Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o odwadze i determinacji w dążeniu do realizacji marzeń. Maj 1939 roku. W Wolnym Mieście Gdańsku szerzy się propaganda niemiecka i naciski, by utrudnić życie ludności polskiej, żydowskiej i Kaszubom. Codzienne prześladowania, kolejne pobicia czy napaści nie dają szans Polakom na spokojne życie w mieście. Młoda Niemka - Nela Witt, zakochana jest w niemieckim adwokacie – gorącym zwolenniku idei nazistowskich, angażującym się w sprawy polityczne. Dzieciństwo i młodość Nela spędziła w domu przesiąkniętym ideologią faszystowską, nie zwracając na nią uwagi. Dziewczyna kocha i chce być kochana, dlatego też marzy o ślubie. Jednak każdy kolejny dzień pokazuje narzeczonego w zupełnie nowym świetle. Nela staje na rozdrożu. Paradoksalnie w wybuchu wojny dziewczyna dopatruje się szansy na odmianę swojego losu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 13 min
***
rozżarzony kamieniami
cień uniesienia
pierwszego pocałunku
w ogrodzie wspomnień
przekracza rubieże konwenansów
serce buntuje się w uścisku
srogich dłoni
atak nocnych grzmotów
podrywa agresora
tuż obok
wzbiera chłód tataraków
odpływają znane pejzaże
exodus gubi drogi
plącze atłasową biel sukni
jątrzy nikłe nadzieje
marszczy strach
czekasz
na peronie jutra
Agnieszka Krizel
Rozdział I
Radość na wyciągnięcie ręki
Lazur nieba odbijający się w bezkresie morskiej wody, leniwie uderzającej falami o brzeg, przypominał o nadejściu wiosny. Tegoroczna zima wyraźnie się zasiedziała na Wybrzeżu, na zmianę strasząc mrozami lub pluchą. Kiedy jednak wiosna ją przepędziła, przyroda natychmiast rozbłysła feerią barw. Gdański las ozłociły jaskrawe kwiaty żarnowca. Gdzieniegdzie stroszyły liście dzikie róże, zazdrośnie spoglądające na mikołajka nadmorskiego o kłujących liściach, obawiając się, że w tym roku to on skradnie serca plażowiczów.
Łagodny szum fal stanowił tło dla kanonady śmiechu i niekończących się rozmów spacerujących brzegiem morza mieszkańców Wolnego Miasta Gdańsk, które choć miało kilkusetletnią historię, to od blisko dwudziestu lat na nowo formowało swą samorządność. Z jednej strony gdańszczanie szukali spójności z narodem, z którego się wywodzili, z innej zależało im na uzyskaniu jak największej niezależności. Na tym polu dochodziło do wielu nieporozumień, ale w to niedzielne przedpołudnie nikt nie chciał tego rozpamiętywać. Codzienność miała nadejść w poniedziałek. Dzisiaj rozbrzmiewał śmiech, a tereny nadmorskie tętniły życiem i radością.
Sezon letnich spacerów i coraz bardziej modnego plażowania oraz opalania się dopiero miał się rozpocząć, ale już teraz przechadzające się po nabrzeżu kobiety nie musiały unikać fal. Moda dostosowała się do ich potrzeb. Sięgające kolan zwiewne sukienki dawały swobodę i pozwalały zanurzyć stopy w chłodnej wodzie Bałtyku. Wyrzucone w kąt gorsety i pasy do pończoch przestały krępować ruchy. Zamiast tego elegantki wybierały luźne sukienki ze zwiewnego muślinu czy jedwabiu. Towarzyszący kobietom dżentelmeni szli boso w jasnych spodniach podwiniętych do kolan, z kaszkietem na głowie lub w słomkowym kapeluszu. Te z dużym rondem zdobiły kobiece głowy.
W oddali widać było kilkunastu młodych mężczyzn goniących za piłką. Ich umiejętnie złożone marynarki leżały nieco dalej, by się nie pobrudziły. Samozwańczy sędzia na palcach odgwizdał koniec meczu. Zawodnicy poczęli sobie gratulować i się żegnać. Być może nigdy więcej w takim składzie się nie spotkają.
Dwóch z nich ruszyło wzdłuż brzegu. Mieli jeszcze sporo czasu, by wrócić na stację kolejową. Na razie zamierzali cieszyć się wolnym dniem.
Iwo Koźmiński poprawił jasny kaszkiet na głowie i przewiesił beżową marynarkę przez ramię. Wciąż jeszcze miał przyspieszony oddech. Rajmund Szymanek, znacznie od niego postawniejszy, głośno dyszał i wciąż nie odnalazł w sobie siły, by wcisnąć na głowę biały letni kapelusz w stylu marynarskim.
– Odpoczniemy chwilę? – wysapał Rajmund i nie czekając na odpowiedź przyjaciela, zaczął rozkładać swoją marynarkę na piasku.
– Powinniśmy pomyśleć o jakimś obiedzie – zauważył Iwo, sadowiąc się obok.
Rajmund wytarł szarą jedwabną chusteczką mokrą od potu twarz i rozłożył się na swojej marynarce. Na oczy nasunął kapelusz i przymknął powieki.
– Jeszcze chwilunia. Zaraz idziemy – obiecywał coraz bardziej sennym głosem.
Iwo wiedział, że żadną siłą nie postawi przyjaciela na nogi. Po takim wysiłku fizycznym potrzebował odpoczynku. Pracowali ze sobą od ponad dwóch lat, zdążyli więc się dostatecznie dobrze poznać i zaprzyjaźnić. Wiele ich łączyło. Obydwaj przyjechali na Wybrzeże w poszukiwaniu zatrudnienia, a ich rodziny pozostały w głębi kraju.
Rajmund Szymanek przyszedł na świat w rodzinie kupców z patriotycznymi tradycjami. Od najmłodszych lat wpajano synowi idee służby na rzecz ojczyzny. Rodzice interesowali się polityką i o wielu ważnych sprawach dotyczących Polski i Polaków rozmawiali nawet przy dziecku. Nikogo więc nie zdziwiło, że chłopak, gdy tylko skończył dwuletnie liceum i zdał maturę, zaczął starać się o posadę funkcjonariusza celnego. Nie obyło się bez przywołania koneksji przez państwa Szymanków i odbycia przez nich kilku ważnych spotkań z wysokiej rangi urzędnikami państwowymi czuwającymi nad kwestiami polityki Skarbu Państwa. Ostatecznie marzenia ich syna się ziściły.
Iwo zapadł w krótką drzemkę, śniąc o cieście drożdżowym przygotowywanym przez swoją matkę. W jego domu rodzinnym pod Bydgoszczą wypieki należały do tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Prababka Ludmiła i jej córka Julianna słynęły w całej wsi z pieczenia chleba i ciasta. Specjalnie wybudowany przez zduna piec bardzo szybko się nagrzewał i długo utrzymywał temperaturę, dlatego kobiety z coraz większą odwagą wypróbowywały kolejne przepisy, a ich wypieki podbijały serca i zyskiwały uznanie kolejnych mieszkańców wioski. Kobiety nie w ciemię bite ciułały zarobione pieniądze, jakby wiedziały, że kiedyś zostaną one dobrze spożytkowane przez matkę Iwa, która zainwestuje w edukację syna.
Wprawdzie w ich wiosce znajdowała się szkoła powszechna, ale uczęszczało do niej blisko pięćdziesięcioro dzieci z okolicy, więc w ciasnej izbie siedziały stłoczone jedne na drugich bez szans na to, by ćwiczyć kaligrafię czy sprawne rachowanie. Iwo zasługiwał na więcej, dlatego jego matka, nie bacząc na pomruki ojca, który najchętniej wydałby pieniądze na kupno nowego radła czy krowy, wywiozła syna do Bydgoszczy i umieściła go na stancji, sowicie płacąc owdowiałej właścicielce posesji za wikt i opierunek syna. Chłopakowi zaś przykazała jedno – naukę. Po skończeniu gimnazjum, a potem liceum Iwo przystąpił do matury, którą zdał ze świetnym wynikiem. Cóż z tego, skoro nie chciał słuchać rad matki, by zostać nauczycielem w którejś z bydgoskich szkół.
Syn miał dość siedzenia w jednym miejscu i zakuwania. Okazja nadarzyła się, gdy znalazł ogłoszenie o pracy na stanowisku funkcjonariusza celnego na granicy Polski z Prusami Wschodnimi. Dwa razy był na rozmowie. Już za pierwszym razem zrozumiał, że ma niewielkie szanse na zdobycie tej posady. Brak znajomości w urzędzie to niemała przeciwność losu.
Przypadek jednak sprawił, że ktoś wysoko postawiony w Ministerstwie Skarbu stwierdził, że należy zwiększyć liczbę obsługi celnej na granicy gdańsko-pruskiej w 1936 i 1937 roku. Potrzeba była tak pilna, że szukano ochotników wśród kandydatów, którzy choć rokowali, to wcześniej z różnych względów zostali odrzuceni. W ten sposób ktoś dotarł do rodzinnej wioski Iwa, w której maturzysta chciał zapomnieć o swojej pierwszej życiowej porażce.
– Mundek... Mundek... wstawaj, bo nas słońce spali na skwarkę. Lecimy do Szmeltera?
Rozespany mężczyzna przeciągnął się i usiadł, po czym poklepał się po wyraźnie zaznaczonym brzuchu. Jego sięgające uszu kruczoczarne włosy rozsypały się wokół okrągłej twarzy, nieco ją zasłaniając. Rajmund przeczesał je palcami, odsłaniając czekoladowe oczy ponad niewielkim nosem i wyraźnie zaznaczonymi dużymi ustami.
– Nie wiem, jak ten człowiek to robi, ale zdecydowanie ma najlepsze jedzenie w mieście – oświadczył, podnosząc się bez pośpiechu.
– I najtańsze – zauważył Iwo.
Młodzi mężczyźni dokładnie otrzepali ubrania z piasku i ruszyli wzdłuż plaży. Mieli do przejścia jeszcze kawałek drogi. Zimny Bałtyk obmywał ich bose stopy.
– Ciekawe, czy w tym roku turyści dopiszą? – zastanawiał się Iwo.
– Co mają nie dopisać? – Rajmund wzruszył ramionami. – Niemce z Prus Wschodnich mają do nas najbliżej, a dla naszych to jedyne miejsce, gdzie mogą zamoczyć nogi w słonej wodzie.
Iwo pokiwał głową w zamyśleniu. Z opowiadań dziadków i lekcji historii wiedział, że kiedyś Polska miała dostęp do trzech mórz, a teraz został jej niewielki skrawek ziemi, który po zakończeniu Wielkiej Wojny dobroduszne mocarstwa zaoferowały jej niczym jałmużnę dla świętego spokoju. Lecz owego spokoju w roku Pańskim 1939 wciąż brakowało.
Mężczyźni skręcili, kierując się w stronę wyjścia z plaży. Od Dworca Głównego położonego w Śródmieściu dzielił ich spory kawał drogi. Żwawym krokiem ruszyli po brukowanej ulicy, którą od czasu do czasu przejeżdżały samochody lub niewielkie, choć eleganckie bryczki ciągnięte przez zadbane konie. Na jedną z nich Iwo machnął ręką. Woźnica zatrzymał konia i zaczekał, aż pasażerowie wygodnie usiądą.
– Dzisiaj jak pany pojedziemy na Dworzec Główny – zauważył Iwo, spoglądając na przechodniów.
– Dacie, panowie, chociaż zarobić parę fenigów, bo Niemce coraz chytrzejsze i gdy ktoś z naszych podjedzie, to go odganiają i czekają, aż swoi podstawią bryczkę – poskarżył się woźnica. Strzelił lekko batem na zaprzężonego kasztana. Koń prychnął niezadowolony z tego poganiania, ale ruszył z miejsca.
– Musimy trzymać się razem – dodał Rajmund w zamyśleniu.
Znacznie szczuplejszy Iwo wcisnął się w róg i poprawił kaszkiet na włosach o miodowym odcieniu. Wczoraj zdążył je podciąć, więc było mu nieco chłodniej. Jego pociągła twarz liźnięta promieniami słońca wyglądała, jakby należała do znacznie starszego mężczyzny, choć Iwo jesienią miał świętować dopiero dwudzieste czwarte urodziny. Odruchowo potarł dłonią rzadką brodę, którą zapuszczał od zimy. Ta jednak nie należała ani do długich, ani tym bardziej bujnych. Iwo jednak nie chciał słyszeć o jej zgoleniu, twierdząc, że broda dodaje mu nie tylko lat, ale też sprawia, że wygląda na mądrzejszego.
Właśnie podjechali w okolice dworca, gdy usłyszeli donośny gwizd ciężkiej lokomotywy. Olbrzymie obłoki czarnego, gryzącego w gardła dymu unosiły się nad stacją. Ściskający żołądki głód nie pozwolił im się zatrzymać, by podziwiać stalowego olbrzyma. Gdy weszli na dworzec, od razu skierowali kroki w stronę restauracji. Na parterze usytuowano dwie duże sale rozdzielone bufetem. W zależności od zasobności portfela i ilości czasu goście mogli zasiąść po różnych stronach baru. Nie był to lokal najwyższej klasy, ale nie o wystrój tu chodziło. Mieszające się zapachy potraw potrafiły doprowadzić wygłodniałych klientów do szaleństwa. Sale nie pustoszały przez cały dzień.
Rajmund usiadł przy stoliku ustawionym pod ścianą, by mieć lepszy widok na salę, a Iwo skinął na młodą kelnerkę, która zdążyła postawić zupę na stoliku obok. Dziewczyna wyjęła niewielki notes i ołówek z kieszonki w białym fartuszku i z uwagą zanotowała zamówienie.
Po chwili wróciła i postawiła przed nimi ciemne piwo. Na zamówione gołąbki musieli chwilę zaczekać. W tym czasie do lokalu wchodzili i wychodzili zadowoleni klienci, którzy oprócz pełnych brzuchów wynosili coś jeszcze: poczucie, że robią coś na rzecz swej ojczyzny. Wtajemniczeni wiedzieli, że Franciszek Szmetler[1] łączył dwie działalności: tę oficjalną, jako restaurator, i tę ważniejszą, która miała bronić polskości rodaków żyjących w Wolnym Mieście Gdańsku[2].
Iwo powiódł wzrokiem po zgromadzonej klienteli. Niektórzy siedzieli jak na szpilkach, oczekując na przyjazd pociągu. Mieli niewiele czasu, by coś zjeść, dlatego nie wybrzydzali. Liczył się pełen brzuch. Niektórych stać było tylko na talerz suto okraszonej zupy podawanej z pajdą chleba.
Dochodziła piętnasta, gdy kelnerka ustawiła na stoliku dwa talerze z gołąbkami i wyjęła z kieszonki fartucha kilka kromek chleba, a następnie położyła je obok maleńkiego wazonu z gałązką kwitnącego głogu. Dziewczyna oddaliła się, pozostawiając gości w spokoju. Talerze długo nie czekały na opróżnienie. Choć nie wypadało ich wylizywać, Rajmund nie mógł się zgodzić na to, aby na dnie pozostała choć kropla smakowitego sosu pomidorowego, dlatego skórką od chleba umiejętnie wytarł talerz.
Kiedy kelnerka podeszła, by przyjąć pieniądze za posiłek, Rajmund z satysfakcją w głosie obwieścił:
– Za tydzień też tu przyjedziemy na gołąbki.
Dziewczyna okrasiła uśmiechem deklarację młodzieńca i skłoniła się w podziękowaniu za kilka fenigów pozostawionego jej napiwku.
Słońce wciąż pięknie świeciło, choć robiło się coraz chłodniej. Iwo włożył na głowę kaszkiet i spojrzał na zegarek, by się upewnić, że do odjazdu kolejki wąskotorowej do Sztutowa, którą wciąż jeszcze nazywali buraczaną[3], pozostała im blisko godzina. Do przebycia mieli niewiele ponad dwa kilometry. Ruszyli więc ochoczo. Mijając kolorowe kamienice, dotarli nad brzeg Nowej Motławy.
Właśnie dochodzili do Zielonego Mostu, gdy dostrzegli zmierzającą z naprzeciwka grupę rozemocjonowanej niemieckiej młodzieży. Już na pierwszy rzut oka młodzi mężczyźni wyglądali na dobrze sytuowanych. Nosili białe koszule i czarne marynarki, a ich buty lśniły czystością. Krótkie włosy, idealnie zaczesane i utrwalone brylantyną mieniły się w blasku popołudniowego słońca. Gdy podeszli bliżej, Iwo dostrzegł, że do kołnierzyków koszul mieli przyczepione swastyki.
Spuścił wzrok i pociągnął Rajmunda za rękaw. Wiedział, że powinni zaczekać, aż tamci zejdą z mostu. Choć nie pochodzili stąd, to zdążyli poznać zasady panujące w Wolnym Mieście Gdańsku.
Rajmund uczynił zaledwie krok, by zrobić miejsce tamtym. Iwo zamierzał odejść kilka metrów dalej i zaczekać na wolne przejście. Odchodząc, spojrzał na przyjaciela, ten jednak ani drgnął. Stał na brzegu, lustrując schodzących z mostu Niemców. Choć rozmawiali po niemiecku, obydwaj rozumieli, o czym mówią. Musieli znać ten język, żeby móc się porozumiewać z pokonującymi granicę Niemcami, ale też ludnością niemiecką, która stanowiła blisko dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska.
– Jesteśmy najlepsi, a inni mogą nam lizać podeszwy – tłumaczył idący na przodzie szczupły szatyn.
– Hitler zostanie legendą – zauważył inny. W pośpiechu wyprostował rękę i podniósł ją powyżej ramienia. – Heil Hitler! – krzyknął dumny z siebie.
– Wielki mały człowiek – podchwycił najniższy z nich i podskoczył, by wszyscy go dostrzegli.
– Ty masz jeszcze szansę urosnąć, ale umysłu Hitlera nigdy nie dogonisz – odparł najwyższy z idących. – Inni przywódcy powinni wziąć z niego przykład.
– Może w końcu czegoś by się nauczyli. – Kurdupel zaśmiał się, a w ślad za nim poszli kolejni.
– Mościcki może mu buty czyścić – dodał chudzielec z przodu.
Po tych słowach Iwo zerknął na przyjaciela. Poczerwieniałe poliki zdradzały buzujące w nim emocje.
– Jakim prawem ośmieszasz naszego prezydenta?! – krzyknął Rajmund. – Takie chłystki jak wy nie dorastają do pięt ludziom z naszego rządu! – grzmiał po niemiecku, jakby nie dostrzegał, że naprzeciwko niego stoi ośmiu młokosów, w tym kilku rosłych, z hardymi minami.
– Spływaj, gruby! – podsumował chudzielec i z całej siły uderzył Rajmunda w ramię.
Ten zacisnął zęby i nie dał po sobie poznać, że odczuł cios, jednak w środku aż kipiał od złości.
– Mundek, idziemy – wtrącił po polsku Iwo, wchodząc pomiędzy mężczyzn. – Wiesz, że nie warto strzępić języka. Oni wiedzą swoje i ich nie przegadasz. Spieszymy się na Danzig Kleinbahnhof [4].
– Przeproś, chamie! – nakazał Rajmund, bacznie obserwując młodego Niemca.
– Chamie? – prychnął napastnik. – Z chamów to ty się wywodzisz. Tacy jak wy nie powinni chodzić po tej ziemi.
Iwo nie spuszczał wzroku z przyjaciela, którego twarz z każdą sekundą stawała się coraz bardziej czerwona. Na czole wykwitły krople potu, a oddech stał się głośny i szybki. Iwo położył dłoń na ramieniu Rajmunda i spróbował przechwycić jego wzrok.
– Mundek, musimy być mądrzejsi i nie dać się sprowokować. Mamy swoje zadania do wykonania – tłumaczył, ale przyjaciel obdarzył go spojrzeniem, które z każdą chwilą robiło się coraz bardziej harde.
Nagle Iwo poczuł silne uderzenie w sam środek pleców. Zaskoczony zachwiał się i wpadł wprost w ramiona Rajmunda. Mężczyzna zatoczył się, ale się nie przewrócił.
– Żyjesz, stary? – spytał matowym głosem, który Iwo usłyszał po raz pierwszy.
Chłopak skinął głową, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo Rajmund odsunął go i doskoczył do głośno śmiejącego się prowokatora. Celny cios w nos szybko pozbawił koszulę dryblasa idealnej bieli. Zaskoczeni przeciwnicy początkowo nie zareagowali. To ośmieliło Rajmunda, który ponowił atak, uderzając to w prawy, to znów w lewy policzek.
– Mundek! Spadamy! – nawoływał Iwo.
Przyjaciel jednak działał jak w transie. Kolejne celne ciosy dodawały mu wiary we własne siły i umiejętności, których nauczył się już jako dzieciak, żyjąc pośród zgrai nastolatków zbierającej się na warszawskich ulicach.
Pierwszy szok stojących na moście obserwatorów minął i kolejne osoby dołączały do bójki. Dwóch znacznie niższych od Rajmunda Niemców poczęło wykręcać mu ręce. Dwaj następni kopali, gdzie popadło. Trzech innych okładało go pięściami po plecach i twarzy. Walka trwała w najlepsze, a rozjuszony Rajmund stawiał twardy opór.
Iwo próbował odciągać napastników, ale to jeszcze bardziej ich rozwścieczyło. Nie zamierzał jednak porzucić przyjaciela w potrzebie. Uderzał to w jednego, to w drugiego, nie bacząc, gdzie celuje. To odwróciło ich uwagę od Rajmunda, który na nowo miał szansę zaatakować. Trzej skoncentrowali się na walce z Iwem.
Druzgocząca przewaga przeciwnika w końcu przyniosła rezultaty. Teraz już Niemcy kopali i okładali pięściami obydwu Polaków leżących na trawie porastającej brzeg rzeki. Nagle przestrzeń wokół opustoszała. Wprawdzie jakieś dziecko popłakiwało, widząc bójkę, ale dorośli woleli omijać to miejsce szerokim łukiem. Tylko jakaś staruszka stojąca po drugiej stronie rzeki pokrzykiwała na Niemców, zagrzewając ich do zaprowadzenia porządku.
W pewnej chwili z drugiej strony mostu nadbiegło trzech postawnych mężczyzn.
– Spokój! Rozejść się! – wykrzykiwali z oddali.
Niemcy spojrzeli w stronę przybyłych. Teraz siły stały się znacznie bardziej wyrównane. Ośmiu młokosów przeciwko pięciu dorosłym mężczyznom.
– Zjeżdżamy! – zarządził Niemiec, który jako pierwszy rzucił się na pomoc swojemu przywódcy. – Nie damy rady tym polskim psom.
Tymczasem Iwo i Rajmund, osłaniając głowy od razów, usiłowali wydostać się z zacieśniającego się wokół nich pierścienia napastników. Rajmund nie cierpiał poczucia porażki, ale w tej sytuacji czuł, że to Iwo miał rację. Nie powinien wszczynać awantury. Gdyby ktoś powiadomił Schupo[5], dostaliby za swoje w policyjnym areszcie.
Na czworaka poczęli się wycofywać. Napastnicy również opadli z sił, a nowo przybyli nie szczędzili ciosów i ochoczo zaczęli szarpać młokosów ze swastykami w kołnierzach. Niemcy jeden po drugim uciekali w stronę Śródmieścia.
Iwo stanął na chwiejnych nogach i pomógł wstać przyjacielowi. Spojrzał na swoją podartą marynarkę. Jasną koszulę zdobiły plamy krwi z rozciętego łuku brwiowego i napuchniętego nosa. Dopiero teraz zauważył, że zgubił kaszkiet. Później poklepał druha niedoli po ramieniu i otarł poranioną twarz chusteczką.
Rajmund zdążył zrobić to samo. Na jego twarzy pojawiło się kilkanaście zadrapań i rozcięć. Z wargi wciąż broczyła krew, a rozdarte rękawy marynarki i nogawice spodni szkaradnie sterczały na wszystkie strony.
Zataczając się, ruszyli wzdłuż brzegu, oddalając się od mostu. W pewnej chwili Iwo poczuł, że świat wokół niego zaczyna coraz szybciej wirować. Zamknął powieki i w tej samej chwili zemdlał. Upadając, przewrócił Rajmunda. Teraz leżeli razem, nieświadomi tego, co się z nimi stanie.
Przypisy