Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Aniela usiłuje zapuścić korzenie w nowym mieście i tam zbudować swoją pozycję zawodową. To niekiedy wiąże się z potrzebą przymknięcia oka na niesprawiedliwość, cwaniactwo i kumoterstwo. Lekarka ma świadomość, że w tym świecie nie liczą się umiejętności, tylko znajomości.
Przez przypadek spotyka kolegę z czasów studenckich, który osiągnął sukces zawodowy i zbudował pozycję, dzięki czemu może pomóc Anieli w rozwiązaniu pewnego problemu, który pojawił się wraz z odnalezieniem klucza oraz dokumentu kładącego się cieniem na przeszłość Weroniki Szwarc.
Kobieta skupiona na poszukiwaniach wyjaśnień dotyczących przeszłości coraz mocniej wpada w sidła miłości, która nie miała prawa się przydarzyć.
Emocjonująca powieść ukazująca walkę o marzenia w świecie, w którym nie ma zasad, a każdy dzień potrafi boleśnie rozczarować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Otulone skąpym światłem krzewy dumnie prezentowały pierwsze tej wiosny listki. Spomiędzy nich wychylały się kępy ozdobnych traw. Przed nimi prężyły się kolorowe tulipany, jakby chciały skupić na sobie wzrok właściciela ogrodu.
Choć dochodziła północ, Bill Moore kręcił się po domu, nie mogąc zasnąć. Niekiedy dopadała go nostalgia i wówczas nie potrafił cieszyć się tym wszystkim, co udało mu się osiągnąć. Zanim przyjechał do Nowego Jorku, nawet nie marzył, że może mu się powieść. A tymczasem założył firmę, która z każdym rokiem coraz lepiej prosperowała i cieszyła się uznaniem wśród klientów. Doskonale wykorzystał nadarzającą się szansę i wszedł w spółkę z człowiekiem, którego uczciwość i zaradność zawsze mu imponowały. Postawił na pracę i pomnożył przywieziony kapitał. Jego sen o Ameryce się ziścił. Dlaczego więc teraz, u schyłku życia, bardziej skupiał się nie na tym, czego dokonał, ale na tym, co utracił, opuszczając rodzinny kraj?
Przeniósł wzrok na trzymane w rękach zdjęcie. Starsza kobieta uśmiechała się do niego. W dłoniach ściskała mały bukiecik konwalii. Zza jej pleców wychylał się wysoki budynek, zupełnie niepasujący do reszty obiektów wznoszonych w Warszawie. Znów zerknął na pozującą przed obiektywem aparatu kobietę. Kochał ten uśmiech i kojarzył go z najszczęśliwszym okresem swego życia. Biegając po stołecznych ulicach, czuł się wolny. Miał poczucie, że świat stoi przed nim otworem. Wraz z wejściem do Polski wojsk niemieckich pojął, że czas zmodyfikować plany i poszukać innej ścieżki życia. Gdyby tylko wtedy wraz z rodzeństwem wykazali się stanowczością, dzisiaj mógłby chociaż stanąć przy grobie matki. Później kilka razy próbował ją namówić do ucieczki za ocean, ale wymawiała się wiekiem i przywiązaniem do miejsca, gdzie przyszła na świat.
Po latach wiedział, że błędem było pozostawienie jej w kraju, gdzie z każdym dniem sytuacja wyglądała coraz gorzej, a koniec wojny wcale nie przyniósł oczekiwanego wyzwolenia. Ludzie tracili wolność, a nawet życie tylko dlatego, że ich poglądy nie podobały się ówczesnej władzy. Jakimże był szczęściarzem, mogąc otwarcie mówić o polityce. Chociaż w ten sposób wspierał swą ojczyznę i nie pozwalał zapomnieć o niej innym.
Odstawił zdjęcie matki na komodę i zerknął na inne, z którego spoglądała na niego znacznie młodsza kobieta. Za nią równie mocno tęsknił, ale i ona wybrała inną drogę, skazując go na samotność.
ROZDZIAŁ I
W Polsce właśnie wstawał nowy dzień. Nieśmiały świergot zachwyconych nadejściem wiosny ptaków przenikał przez uchylone okno do wnętrza kuchni. Krzątająca się po niej Aniela Bednarska w pośpiechu popijała mocną herbatę i przygotowywała śniadanie dla córek i męża. Nie byłaby sobą, gdyby wyszła na dyżur do szpitala, nie zostawiwszy kanapek na stole.
Lubiła poranne dyżury, bo po powrocie mogła przyrządzić obiad i dopilnować, żeby wszyscy domownicy zjedli ciepły posiłek. O ile młodsza z córek – Gabrysia z apetytem pochłaniała wszystko, co matka podstawiła jej pod nos, to starsza Jola wolała grymasić i wydłubywać lepsze kąski. Mirek zwykle wpadał po pracy tylko na chwilę. W przelocie coś zjadał i jechał na prywatne budowy. Nadzór nad prowadzonymi pracami budowalnymi dawał mu drugą pensję, a oni wciąż jeszcze nie wykończyli piętra wzniesionego kilka lat wcześniej domu.
Aniela dopiła herbatę. Umyła szklankę i na palcach wyszła na podwórko. Wsiadła do nowego poloneza w kolorze butelkowej zieleni i wyjechała z posesji. Wprawdzie do sochaczewskiego szpitala nie miała dalej niż dwa kilometry, ale rano za bardzo się spieszyła, by tracić czas na przechadzkę.
Kiedy dojechała na miejsce, zaparkowała na tyłach rozłożystego piętrowego budynku i bocznymi drzwiami weszła do środka. Dzisiaj nie miała czasu, by choć przez chwilę popatrzeć na obsypane zielenią drzewa w niewielkim parku powstałym z myślą o pacjentach. Niemal natychmiast po wejściu jej nozdrza zaatakował odór potu i detergentów. Weszła do pokoju dla lekarzy i odruchowo uchyliła okno.
– Tak ci gorąco? – warknął budzący się z drzemki lekarz.
– Czas wstawać, panie Kozłowski, i przypomnieć sobie o pacjentach – odparła tym samym tonem, po czym zdjąwszy z wieszaka fartuch, umieściła na haczyku wiatrówkę, w której przyszła. – Jacyś nowi pacjenci? – zapytała, zmieniając buty.
Zdjęte z nóg czółenka wstawiła do szafy, a stopy wsunęła w białe trepy. Dbała o porządek. Tak ją wychowano. Może dlatego nie znosiła rozgardiaszu panującego we wspólnym dla wszystkich lekarzy pomieszczeniu. Placówka już od lat potrzebowała rozbudowy, bo dosłownie pękała w szwach.
– Dwóch z wypadku pod Bielicami – referował Kozłowski, przeciągając się na kanapie.
Jego jasne, zbyt długie włosy zdążyły się zmierzwić i teraz odstawały każdy w inną stronę. Mimo że Waldemar Kozłowski liczył sobie pięć wiosen mniej od Anieli, która w tym roku miała świętować czterdzieste pierwsze urodziny, to na czubku głowy prześwitywała mu łysina, a powiększające się z każdym rokiem worki pod oczami dowodziły wielu nieprzespanych nocy. Powodem jednak nie było nadmierne obciążenie dyżurami, ale rozwiązłe życie towarzyskie, którym chirurg lubił się przechwalać.
Aniela spojrzała w lustro przyklejone do wewnętrznych drzwi szafy i palcami nastroszyła włosy na czubku głowy, które rozjaśniła i od niedawna nosiła dość krótko przycięte. Dłuższe pasma wiły się wokół potylicy i sięgały ramion. Bednarska nie wyszłaby też z domu bez umalowanych ust i rzęs wytuszowanych po to, by nieco odciągnąć wzrok od pojawiających się wokół oczu drobnych zmarszczek. Stwierdziwszy, że jej wygląd jest zadowalający, zamknęła szafę i wysłuchała reszty bardzo ogólnikowego raportu kolegi kończącego nocny dyżur.
Pożegnawszy Kozłowskiego, opuściła pomieszczenie i udała się do pokoju pielęgniarek. Zajrzała do środka.
– Cześć – przywitała Katarzynę Sychowicz-Walkiewicz, która również szykowała się do objęcia dyżuru, dlatego zapinała guziki białego fartucha.
– Hej, w ogóle nie mogłam się dzisiaj zwlec z łóżka – pożaliła się oddziałowa.
– Ciężki wieczór? – Aniela spojrzała z troską na przyjaciółkę. Od lat powtarzała jej, by coś zmieniła w swoim życiu, ale ta wciąż tkwiła w miejscu, nie potrafiąc dokonać wyboru.
– Dzień jak co dzień... – przyznała, mocując wsuwkami biały czepek z czarnym paskiem.
– Chcesz pogadać?
– Nie dam rady. Wieczorem mam zebranie u Wiolki.
– U mojej Joli dopiero w przyszłym miesiącu i mam nadzieję, że chociaż w szkole potrafi się właściwie zachować. – Bednarska westchnęła.
– Mówię ci, że osiwieć można z tymi dzieciakami – stwierdziła Katarzyna i odruchowo zerknęła w lustro, jakby w obawie, że dostrzeże srebrne nitki w swych kruczoczarnych włosach, których wbrew modzie nie obcięła i które zwykle upinała w kok. – Wioleta ubzdurała sobie, że musi mieć garnitur i koszulę.
– Pokaż jej szafę Ryśka i niech nosi ubrania ojca – zasugerowała, chichocząc, Aniela.
– A wiesz, że i ja na to wpadłam, ale Wiola mnie wyśmiała. Powiedziała, że jakby w takich łachach poszła do szkoły, toby ją wygwizdali.
Aniela zmarszczyła brwi i przysiadła na fotelu pod oknem. Odruchowo je uchyliła, a potem wróciła do rozmowy.
– Przecież w szkole obowiązują mundurki, to i tak nikt nie dostrzeże tego, co włoży pod spód.
– Otóż nie chodzi o to, co widać, ale co spod niego wystaje i jak się odznacza – wyjaśniła przyjaciółka, po czym ciężko opadła na drugi fotel. – Wioleta marzy o damskim garniturze. Musi być bardziej dopasowany, a ona jest chuda jak szczapa.
– Przyznaję, że ja też przy swojej córce czuję się stara i niewiele rozumiem z tego, jak podchodzi do życia.
– Dojrzewamy, kochana – zauważyła Katarzyna. Choć metryka wskazywała, że dopiero co skończyła czterdzieści pięć lat, to wciąż jeszcze niejeden mężczyzna się za nią obejrzał na ulicy, gdy zakręciła okrągłymi biodrami podkreślonymi przez obcisłe spodnie z nogawkami rozszerzonymi od kolan.
– Daj spokój – syknęła Aniela i żwawo poderwała się z miejsca. – Głupoty pleciesz! Idziemy na oddział, bo lada moment pojawi się szef i gotów pomyśleć, że nie ma ani lekarki dyżurnej, ani przełożonej pielęgniarek. – Mrugnęła porozumiewawczo.
Kiedy stanęły na korytarzu, w głębi dostrzegły zmierzającego w ich stronę Józefa Kęskę. Ordynator w jednej dłoni trzymał dużą lekarską teczkę, a w drugiej, wyciągniętej daleko przed siebie, dzierżył gazetę codzienną. W ten sposób jeszcze przed przystąpieniem do pracy zapoznawał się z wiadomościami z kraju i ze świata.
Choć były kobietami, już dawno się nauczyły, że w tym miejscu konwenanse nie mają znaczenia. Skłoniły się więc przełożonemu i rozeszły do swych zajęć.
Aniela weszła do pierwszej z sal, gdzie leżało dwóch poszkodowanych w wypadku. Po przestąpieniu progu natychmiast poczuła zaduch. Otworzyła więc okno i odczekała chwilę, aż do środka wpadnie trochę świeżego powietrza. Później zapoznała się z wpisami w kartach pacjentów i obejrzała zabezpieczone złamania. Nie zaskoczyło ją to, co ujrzała. Waldek nie trudził się przy tymczasowym zabandażowaniu kończyn, twierdząc, że nie ma to większego znaczenia, gdyż rano trzeba wszystko zdjąć i założyć gips. Na nocnych dyżurach nigdy tego nie robił. Wiedziała, że jak zwykle zostawił jej robotę, ale zdążyła się już do tego przyzwyczaić.
Jeden z pacjentów drgnął przebudzony niespodziewanym dotykiem i spojrzał na nią zaskoczony.
– Spokojnie – odezwała się Aniela, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Już wszystko wiem i zaraz po obchodzie zajmiemy się panem i pańskim tatą – dodała, spoglądając na wciąż śpiącego mężczyznę z zabandażowaną głową.
– Czy ojcu nic nie będzie? – dopytywał młodszy z pacjentów. – Mówiłem mu, żeby mocno się mnie trzymał, ale jak podjechał pod nas ten dureń z Warszawy, to jawką zamajtało i wyłożyliśmy się na asfalcie.
– Pański tata miał sporo szczęścia, bo przy takim upadku mógł o wiele bardziej ucierpieć. Musimy sprawdzić, co z jego głową, ale na razie wygląda, jakby miał więcej szczęścia niż rozumu.
– Bo wie pani, on nie lubi jeździć w kasku... – Sposępniał. – Ja tam zakładam i dlatego dyńka zdrowa – stwierdził i na dowód postukał się pięścią w czoło.
– No, no... – ostrzegła go lekarka. – Po takim upadku lepiej nie kusić losu.
Zamierzała dodać coś jeszcze, ale doszły ją odgłosy skrzypienia sąsiedniego łóżka, dlatego odwróciła się w stronę budzącego się pacjenta. Chwyciła i przez chwilę uciskała jego przegub, starając się zmierzyć puls. Drugą dłonią pokazała, by się nie odzywał i pozwolił jej pracować. Kiedy więc z powrotem odłożyła jego rękę na kołdrę, natychmiast się odezwał:
– A kiedy nas stąd wypuścicie?
– Najpierw musimy włożyć w gips pańską nogę, a potem zostanie pan kilka dni na obserwacji, bo obawiam się, że mogło dojść do wstrząśnienia mózgu.
– Ja nie mogę tu zostać, bo trza obsiać ziemię. Trochę jej mam, to chcę wykorzystać każdy skrawek – żalił się.
Aniela powstrzymała go, gdy chciał usiąść.
– Teraz najważniejsze jest pańskie zdrowie. Proszę spokojnie leżeć i zaczekać na obchód.
– Ale ja nie mam czasu – nalegał.
Lekarka z niemą prośbą o wsparcie spojrzała na leżącego obok syna. Ten w lot pojął, czego od niego oczekuje.
– Ojciec, leż, jak pani doktórka każe, bo cię nie wypuszczą aż do lata – zagroził, ale gdy zrezygnowany mężczyzna opadł na łóżko, mrugnął porozumiewawczo do Bednarskiej. – A może w takim towarzystwie to ojciec chciałby tu zostać?
Starszy pacjent postukał się palcem w czoło i niemal natychmiast zrozumiał, że to nie najmądrzejsza postawa, więc tylko mruknął coś pod nosem i zawiesił wzrok na przeciwległej, nieco odrapanej białej ścianie.
Aniela uśmiechnęła się nieznacznie, a potem podeszła do łóżek pozostałych pacjentów i zapoznała się z dawkowaniem lekarstw i wynikami zleconych badań. Wolała być przygotowana do obchodu. Ordynator Kęska lubił zasypywać ją pytaniami, jakby sam nie mógł sprawdzić zapisów w kartach zawieszonych przy łóżkach chorych.
Kiedy już przeczytała wszystkie informacje, opuściła salę i przeszła do drugiej. I w tej, i w czterech kolejnych wykonała te same czynności. Zajęło jej to blisko dwie godziny, gdy więc kilka minut po ósmej weszła do pokoju lekarskiego, była już całkiem dobrze przygotowana do kolejnego dnia pracy.
– O, nareszcie koleżanka przyszła – bąknął pod nosem przełożony, a potem odłożył gazetę na bok, zgasił papierosa i wstał z fotela, by włożyć kitel. Z torby wyjął stetoskop i podreptał do drzwi, nie obdarzywszy Bednarskiej spojrzeniem.
Lekarka podążyła w ślad za nim. Na korytarzu dołączyła do nich Katarzyna i trzy jej podwładne. Wspólnie weszli do pierwszej z sal.
Ordynator, skubiąc sumiastego wąsa, przebiegł wzrokiem po karcie przywiezionego w nocy młodszego z poszkodowanych, a potem podał ją Anieli, sam zaś zbliżył się do pacjenta. Jedna z pielęgniarek, bystra blondynka z rozbieganym wzrokiem, w podskokach znalazła się przy łóżku i podwinęła kołdrę, by lekarz bez przeszkód mógł obejrzeć pokiereszowane ciało. Chirurg przyłożył dłoń do brzucha pacjenta, a drugą umiejętnie go opukał. Potem ostrożnie nacisnął klatkę piersiową. Na koniec włączył mikroskopijną latareczkę i zaświecił nią w oczy.
– I co teraz, doktorze? – zapytał mężczyzna.
Lekarz się wycofał i podyktował Anieli, co ma zanotować w karcie pacjenta. Gdy skończył, podsunęła mu dokument do podpisu. Bez słowa odszedł do sąsiedniego łóżka i znów sięgnął po kartę pacjenta.
Młodszy z uczestników wypadku ponowił pytanie, ale i tym razem nie doczekał się odpowiedzi. Zdumiony spojrzał na Anielę, ale ta tylko lekko wzruszyła ramionami i podeszła do podającego jej kartę ordynatora. Ten zaś wykonał identyczne czynności jak uprzednio, nie reagując na pytania zadawane mu przez obydwu mężczyzn.
Reszta pacjentów, lepiej już znając charakter chirurga, w milczeniu poddawała się badaniom i cierpliwie czekała na ich wynik. Tylko dwóch badanych miało dzisiaj otrzymać wypis, co Aniela skrupulatnie odnotowała w ich kartach.
Kiedy lekarz podszedł do drzwi, straszy z rannych znów usiłował go zagadnąć.
– Panie, ja nie mam czasu na pogaduszki. Wszystko jest w karcie i każdy wie, co ma robić – fuknął Kęska, nie odwróciwszy się do rozmówcy.
– Mam gospodarstwo na głowie, to muszę wiedzieć, kiedy stąd wyjdę.
– Na głowie to masz pan niezłego guza – sarknął szef oddziału. – Ale musimy się jeszcze dowiedzieć, co jest w środku, bo padniesz, człowieku, na polu i wtedy to już nikt ci nie pomoże – dodał hardo i zniknął na korytarzu.
Oniemiały pacjent wciąż jeszcze patrzył w miejsce, gdzie przed chwilą stał lekarz, usiłując pojąć jego słowa. Nie na rękę był mu ten pobyt w szpitalu. Wiedział, że będzie musiał uszczknąć nieco z uciułanych pieniędzy, by wyrazić swą wdzięczność dla ordynatora za to, że się nimi zajął. Inaczej nie wypadało. Bo co by zrobił, gdyby znów trafił na chirurgię, a za poprzedni pobyt i opiekę nie podziękował? Teraz dopiero pluł sobie w brodę, że zachciało mu się włóczyć po nocy jawką, i to bez kasku na głowie.
Aniela podążyła za przełożonym. Wiedziała, że nie znosi na nikogo czekać.
Do dziewiątej uporali się z obchodem, a później doktor Kęska udał się na blok operacyjny, gdyż już czekało na niego złamanie z przemieszczeniem u młodszego z uczestników wypadku. Anieli zaś przydzielił operację usunięcia wyrostka robaczkowego u młodej dziewczyny, która leżała u nich od wczoraj.
Kiedy Aniela skończyła zabieg, zbliżało się południe. Wchodząc na oddział, poczuła zmęczenie. Od rana ani na chwilę nie usiadła. Musiała też coś zjeść, żeby dotrwać do końca dyżuru. Odruchowo zajrzała do pokoju pielęgniarek, ale żadnej nie zastała. Już zamierzała odwrócić się na pięcie, gdy usłyszała podniesione głosy. Podążyła w stronę, skąd dochodziły. W sąsiedniej sali znalazła rozemocjonowanego mężczyznę.
– Kładź się, człowieku, i nie rób cyrku – poleciła pielęgniarka usiłująca podać środek uspokajający rzucającemu się na łóżku pacjentowi.
– Nikt mi tu nic nie mówi! Chcę stąd wyjść! – powtarzał.
– Jak przyjdzie lekarz, to wszystko powie.
– To chcę lekarza!
– Nie ma żadnego! – wrzasnęła wreszcie zirytowana pielęgniarka.
– Syn jest operowany i niedługo wróci na salę – wyjaśniła Aniela, gdy weszła do środka. – Proszę się nie ruszać, bo sobie pan zaszkodzi – dodała znacznie ciszej.
Starszy mężczyzna zastygł, analizując jej słowa. Wreszcie otrzymał odpowiedź na wielokrotnie zadawane pytanie. Z niesmakiem łypnął na wykrzywioną ze zdenerwowania twarz młodej pielęgniarki, która od rana go zbywała, a potem, zmęczony, opadł na poduszkę.
– To nie będzie potrzebne – zarządziła Aniela, patrząc na strzykawkę. – Pan Ignacy spokojnie poczeka na powrót syna, prawda?
Pacjent delikatnie skinął głową. Bednarska zaczekała, aż pielęgniarka opuści pomieszczenie, a potem sama wycofała się na korytarz. Młoda kobieta, która od kilku miesięcy pracowała na tym oddziale, stała na zewnątrz, a gdy lekarka zamknęła za sobą drzwi, zaraz się pożaliła:
– Od rana mam z nim urwanie głowy. Cały czas marudzi i dopytuje o syna. Zaczepiał mnie za każdym razem, gdy wchodziłam na salę, więc nie wytrzymałam.
– Trzeba było posłać po siostrę oddziałową. – Aniela westchnęła, bo Lidka powinna już znać panujące na oddziale zasady.
– Oddziałowej nie ma... – zaczęła i natychmiast urwała, wiedząc, że powiedziała za dużo.
– A dokąd poszła?
Lidka zbliżyła się do lekarki, bo wiedziała, że ta darzy pielęgniarkę oddziałową sympatią. Gdyby jednak wieść o chwilowej absencji doszła do uszu ordynatora, Sychowicz-Walkiewicz miałaby spore kłopoty.
– Ponoć jej mąż... – zawiesiła głos, licząc, że lekarka jest dobrze zorientowana w prywatnych sprawach jej przełożonej.
Aniela rzeczywiście wiedziała, w czym rzecz. Nie zamierzała więc dłużej rozmawiać na ten temat.
– Gdyby ordynator o nią pytał, to powiedz, że poszła na wewnętrzny, bo zabrakło wam środków przeciwbólowych, a ten nowy pacjent chłonie je jak gąbka. Potem daj mi znać, a ja już się zajmę sprawą – wyszeptała, rozglądając się na boki, by mieć pewność, że nikt ich nie słucha.
Lidka ochoczo pokiwała głową, po czym wróciła do dyżurki, by rozdzielić leki dla pacjentów.
Aniela, czując narastające zmęczenie, zmierzała w stronę pokoju lekarskiego i masowała sobie napięte mięśnie na karku. Z każdym rokiem czuła, że ma mniej siły, by stać przy stole operacyjnym. Kochała to i po przeprowadzce do Sochaczewa bez wahania podjęła pracę w szpitalu, ale też widziała po sobie upływający czas i niekiedy się zastanawiała, czy na stare lata nie powinna wrócić do praktyki w przychodni. Znała ten rodzaj pracy. I choć w młodości zupełnie jej nie doceniała, marząc o etacie na chirurgii, to niekiedy tęskniła za spokojem.