W cieniu PRL-u. Szepty sekretów - Aneta Krasińska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

W cieniu PRL-u. Szepty sekretów ebook i audiobook

Aneta Krasińska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

67 osób interesuje się tą książką

Opis

PRL-owska rzeczywistość pełna paradoksów, niesprawiedliwości i strachu chwyta w swe macki młodą studentkę medycyny – Anielę Szwarc, która realizuje marzenie zmarłego ojca i planuje rozpoczęcie praktyki w stołecznym szpitalu. Zamiast koneksji na pierwszym miejscu stawia naukę, wierząc, że to dzięki wiedzy i umiejętnościom otrzyma interesującą posadę na oddziale chirurgicznym. Nie ma jednak pojęcia, że pogmatwane losy rodziców sięgające czasów II wojny światowej zaważą na jej życiu. Choć studentka nie pamięta wydarzeń z czasów wojny i powstania, to z uwagą przysłuchuje się opowieściom babki Kornelii, z których wyłaniają się niezrozumiałe dla niej wątki i rodzinne tajemnice. Matka unika bolesnych wspomnień, budując wokół siebie mur, którego Aniela w żaden sposób nie potrafi zburzyć.

 

EMOCJONUJĄCA POWIEŚĆ UKAZUJĄCA WALKĘ O MARZENIA W ŚWIECIE, W KTÓRYM NIE MA ZASAD, A KAŻDY DZIEŃ POTRAFI BOLEŚNIE ROZCZAROWAĆ.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 39 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
4,3 (38 ocen)
24
6
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Epikur46

Nie polecam

Straszne nudy i banał. Szkoda czasu i wzroku.. odradzam tę lekturę.
00
kaskamatras

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka i taka prawdziwa. Oddaje czasy okrutne zwykłych ludzi . Kiedy będzie druga część?
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia, z tajemnicą , wręcz kryminalną zagadką. Świetnie przedstawione życie w Warszawie lat 60. Czekam z niecierpliwością na tom drugi
00



Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Aneta Kra­siń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-42-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Dłu­gie, przy­sła­nia­jące po­łowę ściany płótno po raz ko­lejny tego dnia przy­cią­gnęło wzrok sto­ją­cej przed nim czar­no­skó­rej słu­żą­cej, która usi­ło­wała do­strzec dro­binki ku­rzu upo­rczy­wie chwy­ta­jące się akwa­reli. Różne od­cie­nie bieli pu­szy­stego śniegu, w któ­rym to­nęli przy­go­to­wu­jący się do po­lo­wa­nia grubo opa­tu­leni lu­dzie oraz uja­da­jące psy, nie­wpraw­nemu oku nie po­zwo­li­łyby uwie­rzyć, że można aż tak spraw­nie po­słu­gi­wać się far­bami akwa­re­lo­wymi.

Gibka dziew­czyna wie­działa, że choćby nie wia­domo jak długo prę­żyła się na stołku i wiotką mio­tełką ze stru­sich piór omia­tała ob­raz z każ­dej strony, to jej pra­co­dawca i tak do­strzeże naj­mniej­szy py­łek i z miną Ce­zara pod­bi­ja­ją­cego Ga­lię ob­wie­ści ów fakt po­ko­jówce, ni­we­cząc jej wy­siłki, by tym ra­zem za­słu­żyć na pre­mię w po­staci do­dat­ko­wej wol­nej nie­dzieli.

Choć ściany re­zy­den­cji, w któ­rej pra­co­wała od dwóch lat, po­kryte były róż­nej wiel­ko­ści i kształtu ob­ra­zami, to do­sko­nale wie­działa, że ich wła­ści­ciel nie po­zwoli, by któ­ryś z nich zo­stał po­mi­nięty i nie­oczysz­czony. Raz do roku za­pra­szał do re­zy­den­cji kon­ser­wa­tora dzieł sztuki, od­da­jąc w jego ręce swą za­cną ko­lek­cję, którą gro­ma­dził od lat. Pęcz­niał z dumy, gdy si­wo­włosy spe­cja­li­sta od ma­lar­skich pe­re­łek do­ce­niał jego gust i de­li­kat­nie pod­py­ty­wał o po­nie­sione z tego ty­tułu wy­datki.

Bill, jak przy­stało na sza­no­wa­nego przed­się­biorcę w branży mo­to­ry­za­cyj­nej, nie za­mie­rzał ukry­wać, że wiele fun­du­szy prze­zna­cza na kupno in­te­re­su­ją­cych go ob­ra­zów. Gdy jed­nak pa­dało fun­da­men­talne py­ta­nie „ile?”, zby­wał je jed­nym z wielu żar­tów przy­go­to­wa­nych na tę oko­licz­ność. Kon­ser­wa­tor po tylu la­tach wie­dział, że nie ma sensu drą­żyć te­matu. Po­dob­nie jak nie było warto py­tać o to, w jaki spo­sób Bill Mo­ore zdo­bywa in­for­ma­cje, gdzie ta­kie cu­deńka można za­ku­pić i nie splaj­to­wać, na­wet je­śli jest się wła­ści­cie­lem firmy pro­du­ku­ją­cym sil­niki do mo­to­cy­kli.

W Ame­ryce nie­wy­godne py­ta­nia le­piej było po­zo­sta­wić bez od­po­wie­dzi, by móc spo­koj­nie za­snąć, a ran­kiem wstać wy­po­czę­tym, go­to­wym do dzia­ła­nia.

ROZ­DZIAŁ I

Po dru­giej stro­nie Atlan­tyku ja­sne świa­tło sło­neczne są­czyło się przez gład­kie fi­rany się­ga­jące po­łowy wy­so­kich okien gę­sto roz­miesz­czo­nych wo­kół auli, w któ­rej wszyst­kie miej­sca szczel­nie wy­peł­niali stu­denci ostat­niego roku me­dy­cyny. To przed nimi pro­fe­sor An­drzej Zie­liń­ski wy­gła­szał swój pierw­szy w tym roku aka­de­mic­kim wy­kład na te­mat etyki za­wodu, do któ­rego się przy­go­to­wy­wali od pię­ciu lat. I choć pro­fe­so­rem jesz­cze nie był, to lu­bił, gdy stu­denci w ten spo­sób go ty­tu­ło­wali. Wów­czas miał wra­że­nie, jakby od­zy­skał mały skra­wek tego, co ode­brała mu wojna.

Wraz z wej­ściem do Pol­ski wojsk nie­miec­kich le­gła w gru­zach jego ka­riera na­ukowa. Za­miast ba­dań ma­ją­cych do­pro­wa­dzić do wy­eli­mi­no­wa­nia cho­rób we­ne­rycz­nych, z któ­rymi bo­ry­kały się setki ty­sięcy cho­rych, mu­siał przy­po­mnieć so­bie lek­cje am­pu­ta­cji koń­czyn, tre­pa­na­cji czaszki czy za­kła­da­nia szwów na rany szar­pane. Praca u pod­staw, jak ją na­zy­wał doj­rzały le­karz, do­szczęt­nie go wy­czer­pała i po­zba­wiła wiary, że kie­dyś spełni swe ma­rze­nie, by od­nieść suk­ces na miarę chi­rurga Jana Mi­ku­li­cza-Ra­dec­kiego, który to z po­wo­dze­niem kon­stru­ował przy­rządy wy­ko­rzy­sty­wane przy skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gach. Wy­my­ślił też ma­seczkę osła­nia­jącą usta oraz nos le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek bio­rą­cych udział w ope­ra­cji.

Pro­fe­sor An­drzej Zie­liń­ski, choć nie na­le­żał do ro­słych męż­czyzn, a włosy już znacz­nie mu się prze­rze­dziły, miał am­bitne ma­rze­nia. Ma­rze­nia, które po­krzy­żo­wały mu nowe wła­dze z przy­tu­pem wkra­cza­jące do Pol­ski Lu­do­wej i z upo­rem ma­niaka pro­pa­gu­jące idee so­cja­li­zmu lu­do­wego. W rze­czy­wi­sto­ści pod szczyt­nymi ha­słami rów­no­ści i jed­no­ści skry­wano ła­pów­kar­stwo i ko­le­sio­stwo, które szybko zdo­mi­no­wały wszyst­kie urzędy pań­stwowe i jed­nostki pod­le­głe. Już nie li­czyło się to, co kto po­trafi i ile może z sie­bie ofia­ro­wać na rzecz ludz­ko­ści, ale to, jak bar­dzo jest w sta­nie po­świę­cić się dla na­ro­do­wego so­cja­li­zmu.

Dziar­ski, do­bie­ga­jący sześć­dzie­sią­tej wio­sny le­karz po raz ko­lejny tego po­po­łu­dnia za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, po­pra­wił kra­wat i kon­ty­nu­ował wy­kład. Wy­uczone słowa miały nie­wiele wspól­nego w rze­czy­wi­sto­ścią, z jaką przyj­dzie się zmie­rzyć każ­demu z sie­dzą­cych w tej auli stu­den­tów. On sam nie po­do­łał wy­zwa­niu i w chwili gdy oskar­żono go o ko­la­bo­ra­cję z na­zi­stami, za­rzu­ca­jąc mu, że w cza­sie po­wsta­nia war­szaw­skiego po­mógł dwóm nie­miec­kim żoł­nie­rzom, któ­rzy po­strze­leni przy­wle­kli się do szpi­tala po­lo­wego, bła­ga­jąc o po­moc, pod­pi­sał zgodę na współ­pracę z bez­pieką. Do swo­ich ba­dań nie wró­cił, ale przy­naj­mniej po­zwo­lono mu wy­kła­dać na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Dru­gim jego za­da­niem było wska­zy­wa­nie tych, któ­rzy po­ten­cjal­nie mieli sta­no­wić za­gro­że­nie dla pra­wych i zdy­scy­pli­no­wa­nych me­dy­ków pod­po­rząd­ko­wu­ją­cych się wła­dzy i wy­zna­czo­nym przez nią kie­run­kom roz­woju pań­stwa.

Od mo­mentu pod­pi­sa­nia lo­jalki upły­nęło bli­sko pięt­na­ście lat, a pro­fe­sor An­drzej Zie­liń­ski do­niósł za­le­d­wie na trzech stu­den­tów, ci zaś i tak w ża­den spo­sób nie ro­ko­wali i je­dy­nie speł­niali am­bi­cje swo­ich ro­dzi­ców – wy­soko po­sta­wio­nych urzęd­ni­ków pań­stwo­wych. Nie in­te­re­so­wał się ich dal­szym lo­sem, uwa­ża­jąc, że wy­ko­nał do­brą ro­botę. Byłby na­iwny, wie­rząc, że nie na­razi się tym zwierzch­ni­kom pro­wa­dzą­cego go ofi­cera, ale za­wsze miał do­sko­nałe wy­tłu­ma­cze­nie, że wy­peł­nia swe obo­wiązki naj­le­piej, jak po­trafi i daje z sie­bie wszystko na rzecz Pol­ski Lu­do­wej, którą ko­cha jak ro­dzoną matkę.

To stwier­dze­nie zwy­kle ba­wiło go naj­bar­dziej i na samo wspo­mnie­nie uśmie­chał się pod no­sem, a po­tem gła­dził sta­ran­nie wy­go­lone po­liczki. Te­raz po­wiódł wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nej mło­dzieży, którą to kilka lat wstecz zdą­żył dość do­brze po­znać w cza­sie pro­wa­dze­nia wy­kła­dów z ana­to­mii. Parę osób zre­zy­gno­wało już po pierw­szym roku, ale po­zo­stali da­wali piękny przy­kład lu­dzi, dla któ­rych ży­cie dru­giego czło­wieka sta­nowi naj­więk­szy dar. Dar, o który chcą się trosz­czyć z ca­łych sił.

Pro­fe­sor po­pra­wił szyl­kre­towe oprawki oku­la­rów, które jak zwy­kle zje­chały mu z wą­skiego nosa, i wbił wzrok w młodą Anielę Szwarc, z za­pa­łem ro­biącą no­tatki. Wie­dział, że w tej dziew­czy­nie drze­mie ol­brzymi po­ten­cjał i mocno jej ki­bi­co­wał.

Stu­dentka, jakby wie­dziona szó­stym zmy­słem, pod­nio­sła głowę, wów­czas ich wzrok się prze­ciął. Le­d­wie od­ma­lo­wany na twa­rzy uśmiech roz­ja­śnił jej orze­chowe oczy oto­czone gę­stą za­słonką dłu­gich rzęs, czego za­zdro­ściły jej ko­le­żanki z uczelni. Tych oczy­wi­ście było tyle, co kot na­pła­kał, bo kie­ru­nek me­dyczny zdo­mi­no­wała płeć prze­ciwna. To aku­rat miało po­zy­tywne zna­cze­nie dla zdro­wych re­la­cji dam­sko-mę­skich, po­nie­waż pa­nie czuły się ad­o­ro­wane zwłasz­cza przed eg­za­mi­nami, gdy ich no­tatki były na wagę złota, a pa­no­wie chęt­nie im po­ma­gali w cza­sie za­jęć prak­tycz­nych w pro­sek­to­rium czy na sali po­ro­do­wej.

Aniela Szwarc zdą­żyła przy­wyk­nąć do tej sym­biozy i te­raz też jej nie prze­szka­dzało, że sie­dzący obok Fe­liks Lu­tyń­ski prze­pi­suje z jej ka­jetu słowo w słowo. Pa­trząc na pro­fe­sora Zie­liń­skiego, wzru­szyła ra­mio­nami jak osoba po­go­dzona z pra­wami rzą­dzą­cymi na tym pa­dole i po­wró­ciła do żmud­nego no­to­wa­nia.

– Po za­ję­ciach le­cimy na sto­łówkę – wy­szep­tał Fe­liks, który, choć mógłby zjeść ko­nia z ko­py­tami, wy­glą­dał jak nie­do­ży­wiona ży­rafa.

– Mu­szę naj­pierw wstą­pić do szpi­tala, bo dzi­siaj dok­tor Mań­kow­ski miał wy­pi­sać pa­cjentkę, któ­rej usu­nę­li­śmy wo­re­czek żół­ciowy – przy­po­mniała rów­nie ci­cho, pa­mię­ta­jąc, jak bar­dzo pro­fe­sor Zie­liń­ski nie znosi, gdy ktoś mu prze­szka­dza.

– Ra­czej usu­nę­łaś, bo Mań­kow­ski chwiał się na no­gach, jakby się bro­nił, żeby halny go nie po­rwał. – Za­chi­cho­tał, a sie­dząca po jego pra­wej stro­nie Ma­rzena Czap­ska nie­mal udu­siła się ze śmie­chu, usi­łu­jąc za­tkać usta drobną dło­nią z wy­pie­lę­gno­wa­nymi pa­znok­ciami, na któ­rych punk­cie miała bzika i wy­da­wała wszyst­kie za­skór­niaki na miód czy rzu­cane do skle­pów w oko­li­cach Bo­żego Na­ro­dze­nia cy­tryny albo na praw­dziwą kawę ziar­ni­stą. Póź­niej z ap­te­kar­ską pre­cy­zją od­mie­rzała po­szcze­gólne skład­niki i przy­go­to­wy­wała z nich spe­cy­fiki, które z upodo­ba­niem na­kła­dła na dło­nie, by były gład­kie i de­li­katne jak pupy no­wo­rod­ków ostat­nio czę­sto wi­ta­nych przez nią na świe­cie.

– A cóż to pana tak śmie­szy, pa­nie Lu­tyń­ski? – za­in­te­re­so­wał się pro­fe­sor i znów za­cią­gnął się dy­mem ty­to­nio­wym.

– To­wa­rzyszka Aniela wła­śnie wy­ja­wiła mi coś w wiel­kiej ta­jem­nicy – od­parł nie­pew­nie.

– Ja­kież to ważne ta­jem­nice od­cią­gają uwagę to­wa­rzyszki Szwarc od mo­jego wy­kładu?

– To nic waż­nego, to­wa­rzy­szu pro­fe­so­rze – za­pew­niła i z ca­łej siły kop­nęła zdrajcę w kostkę.

– Auć! – syk­nął i ukrad­kiem zer­k­nął na przy­ja­ciółkę, która zdą­żyła po­blad­nąć.

– Mu­szę wie­dzieć, gdzie mam szu­kać kon­ku­ren­cji – tłu­ma­czył wy­kła­dowca, pusz­cza­jąc kółka z dymu suk­ce­syw­nie zmie­rza­jące pod su­fit auli.

– To na­prawdę nic istot­nego i bar­dzo prze­pra­szam za za­mie­sza­nie – oświad­czyła Aniela i spu­ściła głowę.

– Cho­dzi o raj­stopy, to­wa­rzy­szu pro­fe­so­rze – ode­zwał się Fe­liks, z tru­dem pa­nu­jąc nad gło­sem. – To­wa­rzyszki stu­dentki za­sta­na­wiały się wła­śnie, kiedy rzucą do skle­pów raj­stopy, bo zima za pa­sem, więc trzeba za­dbać i o raj, i o stopy, by nie prze­mar­zły, czego skut­kiem może być, w naj­lep­szym ra­zie, prze­zię­bie­nie – do­dał. Ostat­nie słowa le­d­wie zdo­łał wy­du­kać, krztu­sząc się od śmie­chu i uni­ka­jąc kop­nia­ków od Anieli.

Wy­kła­dowca z nie­do­wie­rza­niem pa­trzył na grupę kil­ku­dzie­się­ciu stu­den­tów, któ­rzy po­kła­dali się na pię­trowo za­mo­co­wa­nych sie­dze­niach, i usi­ło­wał za­pa­no­wać nad na­ra­sta­ją­cym har­mi­de­rem. Jego unie­sione wy­soko po­marsz­czone dło­nie nie zdo­łały przy­cią­gnąć ich uwagi. Przed wojną byłby obu­rzony nie tylko formą wy­po­wie­dzi, ale i te­ma­tyką, jed­nak dzie­więt­na­ście lat po jej za­koń­cze­niu rze­czy­wi­stość przy­po­mi­nała tra­gi­farsę, w któ­rej przy­szło im funk­cjo­no­wać, uda­jąc, że to ak­cep­tują.

Z re­zy­gna­cją po­krę­cił głową, chwy­cił za rączkę od wy­słu­żo­nej teczki i po­czła­pał do wyj­ścia, za­sta­na­wia­jąc się, ilu oso­bom uda się speł­nić swoje ma­rze­nie o pracy le­ka­rza i kro­czyć wła­sną drogą, a ile z nich zła­mie sys­tem i to on wy­zna­czy im ścieżkę ka­riery.

***

W po­ło­wie paź­dzier­nika, gdy wresz­cie plan za­jęć na uczelni zo­stał uło­żony i nikt nie drżał, że nie zdąży na wy­kłady czy ćwi­cze­nia, w stu­denc­kiej braci ro­dziła się silna po­trzeba uża­la­nia się nad sys­te­mem edu­ka­cji, w któ­rym przy­szło im funk­cjo­no­wać. Po sied­mio­let­niej szkole pod­sta­wo­wej i czte­ro­let­nim li­ceum tra­fili na eli­tarne stu­dia me­dyczne, gdzie nie było ta­ryfy ulgo­wej, bo ko­goś bo­lała głowa albo wy­rwano mu ząb.

Już na pierw­szym wy­kła­dzie każdy z pro­fe­so­rów pod­kre­ślał, jak ol­brzy­mia od­po­wie­dzial­ność spo­czywa na bar­kach le­ka­rzy. Jak wiel­kiego po­świę­ce­nia i za­an­ga­żo­wa­nia po­trzeba, by ze stu­denta me­dy­cyny prze­isto­czyć się w me­dyka. Wielu nie omiesz­kało też wspo­mnieć o pre­stiżu za­wodu, który nie­je­den po­rów­ny­wał z tym za­re­zer­wo­wa­nym je­dy­nie dla kleru.

Mło­dzi adepci stu­diów me­dycz­nych do­piero co wy­le­gli na dzie­dzi­niec przed uni­wer­sy­te­tem, bo dzi­siej­sze za­ję­cia z nudną na­uczy­cielką ła­ciny wła­śnie do­bie­gły końca, a do zmroku po­zo­stały jesz­cze nie­mal trzy go­dziny.

– Komu nie spie­szy się do za­ku­wa­nia ła­ciny? – ode­zwał się Fe­liks i z wy­cze­ki­wa­niem lu­stro­wał kil­ka­na­ście twa­rzy.

– A co pla­nu­jesz? – do­py­ty­wał Ja­nek Na­wrocki, naj­bliż­szy przy­ja­ciel i kom­pan Felka za­równo w stu­denc­kich sza­leń­stwach, jak i w cza­sie prak­tyk w szpi­talu.

– Od dwóch ty­go­dni ry­jemy w skryp­tach jak krety, a to do­piero po­czą­tek – skar­żył się przy­ja­ciel. – Jak na ra­zie mar­nie się ten ro­czek za­po­wiada.

– Może dla­tego, że na za­koń­cze­nie tego roczku cze­kają nas eg­za­miny i je­śli je ob­le­jemy, to nie bę­dzie zmi­łuj – pod­su­nęła Aniela z prze­ką­sem. – Wóz albo prze­wóz. Tak jest na ostat­nim roku me­dy­cyny i wszy­scy to wie­dzą.

– Ale nie samą na­uką czło­wiek żyje – jęk­nął Fe­liks i z na­dzieją osoby ocze­ku­ją­cej po­par­cia zer­k­nął w stronę braci stu­denc­kiej.

Kil­ka­na­ście dłoni mach­nęło mu na po­że­gna­nie. Kil­koro ko­le­gów ode­szło bez słowa. W ten spo­sób przy­szły le­karz ustrzegł się oczo­pląsu i zdo­łał się sku­pić na po­zo­sta­łych trzech oso­bach.

– Wie­dzia­łem, że wy mnie nie za­wie­dzie­cie – ucie­szył się z miną ma­łego dziecka wła­śnie wyj­mu­ją­cego spod cho­inki wy­ma­rzoną za­bawkę przy­nie­sioną przez Świę­tego Mi­ko­łaja, a nie przez znacz­nie bar­dziej po­praw­nego po­li­tycz­nie Dziadka Mroza.

– Le­piej mów, jaki masz plan – po­spie­szył go Ja­nek.

– Ła­zienki! – ob­wie­ścił i za­trze­po­tał dłu­gimi rzę­sami, któ­rych za­zdro­ściła mu nie­jedna ko­le­żanka. Wy­jątku nie sta­no­wiła Ma­rzena.

– Mą­drala! Do ła­zienki to śmi­gaj sam. Je­steś już du­żym chłop­cem i dasz so­bie radę. – Wy­krzy­wiła usta w szy­der­czym uśmie­chu. – Chodź­cie na pie­rogi. A może zo­stała jesz­cze zupa owo­cowa, bo kiszki grają mi mar­sza.

– Ja nie o ta­kiej ła­zience, tylko o tych kró­lew­skich – za­uwa­żył z ura­żoną miną.

– Nie za wy­so­kie progi? – Aniela za­chi­cho­tała i mru­gnęła po­ro­zu­mie­waw­czo do reszty przy­ja­ciół, z któ­rymi trzy­mała się od dru­giego roku stu­diów. W pierw­szym wo­lała po­zo­stać na ubo­czu. Lu­stro­wała in­nych, czu­jąc, że i ona jest ob­ser­wo­wana. Wo­lała być ostrożna. Już raz się spa­rzyła na nad­mier­nej otwar­to­ści wo­bec bli­skiej przy­ja­ciółki.

– Daj­cie żyć i wresz­cie się stąd ruszmy, żeby spo­koj­nie po­ga­dać. – Fe­liks wes­tchnął i moc­niej na­cią­gnął kasz­kiet, by osło­nić oczy przed pro­mie­niami słońca.

Tu­pot stóp spie­szą­cych do do­mów war­sza­wia­ków, prze­ty­kany gło­śnymi klak­so­nami co­raz licz­niej­szych sa­mo­cho­dów za­własz­cza­ją­cych ulice, przy­po­mi­nał o co­dzien­nych obo­wiąz­kach, ja­kie ich też wkrótce cał­kiem po­chłoną. Każde z nich bo­wiem miało mniej lub bar­dziej spre­cy­zo­wane plany na przy­szłość.

Śmie­jąc się, opu­ścili te­ren uni­wer­sy­tecki i po­dą­żyli w stronę parku, do któ­rego czę­sto za­glą­dali. Od­kąd pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych od­sło­nięto zre­kon­stru­owany po­mnik Fry­de­ryka Cho­pina, wła­śnie tam Aniela naj­chęt­niej sia­dy­wała w cie­niu ro­so­cha­tych ko­na­rów i wy­obra­żała so­bie, że pia­ni­sta kon­cer­tuje. Kiedy roz­po­częła stu­dia, czę­sto po­ja­wiała się w parku, a nogi same ją nio­sły w po­bliże mo­nu­mentu mu­zyka. Od nie­dawna po­dzi­wiała go w to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół.

Usa­do­wiw­szy się na ławce w po­bliżu co­kołu ar­ty­sty, Aniela moc­niej za­wią­zała cienką apaszkę wy­ciętą ze zbyt krót­kiej spód­nicy, w któ­rej prze­cho­dziła po­łowę pod­sta­wówki, i nieco znie­cier­pli­wiona, spoj­rzała na Fe­liksa. Ten bo­wiem od kilku mi­nut po­chło­nięty był opo­wia­da­niem żartu o le­ka­rzu i nie­sfor­nych pa­cjen­tach.

– Nie mam dzi­siaj zbyt dużo czasu – za­częła. – Mu­szę przy­go­to­wać re­fe­rat dla pro­fe­sora Ko­ziel­skiego, a wie­cie, jak on się cze­pia, gdy ktoś za­po­mni ja­kie­goś szcze­gółu.

– Ra­cja. Cza­sem mam wra­że­nie, że ocze­kuje, że­by­śmy znali wszyst­kie le­kar­stwa na każdą cho­robę świata, na­wet te jesz­cze nie­od­kryte. – Fe­liks za­re­cho­tał i nie­mal na­tych­miast do­łą­czył do niego Ja­nek, który wy­glą­dem w ni­czym nie przy­po­mi­nał swego przy­ja­ciela. Jego ja­sne i nieco zbyt dłu­gie jak na stu­denta włosy oka­lały na­laną twarz, która zwy­kle błysz­czała jak do­brze wy­po­le­ro­wana waza ze spo­rej wiel­ko­ści uszkami. Reszta ciała do­sko­nale har­mo­ni­zo­wała z górną czę­ścią i znać było, że Jan na brak ape­tytu nie na­rzeka. Tak kon­tra­stowe po­staci nie­raz na­ra­żały się na kpiny ko­le­gów czy pro­fe­so­rów z uczelni. To jed­nak nie prze­szka­dzało sa­mym za­in­te­re­so­wa­nym w do­ga­dy­wa­niu się na każdy te­mat.

– Wła­śnie. I to jest błędne za­ło­że­nie – za­czął Fe­liks, sta­jąc na wprost ławki zaj­mo­wa­nej przez resztę paczki. – Bo czy to nie ma ksią­żek, z któ­rych w każ­dej chwili można sko­rzy­stać? – Wy­soko pod­niósł brwi, jakby cze­kał na od­po­wiedź, choć dla wszyst­kich była ona oczy­wi­sta. – A czy le­ka­rzowi nie wy­pada się­gać do mą­drych pod­ręcz­ni­ków? Czy to ujma, że szuka naj­lep­szego spo­sobu, by wy­le­czyć pa­cjenta? Po co tyle wku­wa­nia? – do­py­ty­wał, a że nikt nie spie­szył z od­po­wie­dzią, do­cie­kał da­lej.

– Stop! – Aniela wy­cią­gnęła dłoń, jakby ta miała za­trzy­mać za­le­wa­jącą Fe­liksa falę emo­cji. – Le­piej po­wiedz, do czego zmie­rzasz.

Ma­rzena i Ja­nek w po­śpie­chu po­ki­wali gło­wami, by oka­zać wspar­cie dziew­czy­nie.

– Mó­wię, że uczą nas po sta­remu, nie da­jąc szans na sa­mo­dziel­ność i roz­wój.

– Też od­kry­łeś. – Ja­nek z re­zy­gna­cją mach­nął ręką i wy­jął z pło­wych, krótko przy­strzy­żo­nych wło­sów Ma­rzeny zło­ci­sty liść. – Naj­pierw mu­sisz na­uczyć się po sta­remu, a póź­niej pra­cu­jąc, kom­bi­no­wać, jak te wszyst­kie pier­doły wy­ko­rzy­stać, ma­jąc na stole nie­przy­tom­nego pa­cjenta.

– O tym mowa! – pod­chwy­cił Fe­liks. – Nie wie­cie, ile bym dał, żeby choć na rok wy­je­chać na za­gra­niczną uczel­nię.

– No, ta­kich ma­rzeń to na­wet sam Dzia­dek Mróz nie spełni – za­uwa­żyła Ma­rzena, a jej per­li­sty śmiech po­niósł się echem po­śród wy­so­kich drzew ze smut­kiem pa­trzą­cych na swoje top­nie­jące odzie­nie.

– Ale to­wa­rzysz Ochab[1] i ow­szem – szep­nął kon­spi­ra­cyj­nym to­nem Fe­liks, po czym ro­zej­rzał się na boki, czy nikt ich nie ob­ser­wuje.

Para mocno wtu­lo­nych w sie­bie mło­dych lu­dzi nie­śpiesz­nie su­nęła wzdłuż wą­skiej alejki. Chrzęst drob­nych ka­my­ków to­nął w skrze­ko­cie wron awan­tu­ru­ją­cych się o sma­ko­wity ką­sek, który jedna z nich zna­la­zła w tra­wie, a te­raz usi­ło­wała po­łknąć w ca­ło­ści.

– Masz zna­jo­mo­ści tak wy­soko? – Aniela za­marła, cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

– Niby skąd? – Wes­tchnął zre­zy­gno­wany. – Ale gdy­bym miał, to wiem, jak bym je wy­ko­rzy­stał.

– Le­piej ich nie mieć, wtedy nie bę­dzie dy­le­ma­tów, co zro­bić – wtrą­ciła Ma­rzena i za­pięła gu­zik pro­chowca, od­no­to­wu­jąc w pa­mięci, by ju­tro wło­żyć znacz­nie grub­szą je­sionkę. – Wra­cajmy, bo zimno się robi – do­dała z miną aniołka, któ­remu nikt nie po­trafi od­mó­wić.

– Po­ma­rzyć do­bra rzecz. – Fe­liks zi­gno­ro­wał prośbę Czap­skiej, do­wo­dząc, że na niego te piękne błę­kitne oczy i trze­po­ta­nie rzęs nie dzia­łają, po czym wy­cią­gnął pa­pie­rosa i po­czę­sto­wał resztę to­wa­rzy­stwa, ale nikt oprócz Janka się nie sku­sił.

– I na tym musi po­zo­stać. – Ja­nek po­kle­pał przy­ja­ciela po ple­cach, a po­tem za­pa­lił za­pałkę i przy­tknął ją do pa­pie­rosa ko­legi, a za­nim pło­mień zgasł, zdą­żył sam się za­cią­gnąć. – Nie masz ple­ców, nie masz pro­fi­tów. Sie­dzisz na tyłku i le­czysz tak, jak cię na­uczyli sza­cowni wy­kła­dowcy, któ­rzy nosa nie wy­ściu­bili poza gra­nicę Pol­ski Lu­do­wej.

– Naj­pierw trzeba zo­stać tym le­ka­rzem. – Aniela z prze­korą po­krę­ciła głową i pod­nio­sła się z ławki, po czym po­dała dłoń przy­ja­ciółce. – Lecę do domu, żeby ju­tro nie wyjść na idiotkę przed Ko­ziel­skim. Wam też ra­dzę się tro­chę po­uczyć, bo póź­niej nie zdą­ży­cie wszyst­kiego wkuć na eg­za­min koń­cowy. – Ni­czym matka po­gro­ziła im pro­stym jak trzcina pal­cem i sprę­ży­stym kro­kiem ru­szyła do wyj­ścia.

Na przy­stanku po­że­gnali się i za­cze­kali na tram­waj ma­jący ich za­wieźć na Wolę, gdzie miesz­kali w aka­de­miku. Aniela wsko­czyła do kan­cia­stego po­jazdu z nie­do­mknię­tymi drzwiami. W ten spo­sób mo­gła znacz­nie szyb­ciej do­trzeć na Mo­ko­tów, gdzie miesz­kała wraz z babką Kor­ne­lią i matką. Nie kryła faktu, że była ro­do­witą war­sza­wianką i choć po po­wsta­niu wraz z ro­dziną wy­sie­dlono ją z mia­sta, to po dwóch la­tach wró­ciła i od­tąd była zwią­zana ze sto­licą. Tu był jej dom i dwie naj­bliż­sze jej osoby: matka i babka, choć gdy o nich wspo­mi­nała, to zwy­kle ła­pała się na tym, że wy­mie­nia je w od­wrot­nej ko­lej­no­ści. Po tym, co prze­szła, było to dla niej zu­peł­nie na­tu­ralne. Inni nie­kiedy nie po­tra­fili tego po­jąć, ale tym już dawno prze­stała się przej­mo­wać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Edward Ochab – prze­wod­ni­czący Rady Pań­stwa w la­tach 1964-68.