51,90 zł
Szesnastoletni bohater zakochuje się w dziewczynie, która opowiada mu o Mieście otoczonym Murem. To tam mieszka jej prawdziwe ja, a on zna jedynie jej cień. W rok później dziewczyna znika. Zakochany chłopak rozpoczyna poszukiwania i w końcu po wielu latach udaje mu się trafić do owego Miasta. Czas płynie tam inaczej – zwalnia, staje, a nawet się cofa. Ulicami chodzą tajemnicze Zwierzęta z jednym rogiem porośnięte złotą sierścią, a pozbawieni cieni mieszkańcy prowadzą spokojne, nieomal ascetyczne życie bez książek i muzyki. Czy bohater oddzielony teraz od własnego Cienia zdecyduje się tam pozostać z niepamiętającą go dawną ukochaną? A może wróci do emocjonalnej pustki realnego świata? To powieść, w której świat rzeczywisty przeplata się ze światem tajemniczego Miasta oraz sferą wspomnień. Ten rzeczywisty też nie jest całkiem rzeczywisty, gdyż mieszkają w nim duchy chodzące w spódnicach w szkocką kratę, i – jak zwykle u Murakamiego – wydarzenia ze snów wpływają na prawdziwe życie. Są tu echa Żółtej łodzi podwodnej, Miłości w czasach zarazy Garcíi Marqueza i Dostojewskiego. Wielbiciele Murakamiego rozpoznają jego świat i Miasteczko znane im z Końca Świata, ale w nowym ujęciu znacznie bardziej dojrzałego pisarza i w utworze napisanym, gdy wszyscy żyliśmy w izolacji otoczeni murami, które sami stworzyliśmy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 598
Tytuł oryginału japońskiego:
Machi to sono futashika na kabe
Tytuł przekładu angielskiego: The City and Its Uncertain Walls
Projekt okładki: Przemek Dębowski
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Jędrzej Szulga (Redaktorium), Barbara Milanowska (Lingventa)
© 2023 Harukimurakami Archival Labyrinth
Originally published by Shinchosha Publishing, Co.,Ltd.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Anna Zielińska-Elliott
ISBN 978-83-287-3253-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Where Alph, the sacred river, ran
Through caverns measureless to man
Down to a sunless sea.
Chan Kubla, Samuel Taylor Coleridge
Gdzie Alf, najświętsza rzeka, płynie,
W bezmierne kryjąc się jaskinie
Nim runie w morza mroki.
Chan Kubla, Samuel Taylor Coleridge
(tłum. Stanisław Barańczak)
To tymi powiedziałaś o tym mieście.
Tamtego letniego wieczoru szliśmy w górę rzeki, wdychając słodki zapach trawy. Przechodziliśmy przez małe wodospady powstające nad progami, gdzie zbierała się woda. Czasami stawaliśmy i przyglądaliśmy się drobnym srebrnym rybkom pływającym w powstałych tam maleńkich jeziorkach. Już wcześniej zdjęliśmy buty. Czysta woda obmywała nam kostki, stopy pokrywał drobny rzeczny piasek, miękki jak chmury ze snu. Ja miałem siedemnaście lat, ty o rok mniej.
W żółtej plastikowej torbie na ramię niosłaś czerwone sandały na płaskim obcasie, które niedbale tam wrzuciłaś, i szłaś nieco przede mną od jednej piaszczystej łachy do drugiej. Źdźbła trawy przylgnęły do twoich mokrych łydek jak urocze zielone przecinki. Ja niosłem w obu rękach zniszczone białe adidasy.
Chyba zmęczona chodzeniem przysiadasz niedbale na letniej trawie i bez słowa podnosisz wzrok. Niebo szybkim lotem przecina właśnie para niewielkich ptaków, kwiląc przenikliwie. Potem w ciszy zaczyna nas spowijać zapowiedź błękitnego zmierzchu. Siadam obok ciebie, mam przedziwne uczucie, że twoje ciało łączą z moim sercem tysiące niewidzialnych nitek. Wzrusza mnie do głębi każde mrugnięcie twoich powiek, każde nawet lekkie drżenie warg.
W tamtym czasie żadne z nas nie ma imienia. Barwne, żywe wspomnienie nas na trawie, nad brzegiem rzeki latem o zmierzchu, gdy ja miałem siedemnaście, a ty szesnaście lat – to wszystko. Niebawem zabłysną nad nami gwiazdy, one też są bezimienne. Siedzimy obok siebie na trawie nad rzeką w bezimiennym świecie.
– Miasto jest otoczone wysokim Murem – zaczynasz opowiadać. Znajdujesz słowa w głębi milczenia jak ktoś, kto zanurkował na dno morza w poszukiwaniu pereł. – Nie jest duże. Ale też nie tak małe, by dało się je łatwo ogarnąć wzrokiem.
Wspominasz o nim po raz drugi. I w ten sposób Miasto zyskuje wysoki Mur, który je otacza.
Gdy tak opowiadasz, w Mieście pojawiają się także piękna Rzeka, trzy kamienne mosty (Wschodni, Stary i Zachodni), Biblioteka, wieże obserwacyjne, opuszczona huta i skromne osiedla mieszkaniowe. W słabnącym świetle letniego zmierzchu siedzimy obok siebie i patrzymy na Miasto. Bywa, że mrużąc oczy, przyglądamy mu się ze szczytu dalekiego wzgórza, a czasami, kiedy otwieramy je szeroko, widzimy Miasto tak blisko, że nieomal możemy go dotknąć.
– Prawdziwaja żyje i mieszka w tym Mieście otoczonym wysokim Murem – mówisz.
– Czyli ty będąca tutaj to nie jesteś prawdziwa ty? – pytam zaskoczony.
– Tak, ja będąca tutaj nie jestem prawdziwą mną. To jedynie ja zastępcza. Jakby tylko blednący cień.
Rozmyślam nad tym. „Jakby tylko blednący cień”? Ale na razie postanawiam się na ten temat nie wypowiadać.
– A co prawdziwaty robi w tym Mieście?
– Pracuje w Bibliotece – odpowiadasz cichym głosem. – Mniej więcej od piątej po południu do dziesiątej wieczorem.
– Mniej więcej?
– Tam czas mierzy się w przybliżeniu. Na głównym placu jest wysoka Wieża Zegarowa, ale zegar nie ma wskazówek.
Wyobrażam sobie Wieżę z zegarem bez wskazówek.
– Czy każdy może wejść do tej Biblioteki?
– Nie, nie wszyscy mogą tam wejść. Potrzebne są do tego specjalne umiejętności. Ale ty mógłbyś wejść. Masz je.
– A co to za specjalne umiejętności?
Uśmiechasz się lekko, lecz nie odpowiadasz na moje pytanie.
– Czyli gdyby udało mi się tam dostać, spotkałbym się z prawdziwątobą?
– Gdyby udało ci się znaleźć to Miasto i gdybyś…
Urywasz i się rumienisz. Ja jednak słyszę słowa, których nie wypowiedziałaś.
I gdybyś naprawdę, naprawdę mnie pragnął…
Lekko cię przytulam. Masz na sobie jasnozieloną sukienkę bez rękawów. Twój policzek dotyka mojego ramienia. Ale tamtego dnia nie objąłem prawdziwej ciebie. Tak jak mówisz, byłaś jedynie zastępczą sobą. Prawdziwa ty jest w Mieście otoczonym wysokim Murem. W miejscu, w którym płynie Rzeka i gdzie rozpościerają się piękne piaszczyste łachy porośnięte wierzbami, jest też kilka wzgórz i wszędzie chodzą sobie spokojne Zwierzęta o jednym rogu. Ludzie mieszkają na starym osiedlu i wiodą skromne życie, lecz niczego im nie brakuje. Zwierzęta lubią zjadać liście i owoce z drzew rosnących w Mieście, jednakże podczas długich zim, gdy śniegu jest dużo, wiele z nich pada z zimna i głodu.
Bardzo pragnę dostać się do tego Miasta. Chcę się spotkać z prawdziwątobą.
– Miasto jest otoczone wysokim Murem. Bardzo trudno się do niego dostać – mówisz. – A jeszcze trudniej z niego wyjść.
– A jak można tam dotrzeć?
– Wystarczy tego pragnąć. Niełatwo jest jednak zapragnąć czegoś całym sercem. Ten proces może zająć trochę czasu. Niewykluczone, że będziesz musiał się pozbyć różnych rzeczy, które są dla ciebie cenne. Ale nie poddawaj się. Choćby to długo trwało, Miasto nie zniknie.
Wyobrażam sobie spotkanie z prawdziwą tobą w Mieście. Wyobraźnia maluje mi przed oczami rozległe, pięknie rozrośnięte Sady Jabłoniowe za Murem, trzy kamienne mosty nad Rzeką, słyszę głosy śpiewających nocą ptaków. I widzę starą niewielką Bibliotekę, w której pracuje prawdziwaty.
– Tam jest zawsze miejsce dla ciebie – mówisz.
– Miejsce dla mnie?
– Uhm. W Mieście jest tylko jedna wolna posada. I ty ją dostaniesz.
– A co to za posada?
– Zostaniesz Czytającym Sny – mówisz, ściszając głos, jakbyś zdradzała mi jakąś wielką tajemnicę.
Na te słowa mimowolnie wybucham śmiechem.
– Nie pamiętam nawet własnych snów. Myślę, że komuś takiemu będzie bardzo trudno czytać sny.
– Nie. Czytający Sny nie musi sam śnić. Wystarczy, że będzie siedział pośród półek w Bibliotece i czytał zgromadzone tam liczne Stare Sny. Nie każdy by to potrafił.
– Ale ja potrafię?
Kiwasz potakująco głową.
– Tak, ty to potrafisz. Masz takie umiejętności. A jabędąca tamci w tym pomogę.
– Zostanę Czytającym Sny i będę czytał liczne Stare Sny w Bibliotece, a ty zawsze będziesz przy mnie. Prawdziwaty – powtarzam to, co mi objaśniłaś.
Czuję pod palcami, jak drżą twoje nagie ramię i plecy w jasnozielonej sukience. Nagle sztywniejesz.
– Tak, ale nie wolno ci zapomnieć o jednej rzeczy. Jeśli się w tym Mieście spotkamy, tamta ja nie będzie cię pamiętała.
– Dlaczego nie?
– Nie wiesz dlaczego?
Wiem. Te ramiona, które teraz lekko obejmuję, to jedynie ramiona zastępczej ciebie. Prawdziwaty mieszka w tamtym Mieście. W tym otoczonym wysokim Murem, dalekim, zagadkowym Mieście.
Twoje ramię jest takie gładkie i ciepłe, trudno mi sobie wyobrazić, że nie należy do prawdziwej ciebie.
W tym rzeczywistym świecie mieszkamy dość daleko od siebie. Nie bardzo daleko, ale jest to taki dystans, że nie możemy po prostu do siebie wpadać, kiedy tylko przyjdzie nam ochota. Dotarcie tam, gdzie mieszkasz, zajmuje mi półtorej godziny i wymaga dwóch przesiadek. Ani twoje, ani moje miejsce zamieszkania nie jest otoczone wysokim murem. Dlatego oczywiście można się tam swobodnie dostać i swobodnie stamtąd wydostać.
Ja mieszkam w cichej dzielnicy mieszkaniowej niedaleko morza, a ty w centrum wielkiego gwarnego miasta. Ja chodzę do pobliskiego liceum państwowego, ty do prywatnej szkoły dla dziewcząt w twoim mieście. Tego lata jestem w trzeciej klasie, a ty w drugiej[1]. Z kilku powodów widujemy się zaledwie raz lub dwa razy w miesiącu. Odwiedzamy się zwykle na zmianę: ja jadę do twojego miasta albo ty przyjeżdżasz do mnie. Kiedy jadę do ciebie, spotykamy się w niewielkim parku, koło którego mieszkasz, albo w ogrodzie botanicznym. Za wstęp do ogrodu trzeba zapłacić, ale obok cieplarni jest kawiarnia – zwykle niezbyt zatłoczona – która przypadła nam do gustu. Zamawiamy tam kawę i szarlotkę (to taka odrobina luksusu), a potem możemy się zatopić w cichej, poufnej rozmowie.
Kiedy ty przyjeżdżasz do mnie, zwykle idziemy na spacer nad rzekę albo nad morze. W centrum miasta, gdzie mieszkasz, nie ma rzeki ani oczywiście morza. Dlatego będąc w moim mieście, od razu chcesz je zobaczyć. Pociągają cię tak wielkie naturalne masy wody.
– Patrzenie na wodę mnie uspokaja – mówisz. – Lubię słuchać jej szumu.
Poznałem cię zeszłej jesieni przy pewnej okazji i już od ośmiu miesięcy jesteśmy sobie bardzo bliscy. Kiedy się spotykamy gdzieś z dala od ludzkich oczu, obejmujemy się, trochę całujemy. Dalej się nie posuwamy. Jedną z przyczyn jest to, że nie mamy dość czasu. No i dochodzą do tego praktyczne względy, że nie możemy znaleźć odpowiedniego miejsca, by pogłębić nasz związek. Ale pewnie najważniejszy powód jest taki, że całkowicie pochłaniają nas rozmowy i zapominamy o całym świecie. Żadne z nas nigdy wcześniej nie spotkało nikogo, z kim mogłoby tak bezpośrednio, swobodnie i szczerze rozmawiać o tym, co czuje. Wydaje nam się, że to nieomal cud. Dlatego kiedy się spotykamy, to przede wszystkim rozmawiamy, zapominając o upływie czasu. Nigdy nie brakuje nam tematów, choćbyśmy gadali w nieskończoność, a gdy przychodzi chwila rozstania i żegnamy się przy wejściu na peron, zawsze mamy wrażenie, że jeszcze zapomnieliśmy sobie powiedzieć o wielu ważnych sprawach.
Oczywiście to nie znaczy, że nie odczuwam pożądania. Zdrowy siedemnastoletni chłopak mający przed sobą szesnastoletnią dziewczynę o pięknie zaokrąglonych piersiach musi odczuwać pożądanie, a szczególnie jeśli jeszcze obejmie ramieniem jej gibkie ciało. Ale instynktownie wiem, że to może poczekać. Teraz potrzebne mi są spotkania z tobą raz albo dwa w miesiącu, długie wspólne spacery i szczere rozmowy na przeróżne tematy, do tego intymna wymiana informacji o sobie i głębsze wzajemne poznawanie siebie. No i uściski oraz pocałunki w cieniu drzew. Nie chcę do tych cudownych chwil zbyt pośpiesznie dodawać innych elementów. Gdybym to zrobił, zniszczyłbym coś cennego i nie byłoby już powrotu do tego, co nas przedtem łączyło. Myślę, że aspekty fizyczne mogą poczekać. Albo tak mi podpowiada intuicja.
O czym my tak rozmawialiśmy? Teraz już nie potrafię sobie tego przypomnieć. Pewnie mówiliśmy o tak wielu rzeczach, że trudno mi wskazać jakiś konkretny temat. Ale od kiedy zaczęłaś opowiadać o Mieście otoczonym wysokim Murem, stało się ono ważnym elementem naszych rozmów.
Mówiłaś głównie o tym, co jest w Mieście. Ja zadawałem praktyczne pytania, ty odpowiadałaś. W ten sposób były określane i rejestrowane konkretne elementy struktury Miasta i tak powstawał jego opis. To ty je stworzyłaś. Może od dawna istniało w tobie. Ja jednak chyba znacznie przyczyniłem się do tego, że stało się czymś, co można było zobaczyć oczami wyobraźni i opisać słowami. Ty opowiadasz, ja zapisuję. Jak starożytny filozof albo prorok, którym zawsze towarzyszyli wierni i skrupulatni skrybowie zwani uczniami. Jak kompetentny sekretarz, czy też wierny uczeń, miałem nawet specjalny notes do zapisywania wszelkich informacji. Tamtego lata byliśmy całkowicie pochłonięci tą wspólną pracą.
Jesienią ciała Zwierząt pokrywają się złotą sierścią, przygotowując się na nadchodzące mrozy. Róg na ich czołach jest ostry i biały. Zwierzęta opłukują kopyta w chłodnej wodzie Rzeki i wyciągając szyje, łapczywie obgryzają czerwone owoce na drzewach albo skubią liście żarnowca.
To piękna pora roku.
Stojąc na wieży obserwacyjnej przy Murze, czekam na sygnał rogu zwiastującego nadchodzący zmierzch. Przed zniknięciem słońca za horyzontem da się słyszeć jeden długi dźwięk i trzy krótkie. Taka jest zasada. Miękki ton instrumentu niesie się po mroczniejących powoli ulicach wyłożonych kocimi łbami. Pewnie brzmi niezmiennie tak samo od kilkuset lat (a może nawet jeszcze dawniej). Jego echo dostaje się w szpary kamiennych domów i wnika głęboko w posągi stojące wzdłuż żywopłotu na głównym placu.
Gdy po Mieście niesie się głos rogu, Zwierzęta podnoszą głowy ku pradawnym wspomnieniom. Jedne przestają przeżuwać liście, te, które szły, stają i cichnie stukot kopyt na bruku, inne budzą się z popołudniowej drzemki w ostatnich plamach słońca i unoszą głowy w tym samym kierunku.
Wszystko zamiera na chwilę, jakby zmieniło się w płaskorzeźbę. Porusza się jedynie muskana wiatrem złota sierść Zwierząt. Z głowami zwróconymi w tym samym kierunku ani drgną, wpatrzone w przestrzeń. Ale na co patrzą? Wsłuchują się w dźwięk rogu.
Gdy ostatni ton znika wessany w ciszę, niektóre Zwierzęta podnoszą się, ustawiając przednie nogi równo obok siebie, inne się przeciągają i stają wyprostowane. Wszystkie nieomal jednocześnie ruszają dalej. Pryska czar i na pewien czas Miasto wypełnia się stukotem kopyt o bruk.
Korowód Zwierząt idzie krętymi uliczkami. Żadne nie staje na czele ani nie dowodzi tą kolumną. Ze wzrokiem skierowanym w dół, lekko kołysząc się w prawo i lewo, płyną w dół rzeką milczenia. A mimo to zdaje się je wszystkie łączyć jakaś nierozerwalna, delikatna nić.
Po kilkakrotnej obserwacji ich pochodu zdaję sobie sprawę, że jego trasa oraz tempo są ściśle ustalone. Po drodze dołączają inne Zwierzęta. Korowód przechodzi po łagodnie wygiętym łuku Starego Mostu i idzie na główny plac z Wieżą Zegarową, która ma spiczastą iglicę (tak jak mówiłaś, jej zegar utracił wskazówki). Tam do pochodu dołącza grupa Zwierząt, które wcześniej skubały trawę na piaszczystych łachach. Idą teraz drogą prowadzącą w górę Rzeki, mijają fabryki położone nad wyschniętym Kanałem biegnącym na północ i tam dołącza do nich druga grupa, która wcześniej skubała w lesie owoce. Potem skręcają na zachód, przechodzą przez zadaszoną drogę prowadzącą do huty i zaczynają się wspinać po stopniach wiodących wzdłuż Północnego Wzgórza.
W Murze otaczającym Miasto jest tylko jedna Brama. Otwieranie i zamykanie jej to obowiązek Strażnika. To solidna i ciężka Brama, do tego wzmocniona metalową kratownicą, ale on otwiera i zamyka ją bez wysiłku. Nikomu innemu nie wolno jej tknąć.
Strażnik jest krzepkim mężczyzną, niezwykle oddanym swojej pracy. Starannie goli nieco spiczastą głowę, twarz też ma bez zarostu. Każdego ranka gotuje duży garnek wody i ostrą brzytwą skrupulatnie usuwa owłosienie z głowy i twarzy. Nie da się określić jego wieku. Do jego obowiązków należy też wzywanie Zwierząt sygnałem rogu. Robi to każdego ranka i o zmierzchu. Wchodzi na dwumetrową wieżę przy Domku Strażnika i dmie w róg uniesiony ku niebu. W jaki sposób ten nieokrzesany, prosty człowiek wydobywa z rogu takie miękkie, melodyjne tony? Dziwi mnie to za każdym razem, gdy słyszę ten dźwięk.
Kiedy o zmierzchu wszystkie Zwierzęta są już na zewnątrz, Strażnik znów popycha ciężką Bramę i zamyka ją na wielką kłódkę. Rozlega się przy tym głuchy, zimny odgłos.
Za Bramą po północnej stronie jest Rezerwat dla Zwierząt. To w nim śpią, kopulują i wydają na świat młode. Rośnie tam las, są gęste krzaki, płynie niewielka rzeczka. Rezerwat też jest otoczony murem. Ten jest niższy – ma nieco ponad metr wysokości – ale z jakiegoś powodu Zwierzęta nie mogą nad nim przejść. A może po prostu nie próbują.
Po obu stronach Bramy stoi sześć wież obserwacyjnych. Rozciąga się z nich niczym nieograniczony widok na Rezerwat. Na każdą wiodą stare spiralne schody i może tam wejść, kto chce, choć zwykle nikt tego nie robi. Mieszkańców Miasta chyba w ogóle nie interesuje życie Zwierząt.
Podobno ludzie chętnie wchodzą na wieże wczesną wiosną, ale tylko w tym tygodniu, kiedy można obserwować zaciekłe walki związane z okresem godowym. Zwierzęta stają się wtedy wręcz niewyobrażalnie dzikie w porównaniu z ich zwykłym spokojnym zachowaniem. Samce zapominają o jedzeniu, krążą wokół samic i walczą ze sobą na śmierć i życie. Próbują wbić ostry róg w gardło lub brzuch rywala. Stękają przy tym ciężko.
Przez ten tydzień okresu godowego Zwierzęta nie wchodzą do Miasta. Strażnik zamyka Bramę, żeby zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom (dlatego ani rano, ani o zmierzchu nie rozlega się dźwięk rogu). Wiele Zwierząt odnosi w tych walkach poważne rany; są i takie, które giną. Z przelanej i wsiąkającej w ziemię krwi rodzi się nowy porządek i nowe życie. Tak samo, jak na początku wiosny, kiedy jednocześnie na wszystkich gałązkach wierzb pojawiają się zielone pączki.
Życie Zwierząt ma własny cykl i porządek, którego nie jesteśmy w stanie pojąć. Wszystko powtarza się regularnie, a ceną porządku jest ich krew. Gdy ten burzliwy tydzień dobiegnie końca i miękkie kwietniowe deszcze zmyją ślady, Zwierzęta znów stają się spokojne i łagodne.
Sam na własne oczy tego nie widziałem. Słyszałem tylko o tym od ciebie.
Jesienią Zwierzęta przysiadają tam, gdzie akurat są, ze złotą sierścią lśniącą w promieniach zachodzącego słońca, i czekają w milczeniu, aż dźwięk rogu rozpłynie się w ciszy. Jest ich pewnie ponad tysiąc.
I tak dobiega końca dzień w Mieście. Mijają dni, zmieniają się pory roku. Lecz i dni, i pory roku są jedynie złudzeniem. Prawdziwy czas Miasta kryje się gdzie indziej.
Nie bywamy nawzajem w swoich domach. Nie znamy swoich rodzin i nie przedstawiliśmy sobie swoich przyjaciół. Po prostu chcemy, żeby absolutnie nikt nam nie przeszkadzał. Tobie i mnie wystarcza, że spędzamy czas tylko ze sobą, nie pragniemy niczego ponad to. Poza tym z praktycznego punktu widzenia nie starcza nam go na nic więcej, bo jak wcześniej wspomniałem, mamy zawsze mnóstwo tematów do omówienia, a nasze wspólne chwile są ograniczone.
Prawie wcale nie opowiadasz o swojej rodzinie. Znam tylko kilka oderwanych od siebie faktów. Ojciec był urzędnikiem państwowym, ale kiedy miałaś jedenaście lat, popełnił jakiś błąd w pracy i zmuszono go do odejścia, więc teraz pracuje w biurze firmy oferującej kursy przygotowawcze do egzaminów. Nie wiem, na czym polegał ten „błąd” – wydawało się, że nie chcesz o tym mówić. Twoja rodzona matka zmarła na raka jelita, kiedy miałaś trzy lata, dlatego prawie jej nie pamiętasz. Nie możesz sobie nawet przypomnieć jej twarzy. Kiedy miałaś pięć lat, ojciec ponownie się ożenił, a w następnym roku urodziła się twoja siostra. Dlatego twoja matka jest naprawdę macochą, ale kiedyś powiedziałaś coś w rodzaju: „Ta matka jest mi chyba nawet trochę bliższa niż ojciec”. To był jakby przypis niewinnie dodany drobnym drukiem na samym dole strony. O twojej młodszej o sześć lat siostrze udało mi się dowiedzieć tylko tyle, że ma alergię na kocią sierść i przez to nie możecie mieć kota.
Od dzieciństwa najbliższą osobą była dla ciebie babcia ze strony matki, mieszkająca w sąsiedniej dzielnicy. Kiedy tylko miałaś okazję, jeździłaś do niej. Podczas szkolnych wakacji albo ferii zatrzymywałaś się u niej na parę dni. Babcia kochała cię całym sercem. Ze swoich skromnych dochodów kupowała ci różne drobiazgi. Widziałaś jednak wyraźnie, że kiedy miałaś zamiar wybrać się do niej, na twarzy macochy, choć nic nie mówiła, malowało się niezadowolenie. Z tego powodu coraz rzadziej odwiedzałaś babcię. Umarła nagle na serce kilka lat wcześniej.
Co pewien czas rzucasz w rozmowie takie informacje, jakbyś po trochu wyjmowała okruchy z kieszeni starego płaszcza.
Nawet teraz dobrze pamiętam jeszcze jedno – zawsze mówiąc o swojej rodzinie, z jakiejś przyczyny wpatrywałaś się we własną dłoń. Jakby do opowiadania o rodzinie konieczne było staranne odczytanie linii (czy czegoś innego) we wnętrzu tej dłoni.
Ja ze swej strony nie znajduję prawie nic, co powinienem ci powiedzieć o swoich bliskich. Moi rodzice są zupełnie zwyczajni. Ojciec pracuje w firmie farmaceutycznej, matka jest gospodynią domową. Zachowują się jak zupełnie zwyczajni rodzice i mówią to, co zawsze mówią zupełnie zwyczajni rodzice. Mamy starego czarnego kota. Niewiele też znajduję do opowiedzenia na temat szkoły. Oceny mam niezłe, ale nie jestem wyjątkowo uzdolniony. W szkole najlepiej czuję się w bibliotece. Lubię spędzać tam czas na lekturze i rozmyślaniach. Większość książek, które chciałem przeczytać, przeczytałem w tej bibliotece.
Dobrze pamiętam, jak cię poznałem. Było to podczas wręczenia nagród w „Konkursie wypracowań dla licealistów”. Przyznano aż pięć. Ty zdobyłaś czwartą, ja trzecią, więc posadzono nas obok siebie. Była jesień, ja w drugiej klasie, ty w pierwszej. W przerwach nudnej ceremonii trochę po cichu rozmawialiśmy. Miałaś na sobie granatowy szkolny mundurek: żakiet i plisowaną spódnicę, białą bluzkę z kokardką pod szyją, białe skarpetki i czarne mokasyny. Skarpetki były śnieżnobiałe, a pięknie wypastowane buty lśniły. Jakby przed świtem starannie wyglansowało je siedmiu życzliwych krasnoludków.
Pisanie nie było moją szczególnie mocną stroną. Od dziecka lubiłem czytać i kiedy tylko miałem czas, brałem do ręki książkę, ale nie uważałem, że mam talent do pisania. Wtedy jednak cała klasa została zmuszona do napisania wypracowań na konkurs. Wybrano z nich moje, wysłano, przeszło do następnego etapu i nieoczekiwanie zdobyłem nagrodę. Szczerze mówiąc, nie rozumiałem, co tak wartościowego było w moim tekście. Przeczytałem go ponownie i nie dostrzegłem w nim żadnych zalet – ot, zwykłe wypracowanie. Ale musiało coś w sobie mieć, skoro kilku jurorów uznało, że powinno zostać nagrodzone. Moja wychowawczyni bardzo się z tego ucieszyła. Nigdy wcześniej żaden nauczyciel nie był tak przyjaźnie nastawiony do żadnego mojego osiągnięcia. Dlatego postanowiłem bez gadania przyjąć tę nagrodę.
Konkurs wypracowań odbywał się co roku jesienią, brali w nim udział uczniowie ze wszystkich szkół naszej dzielnicy. Co roku ustalano inny temat, tego roku był to „Mój przyjaciel”. Ponieważ niestety nie przyszedł mi do głowy żaden przyjaciel, o którym chciałbym napisać pięć stron, opisałem naszą starą kocicę. Na jej temat miałem wiele do powiedzenia: jak układały się nasze wzajemne stosunki, jak wyglądało nasze wspólne życie, jak okazywaliśmy sobie uczucia – oczywiście wiedziałem tylko, co sam czuję. To była bardzo mądra, wyjątkowa kocica. Pewnie wśród jurorów znalazły się osoby lubiące koty. Bo ich miłośnicy czują naturalną sympatię i empatię do osób o podobnych skłonnościach.
Ty napisałaś o babci ze strony matki. O więzach łączących samotną staruszkę z samotną dziewczynką. O niewielkim, prawdziwym systemie wartości, który między sobą stworzyły. Było to czarujące i wzruszające opowiadanie. Dziesięć razy lepsze od mojego. Nie rozumiem, dlaczego ja dostałem trzecią, a ty czwartą nagrodę. Mówię ci to szczerze. Uśmiechasz się i odpowiadasz:
– Ja uważam, że to twoje wypracowanie jest dziesięć razy lepsze od mojego. – Po chwili dodajesz: – Naprawdę, naprawdę tak myślę. Twoja kocica jest bardzo fajna.
– Tak, jest bardzo mądra – mówię.
Uśmiechasz się.
– Ty też masz kota? – pytam.
Potrząsasz przecząco głową.
– Moja młodsza siostra ma alergię na kocią sierść.
To pierwsza drobna informacja na temat twojego prywatnego życia, którą zdobywam. Twojamłodsza siostra ma alergię na kocią sierść.
Bardzo ładna z ciebie dziewczyna, przynajmniej moim zdaniem. Jesteś drobna, masz nieco zaokrągloną twarz i śliczne szczupłe palce, czarne włosy obcięte na pazia, równo przystrzyżona grzywka opada ci na czoło, jakby starannie dobrano światłocienie. Nos masz prosty, drobny, do tego bardzo duże oczy. Z punktu widzenia klasycznych standardów nos nie pasuje rozmiarem do oczu, ale mnie z jakiegoś powodu pociąga właśnie to niedopasowanie. Wargi masz drobne, jasnoróżowe, zawsze zamknięte, jakbyś ukrywała za nimi kilka ważnych tajemnic.
Nasza piątka nagrodzonych wchodzi po kolei na podium, a tam uroczyście wręczają nam dyplomy i pamiątkowe medale. Wysoka dziewczyna, która zdobyła pierwszą nagrodę, wygłasza krótkie przemówienie. Laureaci kolejnych nagród dostają wieczne pióra (ich producent był sponsorem konkursu; swojego używałem z przyjemnością przez wiele lat). Przed samym zakończeniem tej rozwlekłej i nużącej ceremonii piszę w notesie swoje imię, nazwisko i adres, wyrywam kartkę i podaję ci po kryjomu.
– Może kiedyś, jeśli będziesz miała ochotę, napiszesz do mnie list? – pytam niepewnym głosem.
Zwykle nie jestem taki obcesowy. Należę raczej do nieśmiałych (no i oczywiście jestem tchórzem). Ale czuję, że gdybym miał cię więcej nie zobaczyć, byłoby to całkowicie niesłuszne i bardzo niesprawiedliwe. Dlatego zbieram się na odwagę i działam bez namysłu.
Przyjmujesz kartkę z wyrazem lekkiego zdziwienia, składasz ją starannie na czworo i wkładasz do kieszonki. Nad łagodnym, tajemniczym zaokrągleniem piersi. Dotykasz grzywki i lekko się rumienisz.
– Chciałbym przeczytać więcej twojego pisania – mówię. Jak ktoś niezdarnie się tłumaczący, bo przez pomyłkę otworzył nie te drzwi, co trzeba.
– Ja też bardzo chciałabym przeczytać list od ciebie – odpowiadasz i kilka razy kiwasz lekko głową. Jakbyś chciała mi dodać odwagi.
Po tygodniu przysyłasz mi list. Jest świetny. Czytam go co najmniej dwadzieścia razy. Potem siadam przy biurku i długo piszę odpowiedź otrzymanym w nagrodę wiecznym piórem. W ten sposób zaczynamy naszą korespondencję i nasz związek.
Czy byliśmy zakochaną parą? Czy można nas tak po prostu określić? Nie wiem. Ale przynajmniej w tamtym okresie przez prawie rok nasze serca były ze sobą połączone i niczym nieskalane. Niebawem stworzyliśmy własny tajemniczy świat, nasz wspólny – było to owo Miasto otoczone wysokim Murem.
Wieczorem trzeciego dnia po przybyciu do Miasta otworzyłem drzwi prowadzące do tego kamiennego budynku.
Był raczej mało charakterystyczny. By do niego dojść, szło się kawałek na wschód drogą wzdłuż Rzeki i przechodziło przez główny plac przy Starym Moście. Przy wejściu nie było żadnego szyldu, tak żeby nikt obcy nie zorientował się, że to Biblioteka. Przybito tam tylko mosiężną tabliczkę z lakonicznym napisem „16”. Tabliczka zaśniedziała i trudno było go odczytać.
Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się do środka z głośnym zgrzytem i ukazał się za nimi mroczny kwadratowy pokój. Nikogo tam nie było. Pomieszczenie okazało się wysokie, światła kinkietów na ścianach słabe, w powietrzu unosił się zapach wyschniętego potu. Panował półmrok, wszystko zdawało się lekko zamglone, jakby zaraz miało rozpaść się na molekuły i gdzieś wessane zniknąć. Kiedy szedłem po wytartej cedrowej podłodze, tu i tam rozlegały się głośne skrzypnięcia. Pokój miał dwa wąskie, wysokie okna i nie było w nim żadnych mebli.
Po drugiej stronie naprzeciw znajdowały się drzwi. Zwykłe drewniane drzwi z szybką z matowego szkła na wysokości oczu. Na nim też znajdowało się „16” napisane staroświeckimi ozdobnymi cyframi. Za szkłem majaczyło blade światło. Zapukałem dwukrotnie i czekałem, lecz nie było odpowiedzi. Nie słyszałem też kroków. Po chwili uspokoiłem oddech, przekręciłem zaśniedziałą gałkę w drzwiach i otworzyłem je lekkim pchnięciem. Skrzypnęły, jakby chciały ostrzec, że ktoś przyszedł.
Za nimi zobaczyłem kolejny kwadratowy pokój, ten miał ze dwadzieścia pięć metrów. Nie był aż tak wysoki jak poprzedni. W nim również nikogo nie zastałem. Nie było okien, na ścianach pokrytych gipsem żadnych obrazów, zdjęć, plakatów, nawet kalendarza, oczywiście brak zegara – tylko gładkie, nagie ściany, jedna skromna drewniana ławka, dwa małe krzesła, stół oraz drewniany wieszak. Nie wisiał na nim żaden płaszcz.
Pośrodku pokoju znajdował się staroświecki, pokryty rdzą piecyk typu koza, płonął w nim czerwony ogień, a na płycie stał duży, czarny parujący czajnik. Przy przeciwległej ścianie pokoju była lada biblioteczna, leżał na niej jakiś otwarty rejestr. Zdawało się, że pilna sprawa przerwała komuś pracę. Prawdopodobnie ten ktoś (chyba pracownik Biblioteki) niedługo wróci.
Za ladą były ciemne drzwi, które chyba prowadziły do pomieszczenia z księgozbiorem. A jeśli tak, to znaczyło, że byłem w Bibliotece. Nigdzie nie zauważyłem ani jednej książki, ale to miejsce jakoś tak wyglądało. Wszystkie biblioteki świata wydają się podobne, bez względu na to, czy są duże czy małe, stare czy nowe.
Zdjąłem swój gruby płaszcz, powiesiłem go na wieszaku, usiadłem na twardej drewnianej ławce i ogrzewając dłonie przy kozie, czekałem, aż ktoś się pojawi. Wokół nie było słychać żadnych dźwięków. Panowała głęboka cisza, jakbym znajdował się na dnie morza. Raz odchrząknąłem na próbę, ale nie brzmiało to jak chrząknięcie.
Pojawiasz się po piętnastu minutach w drzwiach wiodących do księgozbioru (myślę, że minęło mniej więcej tyle czasu; nie mam zegarka, więc nie wiem). Widzisz mnie siedzącego na ławce, na chwilę sztywniejesz i szeroko otwierasz oczy. Potem bierzesz głęboki oddech.
– Przepraszam, że pan czekał. Nie wiedziałam, że ktoś przyszedł – mówisz.
Nie mogę znaleźć odpowiednich słów, tylko w milczeniu przytakuję. Twój głos nie brzmi jak twój. Różni się od głosu, który pamiętam. A może w tym pokoju wszystkie głosy i dźwięki brzmią inaczej?
Wtedy pokrywka czajnika zaczyna postukiwać. Drży jak zwierzątko, które dopiero co się zbudziło.
– Czym mogę służyć?
– Szukam Starych Snów.
– Starych Snów? – powtarzasz i patrzysz na mnie, sznurując wąskie drobne wargi. Oczywiście nie pamiętasz mnie. – Jak pan zapewne wie, jedynie Czytający Sny może mieć do nich dostęp.
W milczeniu zdejmuję ciemnozielone okulary, unoszę powieki i pokazuję swoje oczy. Są to niewątpliwie oczy Czytającego Sny. Nie mogę wyjść na oślepiające światło południa.
– Dobrze. Ma pan odpowiednie umiejętności – mówisz i odwracasz wzrok.
Pewnie poruszył cię widok moich oczu. Ale nie ma rady. Żeby się dostać do tego Miasta, musiałem pozwolić, żeby mi je tak przystosowano.
– Czy od dziś rozpocznie pan pracę? – pytasz.
Przytakuję.
– Nie wiem, czy będę umiał czytać sny, ale muszę od razu się do tego zabrać, żeby zacząć się po trochu przyzwyczajać.
W pokoju nie słychać żadnych dźwięków. Czajnik też ucichł. Przepraszasz mnie i szybko kończysz wcześniej rozpoczętą pracę nad leżącym na ladzie rejestrem. Przyglądam ci się z mojej ławki. Zewnętrznie w ogóle się nie zmieniłaś. Wyglądasz tak samo jak tamtego letniego dnia o zmierzchu. Przypominam sobie twoje jasnoczerwone sandały. I pasikonika, który nagle wyskoczył spośród traw.
– Czy my kiedyś już się gdzieś nie spotkaliśmy? – pytam bez namysłu. Choć wiem, że to pytanie na nic się nie zda.
Podnosisz oczy znad rejestru i z ołówkiem w lewej dłoni (tak, jesteś leworęczna i w tym Mieście, i w tamtym drugim) przyglądasz mi się przez chwilę, a potem kręcisz przecząco głową.
– Nie, myślę, że nigdy wcześniej nie miałam przyjemności pana spotkać – odpowiadasz.
Mówisz tak grzecznie pewnie dlatego, że choć ty masz nadal szesnaście lat, ja nie mam już siedemnastu. Z twojego punktu widzenia jestem znacznie starszy. Nie ma na to rady, ale na myśl o upływie czasu czuję ukłucie w sercu.
Kończysz wpisywać coś do rejestru, zamykasz go, odkładasz na półkę za swoimi plecami i parzysz dla mnie ziołową herbatę. Zdejmujesz z płyty czajnik, zalewasz wrzątkiem zioła i przygotowujesz ciemnozielony napar. Następnie napełniasz nim dużą ceramiczną filiżankę i stawiasz ją przede mną. To specjalny napój podawany Czytającemu Sny. Przygotowywanie go należy do twoich obowiązków.
Nieśpiesznie piję ziołową herbatę. Ma w sobie pewną lepką gorycz i niełatwo ją pić. Ale zawarte w niej składniki odżywcze leczą moje jeszcze niezagojone oczy i działają uspokajająco. Taki jest właśnie cel picia tego napoju. Patrzysz na mnie, siedząc po drugiej stronie stołu. Chyba się martwisz, czy aby mi smakuje ta zaparzona przez ciebie herbata. Kiwam lekko głową. Jakbym mówił „w porządku”. Na to uśmiechasz się z ulgą. Stęskniłem się za tym uśmiechem. Dawno go nie widziałem.
W pokoju jest ciepło i cicho. Choć nie ma zegara, czas posuwa się bezszelestnie, jak chudy kot skradający się po ogrodzeniu.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Rok szkolny w Japonii rozpoczyna się w kwietniu, letnie wakacje wypadają podczas roku szkolnego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz