Matylda. Droga ku marzeniom - Aneta Krasińska - ebook + audiobook

Matylda. Droga ku marzeniom ebook i audiobook

Aneta Krasińska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Proletariacka Łódź oczekuje adekwatnego wynagrodzenia za ciężką, wielogodzinną pracę i rozrywki, która pozwoli jej odetchnąć od trudów dnia codziennego.

Matylda poszukuje zatrudnienia, które z jednej strony zagwarantowałoby jej możliwość pozostania w Łodzi, a z drugiej strony dało satysfakcję. Coraz częściej marzy o tym, by móc rozwijać własne zainteresowania i rozwijać talent. Obawia się, że to, co lubi robić nie ma przyszłości, a ona nie zdoła się przebić w tym męskim świecie.

W trudnych chwilach szuka wsparcia u przyjaciół. Zaczyna też coraz poważniej myśleć o związku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 32 min

Lektor: Kaja Walden
Oceny
4,7 (67 ocen)
50
14
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tesik

Dobrze spędzony czas

Ciekawie opowiedziane dalsze losy Matyldy, która walczy o swoje lepsze jutro. Podążając ku marzeniom, niezłomnie pokonuje wszelkie przeciwności losu, aby jej życie zawodowe, jak i prywatne, w końcu się odmieniło. Pięknie zarysowane tło społeczne i obyczajowe przedwojennej Łodzi wraz z blaskami i cieniami ówczesnych czasów. Z ciekawością obserwuje się losy Matyldy, choć trochę brakuje w niej wad. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, zarówno zalety, jaki i wady, tworzą naszą osobowość. Tutaj trochę zabrakło mi balansu. Poza tym bardzo dobra lektura.
10
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Dziś czuję się naprawdę wyjątkowo, gdyż przychodzę do was, żeby opowiedzieć o niezwykłym spotkaniu, na które bardzo czekałam i którego byłam niezmiernie ciekawa. A było to spotkanie literackie z moją i zapewne nie tylko moją książkową przyjaciółką Matyldą Daszkowską. Bohaterką cyklu „Matylda” autorstwa Anety Krasińskiej. Było to już nasze drugie spotkanie, gdyż tę wówczas wspaniałą dziewczynkę, która skradła nie tylko moje, ale także wielu czytelników serce, poznaliśmy w pierwszej odsłonie cyklu wydanego pod opiekuńczymi skrzydłami wydawnictwa Skarpa Warszawska „Matylda. Droga ku przyszłości”. Już wówczas pokochaliśmy ją za jej imponującą dojrzałość, odpowiedzialność i nieustanne dążenie do zbudowania dla siebie lepszej przyszłości, na którą tak bardzo zasługuje, a która w dniu, kiedy opuszczała swój rodzinny dom na wsi rysowała się bardzo niepewnie. Tym razem możliwość poznania dalszych losów już młodej kobiety daje nam powieść „Matylda. Droga ku marzeniom” będąca bezpośrednią kontyn...
10
Mama23

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️
00
kroliczamama

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wszystkim
00
Czarna32

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. ciekawa i wciągająca książka
00

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-12-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Więc ko­cham twą „urodę złą”,

Jak matkę nie­do­brą – dzie­cię,

Ko­cham twych ulic sza­rzy­znę mdłą,

Naj­droż­sze mia­sto na świe­cie![1]

Pro­log

Łódź, ni­czym matka kar­mi­cielka, dumna ze swych po­ciech, wy­pięła pierś go­towa przy­jąć me­dal za to, jak wielu ro­bot­ni­ków przy­cią­gnęła do sie­bie po za­koń­cze­niu Wiel­kiej Wojny, ofe­ru­jąc im pracę i da­jąc na­dzieję na lep­sze ju­tro.

Od czasu do czasu tro­chę się krztu­siła, wdy­cha­jąc dym z po­tęż­nych ko­mi­nów roz­sia­nych po ca­łym mie­ście. W ta­kich mo­men­tach ża­ło­wała każ­dego z wy­cię­tych w cza­sie wo­jen­nej za­wie­ru­chy drzew, dzięki któ­rym dzie­siątki ty­sięcy lu­dzi zimą nie za­mar­zły. Były to jed­nak ulotne chwile, po któ­rych prze­ni­kliwy wzrok prze­no­siła na nowo wy­bu­do­wane szkoły, szpi­tale, ko­mi­sa­riaty po­li­cji czy miesz­ka­nia dla wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ro­bot­ni­ków.

Pęcz­niała z dumy przed in­nymi mia­stami, wi­ta­jąc w swych gra­ni­cach kina, te­atry i re­stau­ra­cje, gdzie za­leż­nie od za­sob­no­ści port­fela mo­gli się ba­wić jej miesz­kańcy.

Z na­dzieją spo­glą­dała w stronę scho­wa­nych pod zie­mią rur do­pro­wa­dza­ją­cych gaz oraz na wi­jące się nad gło­wami ło­dzian ki­lo­me­try dru­tów, dzięki któ­rym w urzę­dach, szko­łach oraz co bo­gat­szych do­mach mo­gły roz­bły­snąć lampy elek­tryczne czy roz­dzwo­nić się te­le­fony.

Uważ­nie śle­dziła prace zwią­zane z bu­dową ka­na­li­za­cji, co roku opła­ku­jąc ty­siące ludz­kich ist­nień ode­bra­nych jej przez cho­lerę i ty­fus.

Z cie­ka­wo­ścią ob­ser­wo­wała kre­ślone wprawną ręką in­ży­nie­rów nowe drogi na ma­pie, które pie­czo­ło­wi­cie bu­do­wano, zmie­nia­jąc do­tych­cza­sowe gra­nice aglo­me­ra­cji. Dzie­siątki ki­lo­me­trów szyn tram­wa­jo­wych i ko­le­jo­wych da­wały nowe moż­li­wo­ści ko­mu­ni­ka­cji i przy­czy­niały się do przy­spie­sze­nia tempa ży­cia.

Pie­nią­dze dźwię­czały w kie­sze­niach fa­bry­kan­tów i sta­no­wiły ma­rze­nie za­trud­nio­nych przez nich ro­bot­ni­ków, da­jąc prze­pustkę do re­ali­za­cji pra­gnień skry­wa­nych na dnie serca każ­dego ło­dzia­nina bez względu na wiek czy po­cho­dze­nie.

Roz­dział I

1926 rok

Do­rodne na­wło­cie, dum­nie prę­żące swe pie­rza­ste kwiaty, żół­ciły się wo­kół traktu nie­równo wy­ło­żo­nego nie­re­gu­lar­nymi ka­mie­niami. Te, jesz­cze do nie­dawna po­grą­żone we śnie, spo­czy­wały na po­lach upraw­nych. Nie­kiedy tylko wy­cią­gane przez spra­co­wane chłop­skie dło­nie tra­fiały na mie­dzę. Te­raz z pa­sją przyj­mo­wane jak nie­zbędny dar wy­ko­rzy­stany dla wspól­nego do­bra.

Ma­tylda, uważ­nie pa­trząc pod nogi, po­dą­żała nie­dawno od­daną do użytku drogą pro­wa­dzącą nie­opo­dal jej ro­dzin­nej po­sia­dło­ści. Dniało, gdy wy­szła z domu Klin­sma­nów. I choć pod ko­niec sierp­nia wciąż jesz­cze słońce za dnia pra­żyło, ma­lu­jąc na jej mło­dzień­czej twa­rzy piegi, to nocą zie­mię po­kry­wała rosa, od któ­rej cią­gnął chłód.

Dziew­czyna od­ru­chowo roz­pięła na­rzu­cony na plecy swe­ter, wciąż pach­nący per­fu­mami pani Elke. W pa­mięci no­siła ob­raz ko­biety, która nie szczę­dziła jej pie­nię­dzy na edu­ka­cję, a co waż­niej­sze – otwo­rzyła przed nią swe serce. Tym chęt­niej przy­jęła po­da­ro­wane jej przez pa­nią Mar­tinę ubra­nia po nie­boszczce. Wiele z nich było zbyt eks­tra­wa­ganc­kich, by mo­gła je no­sić na co dzień, ale te skrom­niej­sze z na­masz­cze­niem scho­wała do szafy w swoim do­tych­cza­so­wym po­ko­iku przy­le­głym do kuchni, nie ma­jąc pew­no­ści, jak długo bę­dzie miała prawo w nim po­zo­stać.

Na tę gorzką myśl wsu­nęła dłoń do torby i wy­jęła z niej cienką chustkę, jedną z tych, ja­kie wiej­skie ko­biety zwy­kły no­sić na gło­wach, osła­nia­jąc włosy przed pa­lą­cym słoń­cem. Na­rzu­ciła śli­ski ma­te­riał na głowę i za­wią­zała wę­zeł pod brodą. Nie­mal na­tych­miast po­czuła nie­wy­godę. Roz­luź­niła wią­za­nie, ale wtedy miała wra­że­nie, że więk­szość nie­sfor­nych ko­smy­ków się wy­suwa i za­czyna żyć wła­snym ży­ciem. I z tym po­sta­no­wiła so­bie po­ra­dzić, wpy­cha­jąc do środka po­je­dyn­cze włosy. Nie uszła kilku kro­ków, gdy po­czuła swę­dze­nie głowy. Po­cząt­kowe igno­ro­wa­nie przy­pa­dło­ści nie przy­nio­sło efektu, dla­tego wsu­nęła dłoń pod chustkę i so­len­nie się po­dra­pała. Póź­niej po­pra­wiła spo­rych roz­mia­rów torbę, w któ­rej nio­sła kilka fa­ta­łasz­ków dla ma­co­chy, uzna­jąc, że i jej przyda się nie­znisz­czony swe­ter czy szy­deł­kowa chu­sta po­zo­sta­wiona przez se­niorkę rodu Klin­sma­nów, i przy­spie­szyła kroku. Chciała mieć już za sobą ten dzień i wszyst­kie py­ta­nia do­ty­czące jej przy­szło­ści, na które przyj­dzie jej od­po­wie­dzieć.

Wresz­cie w od­dali do­strze­gła sło­mianą strze­chę, ale chustka znów jej o so­bie przy­po­mniała uciąż­li­wym swę­dze­niem, gry­zie­niem i dra­pa­niem. Tra­cąc cier­pli­wość, ze­rwała ją z głowy i we­pchnęła na spód torby. Pod po­wie­kami po­ja­wiły się łzy nie­pew­no­ści. Szybko je prze­łknęła i we­szła na po­dwórko. Ni­g­dzie nie do­strze­gła Azora. Za­miast niego po­wi­tało ją ja­zgo­tliwe uja­da­nie się­ga­ją­cego jej ko­lan psiaka o pło­wym umasz­cze­niu, który szar­pał się uwią­zany na sznurku tuż obok budy Azora. Ma­tylda po­czuła zna­jome ukłu­cie w sercu. Los od­bie­rał jej ko­lejno tych, któ­rych ko­chała, ni­kogo nie szczę­dząc.

W drzwiach uj­rzała ry­żawą czu­prynę Lu­cynki, która z każ­dym ro­kiem ro­biła się co­raz bar­dziej po­dobna do matki.

– To Ma­tyl­dzia! Na­sza Ma­tyl­dzia! Na­prawdę, to ona! – za­krzyk­nęła czte­ro­latka pi­skli­wym gło­si­kiem, pa­trząc w głąb domu.

Przy­była chwy­ciła dziew­czynkę na ręce i mocno przy­tu­liła jej pulchne ciałko. Za­pach dawno nie­pra­nych ubrań dziecka szybko przy­po­mniał Ma­tyl­dzie o nie­daw­nym po­ro­dzie Ja­dwigi. Za­pewne wciąż jesz­cze po po­łogu wo­lała wy­le­gi­wać się w domu, niż za­jąć się do­mo­wymi obo­wiąz­kami. Ta myśl pa­ra­dok­sal­nie ucie­szyła dziew­czynę, kre­śląc przed nią nowy sce­na­riusz, w któ­rym to ona sta­nie się głów­nym re­ży­se­rem na sce­nie w swoim ro­dzin­nym domu.

Wciąż nio­sąc na rę­kach wpa­trzoną w nią Lu­cynkę, we­szła do sieni, uwa­ża­jąc, by nie po­tknąć się o wia­dro z wodą czy bańkę z mle­kiem. Ni­czego ta­kiego jed­nak nie do­strze­gła. Prze­stą­piła próg izby i szybko po­wio­dła wzro­kiem po po­miesz­cze­niu. Na ła­wie stał gli­niany gar­nu­szek, a obok sa­ga­nek, z któ­rego wy­sta­wała łyżka wa­zowa. Ławki po oby­dwu stro­nach stołu stały równo pod­su­nięte, a w usta­wio­nej obok kuchni ba­lii mo­czyło się pra­nie.

Zza prze­pie­rze­nia wy­ło­niła się Ja­dwiga, za­pi­na­jąca gu­ziki bluzki roz­chy­la­ją­cej się w oko­li­cach oka­za­łego biu­stu do­dat­kowo na­brzmia­łego od po­karmu.

– Wszelki duch Pana Boga chwali – ode­zwała się na po­wi­ta­nie.

– Po­chwa­lony – od­parła Ma­tylda i po­sta­wiła sio­strzyczkę na pod­ło­dze. – Dawno u was nie by­łam, to po­sta­no­wi­łam zaj­rzeć.

– Oj, ty te­raz mia­stowa, to nie masz po co się tu spie­szyć – przy­znała i za­cią­gnęła za­słonkę. – An­to­sia na­kar­mi­łam, to so­bie dzie­cina po­śpi, bo ja mam ro­boty moc.

Ma­tylda nad­sta­wiła uszu. Nie miała po­ję­cia, że jej przy­rodni brat nosi imię ich ojca.

– Chęt­nie po­mogę.

– Eeee... A ty jesz­cze pa­mię­tasz pra­nie na ta­rze albo dep­ta­nie ka­pu­sty? – rzu­ciła po­dejrz­li­wie i łyp­nęła na nią, wy­cze­ku­jąc od­po­wie­dzi.

– To jest mój dom. Stąd po­cho­dzę i to, czego się tu­taj na­uczy­łam, zo­sta­nie ze mną bez względu na to, gdzie miesz­kam i co ro­bię... – wy­ja­śniła ła­mią­cym się gło­sem. Tak bar­dzo chciała czuć, że wciąż może tu­taj wró­cić i za­jąć na­leżne jej miej­sce.

– Sporo się tu zmie­niło i na­dal bę­dzie...

Ma­tylda bez­silna opa­dła na ławę. Tyle so­bie obie­cy­wała po tej wi­zy­cie, czyżby jed­nak się prze­li­czyła? Ukrad­kiem otarła za­błą­kaną łzę i przy­tu­liła drep­czącą wo­kół niej sio­strę, która z uf­no­ścią jej się przy­glą­dała. Po­tem wy­jęła z torby pre­zenty i po­ło­żyła je na stole.

– To dla ma­co­chy – oświad­czyła. – Może coś się przyda... – do­dała, po czym pod­nio­sła się z miej­sca i ru­szyła do wyj­ścia.

Oczy Ja­dwigi za­świe­ciły się z ra­do­ści. Chwy­ciła miękki swe­ter i przy­tknęła go do piersi. Już na pierw­szy rzut oka oce­niła, że póki karmi, to się w nim nie do­pnie, ale nie za­mie­rzała od­mó­wić jego przy­ję­cia. W końcu nie­długo bę­dzie mu­siała po­móc w pracy w go­spo­dar­stwie. An­toni cier­pli­wie cze­kał na ten dzień. Zdą­żyła na tyle po­znać męża, że wie­działa, iż nie wy­miga się od pracy, za­sła­nia­jąc się dziec­kiem przy piersi. Li­czyła na to, że tro­chę jej od­pu­ści, gdy uro­dzi mu syna, ale on zda­wał się tak samo cie­szyć z An­to­sia jak ze wszyst­kich dzieci. Dla­tego nie­raz do­cho­dziło mię­dzy nimi do swa­rów. Nie za­mie­rzała jed­nak tak ła­two się pod­dać.

– Już ucie­kasz? – Ja­dzia spoj­rzała na pa­sier­bicę za­sko­czona. – Zo­stań na obie­dzie, bo oj­ciec wróci z ro­boty do­piero na wie­czór.

– Chcia­łam tylko to przy­nieść – skła­mała, nie od­wró­ciw­szy się, by nie po­ka­zać ni­komu swego po­sęp­nego ob­li­cza. – Mu­szę już wra­cać do Klin­sma­nów.

– Skoro mu­sisz... Po­wiem ojcu, żeś była...

Pa­sier­bica opu­ściła izbę i po­wle­kła się do furtki. Nie zwra­cała uwagi na po­szcze­ki­wa­nia psiny. My­ślami była te­raz w in­nym miej­scu. Do­sko­nale pa­mię­tała drogę, więc nie sku­pia­jąc się na niej, przy­gar­biona z za­szklo­nymi oczyma su­nęła wzdłuż traktu. Od czasu do czasu ktoś ją po­zdro­wił, gdy mi­jała do­mo­stwa. Od­kła­niała się tylko, szep­cząc „Po­chwa­lony”, i szła da­lej.

Wresz­cie do­tarła do ko­ścioła. Wsu­nęła się do środka i przy­klę­kła na środku wnę­trza nad­gry­zio­nego zę­bem czasu. Woń sta­rego drewna na­są­czo­nego za­pa­chem ka­dzi­dła i po­lnych kwia­tów usta­wio­nych w nie­wiel­kim wa­zo­nie tuż przy pre­zbi­te­rium przy­po­mniała jej naj­gor­szy mo­ment w ży­ciu. Mrok i pa­nu­jący w środku chłód spra­wiły, że za­drżała, a po­tem za­szlo­chała. Czuła, że z każdą se­kundą jej ciało staje się co­raz bar­dziej bez­władne i osuwa się na pod­łogę, ale ona nie po­tra­fiła ze­brać się w so­bie i wstać. Ści­ska­jące gar­dło łzy po­częły spły­wać po jej po­licz­kach.

– Mamo... dla­czego... znów je­stem sama? Mamo... – szlo­chała.

Tyle razy za­da­wała so­bie to py­ta­nie, ni­gdy nie znaj­du­jąc na nie od­po­wie­dzi. Tak bar­dzo po­trze­bo­wała te­raz ko­goś, przy kim po­czu­łaby się bez­pieczna. Ko­goś, w kim zna­la­złaby opar­cie i siłę do tego, by da­lej móc żyć.

Nie wie­działa, jak długo tak le­żała, nie przy­wią­zu­jąc wagi do chłodu bi­ją­cego od po­sadzki, ale gdy się wresz­cie pod­nio­sła, jej zdrę­twiałe ciało po­trze­bo­wało dłuż­szej chwili, by krew znów po­częła w nim krą­żyć, jak wcze­śniej.

Kiedy wy­chy­liła się z ko­ścioła, nogi same po­nio­sły ją na grób matki. Uklę­kła na tra­wie wpa­trzona w drobne li­tery na nie­wiel­kiej ta­bliczce wi­szą­cej na krzyżu, do któ­rej do­się­gały dawno nie­ple­wione chwa­sty. Od­mó­wiła mo­dli­twę, a gdy skoń­czyła, wy­rwała ziel­sko. Pra­co­wała z pa­sją, nie dba­jąc o to, że zie­mia bru­dzi jej dło­nie. Do­pro­wa­dziw­szy grób do po­rządku, po­czer­niałą dłoń po­ło­żyła na ta­bliczce i za­mknęła po­wieki, jakby chciała usły­szeć głos uko­cha­nej matki.

– Do­brze, że o niej pa­mię­tasz.

Ma­tylda, sły­sząc te słowa, wzdry­gnęła się i na­tych­miast otwo­rzyła oczy. Wtedy do­strze­gła ojca sto­ją­cego tuż obok grobu swej pierw­szej żony.

– Gdyby żyła, by­łaby dumna z ta­kiej córki.

Dziew­czyna nie­śmiało zbli­żyła się i ob­jęła ojca. W dzie­ciń­stwie czę­sto to ro­biła. Póź­niej Wielka Wojna zmie­niła ojca, ale ona i tak uwiel­biała się do niego tu­lić, na­wet je­śli czuła, że on my­ślami jest gdzieś da­leko. Od­kąd za­miesz­kała u Klin­sma­nów, rzadko znaj­do­wała pre­tekst do tego, by znów po­czuć oj­cow­ski uścisk.

– Je­steś mą­drą, młodą ko­bietą i dasz so­bie w ży­ciu radę. Wsta­wię się za tobą u pana Klin­smana, żeby cię nie wy­rzu­cali. Tu­taj nie masz przy­szło­ści, ale tam mo­żesz za­ro­bić na swoje utrzy­ma­nie, a i ja­kie­goś ka­wa­lera po­szu­kać – do­dał, spo­glą­da­jąc na nią wy­mow­nie.

Ma­tylda nie miała te­raz w gło­wie amo­rów. Znacz­nie bar­dziej za­le­żało jej na pracy. Myśl o kon­ty­nu­acji edu­ka­cji sta­wała się co­raz mniej re­alna.

– A je­śli się nie uda? – za­py­tała nie­śmiało i od­su­nęła się od ojca, by móc mu spoj­rzeć w oczy. – A je­śli mnie wy­go­nią? Pani Mar­tina za mną nie prze­pada...

– W mie­ście ła­twiej o pracę. Tro­chę li­znę­łaś na­uki, więc może się to przy­dać – cią­gnął, de­li­kat­nie głasz­cząc jej włosy.

Uwiel­biał tą piesz­czotą spra­wiać przy­jem­ność jej matce, którą tak bar­dzo mu przy­po­mi­nała swym wy­glą­dem, ale i za­cho­wa­niem. Gdyby tylko mógł jej za­pew­nić do­sta­teczną ilość pie­nię­dzy, bez wa­ha­nia po­da­ro­wałby je na jej edu­ka­cję. Tyle tylko, że w domu cze­kało na niego czworo po­zo­sta­łych dzieci, któ­rym wi­nien za­pew­nić utrzy­ma­nie. Był prze­ko­nany, że Ma­tylda so­bie po­ra­dzi. Reszta wciąż po­trze­bo­wała jego opieki.

– Bądź dzielna i nie pod­da­waj się tak jak twoja matka – do­rzu­cił, po czym od­wró­cił się i po­pro­wa­dził córkę do wyj­ścia z cmen­ta­rza.

Póź­niej w ci­szy do­tarli do drogi, którą co­dzien­nie po­ko­ny­wał, idąc do sto­larni, i po­chy­lił się, by po­ca­ło­wać córkę. Wtedy po­czuła do­tyk jego szorst­kiej skóry, a gdy się od­wró­cił, po raz pierw­szy do­strze­gła jego ły­sinę. Stała, pa­trząc, jak wraca do domu, w któ­rym dla niej nie było już miej­sca.

***

Ma­tylda od lat wrze­sień ko­ja­rzyła z na­uką. Ni­gdy nie mo­gła się do­cze­kać, kiedy wresz­cie bę­dzie mo­gła otwo­rzyć nowy bru­lion i za­pi­sać w nim pierw­sze zda­nie. Ten mo­ment trak­to­wała jak po­czą­tek no­wej przy­gody, która nie wia­domo, jak się mo­gła po­to­czyć i czym za­koń­czyć.

Te­raz le­żała na wą­skim łóżku, wsłu­chu­jąc się w od­głosy po­ran­nej krzą­ta­niny w kuchni. Od kilku dni zbie­rała się w so­bie, by po­roz­ma­wiać z Klin­sma­nami. Wciąż jed­nak nie znaj­do­wała tyle siły, by sta­nąć z nimi twa­rzą w twarz i otwar­cie za­py­tać, co z nią da­lej bę­dzie. Wo­lała uni­kać draż­li­wego te­matu, po tro­sze się łu­dząc, że to oj­ciec za­ła­twi za nią sprawę. By­łaby mu nad wy­raz wdzięczna, gdyby to dla niej zro­bił.

– A ty co się tak le­nisz? – Głos dru­giej z po­ko­jó­wek w domu Klin­sma­nów ni­czym strzała prze­bił po­wie­trze i za­wisł tuż nad głową Dasz­kow­skiej.

– Tro­chę mi się przy­snęło – skła­mała. – Za­raz przyjdę – do­dała, gra­mo­ląc się z łóżka.

Trza­śnię­cie drzwi przy­po­mniało jej, dla­czego nie znosi tej prze­mą­drza­łej dzie­wu­chy, która my­śli, że ze względu na swoje star­szeń­stwo po­zja­dała wszyst­kie ro­zumy, a od­kąd śmierć za­brała pa­nią Elke, ze zdwo­jona siłą ją ata­ko­wała.

Ma­tylda w przy­go­to­wa­nej wie­czo­rem mi­sce po­śpiesz­nie opłu­kała twarz i ręce, a po­tem wło­żyła swój strój, w któ­rym po­da­wała do stołu, i we­szła do kuchni. Jak każ­dego dnia i tym ra­zem za­dała so­bie py­ta­nie, kiedy go­spo­da­rze się zo­rien­tują, że choć miesz­kają we dwoje, to utrzy­mują pię­cio­oso­bową służbę. Wie­działa, że jest naj­młod­sza w tej gru­pie pra­cow­ni­ków i to ona jako pierw­sza opu­ści ten dom.

– Na­sza Ma­tyl­dzia, to chyba w kim roz­mi­ło­wana, bo można do niej mó­wić i mó­wić, a ona ino stoi jak słup soli. – Cze­sia za­chi­cho­tała, prze­le­wa­jąc mleko z bańki przy­nie­sio­nej przez nią wcze­śnie rano.

– Z głową w chmu­rach to ona żad­nego chłopa nie doj­rzy – za­wtó­ro­wała jej Kinga i usta­wiła na tacy na­kry­cia. – Weź ser­wetki i sztućce i rusz się, bo dzi­siaj pań­stwo je­dzą wcze­śniej i wy­cho­dzą z domu.

– Żeby tylko do­brze wy­brali – za­uwa­żyła Cze­sia, a co­raz wię­cej ro­zu­mie­jąca pol­ski ję­zyk ku­charka na te słowa ocho­czo przy­tak­nęła.

Do­piero te­raz Ma­tylda sko­ja­rzyła, że na ten dzień wy­zna­czono spo­tka­nie u no­ta­riu­sza, by otwo­rzyć zde­po­no­wany u niego te­sta­ment Elke Klin­sman. Otrzą­snęła się z resz­tek snu i po­spie­szyła do ja­dalni.

Wła­śnie wraz z Kingą zdą­żyły na­kryć do stołu, gdy po­ja­wili się go­spo­da­rze. Oby­dwie po­ko­jówki asy­sto­wały im pod­czas po­siłku, który zje­dli w mil­cze­niu. Gdy więc wy­szli, wraz z nimi od­pły­nęła zła aura, a Ma­tylda za­brała się do sprzą­ta­nia na­czyń. Wie­działa, że i dzi­siaj nie od­waży się roz­po­cząć roz­mowy o swoim dal­szym za­trud­nie­niu w tym domu.

Aż do obiadu w kuchni prze­wi­jał się tylko je­den te­mat i do­ty­czył on te­sta­mentu nie­boszczki. Dy­wa­ga­cji, co i komu po­zo­sta­wiła, było do­sta­tecz­nie dużo, że i do ko­la­cji by ich wy­star­czyło, ale po­ja­wie­nie się go­spo­da­rzy sku­tecz­nie wszyst­kim za­mknęło usta.

Obiad mi­nął w at­mos­fe­rze po­dob­nej do tej przy śnia­da­niu, więc wy­po­wie­dziana chłod­nym to­nem przez Mar­tinę Klin­sman in­for­ma­cja wy­wo­łała bu­rzę wśród służby. Nikt nie wie­dział, co chce im prze­ka­zać. Jedno było pewne. Szy­kują się zmiany.

Przed pod­wie­czor­kiem wszy­scy, łącz­nie z szo­fe­rem, za­mel­do­wali się w sa­lo­nie i z za­par­tym tchem ocze­ki­wali przyj­ścia go­spo­da­rzy. Kiedy ci wresz­cie ze­szli, Mar­tina Klin­sman po­wio­dła wzro­kiem po ze­bra­nych i usia­dła w fo­telu. Tuż za nią sta­nął jej za­sę­piony mał­żo­nek.

– Jako że chłopcy się prze­pro­wa­dzili do Ber­lina i ra­czej nie spo­dzie­wam się, żeby po stu­diach chcieli po­wró­cić na pro­win­cję, a moja te­ściowa ode­szła, to czas naj­wyż­szy upo­rząd­ko­wać pewne kwe­stie. Cze­ka­li­śmy z tym do chwili, gdy po­znamy za­pisy te­sta­mentu. I te­raz już wia­domo co i jak... – oświad­czyła, wo­dząc wzro­kiem po sto­ją­cych przed nią oso­bach.

Ma­tylda miała wra­że­nie, że lada mo­ment nogi się pod nią ugną, a ona nie zdoła ustać w miej­scu. Za­tem chwila, o któ­rej od kilku ty­go­dni nie­ustan­nie my­ślała, wła­śnie na­de­szła.

– Wpraw­dzie kilka kwe­stii po­zo­staje bez wy­ja­śnie­nia i wy­raź­nego wska­za­nia, ale to już was nie do­ty­czy... – tłu­ma­czyła da­lej. – Oprzemy się na tym, co do­tych­czas udało nam się wy­ja­śnić.

– Nie­stety to nie są dla ni­kogo ła­twe czasy i choć wy­daje się, że chwi­lowa po­pra­wia­jąca się sy­tu­acja go­spo­dar­cza wa­szego kraju daje opty­mi­styczne pro­gnozy na przy­szłość, to wo­limy dmu­chać na zimne i już te­raz my­ślimy o przy­szło­ści na­szej i na­szych sy­nów – wtrą­cił Klaus ty­tu­łem uzu­peł­nie­nia.

Jego pulchne palce, za­ci­ska­jące się na opar­ciu fo­tela, po­bie­lały.

– W związku z tym mu­simy ogra­ni­czyć zbędne wy­datki, a ta­kimi są pen­sje pra­cow­ni­ków – we­szła mu w słowo mał­żonka.

Klaus zmarsz­czył czoło, jakby wła­śnie coś ob­li­czał w pa­mięci albo o czymś istot­nym so­bie przy­po­mniał. Jego żona na­tych­miast prze­jęła prym w roz­mo­wie.

– Berto, od po­nie­działku bę­dziesz też mu­siała za­jąć się zmy­wa­niem na­czyń, ale Kinga musi ci w tym po­ma­gać. – Wy­mow­nie łyp­nęła na po­ko­jówkę, która nie zdą­żyła się skrzy­wić na tę wieść.

Ow­szem, Kin­dze pa­so­wało to, że ostat­nimi czasy miała znacz­nie mniej obo­wiąz­ków i sporą część dnia spę­dzała w kuchni na plo­tecz­kach, umie­jęt­nie mar­ku­jąc ro­botę. Te­raz jed­nak wa­żyły się jej dal­sze losy. Mo­gła uczci­wie pra­co­wać albo stra­cić za­trud­nie­nie. Na­tych­miast spoj­rzała na Cze­się, która wła­śnie za­częła po­chli­py­wać, zda­jąc so­bie sprawę z tego, co za­szło, a po­tem uśmiech­nęła się nie­szcze­rze i spu­ściła wzrok.

– Cze­siu, je­steś so­lidną pra­cow­nicą i na pewno znaj­dziesz so­bie ja­kieś za­ję­cie – zwró­ciła się do po­ły­ka­ją­cej gorz­kie łzy po­my­waczki. – Nie maż się. Je­śli chcesz, mo­żemy za cie­bie po­rę­czyć u no­wego pra­co­dawcy – do­dała po­jed­naw­czo.

– Dzię­kuję. – Dziew­czyna na­uczona do­świad­cze­niem dy­gnęła w po­dzięce, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie wie­działa, po co to robi.

Ogrod­nik, peł­niący jed­no­cze­śnie funk­cję szo­fera, prze­stę­po­wał z nogi na nogę, nie śmiąc za­py­tać, co z nim bę­dzie. Łu­dził się, że jego trud­niej za­stą­pić, bo i prze­pisy dro­gowe znał i au­to­mo­bil po­tra­fił pro­wa­dzić, a to wcale nie było ta­kie pro­ste, jak nie­któ­rzy my­śleli. Do­sko­nale wie­dział, że żadna z ko­biet za­trud­nio­nych przez Klin­sma­nów tego nie po­trafi. Zresztą stał na sta­no­wi­sku, że nie jest to za­ję­cie dla ko­biet, bo one nie zdo­łają opa­no­wać za­sad ru­chu dro­go­wego.

– Ty, Ro­mu­al­dzie, je­steś nam nie­zbędny, więc zo­sta­jesz z nami – do­dała Mar­tina, a po­tem prze­nio­sła wzrok na je­dyną osobę, o któ­rej wcze­śniej nie wspo­mniała. – Ma­tyldo, nie po­trze­bu­jemy dwóch po­ko­jó­wek.

Dasz­kow­ska po­czuła, jak prze­strzeń wo­kół niej się kur­czy, a jej nogi drżą, jakby le­dwo dźwi­gały cię­żar jej ciała. W jej uszach wciąż dźwię­czały słowa ojca mó­wią­cego, by nie re­zy­gno­wała z pracy w mie­ście. Tylko jak i gdzie miała ją zna­leźć. Ta­kich mło­dych dziew­czyn po­szu­ku­ją­cych za­trud­nie­nia były ty­siące. W czym ona była lep­sza od nich? Gdyby cho­ciaż zdą­żyła skoń­czyć gim­na­zjum, jej szanse znacz­nie by wzro­sły. Za­ci­snęła zęby, sta­ra­jąc się nie dać po­pły­nąć zbie­ra­ją­cym się pod po­wie­kami łzom. Nie miała siły spoj­rzeć w oczy swym pra­co­daw­com. Cze­kała na to, co nie­uchronne.

– Je­stem... Je­ste­śmy – po­pra­wił się Klaus – wdzięczni ci za to, co zro­bi­łaś dla mo­jej matki. Twoja opieka bar­dzo jej po­mo­gła w po­wro­cie do zdro­wia...

Ma­tylda wi­działa to nieco ina­czej. Wszak ona po­ma­gała pani Elke w pro­za­icz­nych czyn­no­ściach, jak ubie­ra­nie się czy przyj­mo­wa­nie le­karstw, ale sama czer­pała z tego nie­oce­nioną na­ukę ję­zyka nie­miec­kiego, ma­nier i otwar­to­ści na wie­dzę oraz li­te­ra­turę, a przede wszyst­kim otrzy­mała moż­li­wość kształ­ce­nia. Do­stała więc do­sta­tecz­nie dużo od ob­cej osoby. Te­raz nie miała prawa li­czyć na wię­cej. Wcho­dząc do domu Klin­sma­nów, nie mo­gła na­wet ma­rzyć, że spo­tka ją ta­kie do­bro.

– Pa­mię­tam, jak bar­dzo ce­niła twe to­wa­rzy­stwo i jak wiel­kie na­dzieje w to­bie po­kła­dała – cią­gnął. – Wiem też, jak da­leką drogę prze­szłaś, by móc się da­lej uczyć.

Ma­tylda do­piero pod wpły­wem tych słów uświa­do­miła so­bie, jak ina­czej po­to­czy­łoby się jej ży­cie, gdyby po­zo­stała na wsi. Te­raz pew­nie szy­ko­wa­łaby się do za­mąż­pój­ścia za któ­re­goś z są­sia­dów.

– My­ślę, że masz dużo na­uki przed sobą, ale je­stem prze­ko­nany, że zdo­łasz po­jąć wszyst­kie za­sady i już wkrótce bę­dziesz w sta­nie sa­mo­dziel­nie pra­co­wać w moim przed­się­bior­stwie.

Nie­świa­doma tego, co robi, Ma­tylda naj­pierw roz­dzia­wiła usta, a do­piero po­tem za­kryła je dło­nią, by nie krzy­czeć ze szczę­ścia. Z tego po­toku słów udało jej się wy­ło­wić naj­waż­niej­sze: „praca”, a to da­wało na­dzieję. Na co? Tego jesz­cze do końca nie wie­działa, ale czuła, że to po­czą­tek ko­lej­nego etapu w jej ży­ciu.

– Mam na­dzieję, że zdo­łasz to po­go­dzić z na­uką w szkole? – Py­ta­nie Klausa za­wi­sło w po­wie­trzu ni­czym na­trętna mu­cha.

Na to Ma­tylda kom­plet­nie nie była przy­go­to­wana, dla­tego rzu­ciła się na sto­jącą obok Kingę i po­częła ją ści­skać, śmie­jąc się przy tym do roz­puku. Do­piero oschłe spoj­rze­nia po­ko­jówki i jej na­pięte ni­czym struna ciało spra­wiły, że Dasz­kow­ska się zre­flek­to­wała. Po­tul­nie usta­wiła się w sze­regu i po­pra­wiła prze­krzy­wiony far­tu­szek. Po­my­ślała, że skoro opatrz­ność nad nią czuwa, to zdoła prze­trwać w tym mie­ście.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ju­lian Tu­wim, Łódź, wiersz z 1919 r. opu­bli­ko­wany z to­miku Jar­mark ry­mów, War­szawa 1934.