Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
67 osób interesuje się tą książką
PRL-owska rzeczywistość pełna paradoksów, niesprawiedliwości i strachu chwyta w swe macki młodą studentkę medycyny – Anielę Szwarc, która realizuje marzenie zmarłego ojca i planuje rozpoczęcie praktyki w stołecznym szpitalu. Zamiast koneksji na pierwszym miejscu stawia naukę, wierząc, że to dzięki wiedzy i umiejętnościom otrzyma interesującą posadę na oddziale chirurgicznym. Nie ma jednak pojęcia, że pogmatwane losy rodziców sięgające czasów II wojny światowej zaważą na jej życiu. Choć studentka nie pamięta wydarzeń z czasów wojny i powstania, to z uwagą przysłuchuje się opowieściom babki Kornelii, z których wyłaniają się niezrozumiałe dla niej wątki i rodzinne tajemnice. Matka unika bolesnych wspomnień, budując wokół siebie mur, którego Aniela w żaden sposób nie potrafi zburzyć.
EMOCJONUJĄCA POWIEŚĆ UKAZUJĄCA WALKĘ O MARZENIA W ŚWIECIE, W KTÓRYM NIE MA ZASAD, A KAŻDY DZIEŃ POTRAFI BOLEŚNIE ROZCZAROWAĆ.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Długie, przysłaniające połowę ściany płótno po raz kolejny tego dnia przyciągnęło wzrok stojącej przed nim czarnoskórej służącej, która usiłowała dostrzec drobinki kurzu uporczywie chwytające się akwareli. Różne odcienie bieli puszystego śniegu, w którym tonęli przygotowujący się do polowania grubo opatuleni ludzie oraz ujadające psy, niewprawnemu oku nie pozwoliłyby uwierzyć, że można aż tak sprawnie posługiwać się farbami akwarelowymi.
Gibka dziewczyna wiedziała, że choćby nie wiadomo jak długo prężyła się na stołku i wiotką miotełką ze strusich piór omiatała obraz z każdej strony, to jej pracodawca i tak dostrzeże najmniejszy pyłek i z miną Cezara podbijającego Galię obwieści ów fakt pokojówce, niwecząc jej wysiłki, by tym razem zasłużyć na premię w postaci dodatkowej wolnej niedzieli.
Choć ściany rezydencji, w której pracowała od dwóch lat, pokryte były różnej wielkości i kształtu obrazami, to doskonale wiedziała, że ich właściciel nie pozwoli, by któryś z nich został pominięty i nieoczyszczony. Raz do roku zapraszał do rezydencji konserwatora dzieł sztuki, oddając w jego ręce swą zacną kolekcję, którą gromadził od lat. Pęczniał z dumy, gdy siwowłosy specjalista od malarskich perełek doceniał jego gust i delikatnie podpytywał o poniesione z tego tytułu wydatki.
Bill, jak przystało na szanowanego przedsiębiorcę w branży motoryzacyjnej, nie zamierzał ukrywać, że wiele funduszy przeznacza na kupno interesujących go obrazów. Gdy jednak padało fundamentalne pytanie „ile?”, zbywał je jednym z wielu żartów przygotowanych na tę okoliczność. Konserwator po tylu latach wiedział, że nie ma sensu drążyć tematu. Podobnie jak nie było warto pytać o to, w jaki sposób Bill Moore zdobywa informacje, gdzie takie cudeńka można zakupić i nie splajtować, nawet jeśli jest się właścicielem firmy produkującym silniki do motocykli.
W Ameryce niewygodne pytania lepiej było pozostawić bez odpowiedzi, by móc spokojnie zasnąć, a rankiem wstać wypoczętym, gotowym do działania.
ROZDZIAŁ I
Po drugiej stronie Atlantyku jasne światło słoneczne sączyło się przez gładkie firany sięgające połowy wysokich okien gęsto rozmieszczonych wokół auli, w której wszystkie miejsca szczelnie wypełniali studenci ostatniego roku medycyny. To przed nimi profesor Andrzej Zieliński wygłaszał swój pierwszy w tym roku akademickim wykład na temat etyki zawodu, do którego się przygotowywali od pięciu lat. I choć profesorem jeszcze nie był, to lubił, gdy studenci w ten sposób go tytułowali. Wówczas miał wrażenie, jakby odzyskał mały skrawek tego, co odebrała mu wojna.
Wraz z wejściem do Polski wojsk niemieckich legła w gruzach jego kariera naukowa. Zamiast badań mających doprowadzić do wyeliminowania chorób wenerycznych, z którymi borykały się setki tysięcy chorych, musiał przypomnieć sobie lekcje amputacji kończyn, trepanacji czaszki czy zakładania szwów na rany szarpane. Praca u podstaw, jak ją nazywał dojrzały lekarz, doszczętnie go wyczerpała i pozbawiła wiary, że kiedyś spełni swe marzenie, by odnieść sukces na miarę chirurga Jana Mikulicza-Radeckiego, który to z powodzeniem konstruował przyrządy wykorzystywane przy skomplikowanych zabiegach. Wymyślił też maseczkę osłaniającą usta oraz nos lekarzy i pielęgniarek biorących udział w operacji.
Profesor Andrzej Zieliński, choć nie należał do rosłych mężczyzn, a włosy już znacznie mu się przerzedziły, miał ambitne marzenia. Marzenia, które pokrzyżowały mu nowe władze z przytupem wkraczające do Polski Ludowej i z uporem maniaka propagujące idee socjalizmu ludowego. W rzeczywistości pod szczytnymi hasłami równości i jedności skrywano łapówkarstwo i kolesiostwo, które szybko zdominowały wszystkie urzędy państwowe i jednostki podległe. Już nie liczyło się to, co kto potrafi i ile może z siebie ofiarować na rzecz ludzkości, ale to, jak bardzo jest w stanie poświęcić się dla narodowego socjalizmu.
Dziarski, dobiegający sześćdziesiątej wiosny lekarz po raz kolejny tego popołudnia zaciągnął się papierosem, poprawił krawat i kontynuował wykład. Wyuczone słowa miały niewiele wspólnego w rzeczywistością, z jaką przyjdzie się zmierzyć każdemu z siedzących w tej auli studentów. On sam nie podołał wyzwaniu i w chwili gdy oskarżono go o kolaborację z nazistami, zarzucając mu, że w czasie powstania warszawskiego pomógł dwóm niemieckim żołnierzom, którzy postrzeleni przywlekli się do szpitala polowego, błagając o pomoc, podpisał zgodę na współpracę z bezpieką. Do swoich badań nie wrócił, ale przynajmniej pozwolono mu wykładać na Uniwersytecie Warszawskim. Drugim jego zadaniem było wskazywanie tych, którzy potencjalnie mieli stanowić zagrożenie dla prawych i zdyscyplinowanych medyków podporządkowujących się władzy i wyznaczonym przez nią kierunkom rozwoju państwa.
Od momentu podpisania lojalki upłynęło blisko piętnaście lat, a profesor Andrzej Zieliński doniósł zaledwie na trzech studentów, ci zaś i tak w żaden sposób nie rokowali i jedynie spełniali ambicje swoich rodziców – wysoko postawionych urzędników państwowych. Nie interesował się ich dalszym losem, uważając, że wykonał dobrą robotę. Byłby naiwny, wierząc, że nie narazi się tym zwierzchnikom prowadzącego go oficera, ale zawsze miał doskonałe wytłumaczenie, że wypełnia swe obowiązki najlepiej, jak potrafi i daje z siebie wszystko na rzecz Polski Ludowej, którą kocha jak rodzoną matkę.
To stwierdzenie zwykle bawiło go najbardziej i na samo wspomnienie uśmiechał się pod nosem, a potem gładził starannie wygolone policzki. Teraz powiódł wzrokiem po zgromadzonej młodzieży, którą to kilka lat wstecz zdążył dość dobrze poznać w czasie prowadzenia wykładów z anatomii. Parę osób zrezygnowało już po pierwszym roku, ale pozostali dawali piękny przykład ludzi, dla których życie drugiego człowieka stanowi największy dar. Dar, o który chcą się troszczyć z całych sił.
Profesor poprawił szylkretowe oprawki okularów, które jak zwykle zjechały mu z wąskiego nosa, i wbił wzrok w młodą Anielę Szwarc, z zapałem robiącą notatki. Wiedział, że w tej dziewczynie drzemie olbrzymi potencjał i mocno jej kibicował.
Studentka, jakby wiedziona szóstym zmysłem, podniosła głowę, wówczas ich wzrok się przeciął. Ledwie odmalowany na twarzy uśmiech rozjaśnił jej orzechowe oczy otoczone gęstą zasłonką długich rzęs, czego zazdrościły jej koleżanki z uczelni. Tych oczywiście było tyle, co kot napłakał, bo kierunek medyczny zdominowała płeć przeciwna. To akurat miało pozytywne znaczenie dla zdrowych relacji damsko-męskich, ponieważ panie czuły się adorowane zwłaszcza przed egzaminami, gdy ich notatki były na wagę złota, a panowie chętnie im pomagali w czasie zajęć praktycznych w prosektorium czy na sali porodowej.
Aniela Szwarc zdążyła przywyknąć do tej symbiozy i teraz też jej nie przeszkadzało, że siedzący obok Feliks Lutyński przepisuje z jej kajetu słowo w słowo. Patrząc na profesora Zielińskiego, wzruszyła ramionami jak osoba pogodzona z prawami rządzącymi na tym padole i powróciła do żmudnego notowania.
– Po zajęciach lecimy na stołówkę – wyszeptał Feliks, który, choć mógłby zjeść konia z kopytami, wyglądał jak niedożywiona żyrafa.
– Muszę najpierw wstąpić do szpitala, bo dzisiaj doktor Mańkowski miał wypisać pacjentkę, której usunęliśmy woreczek żółciowy – przypomniała równie cicho, pamiętając, jak bardzo profesor Zieliński nie znosi, gdy ktoś mu przeszkadza.
– Raczej usunęłaś, bo Mańkowski chwiał się na nogach, jakby się bronił, żeby halny go nie porwał. – Zachichotał, a siedząca po jego prawej stronie Marzena Czapska niemal udusiła się ze śmiechu, usiłując zatkać usta drobną dłonią z wypielęgnowanymi paznokciami, na których punkcie miała bzika i wydawała wszystkie zaskórniaki na miód czy rzucane do sklepów w okolicach Bożego Narodzenia cytryny albo na prawdziwą kawę ziarnistą. Później z aptekarską precyzją odmierzała poszczególne składniki i przygotowywała z nich specyfiki, które z upodobaniem nakładła na dłonie, by były gładkie i delikatne jak pupy noworodków ostatnio często witanych przez nią na świecie.
– A cóż to pana tak śmieszy, panie Lutyński? – zainteresował się profesor i znów zaciągnął się dymem tytoniowym.
– Towarzyszka Aniela właśnie wyjawiła mi coś w wielkiej tajemnicy – odparł niepewnie.
– Jakież to ważne tajemnice odciągają uwagę towarzyszki Szwarc od mojego wykładu?
– To nic ważnego, towarzyszu profesorze – zapewniła i z całej siły kopnęła zdrajcę w kostkę.
– Auć! – syknął i ukradkiem zerknął na przyjaciółkę, która zdążyła pobladnąć.
– Muszę wiedzieć, gdzie mam szukać konkurencji – tłumaczył wykładowca, puszczając kółka z dymu sukcesywnie zmierzające pod sufit auli.
– To naprawdę nic istotnego i bardzo przepraszam za zamieszanie – oświadczyła Aniela i spuściła głowę.
– Chodzi o rajstopy, towarzyszu profesorze – odezwał się Feliks, z trudem panując nad głosem. – Towarzyszki studentki zastanawiały się właśnie, kiedy rzucą do sklepów rajstopy, bo zima za pasem, więc trzeba zadbać i o raj, i o stopy, by nie przemarzły, czego skutkiem może być, w najlepszym razie, przeziębienie – dodał. Ostatnie słowa ledwie zdołał wydukać, krztusząc się od śmiechu i unikając kopniaków od Anieli.
Wykładowca z niedowierzaniem patrzył na grupę kilkudziesięciu studentów, którzy pokładali się na piętrowo zamocowanych siedzeniach, i usiłował zapanować nad narastającym harmiderem. Jego uniesione wysoko pomarszczone dłonie nie zdołały przyciągnąć ich uwagi. Przed wojną byłby oburzony nie tylko formą wypowiedzi, ale i tematyką, jednak dziewiętnaście lat po jej zakończeniu rzeczywistość przypominała tragifarsę, w której przyszło im funkcjonować, udając, że to akceptują.
Z rezygnacją pokręcił głową, chwycił za rączkę od wysłużonej teczki i poczłapał do wyjścia, zastanawiając się, ilu osobom uda się spełnić swoje marzenie o pracy lekarza i kroczyć własną drogą, a ile z nich złamie system i to on wyznaczy im ścieżkę kariery.
W połowie października, gdy wreszcie plan zajęć na uczelni został ułożony i nikt nie drżał, że nie zdąży na wykłady czy ćwiczenia, w studenckiej braci rodziła się silna potrzeba użalania się nad systemem edukacji, w którym przyszło im funkcjonować. Po siedmioletniej szkole podstawowej i czteroletnim liceum trafili na elitarne studia medyczne, gdzie nie było taryfy ulgowej, bo kogoś bolała głowa albo wyrwano mu ząb.
Już na pierwszym wykładzie każdy z profesorów podkreślał, jak olbrzymia odpowiedzialność spoczywa na barkach lekarzy. Jak wielkiego poświęcenia i zaangażowania potrzeba, by ze studenta medycyny przeistoczyć się w medyka. Wielu nie omieszkało też wspomnieć o prestiżu zawodu, który niejeden porównywał z tym zarezerwowanym jedynie dla kleru.
Młodzi adepci studiów medycznych dopiero co wylegli na dziedziniec przed uniwersytetem, bo dzisiejsze zajęcia z nudną nauczycielką łaciny właśnie dobiegły końca, a do zmroku pozostały jeszcze niemal trzy godziny.
– Komu nie spieszy się do zakuwania łaciny? – odezwał się Feliks i z wyczekiwaniem lustrował kilkanaście twarzy.
– A co planujesz? – dopytywał Janek Nawrocki, najbliższy przyjaciel i kompan Felka zarówno w studenckich szaleństwach, jak i w czasie praktyk w szpitalu.
– Od dwóch tygodni ryjemy w skryptach jak krety, a to dopiero początek – skarżył się przyjaciel. – Jak na razie marnie się ten roczek zapowiada.
– Może dlatego, że na zakończenie tego roczku czekają nas egzaminy i jeśli je oblejemy, to nie będzie zmiłuj – podsunęła Aniela z przekąsem. – Wóz albo przewóz. Tak jest na ostatnim roku medycyny i wszyscy to wiedzą.
– Ale nie samą nauką człowiek żyje – jęknął Feliks i z nadzieją osoby oczekującej poparcia zerknął w stronę braci studenckiej.
Kilkanaście dłoni machnęło mu na pożegnanie. Kilkoro kolegów odeszło bez słowa. W ten sposób przyszły lekarz ustrzegł się oczopląsu i zdołał się skupić na pozostałych trzech osobach.
– Wiedziałem, że wy mnie nie zawiedziecie – ucieszył się z miną małego dziecka właśnie wyjmującego spod choinki wymarzoną zabawkę przyniesioną przez Świętego Mikołaja, a nie przez znacznie bardziej poprawnego politycznie Dziadka Mroza.
– Lepiej mów, jaki masz plan – pospieszył go Janek.
– Łazienki! – obwieścił i zatrzepotał długimi rzęsami, których zazdrościła mu niejedna koleżanka. Wyjątku nie stanowiła Marzena.
– Mądrala! Do łazienki to śmigaj sam. Jesteś już dużym chłopcem i dasz sobie radę. – Wykrzywiła usta w szyderczym uśmiechu. – Chodźcie na pierogi. A może została jeszcze zupa owocowa, bo kiszki grają mi marsza.
– Ja nie o takiej łazience, tylko o tych królewskich – zauważył z urażoną miną.
– Nie za wysokie progi? – Aniela zachichotała i mrugnęła porozumiewawczo do reszty przyjaciół, z którymi trzymała się od drugiego roku studiów. W pierwszym wolała pozostać na uboczu. Lustrowała innych, czując, że i ona jest obserwowana. Wolała być ostrożna. Już raz się sparzyła na nadmiernej otwartości wobec bliskiej przyjaciółki.
– Dajcie żyć i wreszcie się stąd ruszmy, żeby spokojnie pogadać. – Feliks westchnął i mocniej naciągnął kaszkiet, by osłonić oczy przed promieniami słońca.
Tupot stóp spieszących do domów warszawiaków, przetykany głośnymi klaksonami coraz liczniejszych samochodów zawłaszczających ulice, przypominał o codziennych obowiązkach, jakie ich też wkrótce całkiem pochłoną. Każde z nich bowiem miało mniej lub bardziej sprecyzowane plany na przyszłość.
Śmiejąc się, opuścili teren uniwersytecki i podążyli w stronę parku, do którego często zaglądali. Odkąd pod koniec lat pięćdziesiątych odsłonięto zrekonstruowany pomnik Fryderyka Chopina, właśnie tam Aniela najchętniej siadywała w cieniu rosochatych konarów i wyobrażała sobie, że pianista koncertuje. Kiedy rozpoczęła studia, często pojawiała się w parku, a nogi same ją niosły w pobliże monumentu muzyka. Od niedawna podziwiała go w towarzystwie przyjaciół.
Usadowiwszy się na ławce w pobliżu cokołu artysty, Aniela mocniej zawiązała cienką apaszkę wyciętą ze zbyt krótkiej spódnicy, w której przechodziła połowę podstawówki, i nieco zniecierpliwiona, spojrzała na Feliksa. Ten bowiem od kilku minut pochłonięty był opowiadaniem żartu o lekarzu i niesfornych pacjentach.
– Nie mam dzisiaj zbyt dużo czasu – zaczęła. – Muszę przygotować referat dla profesora Kozielskiego, a wiecie, jak on się czepia, gdy ktoś zapomni jakiegoś szczegółu.
– Racja. Czasem mam wrażenie, że oczekuje, żebyśmy znali wszystkie lekarstwa na każdą chorobę świata, nawet te jeszcze nieodkryte. – Feliks zarechotał i niemal natychmiast dołączył do niego Janek, który wyglądem w niczym nie przypominał swego przyjaciela. Jego jasne i nieco zbyt długie jak na studenta włosy okalały nalaną twarz, która zwykle błyszczała jak dobrze wypolerowana waza ze sporej wielkości uszkami. Reszta ciała doskonale harmonizowała z górną częścią i znać było, że Jan na brak apetytu nie narzeka. Tak kontrastowe postaci nieraz narażały się na kpiny kolegów czy profesorów z uczelni. To jednak nie przeszkadzało samym zainteresowanym w dogadywaniu się na każdy temat.
– Właśnie. I to jest błędne założenie – zaczął Feliks, stając na wprost ławki zajmowanej przez resztę paczki. – Bo czy to nie ma książek, z których w każdej chwili można skorzystać? – Wysoko podniósł brwi, jakby czekał na odpowiedź, choć dla wszystkich była ona oczywista. – A czy lekarzowi nie wypada sięgać do mądrych podręczników? Czy to ujma, że szuka najlepszego sposobu, by wyleczyć pacjenta? Po co tyle wkuwania? – dopytywał, a że nikt nie spieszył z odpowiedzią, dociekał dalej.
– Stop! – Aniela wyciągnęła dłoń, jakby ta miała zatrzymać zalewającą Feliksa falę emocji. – Lepiej powiedz, do czego zmierzasz.
Marzena i Janek w pośpiechu pokiwali głowami, by okazać wsparcie dziewczynie.
– Mówię, że uczą nas po staremu, nie dając szans na samodzielność i rozwój.
– Też odkryłeś. – Janek z rezygnacją machnął ręką i wyjął z płowych, krótko przystrzyżonych włosów Marzeny złocisty liść. – Najpierw musisz nauczyć się po staremu, a później pracując, kombinować, jak te wszystkie pierdoły wykorzystać, mając na stole nieprzytomnego pacjenta.
– O tym mowa! – podchwycił Feliks. – Nie wiecie, ile bym dał, żeby choć na rok wyjechać na zagraniczną uczelnię.
– No, takich marzeń to nawet sam Dziadek Mróz nie spełni – zauważyła Marzena, a jej perlisty śmiech poniósł się echem pośród wysokich drzew ze smutkiem patrzących na swoje topniejące odzienie.
– Ale towarzysz Ochab[1] i owszem – szepnął konspiracyjnym tonem Feliks, po czym rozejrzał się na boki, czy nikt ich nie obserwuje.
Para mocno wtulonych w siebie młodych ludzi nieśpiesznie sunęła wzdłuż wąskiej alejki. Chrzęst drobnych kamyków tonął w skrzekocie wron awanturujących się o smakowity kąsek, który jedna z nich znalazła w trawie, a teraz usiłowała połknąć w całości.
– Masz znajomości tak wysoko? – Aniela zamarła, czekając na odpowiedź.
– Niby skąd? – Westchnął zrezygnowany. – Ale gdybym miał, to wiem, jak bym je wykorzystał.
– Lepiej ich nie mieć, wtedy nie będzie dylematów, co zrobić – wtrąciła Marzena i zapięła guzik prochowca, odnotowując w pamięci, by jutro włożyć znacznie grubszą jesionkę. – Wracajmy, bo zimno się robi – dodała z miną aniołka, któremu nikt nie potrafi odmówić.
– Pomarzyć dobra rzecz. – Feliks zignorował prośbę Czapskiej, dowodząc, że na niego te piękne błękitne oczy i trzepotanie rzęs nie działają, po czym wyciągnął papierosa i poczęstował resztę towarzystwa, ale nikt oprócz Janka się nie skusił.
– I na tym musi pozostać. – Janek poklepał przyjaciela po plecach, a potem zapalił zapałkę i przytknął ją do papierosa kolegi, a zanim płomień zgasł, zdążył sam się zaciągnąć. – Nie masz pleców, nie masz profitów. Siedzisz na tyłku i leczysz tak, jak cię nauczyli szacowni wykładowcy, którzy nosa nie wyściubili poza granicę Polski Ludowej.
– Najpierw trzeba zostać tym lekarzem. – Aniela z przekorą pokręciła głową i podniosła się z ławki, po czym podała dłoń przyjaciółce. – Lecę do domu, żeby jutro nie wyjść na idiotkę przed Kozielskim. Wam też radzę się trochę pouczyć, bo później nie zdążycie wszystkiego wkuć na egzamin końcowy. – Niczym matka pogroziła im prostym jak trzcina palcem i sprężystym krokiem ruszyła do wyjścia.
Na przystanku pożegnali się i zaczekali na tramwaj mający ich zawieźć na Wolę, gdzie mieszkali w akademiku. Aniela wskoczyła do kanciastego pojazdu z niedomkniętymi drzwiami. W ten sposób mogła znacznie szybciej dotrzeć na Mokotów, gdzie mieszkała wraz z babką Kornelią i matką. Nie kryła faktu, że była rodowitą warszawianką i choć po powstaniu wraz z rodziną wysiedlono ją z miasta, to po dwóch latach wróciła i odtąd była związana ze stolicą. Tu był jej dom i dwie najbliższe jej osoby: matka i babka, choć gdy o nich wspominała, to zwykle łapała się na tym, że wymienia je w odwrotnej kolejności. Po tym, co przeszła, było to dla niej zupełnie naturalne. Inni niekiedy nie potrafili tego pojąć, ale tym już dawno przestała się przejmować.
PRZYPISY