskim świecie.
W trudnych chwilach szuka wsparcia u przyjaciół. Zaczyna też coraz poważniej myśleć o związku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Więc kocham twą „urodę złą”,
Jak matkę niedobrą – dziecię,
Kocham twych ulic szarzyznę mdłą,
Najdroższe miasto na świecie![1]
Prolog
Łódź, niczym matka karmicielka, dumna ze swych pociech, wypięła pierś gotowa przyjąć medal za to, jak wielu robotników przyciągnęła do siebie po zakończeniu Wielkiej Wojny, oferując im pracę i dając nadzieję na lepsze jutro.
Od czasu do czasu trochę się krztusiła, wdychając dym z potężnych kominów rozsianych po całym mieście. W takich momentach żałowała każdego z wyciętych w czasie wojennej zawieruchy drzew, dzięki którym dziesiątki tysięcy ludzi zimą nie zamarzły. Były to jednak ulotne chwile, po których przenikliwy wzrok przenosiła na nowo wybudowane szkoły, szpitale, komisariaty policji czy mieszkania dla wykwalifikowanych robotników.
Pęczniała z dumy przed innymi miastami, witając w swych granicach kina, teatry i restauracje, gdzie zależnie od zasobności portfela mogli się bawić jej mieszkańcy.
Z nadzieją spoglądała w stronę schowanych pod ziemią rur doprowadzających gaz oraz na wijące się nad głowami łodzian kilometry drutów, dzięki którym w urzędach, szkołach oraz co bogatszych domach mogły rozbłysnąć lampy elektryczne czy rozdzwonić się telefony.
Uważnie śledziła prace związane z budową kanalizacji, co roku opłakując tysiące ludzkich istnień odebranych jej przez cholerę i tyfus.
Z ciekawością obserwowała kreślone wprawną ręką inżynierów nowe drogi na mapie, które pieczołowicie budowano, zmieniając dotychczasowe granice aglomeracji. Dziesiątki kilometrów szyn tramwajowych i kolejowych dawały nowe możliwości komunikacji i przyczyniały się do przyspieszenia tempa życia.
Pieniądze dźwięczały w kieszeniach fabrykantów i stanowiły marzenie zatrudnionych przez nich robotników, dając przepustkę do realizacji pragnień skrywanych na dnie serca każdego łodzianina bez względu na wiek czy pochodzenie.
Rozdział I
1926 rok
Dorodne nawłocie, dumnie prężące swe pierzaste kwiaty, żółciły się wokół traktu nierówno wyłożonego nieregularnymi kamieniami. Te, jeszcze do niedawna pogrążone we śnie, spoczywały na polach uprawnych. Niekiedy tylko wyciągane przez spracowane chłopskie dłonie trafiały na miedzę. Teraz z pasją przyjmowane jak niezbędny dar wykorzystany dla wspólnego dobra.
Matylda, uważnie patrząc pod nogi, podążała niedawno oddaną do użytku drogą prowadzącą nieopodal jej rodzinnej posiadłości. Dniało, gdy wyszła z domu Klinsmanów. I choć pod koniec sierpnia wciąż jeszcze słońce za dnia prażyło, malując na jej młodzieńczej twarzy piegi, to nocą ziemię pokrywała rosa, od której ciągnął chłód.
Dziewczyna odruchowo rozpięła narzucony na plecy sweter, wciąż pachnący perfumami pani Elke. W pamięci nosiła obraz kobiety, która nie szczędziła jej pieniędzy na edukację, a co ważniejsze – otworzyła przed nią swe serce. Tym chętniej przyjęła podarowane jej przez panią Martinę ubrania po nieboszczce. Wiele z nich było zbyt ekstrawaganckich, by mogła je nosić na co dzień, ale te skromniejsze z namaszczeniem schowała do szafy w swoim dotychczasowym pokoiku przyległym do kuchni, nie mając pewności, jak długo będzie miała prawo w nim pozostać.
Na tę gorzką myśl wsunęła dłoń do torby i wyjęła z niej cienką chustkę, jedną z tych, jakie wiejskie kobiety zwykły nosić na głowach, osłaniając włosy przed palącym słońcem. Narzuciła śliski materiał na głowę i zawiązała węzeł pod brodą. Niemal natychmiast poczuła niewygodę. Rozluźniła wiązanie, ale wtedy miała wrażenie, że większość niesfornych kosmyków się wysuwa i zaczyna żyć własnym życiem. I z tym postanowiła sobie poradzić, wpychając do środka pojedyncze włosy. Nie uszła kilku kroków, gdy poczuła swędzenie głowy. Początkowe ignorowanie przypadłości nie przyniosło efektu, dlatego wsunęła dłoń pod chustkę i solennie się podrapała. Później poprawiła sporych rozmiarów torbę, w której niosła kilka fatałaszków dla macochy, uznając, że i jej przyda się niezniszczony sweter czy szydełkowa chusta pozostawiona przez seniorkę rodu Klinsmanów, i przyspieszyła kroku. Chciała mieć już za sobą ten dzień i wszystkie pytania dotyczące jej przyszłości, na które przyjdzie jej odpowiedzieć.
Wreszcie w oddali dostrzegła słomianą strzechę, ale chustka znów jej o sobie przypomniała uciążliwym swędzeniem, gryzieniem i drapaniem. Tracąc cierpliwość, zerwała ją z głowy i wepchnęła na spód torby. Pod powiekami pojawiły się łzy niepewności. Szybko je przełknęła i weszła na podwórko. Nigdzie nie dostrzegła Azora. Zamiast niego powitało ją jazgotliwe ujadanie sięgającego jej kolan psiaka o płowym umaszczeniu, który szarpał się uwiązany na sznurku tuż obok budy Azora. Matylda poczuła znajome ukłucie w sercu. Los odbierał jej kolejno tych, których kochała, nikogo nie szczędząc.
W drzwiach ujrzała ryżawą czuprynę Lucynki, która z każdym rokiem robiła się coraz bardziej podobna do matki.
– To Matyldzia! Nasza Matyldzia! Naprawdę, to ona! – zakrzyknęła czterolatka piskliwym głosikiem, patrząc w głąb domu.
Przybyła chwyciła dziewczynkę na ręce i mocno przytuliła jej pulchne ciałko. Zapach dawno niepranych ubrań dziecka szybko przypomniał Matyldzie o niedawnym porodzie Jadwigi. Zapewne wciąż jeszcze po połogu wolała wylegiwać się w domu, niż zająć się domowymi obowiązkami. Ta myśl paradoksalnie ucieszyła dziewczynę, kreśląc przed nią nowy scenariusz, w którym to ona stanie się głównym reżyserem na scenie w swoim rodzinnym domu.
Wciąż niosąc na rękach wpatrzoną w nią Lucynkę, weszła do sieni, uważając, by nie potknąć się o wiadro z wodą czy bańkę z mlekiem. Niczego takiego jednak nie dostrzegła. Przestąpiła próg izby i szybko powiodła wzrokiem po pomieszczeniu. Na ławie stał gliniany garnuszek, a obok saganek, z którego wystawała łyżka wazowa. Ławki po obydwu stronach stołu stały równo podsunięte, a w ustawionej obok kuchni balii moczyło się pranie.
Zza przepierzenia wyłoniła się Jadwiga, zapinająca guziki bluzki rozchylającej się w okolicach okazałego biustu dodatkowo nabrzmiałego od pokarmu.
– Wszelki duch Pana Boga chwali – odezwała się na powitanie.
– Pochwalony – odparła Matylda i postawiła siostrzyczkę na podłodze. – Dawno u was nie byłam, to postanowiłam zajrzeć.
– Oj, ty teraz miastowa, to nie masz po co się tu spieszyć – przyznała i zaciągnęła zasłonkę. – Antosia nakarmiłam, to sobie dziecina pośpi, bo ja mam roboty moc.
Matylda nadstawiła uszu. Nie miała pojęcia, że jej przyrodni brat nosi imię ich ojca.
– Chętnie pomogę.
– Eeee... A ty jeszcze pamiętasz pranie na tarze albo deptanie kapusty? – rzuciła podejrzliwie i łypnęła na nią, wyczekując odpowiedzi.
– To jest mój dom. Stąd pochodzę i to, czego się tutaj nauczyłam, zostanie ze mną bez względu na to, gdzie mieszkam i co robię... – wyjaśniła łamiącym się głosem. Tak bardzo chciała czuć, że wciąż może tutaj wrócić i zająć należne jej miejsce.
– Sporo się tu zmieniło i nadal będzie...
Matylda bezsilna opadła na ławę. Tyle sobie obiecywała po tej wizycie, czyżby jednak się przeliczyła? Ukradkiem otarła zabłąkaną łzę i przytuliła drepczącą wokół niej siostrę, która z ufnością jej się przyglądała. Potem wyjęła z torby prezenty i położyła je na stole.
– To dla macochy – oświadczyła. – Może coś się przyda... – dodała, po czym podniosła się z miejsca i ruszyła do wyjścia.
Oczy Jadwigi zaświeciły się z radości. Chwyciła miękki sweter i przytknęła go do piersi. Już na pierwszy rzut oka oceniła, że póki karmi, to się w nim nie dopnie, ale nie zamierzała odmówić jego przyjęcia. W końcu niedługo będzie musiała pomóc w pracy w gospodarstwie. Antoni cierpliwie czekał na ten dzień. Zdążyła na tyle poznać męża, że wiedziała, iż nie wymiga się od pracy, zasłaniając się dzieckiem przy piersi. Liczyła na to, że trochę jej odpuści, gdy urodzi mu syna, ale on zdawał się tak samo cieszyć z Antosia jak ze wszystkich dzieci. Dlatego nieraz dochodziło między nimi do swarów. Nie zamierzała jednak tak łatwo się poddać.
– Już uciekasz? – Jadzia spojrzała na pasierbicę zaskoczona. – Zostań na obiedzie, bo ojciec wróci z roboty dopiero na wieczór.
– Chciałam tylko to przynieść – skłamała, nie odwróciwszy się, by nie pokazać nikomu swego posępnego oblicza. – Muszę już wracać do Klinsmanów.
– Skoro musisz... Powiem ojcu, żeś była...
Pasierbica opuściła izbę i powlekła się do furtki. Nie zwracała uwagi na poszczekiwania psiny. Myślami była teraz w innym miejscu. Doskonale pamiętała drogę, więc nie skupiając się na niej, przygarbiona z zaszklonymi oczyma sunęła wzdłuż traktu. Od czasu do czasu ktoś ją pozdrowił, gdy mijała domostwa. Odkłaniała się tylko, szepcząc „Pochwalony”, i szła dalej.
Wreszcie dotarła do kościoła. Wsunęła się do środka i przyklękła na środku wnętrza nadgryzionego zębem czasu. Woń starego drewna nasączonego zapachem kadzidła i polnych kwiatów ustawionych w niewielkim wazonie tuż przy prezbiterium przypomniała jej najgorszy moment w życiu. Mrok i panujący w środku chłód sprawiły, że zadrżała, a potem zaszlochała. Czuła, że z każdą sekundą jej ciało staje się coraz bardziej bezwładne i osuwa się na podłogę, ale ona nie potrafiła zebrać się w sobie i wstać. Ściskające gardło łzy poczęły spływać po jej policzkach.
– Mamo... dlaczego... znów jestem sama? Mamo... – szlochała.
Tyle razy zadawała sobie to pytanie, nigdy nie znajdując na nie odpowiedzi. Tak bardzo potrzebowała teraz kogoś, przy kim poczułaby się bezpieczna. Kogoś, w kim znalazłaby oparcie i siłę do tego, by dalej móc żyć.
Nie wiedziała, jak długo tak leżała, nie przywiązując wagi do chłodu bijącego od posadzki, ale gdy się wreszcie podniosła, jej zdrętwiałe ciało potrzebowało dłuższej chwili, by krew znów poczęła w nim krążyć, jak wcześniej.
Kiedy wychyliła się z kościoła, nogi same poniosły ją na grób matki. Uklękła na trawie wpatrzona w drobne litery na niewielkiej tabliczce wiszącej na krzyżu, do której dosięgały dawno nieplewione chwasty. Odmówiła modlitwę, a gdy skończyła, wyrwała zielsko. Pracowała z pasją, nie dbając o to, że ziemia brudzi jej dłonie. Doprowadziwszy grób do porządku, poczerniałą dłoń położyła na tabliczce i zamknęła powieki, jakby chciała usłyszeć głos ukochanej matki.
– Dobrze, że o niej pamiętasz.
Matylda, słysząc te słowa, wzdrygnęła się i natychmiast otworzyła oczy. Wtedy dostrzegła ojca stojącego tuż obok grobu swej pierwszej żony.
– Gdyby żyła, byłaby dumna z takiej córki.
Dziewczyna nieśmiało zbliżyła się i objęła ojca. W dzieciństwie często to robiła. Później Wielka Wojna zmieniła ojca, ale ona i tak uwielbiała się do niego tulić, nawet jeśli czuła, że on myślami jest gdzieś daleko. Odkąd zamieszkała u Klinsmanów, rzadko znajdowała pretekst do tego, by znów poczuć ojcowski uścisk.
– Jesteś mądrą, młodą kobietą i dasz sobie w życiu radę. Wstawię się za tobą u pana Klinsmana, żeby cię nie wyrzucali. Tutaj nie masz przyszłości, ale tam możesz zarobić na swoje utrzymanie, a i jakiegoś kawalera poszukać – dodał, spoglądając na nią wymownie.
Matylda nie miała teraz w głowie amorów. Znacznie bardziej zależało jej na pracy. Myśl o kontynuacji edukacji stawała się coraz mniej realna.
– A jeśli się nie uda? – zapytała nieśmiało i odsunęła się od ojca, by móc mu spojrzeć w oczy. – A jeśli mnie wygonią? Pani Martina za mną nie przepada...
– W mieście łatwiej o pracę. Trochę liznęłaś nauki, więc może się to przydać – ciągnął, delikatnie głaszcząc jej włosy.
Uwielbiał tą pieszczotą sprawiać przyjemność jej matce, którą tak bardzo mu przypominała swym wyglądem, ale i zachowaniem. Gdyby tylko mógł jej zapewnić dostateczną ilość pieniędzy, bez wahania podarowałby je na jej edukację. Tyle tylko, że w domu czekało na niego czworo pozostałych dzieci, którym winien zapewnić utrzymanie. Był przekonany, że Matylda sobie poradzi. Reszta wciąż potrzebowała jego opieki.
– Bądź dzielna i nie poddawaj się tak jak twoja matka – dorzucił, po czym odwrócił się i poprowadził córkę do wyjścia z cmentarza.
Później w ciszy dotarli do drogi, którą codziennie pokonywał, idąc do stolarni, i pochylił się, by pocałować córkę. Wtedy poczuła dotyk jego szorstkiej skóry, a gdy się odwrócił, po raz pierwszy dostrzegła jego łysinę. Stała, patrząc, jak wraca do domu, w którym dla niej nie było już miejsca.
Matylda od lat wrzesień kojarzyła z nauką. Nigdy nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła otworzyć nowy brulion i zapisać w nim pierwsze zdanie. Ten moment traktowała jak początek nowej przygody, która nie wiadomo, jak się mogła potoczyć i czym zakończyć.
Teraz leżała na wąskim łóżku, wsłuchując się w odgłosy porannej krzątaniny w kuchni. Od kilku dni zbierała się w sobie, by porozmawiać z Klinsmanami. Wciąż jednak nie znajdowała tyle siły, by stanąć z nimi twarzą w twarz i otwarcie zapytać, co z nią dalej będzie. Wolała unikać drażliwego tematu, po trosze się łudząc, że to ojciec załatwi za nią sprawę. Byłaby mu nad wyraz wdzięczna, gdyby to dla niej zrobił.
– A ty co się tak lenisz? – Głos drugiej z pokojówek w domu Klinsmanów niczym strzała przebił powietrze i zawisł tuż nad głową Daszkowskiej.
– Trochę mi się przysnęło – skłamała. – Zaraz przyjdę – dodała, gramoląc się z łóżka.
Trzaśnięcie drzwi przypomniało jej, dlaczego nie znosi tej przemądrzałej dziewuchy, która myśli, że ze względu na swoje starszeństwo pozjadała wszystkie rozumy, a odkąd śmierć zabrała panią Elke, ze zdwojona siłą ją atakowała.
Matylda w przygotowanej wieczorem misce pośpiesznie opłukała twarz i ręce, a potem włożyła swój strój, w którym podawała do stołu, i weszła do kuchni. Jak każdego dnia i tym razem zadała sobie pytanie, kiedy gospodarze się zorientują, że choć mieszkają we dwoje, to utrzymują pięcioosobową służbę. Wiedziała, że jest najmłodsza w tej grupie pracowników i to ona jako pierwsza opuści ten dom.
– Nasza Matyldzia, to chyba w kim rozmiłowana, bo można do niej mówić i mówić, a ona ino stoi jak słup soli. – Czesia zachichotała, przelewając mleko z bańki przyniesionej przez nią wcześnie rano.
– Z głową w chmurach to ona żadnego chłopa nie dojrzy – zawtórowała jej Kinga i ustawiła na tacy nakrycia. – Weź serwetki i sztućce i rusz się, bo dzisiaj państwo jedzą wcześniej i wychodzą z domu.
– Żeby tylko dobrze wybrali – zauważyła Czesia, a coraz więcej rozumiejąca polski język kucharka na te słowa ochoczo przytaknęła.
Dopiero teraz Matylda skojarzyła, że na ten dzień wyznaczono spotkanie u notariusza, by otworzyć zdeponowany u niego testament Elke Klinsman. Otrząsnęła się z resztek snu i pospieszyła do jadalni.
Właśnie wraz z Kingą zdążyły nakryć do stołu, gdy pojawili się gospodarze. Obydwie pokojówki asystowały im podczas posiłku, który zjedli w milczeniu. Gdy więc wyszli, wraz z nimi odpłynęła zła aura, a Matylda zabrała się do sprzątania naczyń. Wiedziała, że i dzisiaj nie odważy się rozpocząć rozmowy o swoim dalszym zatrudnieniu w tym domu.
Aż do obiadu w kuchni przewijał się tylko jeden temat i dotyczył on testamentu nieboszczki. Dywagacji, co i komu pozostawiła, było dostatecznie dużo, że i do kolacji by ich wystarczyło, ale pojawienie się gospodarzy skutecznie wszystkim zamknęło usta.
Obiad minął w atmosferze podobnej do tej przy śniadaniu, więc wypowiedziana chłodnym tonem przez Martinę Klinsman informacja wywołała burzę wśród służby. Nikt nie wiedział, co chce im przekazać. Jedno było pewne. Szykują się zmiany.
Przed podwieczorkiem wszyscy, łącznie z szoferem, zameldowali się w salonie i z zapartym tchem oczekiwali przyjścia gospodarzy. Kiedy ci wreszcie zeszli, Martina Klinsman powiodła wzrokiem po zebranych i usiadła w fotelu. Tuż za nią stanął jej zasępiony małżonek.
– Jako że chłopcy się przeprowadzili do Berlina i raczej nie spodziewam się, żeby po studiach chcieli powrócić na prowincję, a moja teściowa odeszła, to czas najwyższy uporządkować pewne kwestie. Czekaliśmy z tym do chwili, gdy poznamy zapisy testamentu. I teraz już wiadomo co i jak... – oświadczyła, wodząc wzrokiem po stojących przed nią osobach.
Matylda miała wrażenie, że lada moment nogi się pod nią ugną, a ona nie zdoła ustać w miejscu. Zatem chwila, o której od kilku tygodni nieustannie myślała, właśnie nadeszła.
– Wprawdzie kilka kwestii pozostaje bez wyjaśnienia i wyraźnego wskazania, ale to już was nie dotyczy... – tłumaczyła dalej. – Oprzemy się na tym, co dotychczas udało nam się wyjaśnić.
– Niestety to nie są dla nikogo łatwe czasy i choć wydaje się, że chwilowa poprawiająca się sytuacja gospodarcza waszego kraju daje optymistyczne prognozy na przyszłość, to wolimy dmuchać na zimne i już teraz myślimy o przyszłości naszej i naszych synów – wtrącił Klaus tytułem uzupełnienia.
Jego pulchne palce, zaciskające się na oparciu fotela, pobielały.
– W związku z tym musimy ograniczyć zbędne wydatki, a takimi są pensje pracowników – weszła mu w słowo małżonka.
Klaus zmarszczył czoło, jakby właśnie coś obliczał w pamięci albo o czymś istotnym sobie przypomniał. Jego żona natychmiast przejęła prym w rozmowie.
– Berto, od poniedziałku będziesz też musiała zająć się zmywaniem naczyń, ale Kinga musi ci w tym pomagać. – Wymownie łypnęła na pokojówkę, która nie zdążyła się skrzywić na tę wieść.
Owszem, Kindze pasowało to, że ostatnimi czasy miała znacznie mniej obowiązków i sporą część dnia spędzała w kuchni na ploteczkach, umiejętnie markując robotę. Teraz jednak ważyły się jej dalsze losy. Mogła uczciwie pracować albo stracić zatrudnienie. Natychmiast spojrzała na Czesię, która właśnie zaczęła pochlipywać, zdając sobie sprawę z tego, co zaszło, a potem uśmiechnęła się nieszczerze i spuściła wzrok.
– Czesiu, jesteś solidną pracownicą i na pewno znajdziesz sobie jakieś zajęcie – zwróciła się do połykającej gorzkie łzy pomywaczki. – Nie maż się. Jeśli chcesz, możemy za ciebie poręczyć u nowego pracodawcy – dodała pojednawczo.
– Dziękuję. – Dziewczyna nauczona doświadczeniem dygnęła w podzięce, choć w rzeczywistości nie wiedziała, po co to robi.
Ogrodnik, pełniący jednocześnie funkcję szofera, przestępował z nogi na nogę, nie śmiąc zapytać, co z nim będzie. Łudził się, że jego trudniej zastąpić, bo i przepisy drogowe znał i automobil potrafił prowadzić, a to wcale nie było takie proste, jak niektórzy myśleli. Doskonale wiedział, że żadna z kobiet zatrudnionych przez Klinsmanów tego nie potrafi. Zresztą stał na stanowisku, że nie jest to zajęcie dla kobiet, bo one nie zdołają opanować zasad ruchu drogowego.
– Ty, Romualdzie, jesteś nam niezbędny, więc zostajesz z nami – dodała Martina, a potem przeniosła wzrok na jedyną osobę, o której wcześniej nie wspomniała. – Matyldo, nie potrzebujemy dwóch pokojówek.
Daszkowska poczuła, jak przestrzeń wokół niej się kurczy, a jej nogi drżą, jakby ledwo dźwigały ciężar jej ciała. W jej uszach wciąż dźwięczały słowa ojca mówiącego, by nie rezygnowała z pracy w mieście. Tylko jak i gdzie miała ją znaleźć. Takich młodych dziewczyn poszukujących zatrudnienia były tysiące. W czym ona była lepsza od nich? Gdyby chociaż zdążyła skończyć gimnazjum, jej szanse znacznie by wzrosły. Zacisnęła zęby, starając się nie dać popłynąć zbierającym się pod powiekami łzom. Nie miała siły spojrzeć w oczy swym pracodawcom. Czekała na to, co nieuchronne.
– Jestem... Jesteśmy – poprawił się Klaus – wdzięczni ci za to, co zrobiłaś dla mojej matki. Twoja opieka bardzo jej pomogła w powrocie do zdrowia...
Matylda widziała to nieco inaczej. Wszak ona pomagała pani Elke w prozaicznych czynnościach, jak ubieranie się czy przyjmowanie lekarstw, ale sama czerpała z tego nieocenioną naukę języka niemieckiego, manier i otwartości na wiedzę oraz literaturę, a przede wszystkim otrzymała możliwość kształcenia. Dostała więc dostatecznie dużo od obcej osoby. Teraz nie miała prawa liczyć na więcej. Wchodząc do domu Klinsmanów, nie mogła nawet marzyć, że spotka ją takie dobro.
– Pamiętam, jak bardzo ceniła twe towarzystwo i jak wielkie nadzieje w tobie pokładała – ciągnął. – Wiem też, jak daleką drogę przeszłaś, by móc się dalej uczyć.
Matylda dopiero pod wpływem tych słów uświadomiła sobie, jak inaczej potoczyłoby się jej życie, gdyby pozostała na wsi. Teraz pewnie szykowałaby się do zamążpójścia za któregoś z sąsiadów.
– Myślę, że masz dużo nauki przed sobą, ale jestem przekonany, że zdołasz pojąć wszystkie zasady i już wkrótce będziesz w stanie samodzielnie pracować w moim przedsiębiorstwie.
Nieświadoma tego, co robi, Matylda najpierw rozdziawiła usta, a dopiero potem zakryła je dłonią, by nie krzyczeć ze szczęścia. Z tego potoku słów udało jej się wyłowić najważniejsze: „praca”, a to dawało nadzieję. Na co? Tego jeszcze do końca nie wiedziała, ale czuła, że to początek kolejnego etapu w jej życiu.
– Mam nadzieję, że zdołasz to pogodzić z nauką w szkole? – Pytanie Klausa zawisło w powietrzu niczym natrętna mucha.
Na to Matylda kompletnie nie była przygotowana, dlatego rzuciła się na stojącą obok Kingę i poczęła ją ściskać, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Dopiero oschłe spojrzenia pokojówki i jej napięte niczym struna ciało sprawiły, że Daszkowska się zreflektowała. Potulnie ustawiła się w szeregu i poprawiła przekrzywiony fartuszek. Pomyślała, że skoro opatrzność nad nią czuwa, to zdoła przetrwać w tym mieście.
Przypisy