Mesut Özil. Magia w grze. Moja historia - Mesut Özil, Kai Psotta - ebook

Mesut Özil. Magia w grze. Moja historia ebook

Mesut Ozil, Kai Psotta

4,0

Opis

Nietuzinkowa. Ponadprzeciętna. Prawdziwa.

Usiądź w szatni obok Sergio Ramosa. Przyjmij burę od Mourinho. Usłysz w słuchawce spokojny głos Wengera. Dowiedz się, co dzieje się w tunelu tuż przed meczem z FC Barceloną. Wysłuchaj słów pocieszenia od Pirlo i poczuj się jak ktoś, kogo o koszulkę prosi sam Platini.

Tak sugestywnej książki nie napisał jeszcze żaden piłkarz. Mesut Özil przeprowadzi cię przez szatnie Realu Madryt, Arsenalu, Schalke, Werderu oraz reprezentacji Niemiec. Pokaże ci świat wielkiego futbolu. Sprawi, że poczujesz, jakbyś sam był jego częścią.

Ta książka jest niczym podanie od Özila – precyzyjnie trafia w punkt. Każda opowieść ma znaczenie. Każda przybliża do poznania niezwykłej historii człowieka, który wychował się w domu bez szyb, a stał się jednym z najlepszych piłkarzy świata.

To szczera, barwna i pełna anegdot opowieść o kulisach najlepszych klubów świata i futbolu na najwyższym poziomie. To błyskotliwa i mądra biografia, która zachwyci wszystkich fanów piłki nożnej. W sam raz na mundial.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (12 ocen)
5
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla moich rodziców, bez których nie byłbym tym, kim dziś jestem.

Bez których nie byłbym tu, gdzie teraz jestem.

Bez których oglądałbym świat innymi oczami.

Dla moich rodziców, którzy zawsze wspierali mnie,

abym szedł swoją drogą. Kocham Was.

Jestem fanem Mesuta Özila i cenię go pod każdym względem. Jest bezapelacyjnie podporą naszej reprezentacji i był obecny na boisku podczas większości meczów, gdy zasiadałem na ławce trenerskiej. Jest kimś, na kim zawsze można polegać. Poza tym Mesut jest piłkarzem, który dzięki swojej grze zawsze dostarcza szczególnych momentów na boisku. One w piłce nożnej często są kluczem do zwycięstwa. Mesut jest bardzo wszechstronny i posiada wysoką inteligencję piłkarską. Dla mnie, jako trenera, czyni go to bardzo wartościowym. Mogę go wystawiać na wielu pozycjach. Mesut nie jest typem głośnego piłkarza, jednak ma posłuch w drużynie. Kieruje się dobrem zespołu i wszyscy bardzo się cieszymy, że mamy w naszych szeregach tak wyjątkowego zawodnika.

Joachim Löw

PRZEDMOWA

Zawsze poszukuję młodych piłkarzy. W osobie Mesuta Özila występującego w Bremie znalazłem wspaniałego chłopaka, który rozpoczyna karierę, ma wyczucie do cudownych podań, dryblingów, asyst, a poza tym sam potrafi zdobywać bramki.

Czy był jednak gotowy na czołową drużynę? Fizycznie jeszcze nie. Mentalnie prawdopodobnie nie. Technicznie – jak najbardziej! W mojej głowie wpisałem go na złotą listę.

Gdy trafiłem do Madrytu, zauważyłem, że brakuje mi kogoś z magicznym podaniem. Kogoś, kto we wspaniały sposób może zainicjować nasze ataki. Pomyślałem wówczas o Mesucie.

Zdecydowałem się go ściągnąć, gdy podczas mistrzostw świata udowodnił, że potrafi sobie radzić z presją. Kupiliśmy go, dzięki czemu powstała niezwykła oś. Özil za Ronaldo i Di Maríą, z Benzemą i Higuaínem.

Jest wiele rzeczy, które wywołują u mnie radość – są to oczywiście tytuły i rekordy, po które sięgnęliśmy wspólnie z Mesutem. W pamięci najbardziej utkwiły mi jednak jego szczególne umiejętności piłkarskie. Piękno podań i stylu, w jakim przyjmował piłkę, i niekiedy jego bramki.

Niezwykły stadion Bernabéu pokochał Mesuta Özila. Dla wielu jego kolegów z zespołu gra z nim była rozkoszą. Myślę, że pięknem swoich dryblingów niejednokrotnie urzekał nawet zawodników z przeciwnych drużyn.

Czy jako trener zdołałem dać mu coś na jego drogę? Mam taką nadzieję. Piłkarzy takich jak Mesut nie tworzą trenerzy. Oni po prostu rodzą się sami.

Co jeszcze mogę powiedzieć o tym młodym człowieku? Tęsknię za nim. Jest moim przyjacielem. Jest gwiazdą, ale nie zapomina, skąd pochodzi. Nigdy nie zapomina o radości, jaką daje ludziom piłka nożna.

Jest mistrzem świata i mistrzem w życiu, radzącym sobie z wszystkimi wyzwaniami, które ono przynosi.

Jestem dumny z tego, że jestem częścią jego historii.

José Mourinho

PROLOGNajważniejsza bura w moim życiu

Jeśli powie jeszcze choć jedno słowo, to pęknę. Jeszcze jedno. Czego ten koleś właściwie ode mnie chce? Dlaczego tak się na mnie uwziął? Przecież to nie jest normalne. To jest szalone. Ach, skąd mam wiedzieć, co mu jest. Na pewno jest dogłębnie niesprawiedliwy!

Podczas przerwy siedzę w szatni Realu Madryt. Mojego klubu. Miejsce po mojej prawej jest wolne. Zazwyczaj zajmuje je Karim Benzema, ale tym razem rozgrzewa się na murawie, bo ma wejść na boisko w drugiej połowie. Zagubiony we własnych myślach Sami Khedira wiąże sobie buty. Cristiano Ronaldo spogląda w powietrze. Nasz trener, José Mourinho, krzyczy. Nieprzerwanie. Przede wszystkim na mnie. Tak naprawdę w całej jego wypowiedzi to ja jestem tematem.

A przecież biegałem jak szalony. Grałem całkiem nieźle. Serio. Przecież przyznałbym sam przed sobą, gdyby tak nie było. Prowadzimy z Deportivo La Coruña 3:1. Nasz przeciwnik wyszedł na prowadzenie w 16. minucie. Po tym jednak odmieniliśmy los spotkania. W ciągu 21 minut Cristiano Ronaldo zdobył dwa gole, a Ángel Di María dołożył jeszcze jedną bramkę.

Obydwaj byli wystawiani na skrzydłach, a na szpicy grał Gonzalo Higuaín. Za moimi plecami zabezpieczali mnie Khedira oraz Luka Modrić. Tak naprawdę wszystko było dobrze. Zamiast słuchać pochwał dla całej drużyny i dla mnie, po raz kolejny obrywam po głowie. Mourinho uparł się na mnie już tydzień temu. W meczu z Rayo Vallecano posadził mnie początkowo na ławce. W przegranym spotkaniu z Sevillą ściągnął mnie w przerwie z boiska. Dobra, to mogłem jakoś zrozumieć. Przegrywaliśmy już od pierwszej minuty po golu Piotra Trochowskiego i na pewno nie zagraliśmy chwalebnie.

Ale teraz? Pokazaliśmy charakter. Kontrolowałem grę. Moje podania były celne.

No dobra, pod koniec połowy, chwilę przed gwizdkiem, spuściłem nieco z tonu. Zamiast pędzić co sił z powrotem, wracałem się dwa czy trzy razy jedynie na pół gwizdka. Angażowałem się jedynie na 80−90 procent. Mimo wszystko nie grałem słabo. Czy to naprawdę wystarczający powód, aby zrugać mnie tak przed całą drużyną?

Wymieniam szybko spojrzenia z Sergio Ramosem, moim przyjacielem. Naprawdę lubię tego kolesia. Potem znów gubię się we własnych myślach, podczas gdy burza Mourinho wywołana w szatni trwa w najlepsze.

Szatnie to nie są miejsca, które bym jakoś szczególnie lubił, i to bez względu na to, gdzie się znajdują. Jest mi obojętne, czy są staroświeckie, czy też bardzo nowoczesne. Wszystko jedno, czy są przy boisku, czy w kompleksie treningowym. Wiem, że kibiców piłkarskich z całego świata ciągnie do szatni swoich drużyn. One działają na nich jak magnez. Każdy chce ujrzeć święte miejsce klubów. Wielu jest gotowych zapłacić, aby tylko móc spojrzeć na szafkę Ronaldo czy Messiego.

Dla mnie szatnie nie mają w sobie niczego mitycznego. Nie emanują magią. Nie są czymś szczególnym. Oczywiście, są centrami kontroli. Przypominają pod tym względem wieże lotniskowe. Trenerzy pełnią w nich rolę kontrolerów ruchu lotniczego, którzy wydają instrukcje dotyczące kierunku ruchów. Mimo wszystko nie jest to miejsce święte. Krótko przed meczem i po jego zakończeniu szatnia jest dla mnie swego rodzaju klatką. Pragnę z niej jak najszybciej uciec. Niczym tygrys, który tęskni za wolnością. W szatni jednak czas płynie wolniej. Kwadrans przed wznowieniem gry dłuży się niemiłosiernie, dlatego że chcę szybko wrócić na murawę i biegać za piłką!

Szatnia służy jedynie przygotowaniu. To boisko, murawa jest moją sceną. Ona mnie elektryzuje. To tam jest moje miejsce. Gdy wchodzę na płytę, doświadczam pewnego rodzaju uwolnienia. W życiu prywatnym można przeżywać cięższe chwile, wdawać się w kłótnie, dyskusje, sprzeczki. Dla mnie na boisku nie ma problemów. Te 90 minut, a czasem nawet więcej, jeśli dochodzi do dogrywki, postrzegam jako symbol pokoju. Czystą przyjemność. Trawa nie musi być nawet idealnie przycięta. Nie wymagam perfekcyjnie naniesionych linii. Żeby być zadowolonym, nie muszę nosić idealnych korków. Muszę być jedynie w stanie grać w piłkę. To boisko czyni mnie szczęśliwym. Nie szatnia, to ciasne pomieszczenie, czasami mające 16 metrów kwadratowych, a czasami 80.

Chcę uciec z tej klatki. Szczególnie teraz, w tej chwili upokorzenia.

Mourinho stoi na środku szatni. Gada, gada i gada. Tak właściwie to bardziej krzyczy: Mesut to, Mesut tamto. Mesut tu, Mesut tam.

Staram się wyłączyć percepcję. Sprawić, że ta sytuacja po mnie spłynie. Czuję, że ta krytyka coraz bardziej doprowadza mnie do wrzenia.

„Myślisz, że dwa ładne podania wystarczą – wrzeszczy Mourinho. –Uważasz, że jesteś zbyt cenny na pojedynki jeden na jednego. Myślisz, że jesteś na tyle dobry, że wystarczy ci gra na 50 procent”.

Zastygnął w bezruchu. Wpatruje się we mnie swoimi ciemnoniebieskimi oczami. Ja wpatruję się w niego. Jak dwóch bokserów podczas pierwszej rundy pojedynku.

Nie daje po sobie niczego poznać. Czeka na moją reakcję. Jak ja go w tej chwili nienawidzę! A przecież tak naprawdę kocham José Mourinho.

To on w istocie jest powodem, dla którego w 2010 roku przeszedłem z Werderu Brema do Realu Madryt. Nie zdecydowałem się na klub, ale na trenera. Zdecydowałem się na José Mourinho. Nikogo innego bym nie wybrał.

Znaleźć się pod jego trenerskimi skrzydłami, pragnąłem od 2008 roku, gdy z Werderem graliśmy na Giuseppe Meazza przeciwko Interowi Mediolan. W bramce Włochów stał Júlio César. W ataku grali Adriano, Zlatan Ibrahimović i Mario Balotelli. Co za nazwiska. Co za drużyna. Genialnie ustawiona taktycznie – właśnie za sprawą José Mourinho. Już w pierwszej minucie Adriano wybił się w naszym polu karnym w powietrze i próbował bocznymi nożycami pokonać Tima Wiesego, jednak jego strzał minął bramkę o centymetry. Chwilę później gola o mały włos nie strzelił Ibrahimović, trafiając w boczną siatkę. Po 14 minutach przegrywaliśmy 0:1 po golu Maicona.

Inter był silny. W pewnych fazach meczu udawało im się wszystko. Czasami, podczas przerw w grze, patrzyłem na Mourinho i przyglądałem się, jak dyryguje zespołem. To wszystko było nacechowane najwyższą pasją. Fascynowało mnie, jak pozytywnie jest nastawiony wobec swoich piłkarzy.

W 62. minucie przebiłem się lewym skrzydłem i niemal idealnie dośrodkowałem do Claudio Pizarro, który strzelił na 1:1. Znów spojrzałem w stronę Mourinho, który – tak sobie przynajmniej wyobrażałem – był pod wrażeniem. Po meczu podał mi dłoń i pogratulował mi silnym klepnięciem w plecy. Tak oto mnie kupił. Jeszcze tej samej nocy po meczu powiedziałem mojemu doradcy, Rezie Fazeliemu: „Pewnego dnia zagram pod wodzą José Mourinho”.

Co mi się tak spodobało u Mourinho? Sposób, w jaki mówił, poruszał się, jego elegancki styl ubierania. W każdej chwili sprawiał wrażenie opanowanego i pewnego siebie. Takiego stylu bycia dopatrzyłem się wówczas u niewielu trenerów.

Dwa lata później, po mistrzostwach świata w 2010 roku, rzeczywiście ściągnął mnie do siebie. Mourinho wygrał wówczas Ligę Mistrzów z Interem Mediolan, a następnie przeszedł do Królewskich.

W tamtym czasie w grę wchodziło dla mnie pięć klubów. Zainteresowanie okazał Arsenal Londyn, jak również Manchester United, Bayern Monachium, FC Barcelona i Real Madryt.

Mój doradca spotkał się z władzami Bayernu. Szefowie klubu opowiedzieli mu, w jakiej roli mnie widzą na boisku. Takie same rozmowy prowadziłem później z innymi klubami. Jednak w 2010 roku Bayern był wyraźnie krok za Realem i Barceloną. Dopiero co przegrali pod wodzą van Gaala finał Ligi Mistrzów przeciwko Interowi Mourinho. Patrząc obiektywnie, obydwa hiszpańskie kluby były bardziej szanowane na świecie, większe, głośniejsze i ważniejsze. Tylko je więc brałem pod uwagę. Gdy kilka dni później spędzałem czas w domku letniskowym na Majorce wraz z kuzynem Serdarem, bratem Mutlu i kumplami, między innymi Barisem i Ramazanem, doradca powiedział mi, że zadzwoni do mnie Mourinho.

Do dziś pamiętam, jaki miałem mętlik w głowie, gdy mój doradca zdradził mi, z kim niebawem mam porozmawiać. To nie była zwykła pogawędka. To była prawdziwa, znacząca rozmowa.

Nie jestem kimś, kto lubi mówić i kto mówi dużo. Nie potrafię być w centrum i przemawiać tak, że ludzie słuchają mnie z otwartymi ustami. Przede wszystkim nie znałem ani portugalskiego, ani włoskiego, a angielskim nie władałem biegle. Nie miałem więc szans na bezpośrednią rozmowę z Mourinho. Miałem jednak tak wiele pytań. Gdy myślałem o telefonie, zaczynało mi się kręcić w głowie. Byłem tak zdenerwowany, jak przed pierwszą rozmową telefoniczną z dziewczyną, w której byłem jako młody chłopak zakochany.

Wraz z agentem oddaliliśmy się do jednego z pokoi w Finca. Zabrzmiał telefon. Mourinho dzwonił do mojego doradcy z zastrzeżonego numeru. Gdy się przedstawił, nie potrafiłem wydać z siebie żadnego dźwięku. Moje serce biło szybciej niż po 20 interwałach.

Mój agent rozmawiał z nim, a jego telefon był ustawiony na tryb głośnomówiący, tak abym mógł wszystko słyszeć. Wsłuchiwałem się w głos Mourinho. Starałem się wychwycić cokolwiek, zrozumieć strzępy wypowiedzi, choć nie wyłapywałem przy tym kontekstu.

Mój doradca przerywał rozmowę, aby streścić mi jej treść, przetłumaczyć, o co w danej chwili chodziło.

Ta rozmowa doprowadziła mnie do szaleństwa. Czasami mój doradca wymieniał z Mourinho ciurkiem dziesięć zdań i ich nie tłumaczył. Słyszałem, jak obydwaj się śmieją. Co chwilę go szturchałem i żądałem przetłumaczenia. On mnie jednak spławiał, prosząc o odrobinę cierpliwości.

Po trzech kwadransach rozmowa się zakończyła. Zdenerwowany łaziłem po pokoju. „On naprawdę chce mnie ściągnąć. Słyszałeś? Mourinho chce mnie w swoim zespole!”

Kilka dni później wsiadłem na pokład prywatnego samolotu, zorganizowanego dla mnie specjalnie przez Real Madryt. Poczułem się jak gwiazda rodem z Hollywood. Do tamtej chwili nie miałem pojęcia, jak luksusowa może być podróż. Nigdy nawet nie widziałem prywatnego samolotu chociażby z daleka. Teraz, na Majorce, miałem odprawę w oddzielnym terminalu. Nawet nie musiałem ustawiać się w kolejce, aby oddać bagaż. Do 2010 roku nie było mi dane doświadczyć tego świata.

W Madrycie czekał na nas kierowca, który limuzyną najpierw zawiózł nas do domu Jorge Valdano, ówczesnego dyrektora sportowego Realu.

Był to bardzo dostojny mężczyzna, miał swój udział w transferze mojego absolutnego idola Zinédine’a Zidane’a, Cristiano Ronaldo i Davida Beckhama. Nigdy nie widziałem bielszej koszuli niż ta, którą miał na sobie. Jego krawat osadzony był na samym środku. Nie mogę sobie więcej przypomnieć. Pewnie dlatego, że w myślach byłem już przy José Mourinho, którego za chwilę miałem poznać. Po raz pierwszy spotkam go prywatnie. W końcu się pojawił: człowiek, który doprowadził FC Porto do mistrzostwa Portugalii i triumfu w Lidze Mistrzów, człowiek, który wygrał z Chelsea mistrzostwo i Puchar Anglii, człowiek, który wygrał z Interem Mediolan wszystko, co można wygrać na arenie krajowej i międzynarodowej.

Już na samym początku, gdy tylko wszedł do pomieszczenia, w oczy rzucił mi się jeden szczegół – emblemat Realu na garniturze, który wydawał się nosić z wielką dumą. Ta złota korona. Te soczyste kolory. W mojej głowie od razu zaczął odtwarzać się film. Marzyłem o wybiegnięciu na murawę stadionu Królewskich, na Bernabéu. Wyobrażałem sobie, jak zakładam białą koszulkę Realu Madryt. Wizja tego wszystkiego oszołomiła mnie tak bardzo, że nawet nie dotarło do mnie, co początkowo trener do mnie powiedział.

Z czasem jednak oprzytomniałem. To on wyrwał mnie z moich marzeń, tego irracjonalnego świata. Czy jestem już gotów, by grać w tej legendarnej drużynie? Miałem przejść z Werderu Brema do Realu Madryt? Z dobrej ekipy z Bundesligi do największego klubu na świecie? Kim niby byłem? Nikim w porównaniu z gwiazdami Realu! Nikim na wielkiej, międzynarodowej piłkarskiej scenie.

Nie jestem ani naiwny, ani ślepy. Oczywiście, zastanawiam się nad porażkami, nad niepowodzeniem. Byłoby nieodpowiedzialne z mojej strony, jeślibym tego nie czynił. Będąc młodym piłkarzem, nie wystarczy zaprezentować się dobrze w jednym meczu. Gdy rozbrzmiewa ostatni gwizdek, przestaje to mieć znaczenie. Dziś szybko zapomina się o dziesięciu dobrych meczach z rzędu. Gdy jesteś piłkarzem, nie masz kredytu na dobre mecze. Jedno czy dwa gorsze spotkania – i już cię nie ma. Ponownie zaczynasz od zera. Czy naprawdę dostałbym realną szansę na grę w Madrycie? To pytanie krążyło mi wówczas nieustannie po głowie.

„Tak, dam ci tę szansę – powiedział Mourinho. – Bardzo realną szansę! Trenuj dobrze. Później graj dobrze. Jeśli chcesz być lepszy, to uczynię cię lepszym. Real Madryt nie jest dla ciebie wielkim krokiem. Real Madryt jest jedynym krokiem. Zaufaj mi. Najpierw zrobię z ciebie podstawowego gracza, a to otworzy ci wszystkie furtki świata. Wtedy pokażesz całemu światu, na co cię jeszcze stać. Uwierz mi: tego potencjału jest w tobie cholernie dużo”.

Mourinho rozwiał wszelkie wątpliwości. Dostałem to, czego potrzebowałem, aby nabrać odwagi na tak wielki transfer.

Po rozmowie pojechaliśmy na Estadio Santiago Bernabéu. Valdano oprowadził mnie po świętych zakątkach Królewskich. Minęliśmy wszystkie trofea, które Real zdobył podczas swojej długiej historii. W pieczołowicie wypolerowanych, lśniących pucharach można było się przeglądać. Ten widok był magiczny, kuszący. Przesłanie było jasne: Witaj w superklubie! W zespole zwycięzców, z którym zdobędziesz najwyższe laury.

Kątem oka dostrzegłem, że obserwuje mnie szef Realu. Najchętniej udawałbym wyluzowanego i obok tych pater, pucharów i rzeźb ze szkła przeszedłbym bardziej opanowany. Nie potrafiłem jednak ukryć mojej fascynacji. Puchary błyszczały, a ja promieniałem ze szczęścia.

Gdy później przyjmowała mnie Barcelona, to właśnie tego mi zabrakło. Obejścia z przewodnikiem całego stadionu Camp Nou Katalończyków. Nie dostałem takiej gęsiej skórki jak w Madrycie. Barcelona, w przeciwieństwie do Madrytu, mną nie poruszyła. Nie pokazali mi swojego stadionu. Nikt nie oprowadził mnie po kompleksie treningowym. Cała wizyta nie przebiegła w tak serdecznej atmosferze, a szkoda, bo przecież podziwiałem styl gry tej drużyny.

Duże znaczenie miał też fakt, że trener wielkiego hiszpańskiego rywala Realu nie znalazł chwili, żeby się ze mną spotkać.

Zanim osobiście pojawiłem się w Barcelonie, byłem przekonany, że to tam właśnie trafię. W tamtym czasie żadna drużyna nie grała tak pięknie, jak Barça. Oglądanie ich gry kombinacyjnej było prawdziwą rozkoszą. Katalończycy wymieniali między sobą piłkę 20−30 razy. Z lekkością i precyzją, która przypominała godzinną choreografię.

Nieobecność Pepa Guardioli sprawiła, że zacząłem coś podejrzewać. Gdy wracaliśmy samolotem z Barcelony, co rusz pytałem mojego doradcę: „Dlaczego nie było trenera?”. On odpowiadał zawsze tak samo: „Jest na urlopie”. Guardiola nawet do mnie później nie zadzwonił. Nie wysłał SMS-a. Nie dał mi sygnału potwierdzającego, że mnie chce. To sprawiło, że moja fascynacja Barceloną sukcesywnie traciła na sile.

Po wizycie w obydwu wielkich klubach zasiadłem do stołu z moim doradcą. „Mesut – powiedział. – To są twoje opcje. Możesz przejść przez jedną z tych pięciu bramek”. Następnie sporządziliśmy listę z argumentami za i przeciw, bardzo krytycznie, zupełnie jak w szkole.

Po stronie Barcelony wpisałem na przykład: „zajebista piłka”, czy też „zagram u boku Xaviego, Iniesty, Messiego”. Ogólnie zebrałem około 10 punktów za Barceloną. Ten jeden punkt, który napisałem przeciwko klubowi z Katalonii, wykluczył ich jako mojego przyszłego pracodawcę. „Pep Guardiola – czy on mnie w ogóle chce? Czy jestem dla niego kimś?” Ta wątpliwość okazała się decydująca.

To za sprawą zachowania Guardioli nie trafiłem do Barcelony. Nie zdecydowałem się na to przede wszystkim dlatego, że Mourinho w tym samym czasie tak bardzo o mnie walczył. Był taki przekonujący, taki serdeczny, troskliwy. Był totalnym przeciwieństwem Guardioli. Postawiłem więc na José Mourinho i Real Madryt.

Wybrałem kogoś, kto w tej chwili tak mnie ochrzania. Minęło 10 minut przerwy, a Mourinho dalej na mnie krzyczy. Starczy tego.

„Czego ode mnie właściwie chcesz?”, odpowiedziałem mu głośno, a następnie po cichu zwróciłem się do Ramosa: „Oszaleję. Niech zamknie ten ryj. Nigdy nie jest zadowolony”.

„Chcę, żebyś zagrał tak dobrze, jak potrafisz – krzyknął Mourinho. – Chcę, żebyś podejmował pojedynki jeden na jeden. Wiesz, jak takie pojedynki wyglądają w twoim wykonaniu? Nie? Pokażę ci”.

Mourinho stanął na palcach, przyłożył ręce blisko tułowia, ścisnął usta i zaczął skakać po kabinie. „Tak wchodzisz w pojedynki. Żeby tylko nie bolało. Obym się nie pobrudził”, krzyczał, parodiując pojedynki Özila.

Nakręca się coraz bardziej. Jego puls oscyluje wokół 180, a mój wynosi pewnie około 200. Nie wytrzymuję. Nie mogę i nie chcę się już hamować. Mój południowy temperament bierze nade mną górę.

„Skoro jesteś taki zajebisty, to sam zagraj – krzyknąłem i rzuciłem mu przed nogi moją koszulkę. – No masz, zakładaj ją. Już”.

Mourinho tylko zaśmiał się szyderczo. „O, już się poddajesz?”, spytał. „Jesteś tchórzem – powiedział stojąc jedynie kilka centymetrów ode mnie. – Czego chcesz? Uciec pod piękny, cieplutki prysznic? Chcesz sobie umyć włoski? Chcesz być sam? Może jednak wolisz wyjść na boisko i pokazać kolegom z drużyny, fanom i mi, na co cię stać?”

Mourinho mówił teraz ze spokojem. W jednej chwili przestał być cholerykiem, a stał się opanowany, co rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej. Dlaczego jemu udaje się tak uspokoić, a ja jestem o krok od załamania? Jestem taki wściekły. Najchętniej rzuciłbym w niego moimi korkami. Chcę, żeby przestał. Niech mnie zostawi w spokoju.

„Wiesz co, Mesut – powiedział tym razem głośniej. – Popłacz się! Rycz! Jesteś małym dzieckiem. Idź pod prysznic. Nie jesteś już nam potrzebny”.

Podniosłem się, ściągnąłem korki, chwyciłem ręcznik i bez słowa ruszyłem pod prysznic, nawet nie spoglądając w stronę trenera. Dodał jeszcze prowokująco: „Nie jesteś Zinédine’em Zidane’em. Nie! Nigdy! Jeszcze daleko do tego!”.

Poczułem, jakby na mojej szyi zaciskała się pętla. Te słowa uderzyły mnie, jak ciosy prosto w serce. Mourinho dokładnie wie, co mówi. Dobrze wiedział, jak bardzo podziwiałem Francuza będącego jedynym piłkarzem, którego naprawdę traktowałem jak idola.

„Nie jesteś Zidane’em!” Słowa te jeszcze przez długi czas krążyły po mojej głowie. Tymczasem zostałem sam w szatni. Drużyna ponownie wybiegła na murawę. Moje miejsce zajął Kaká. Później dowiedziałem się, że Sergio Ramos chwycił moją koszulkę i założył ją pod swoją. Mój czarny numer na plecach przebijał przez jego.

W drugiej połowie gole zdobywali Pepe i Ronaldo, dzięki czemu, podczas gdy ja byłem pod prysznicem, mecz zakończył się wynikiem 5:1. Nigdy przedtem żaden trener tak mnie nie zganił w szatni. Nigdy przedtem nie doświadczyłem tego, że moje postrzeganie poprawnego i niepoprawnego zachowania na boisku zostało tak podważone. Co się tu wydarzyło? Dlaczego Mourinho, ten wspaniały trener, tak ze mną postąpił? Co chciał mi w ten sposób przekazać?

Wieczorem, 30 sierpnia 2012 roku, jakoś chwilę przed 21.00 zacząłem się sam nad tym ostro zastanawiać. Tak ostro, jak nigdy wcześniej. Ta kłótnia absorbowała mnie przez kilka tygodni. Kim byłem? Skąd pochodziłem? Gdzie chciałem trafić? Żeby znaleźć odpowiedzi, rozmyślałem na temat całego mojego dotychczasowego życia.

1.Mój wstydliwy dom

Co może zdziałać wzajemne wsparcie

Stoję na najwyższym stopniu schodów i tępo wpatruję się w ciemność. Od kiedy tylko pamiętam, włącznik światła, znajdujący się nad balustradą, nie działa. To samo tyczy się wielu rzeczy znajdujących się tu, w budynku stojącym na Bornstraße, w dzielnicy Bulmke-Hüllen w Gelsenkirchen, w moim domu.

Na przykład drzwi wejściowe – są tak wypaczone, że my, dzieci, musimy zapierać się z całej siły, aby móc je otworzyć. Zamocowana u spodu metalowa listwa szoruje za każdym razem po podłodze, która jest mocno porysowana. Szare, metalowe skrzynki na listy są obite. Na ścianie zewnętrznej nie ma nawet solidnej tabliczki z numerem domu. Prawdopodobnie pewnego dnia ktoś ją ukradł. Możliwe jest też, że po wielu latach zmagania się z wiatrem i deszczem po prostu spadła ze ściany i nikt już jej ponownie nie powiesił. Numer 30, bo taki miał nasz dom, ktoś odrysował zielonym sprayem na białej ścianie.

Chcę zejść do piwnicy i wziąć rower, jednak samemu się nie odważę. Żadne z nas, dzieci, nie zapuści się samemu w to straszne miejsce. Właściwie chcąc tam zejść, należałoby najpierw wstrzymać oddech, wbiec najszybciej jak się da, a następnie wybiec, bo tak bardzo tam śmierdzi. Przede wszystkim moczem. Nie wiem tak naprawdę, czy śmierdzi przez sąsiadów, którzy tam po prostu leją, czy też od mnożących się na dole szczurów.

Tak, są tam szczury, które przejęły władzę nad piwnicą, i z roku na rok jest ich coraz więcej. Starsze dzieci opowiadają o tym, jak szczury dotkliwie gryzły dorosłych. Wmówili nam, że gryzonie napadają na ludzi i zadają poważne rany każdemu, kto narusza ich terytorium.

Nie możemy jednak zostawiać rowerów przed domem. Od razu zostałyby ukradzione. A mój rower jest dla mnie niczym skarb. Nie mam wielu cennych rzeczy. Na ten rower moi rodzice musieli ciężko pracować i długo oszczędzać. Nie pozostawało nam więc nic innego jak tylko szturmować szczurzą piwnicę. Nawet w dwie osoby nie ośmielamy się schodzić wytartymi, betonowymi schodami. Tylko w obecności mojego starszego brata, Mutlu, odważamy się zejść we troje. Najczęściej jest nas jednak piątka. Wchodzimy i mocnymi krokami próbujemy przegonić szczury.

Razem z moją rodziną mieszkamy na najwyższym, czwartym piętrze. Mieszkanie jest małe. Moje siostry, Nese oraz Duygu, mają wspólny pokój, a ja śpię w jednym pomieszczeniu wraz z bratem Mutlu. On ma swoje łóżko, a ja tylko materac, który każdego ranka wstawiamy pod ścianę, dzięki czemu mamy więcej miejsca do zabawy. Nie ma życia prywatnego.

Tak naprawdę to lubię nasze mieszkanie, mimo tej strasznej piwnicy. Moi rodzice starali się je urządzić najlepiej, jak mogli.

Gdy zacząłem później grać dla Rot-Weiss Essen, po okolicznych domach rozwoził nas specjalny autobus i w tej chwili zacząłem się wstydzić tego, gdzie mieszkam. Niektóre dzieciaki mieszkają w pięknych miejscach, w eleganckich domkach jednorodzinnych z ogrodami. Z tym, jak wygląda mój dom, jest mi tak źle, że decyduję się podać kierowcy fałszywy numer. Zamiast przy budynku numer 30 ustawiam się po drugiej stronie ulicy, przy budynku, w którym przynajmniej nie ma wybitych szyb.

Niewyobrażalne jest, abyśmy mieszkali w większym mieszkaniu, w którym każde z dzieci miałoby własny pokój.

Moja mama pracuje jak opętana, jest sprzątaczką w szkole na dwa etaty. Pierwszy od 7 do 16, a drugi od 19 do 22. Naprawdę daje wszystko z siebie dla dzieci. Nigdy jednak nie słyszałem, żeby narzekała. Ale widzę po niej zmęczenie. Czasami, gdy myśli, że nikt jej nie widzi, łapie się za wykrzywione plecy, skręca się i wyciąga.

Całkowicie się dla nas poświęca. Bez przerwy tylko sprząta. Całe jej życie kręci się wokół konieczności wyżywienia rodziny. To, że totalnie zaniedbuje swoje życie, wydaje się nie mieć dla niej znaczenia. Mama nie ma czasu na hobby. Przez to, że tyle pracuje, nie ma też czasu dla nas.

Gdy wracam ze szkoły, na stole nie stoi gotowy obiad. Nie mam mamy, która z uśmiechem otwiera mi drzwi, która głaskałaby mnie po głowie i pytała, jak mi minął dzień. Nie ma jej również, gdy chcę ją zapytać o coś podczas odrabiania pracy domowej.

Moi dziadkowie zabrali moją mamę ze szkoły po ukończeniu dziewiątej klasy. Musiała iść do pracy, aby dołożyć się do domowego budżetu. Ani moich rodziców, ani moich dziadków nie stać było na luksus, jakim jest dobre wykształcenie. My, dzieci, też cierpieliśmy z braku pieniędzy.

Z tego powodu nie chodziłem do przedszkola. Moi rodzice najzwyczajniej nie mogli sobie na to pozwolić. Podobnie było później, gdy ja czy któreś z mojego rodzeństwa potrzebowało korepetycji.

Gdy wracałem ze szkoły do domu, to sam byłem za siebie odpowiedzialny. Nikt nie sprawdzał moich lekcji i nie opowiadał mi bajek na dobranoc. Nie wspominam nawet o kieszonkowym, bo niby skąd mieliby na nie mieć. Mój ojciec też musiał walczyć o każdego centa. Początkowo pracował w zakładzie produkującym wyroby skórzane. Później prowadził herbaciarnię, następnie kiosk. Z czasem otworzył salon z bilardem. Na koniec wylądował w fabryce Opla. Co chwila szukał dla siebie nowej drogi, aby zapewnić swojej rodzinie dostatnie życie. Czasem był bezrobotny, za każdym razem jednak wracał do pracy.

W naszym domu w sumie mieszkało 10 rodzin, z czego dziewięć składało się z imigrantów. Na Bornstraße praktycznie nie mieszkali żadni Niemcy. My, cudzoziemcy – tak, wówczas tak siebie postrzegałem – żyliśmy poniekąd między sobą. Nie można mówić, że żyliśmy wspólnie z Niemcami, raczej obok nich.

Do czwartego roku życia rozmawiałem jedynie po turecku. Szczególnie w domu. Poza nim nie miałem w sumie gdzie zetknąć się z językiem. Nie chodziłem do przedszkola, więc nawet nie czułem konieczności nauki.

Piwnica nazywała się dla mnie bodrum. Nie było w niej ciemno, ale karanlık. Nie wywoływała we mnie strachu, ale korku. Z powodu tych siçan, czyli szczurów. Gdy rano wstawałem i wchodziłem do kuchni, to zamiast „dzień dobry” mówiłem günaydin.

Kiedy graliśmy w piłkę z Libańczykami, to oni się do nas, Turków, dostosowywali i uczyli naszego języka, bo byliśmy liczniejszą grupą.

Zanim trafiłem do właściwej szkoły, zostałem na rok przydzielony do przedszkoły, zerówki, której celem było ułatwienie przejścia z przedszkola do podstawówki. W rzeczywistości jednak było to miejsce dla dzieciaków, które nie są jeszcze gotowe, by pójść do szkoły.

Dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczniów to cudzoziemcy. Nauczyciele uczyli co prawda po niemiecku, jednak podczas przerw nikt nie posługiwał się tym językiem. To sprawiło, że praktycznie nigdy nie musiałem mówić po niemiecku. Wyjątkiem były sytuacje, gdy nakazywał mi to nauczyciel. Język kraju, w którym się narodziłem, przyswajałem w ślimaczym tempie, ponieważ uczyłem się go cztery godziny dziennie, a po turecku mówiłem przez 12.

Tak à propos, niemiecki brzmiał dziwnie, tak szorstko, twardo. Melodia tego języka jest zgoła inna niż w przypadku tureckiego. Poza tym mieszała mi się wymowa pojedynczych zgłosek, bo w obydwu językach jest ona różna. W tureckim na przykład „Z” wymawiamy jak w niemieckim „S” i to jest tylko jeden przykład.

Gramatyka była katastrofą, o ile nie kataklizmem. Wypracowania przez długi czas pisałem bez kropek i przecinków. Gdy nauczyciel zwracał mi sprawdzoną pracę, to ogarniała mnie frustracja – wszędzie tylko czerwony i czerwony, wszędzie poprawki, wszędzie „F”, czyli Fehler (niem. błąd). To samo tyczyło się dyktand. Przez długi czas nie miałem pojęcia, czym są rodzajniki. Powinno się mówić der Hund czy das Hund? Długo nie potrafiłem tego zrozumieć.

Gdy na początku musiałem brać do ręki książkę, którą czytałem po niemiecku, to przeżywałem męki. Książki mnie przerastały. Dziś bardzo mnie to smuci. Teraz już wiem, jak ważne jest wykształcenie. Mojej młodszej siostrze, Duygu, nieustannie radziłem podejść do matury. Była pierwsza w naszej rodzinie. Nie do tego ją zachęcałem. Zawsze jej powtarzałem: „Sama matura to za mało. Musisz być jedną z najlepszych w twojej klasie. Musisz się uczyć. Musisz dać z siebie wszystko”. Z całego serca pragnę, aby Duygu pewnego dnia studiowała, za co oczywiście sam bym zapłacił. Dlatego też poprosiłem Erkuta Sögüta, który wraz z moim bratem, Mutlu, jest moim doradcą, żeby przemówił jej do rozsądku i przekonał ją, jak ważne są studia. Studia to frajda. Ja sam nie mogę jej o tym opowiadać z zachwytem. Jak mam jej opowiadać o wspaniałych uniwersytetach, skoro sam nigdy nie widziałem od środka sali wykładowej? Erkut może to zrobić. On sam stał się człowiekiem, jakim jest teraz, mimo że nie wzrastał w inteligenckim środowisku. Studiował prawo i dziś jest cenionym adwokatem. Gdy to on do niej przemawia, to ma to większą wagę niż moje ciągłe gadanie.

Żałuję również, że moi rodzice nie rozmawiali z nami, dziećmi, od małego po niemiecku. Nie robię im z tego powodu wyrzutów, bo decyzja o rozmawianiu z nami po turecku nie została podjęta w złej wierze. Nie chcieli nam zaszkodzić. Język turecki był tym, w którym czuli się najlepiej. To po turecku rozmawiali z rodziną i sąsiadami. To za pomocą tureckiego potrafili najlepiej wyrazić swoje myśli. Język turecki był przede wszystkim językiem moich rodziców, którzy sami wychowali się po turecku.

Moi dziadkowie wyjechali do Republiki Federalnej Niemiec w połowie lat 60. Zostali pracownikami kopalni w położonym nad Morzem Czarnym mieście Zonguldak. Pracowali jednak za marny grosz i to tylko wówczas, gdy było takie zapotrzebowanie. W regionach wiejskich ciężko było o pracę. Gdy RFN szukała gastarbeiterów i podpisała porozumienie z rządem tureckim, setki tysięcy Turków dostało możliwość wyjazdu, a wśród nich moi dziadkowie, którzy obiecywali sobie lepsze życie. Almanya – kraj pracy, kraj bogactwa, kraj lepszego bytu. Niemcy chcieli, aby moi dziadkowie przyjechali. Tak więc pozostawili swoich krewnych, co wcale nie było łatwe, i wyruszyli w nieznane. Pracować, oszczędzać, wrócić jako bogacze – to był ich plan. Na drogę dostali coś na wzór instrukcji obsługi, dzięki której mieli wiedzieć, jak mają się zachowywać w tym obcym skądinąd dla nich kraju. Işçi olarakAlmanya’ ys nasil gidilir? (Jak trafić do Niemiec jako pracownik?) – tak brzmiał tytuł ulotki, którą wręczali tureccy urzędnicy. W środku napisano: „Pracujcie sumiennie i uczcie się szybko tego, czego jeszcze nie wiecie, trzymajcie się rozporządzeń firm i zakładów, bądźcie punktualni. Nie chodźcie na zwolnienia lekarskie, o ile nie jest to konieczne”.

Moi dziadkowie wzięli te wytyczne do serca. Byli twardzi i sumienni. Nie użalali się. Praca na akord, z przeziębieniem i bólem pleców. Każdy zarobiony fenig, a wówczas nie było centów i euro, był odkładany – na rzecz rodziny i marzeń o lepszym jutrze. Mimo że Niemcy sami werbowali gastarbeiterów, to nie oferowali im kursów językowych. Żeby zrozumieli polecenia w miejscach pracy, zatrudniano tłumaczy. Moi dziadkowie nie widzieli konieczności inwestowania w naukę. Wszak nie planowali zostać w Niemczech na dłużej. Chcieli przede wszystkim zarobić i odkładać na lepsze życie w Turcji.

Później moi dziadkowie ściągnęli do Niemiec swoje żony, które zabrały ze sobą dzieci – moją mamę i mojego tatę, który miał wówczas dwa latka.

Moi dziadkowie tęsknili za szumem morza, które słyszeli, siedząc przed domem. Tęsknili za plażami Kapuzu i Uzunkumu oraz za spacerami do kopalni wapienia Gökgöl Mağarasi. Tęsknili za dźwiękami trąbiących statków wpływających do portu i okrzykami mew. Tęsknili za smakiem świeżych ryb, łowionych przez nich samych przy porcie. Tęsknili za starymi przyjaciółmi. Tęsknili za starym życiem. Jednak pewność, że niemieckie marki zapewnią im lepsze życie, sprawiała, że sentyment tracił na sile.

Tak oto moi dziadkowie pozostali wraz z dziećmi w Niemczech. Moja mama i mój tata, gdy przyszedł na to odpowiedni czas, wzięli ślub, zgodnie z dawnym ustaleniem moich dziadków. Moi rodzice nie mieli tego luksusu i nie mogli się wcześniej poznać. Nie poszli na pierwszą randkę. Mój tata nie musiał walczyć o względy mojej mamy. Zostali sobie przeznaczeni, zgodnie z panującą tradycją. Mimo to zawsze miałem wrażenie, że moi rodzice odnoszą się do siebie miło i darzyli się zaufaniem.

Mój tata i moja mama mieli siebie wzajemnie i swoich rodziców. Mieli też tureckich przyjaciół i sąsiadów. Gdy tylko gdzieś wychodzili, to zawsze z innymi Turkami. To sprawiało, że nie musieli specjalnie uczyć się niemieckiego, aby się porozumiewać.

To sprawiło, że byli przeświadczeni, że ani ja, ani mój brat Mutlu, czy też moje siostry, Nese oraz Duygu, nie potrzebujemy znajomości języka.

Wydaje mi się, że wiele rodzin nieświadomie popełniało błąd i nie uczyło swoich dzieci języka używanego w kraju, w którym gościły.

Dla mnie w szkole każda lekcja niemieckiego stawała się biegiem po torze przeszkód, którego nie udawało mi się pokonywać z łatwością. Każda przeszkoda stopowała mnie bądź wyprowadzała z równowagi. Często nie tylko się zatrzymywałem, ale i byłem pewien, że nie dotrę do mety.

Dlatego chciałbym każdego zachęcić, aby odwiedzając nowy kraj, bez względu na to który, uczyć się miejscowego języka. Wyszukujcie niemieckich przyjaciół czy też odpowiednio z innego kraju. Nie izolujcie się i nie żyjcie tylko między swoimi. A co najważniejsze – czytajcie!

Nazan Eckes, dziennikarka telewizyjna, napisała książkę o doświadczeniach, które zdobyła w Niemczech jako Turczynka. Z tej okazji przeprowadziła ze mną wywiad. Książka nosiła tytuł Guten Morgen, Abendland (Dzień dobry, świecie Zachodu) i zawierała piękny cytat: „Moje serce bije po turecku, moje serce bije po niemiecku”. To był świetny przekaz, który równie dobrze mógłbym sformułować ja sam. Mnie cechuje jeszcze jedno: myślę po niemiecku i czuję po turecku.

Ileż to razy w moim młodym jeszcze życiu zadawano mi pytanie: kim jestem? Turkiem? Może jednak Niemcem? Czy czuję się bardziej Turkiem? Może mam więcej cech typowego Niemca?

Nie lubię takiego etykietowania. Nie jestem jednym bądź drugim. Mam wspaniałych tureckich przyjaciół i tyle samo niemieckich, którzy wiele dla mnie znaczą. Fabiana, mojego pierwszego niemieckiego przyjaciela, poznałem w juniorach Westfalii. Zazwyczaj grał na bramce i był naszym kapitanem.

Dorastałem wraz z dziećmi z Libanu, a w trakcie mojej kariery poznałem ludzi z całego świata. Karim Benzema jest Francuzem, Sergio Ramos Hiszpanem, Cristiano Ronaldo Portugalczykiem. Mieszkałem w Londynie i Madrycie.

Uważam, że spotkało mnie wielkie szczęście, że dano mi możliwość czerpania z najlepszych cech kultury niemieckiej i tureckiej. Pielęgnowałem turecką tradycję i próbowałem niemieckiej.

Jeden przykład: gdy byłem dzieckiem, nie odwiedzał mnie ani Mikołaj, ani Dzieciątko Jezus. W Turcji nie są to święta. O tym, że w Niemczech 5 grudnia wystawia się but przed drzwi, aby następnego dnia znaleźć w nim słodycze, dowiedziałem się w szkole. W naszym domu nigdy tego nie było.

Nie świętowaliśmy również 24 grudnia. Jednak gdy miałem dwadzieścia kilka lat, zacząłem celebrować to święto z całą otoczką specjalnie dla mojej dziewczyny, Mandy. Mieliśmy choinkę, którą wspólnie wybraliśmy i udekorowaliśmy. Były prezenty i duża kolacja dla całej rodziny. To było dla mnie miłe doświadczenie.

Wspólne jedzenie i spędzanie czasu, tak samo jak zaduma, są również charakterystyczne dla Ramadan Bajram, jednego z tych świąt religijnych, które obchodziliśmy w moim domu.

Ramadan Bajram odbywa się zawsze na koniec trzydniowego postu. Moja rodzina spotyka się wówczas i świętuje koniec ramadanu. Kilkudniowego wspólnego przebywania.

Teraz nie udaje mi się pościć. Dla mnie jest to nie do pogodzenia z byciem profesjonalnym sportowcem. Szczególnie ciężko jest latem, gdy od wschodu do zachodu słońca nie można nic jeść. Nie możemy wówczas pić ani wody, ani innych napojów. W moim przypadku jest to niemożliwe. Podziwiam jednak każdego sportowca, który w tym czasie pości.

Ramadan, nazywany skądinąd w Turcji ramazanem, co rok przesuwa się o 10 dni do przodu, więc nie przypada na określony, stały moment. Gdy miałem 14 czy 15 lat, to odbywał się on zimą. Słońce wschodziło około 7.00 rano i zachodziło około 17.00. Bez wątpienia łatwiej jest wytrzymać zimowe 10 godzin niż letnie 16. W 2016 roku ramadan odbył się podczas mistrzostw świata we Francji. W Gelsenkirchen słońce wschodziło o 5.30, a zachodziło o 21.00.

Gdy byłem nastolatkiem, to pościłem. My, dzieci, próbowałyśmy tego chociażby z ciekawości. Chcieliśmy wiedzieć, jak to jest nie móc cały dzień jeść. Oczywiście sprawiało to, że czuliśmy się bardziej dorośli. To było połączenie wszystkiego: chciało się być fajnym, bo dzięki poszczeniu dołączało się do grona dorosłych, bo jak wiadomo, dzieci są z tego wykluczone. Oczywiście było w tym trochę presji otoczenia. Popołudniami spędzaliśmy wiele czasu wśród znajomych czy rodziny. Głupio bym się czuł, gdybym jako jedyny siedział tam z pełnym brzuchem, podczas gdy cała reszta grzecznie robi sobie wyrzeczenia.

Moi rodzice nigdy nas nie zmuszali do postu. Pozostawiali w naszej gestii, czy dołączymy do ramadanu, czy też nie. Próbowałem tego dwa czy trzy razy. Raz wytrzymałem pięć dni, a drugi raz nawet 10.

Pamiętam, gdy za pierwszym razem całkowicie zmęczony doczłapałem się z łóżka do kuchni. Stół był wypełniony jedzeniem na śniadanie. Moi rodzice gotowali po mistrzowsku, specjalnie, aby podczas sahur, tak nazywa się okres przed świtem, każdy z nas najadł się naprawdę do syta.

Poszczenie to nie tylko zakaz jedzenia, ale i przeklinania oraz ogółem złego zachowania. Pierwszy posiłek, który spożywają muzułmanie po zachodzie słońca w okresie postu ramadan, nazywa się iftar. Jego przebieg jest zawsze taki sam. Na początku odmawiamy krótką modlitwę, następnie zjadamy daktyla i popijamy wodę.

Nigdy nie musiałem się specjalnie tłumaczyć, dlaczego nie poszczę regularnie. Nie mogę sobie przypomnieć, żeby jakikolwiek Turek robił mi przez to wyrzuty. Podobne doświadczenia miałem z Niemcami, którzy kręcili nosem na poszczących muzułmanów.

Spoglądając wstecz, mogę powiedzieć, że dzieciństwo spędzone na styku dwóch kultur było tym, co zdeterminowało moją karierę. Świadomość bytowania w dwóch tradycjach pomogła mi w poradzeniu sobie z różnymi sytuacjami nieustannie towarzyszącymi mi podczas zmian barw klubowych.

Ważną osobą w moim życiu była mama. Zawsze byłem pod wrażeniem, jak ciężko pracowała. Jak poświęcała wszystko, aby w obcym dla niej kraju jej dzieci mogły lepiej żyć. Z jakim uczuciem nas traktowała, mimo że codziennie było jej tak ciężko. Podświadomie nauczyło mnie to, że jedynie ciężką pracą można odnieść sukces. Miłość mojej mamy, jej poświęcenie dla nas nauczyły mnie tego, że muszę jej coś oddać. Chciałem osiągnąć coś wielkiego, aby była ze mnie dumna i żyła w przeświadczeniu, że jej praca nie poszła na marne.

Mesut Özil. Die Magie des Spiels

Copyright © 2017 by Bastei Lübbe AG, Köln

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018

Copyright © for the Polish translation by Michał Jeziorny 2018

Redakcja i korekta – Maciej Cierniewski, Grzegorz Krzymianowski, Julia Kramek

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Horst A. Friedrichs

Fotografia na IV stronie okładki – Matthias Hangst / Getty Images

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie,

 ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2018

ISBN EPUB: 978-83-8129-134-7ISBN MOBI: 978-83-8129-135-4

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Przedmowa
Prolog. Najważniejsza bura w moim życiu
1. Mój wstydliwy dom
2. Lepszy byłby Matthias od Mesüta
3. Świat piłki nożnej to nie TALENT SHOW
4. Turecko-niemiecka kość niezgody
5. Z Schalke po wicemistrzostwo
6. Podła, brudna kampania
7. Mesut sam w domu
8. Piłkarze nie są politykami
9. Mądrości Kung-fu
10. Wygrana w Pucharze Niemiec
11. Mój królewski transfer
12. Nowy świat
Sergio Ramos. Thanks for everything, bro!
13. Kosmiczne pojedynki
14. London calling
Sami Khedira. „Walczył niczym lew”
15. Uciekajmy ze złotej klatki
16. Mistrzostwa świata w Brazylii
Epilog
Podziękowania
Zdjęcia
Strona redakcyjna