Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słuchaj pieśni wiatru i Flipper roku 1973 to dwie najwcześniejsze powieści Harukiego Murakamiego nigdy niepublikowane dotąd w Europie ani Stanach Zjednoczonych. Są to również dwie pierwsze części tak zwanej „tetralogii Szczura”, do której należą Przygoda z owcą i Tańcz, tańcz, tańcz. Ukazanie się ich w Polsce to prawdziwa gratka dla miłośników Murakamiego. Po raz pierwszy pojawia się w nich bezimienny bohater dobrze znany z kolejnych powieści, jego przyjaciel Szczur, chiński barman Jay, a także Naoko z Norwegian Wood.
Akcja obu utworów toczy się we wczesnych latach siedemdziesiątych. W pierwszym, bohater jest studentem i spędza letnie wakacje w rodzinnym mieście w okolicach Kobe, w drugim ma dwadzieścia kilka lat i prowadzi z kolegą firmę tłumaczeniową. Jak zwykle u Murakamiego obie powieści przepełnione są muzyką popularną i klasyczną, aluzjami do filmów i książek, ale znajdziemy też cytat z ewangelii wg św. Mateusza, historie o Trockim, o tajemniczych bliźniaczkach, opowieść o konstruktorze flippera i stosunkach społecznych panujących na planecie Wenus...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Tytuł oryginału:
Kaze no uta o kike
Tytuł przekładu angielskiego: Hear The Wind Sing
Tytuł oryginału: 1973
Nen no pinbōru
Tytuł przekładu angielskiego: Pinball 1973
Projekt okładki: Przemek Dębowski
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Konsultacja merytoryczna (Flipper roku 1973): Waldemar Banasik
Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Dorota Jakubowska
HEAR THE WIND SING © 1979 by Harukimurakami Archival Labyrinth
Originally published by Kodansha Ltd.
PINBALL 1973 © 1980 by Harukimurakami Archival Labyrinth
Originally published by Kodansha Ltd
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014, 2024
© for the Polish translation by Anna Zielińska-Elliott
ISBN 978-83-287-3341-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie II
Warszawa 2024
–fragment–
– Nie ma idealnego tekstu. Tak samo jak nie ma idealnej rozpaczy – powiedział mi pewien pisarz poznany przypadkiem w czasie studiów.
Dopiero znacznie później zrozumiałem, co te słowa naprawdę znaczą, ale wtedy w pewnym stopniu mnie pocieszyły. Że nie ma jednak idealnego tekstu.
Mimo to, kiedy zabierałem się do pisania, zawsze ogarniała mnie rozpacz, bo zakres tematów, o których mogłem pisać, był bardzo ograniczony. Na przykład gdyby nawet udało mi się napisać coś o słoniach, nie umiałbym dodać nic o treserach. Tak to już jest.
Przez 8[1] lat zmagałem się z takimi dylematami, 8 długich lat.
Oczywiście tak długo, jak człowiek wierzy, że w każdej sytuacji można się czegoś nauczyć, starzenie się tak bardzo nam nie przeszkadza. A przynajmniej takie panuje powszechne przekonanie.
Od ukończenia 20 lat przez cały czas starałem się tak robić. Dzięki temu wielokrotnie dostałem bolesną nauczkę, czułem się oszukany albo niezrozumiany, ale jednocześnie spotkało mnie wiele przedziwnych doświadczeń. Różni ludzie zbliżali się, zagadywali, z głośnym tupaniem przechodzili po mnie, jakby szli po moście, i więcej się nie pokazywali. Ja tylko zaciskałem zęby i nic nie mówiłem. I tak nadszedł ostatni rok trzeciej dekady mojego życia.
Teraz chcę coś opowiedzieć.
Oczywiście żaden problem nie został rozwiązany i być może gdy skończę opowiadać, sytuacja będzie dokładnie taka sama jak przedtem. W sumie pisanie nie jest formą autoterapii, a jedynie niewielką próbą, krokiem w tym kierunku.
Jednak strasznie trudno jest szczerze o czymś opowiedzieć. Im bardziej się staram być szczery, tym bardziej właściwe słowa toną w głębokiej ciemności.
Nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. W każdym razie to, co tu opowiem, to najlepsze, na co mnie w tej chwili stać. Nie mam nic do dodania. A mimo to myślę też, że jeśli dobrze pójdzie, może kiedyś, za kilka albo kilkadziesiąt lat odkryję, że zostałem uratowany. I może wtedy słonie wrócą na równiny, a ja zacznę opowiadać o świecie piękniejszymi słowami.
*
O pisaniu nauczyłem się wiele od Dereka Heartfielda. Może należałoby powiedzieć, że prawie wszystkiego się od niego nauczyłem. Niestety, Heartfield był w każdym sensie pisarzem jałowym. Czytając go, od razu się to dostrzega. Teksty są trudne do zrozumienia, historie nie trzymają się kupy, tematy są infantylne. A jednak był wyjątkowym twórcą, jednym z niewielu, którzy umieli walczyć, posługując się tekstem jak bronią. Moim zdaniem pod względem wojowniczej postawy wcale nie ustępował innym pisarzom swego pokolenia, takim jak Hemingway czy Fitzgerald. Problem w tym, że Heartfield do końca nie był pewien, z kim powinien walczyć. Więc w tym sensie był pisarzem jałowym.
Toczył tę bezpłodną walkę przez 8 lat i 2 miesiące, aż do swojej śmierci. W pewien pogodny niedzielny poranek w czerwcu 1938 roku skoczył z dachu Empire State Building z portretem Hitlera w prawej dłoni i otwartym parasolem w lewej. Jego śmierć przeszła bez echa tak samo jak jego życie.
Pierwsza, wycofana z druku powieść Heartfielda wpadła mi w ręce przypadkiem w trzeciej klasie gimnazjum. Było lato i miałem straszne potówki w pachwinach. Wujek, który dał mi tę powieść, zachorował trzy lata później na raka jelit, kroili go wiele razy, aż zmarł w cierpieniach, z powtykanymi tu i tam plastikowymi rurkami doprowadzającymi i odprowadzającymi. Kiedy się z nim ostatni raz widziałem, strasznie się skurczył i zrobił się brązowoczerwony jak chytra małpka.
*
Łącznie miałem trzech wujków. Drugi zginął na przedmieściach Szanghaju. W dzień po zakończeniu wojny wszedł na minę, którą sam podłożył. Jedyny wujek, który przetrwał, został iluzjonistą i jeździ po całym kraju, dając występy w uzdrowiskach.
*
Heartfield tak pisał o dobrym tekście: „Pisanie to innymi słowy czynność polegająca na sprawdzaniu dystansu między nami a tym, co nas otacza. Potrzebna jest do niego nie wrażliwość, a miarka”. (Co w tym złego, że mam dobry humor?, 1936).
Z miarką w dłoni zacząłem niepewnie obserwować otoczenie bodajże w roku śmierci prezydenta Kennedy’ego, już 15 lat temu. Przez tych 15 lat pozbyłem się naprawdę różnych rzeczy. Zupełnie jak pilot samolotu z zepsutym silnikiem, który chcąc zmniejszyć obciążenie maszyny, wyrzuca bagaże, fotele, a na koniec biednego stewarda, ja przez 15 lat wyrzucałem, co się dało, a prawie niczego nowego nie brałem na pokład.
Nie jestem wcale pewien, czy to było słuszne. Rzeczywiście zrobiło mi się lżej, ale przerażenie mnie ogarnia na myśl, co mi właściwie zostanie na starość, kiedy przyjdzie spojrzeć śmierci w oczy. Po spaleniu nie uchowa się pewnie ani jedna kostka.
„Ludzie o ponurych sercach miewają jedynie ponure sny. A ci o jeszcze bardziej ponurych w ogóle nie śnią”. Tak mawiała zawsze moja babcia.
Umarła w nocy, a ja od razu zamknąłem jej oczy. Gdy opuszczałem powieki zmarłej, sny, które nosiła w sobie przez 79 lat, wyparowały bezszelestnie jak przelotny deszczyk z asfaltu ulicy i nic po nich nie zostało.
*
Jeszcze raz wspomnę o pisaniu. To będzie ostatni raz.
Dla mnie pisanie jest strasznie ciężką pracą. Zdarza się, że przez cały miesiąc nie uda mi się sklecić nawet jednego zdania, a bywa też, że piszę bez przerwy trzy dni i trzy noce, tylko potem się okazuje, że wszystko, co napisałem, jest do niczego.
Mimo to jednak pisanie jest przyjemne. Bo w porównaniu z trudem życia nadawanie mu znaczenia jest nadzwyczaj proste.
Zwróciłem uwagę na ten fakt, mając chyba kilkanaście lat, i tak się zdziwiłem, że przez tydzień prawie nie mogłem wydobyć słowa. Jeżeli tylko trochę się postaram, świat stanie się taki, jak chcę, wszystkie wartości się odwrócą, czas zmieni bieg… takie miałem wrażenie.
Niestety, dopiero znacznie później się zorientowałem, że to pułapka. W zeszycie narysowałem na środku kartki pionową linię, po lewej stronie napisałem, co zyskałem, a po prawej, co straciłem. Co straciłem, co podeptałem, co dawno temu porzuciłem, co poświęciłem, co zdradziłem… nie udało mi się spisać wszystkiego do końca.
To, co staramy się sobie uświadomić, i to, co w rzeczywistości sobie uświadamiamy, dzieli bezdenna przepaść. Nie da się zmierzyć jej głębokości nawet najdłuższą miarką. Tutaj uda mi się tylko stworzyć pewnego rodzaju listę. Nie będzie to powieść, literatura ani sztuka. Jedynie zeszyt z pionową kreską dzielącą strony na pół. I może jakiś morał.
Jeżeli szukasz prawdziwej sztuki albo literatury, powinieneś poczytać starożytnych Greków. Bo do powstania prawdziwej sztuki niezbędny jest system niewolnictwa. Tak jak w starożytnej Grecji, gdzie niewolnicy uprawiali pola, przygotowywali posiłki, wiosłowali, a obywatele skąpani w promieniach śródziemnomorskiego słońca mogli oddawać się tworzeniu poezji albo pogrążać w matematycznych rozważaniach. Ze sztuką tak już jest.
Ludzie, którzy o 3 nad ranem sieją spustoszenie w lodówce w uśpionej kuchni, potrafią pisać jedynie o tym.
To samo dotyczy mnie.
Ta historia rozpoczyna się 8 sierpnia 1970 roku i dobiega końca 18 dni później, czyli 26 sierpnia.
– Niech bogatych szlag trafi! – krzyknął do mnie przygnębiony Szczur, opierając się dłońmi o bar.
A może krzyknął do stojącego za mną młynka do kawy. Siedzieliśmy przy barze obok siebie, więc wcale nie musiał się do mnie odwracać. Po tym wybuchu pił dalej ze smakiem piwo ze swoją zwykłą pełną satysfakcji miną.
Nikt nie zwrócił uwagi na jego okrzyk. Mały lokal był bardzo zatłoczony i wszyscy wydzierali się tak samo. Jak na statku pasażerskim na chwilę przed zatonięciem.
– Są jak wszy – powiedział i pokręcił z obrzydzeniem głową. – Niczego nie potrafią. Rzygać się chce na widok tych bogatych mord.
Z wargami przytkniętymi do cienkiego szkła szklanki z piwem skinąłem w milczeniu głową. Szczur umilkł i zaczął się uważnie przyglądać swoim leżącym na barze szczupłym palcom, obracając dłonie, jakby ogrzewał je nad ogniem. Zrezygnowany gapiłem się w sufit. Nie przejdziemy do następnego tematu, dopóki nie zbada kolejno swoich 10 palców. Zawsze tak było.
Przez całe lato jak opętani wypiliśmy tyle piwa, że starczyłoby chyba na wypełnienie 25-metrowego basenu, i zjedliśmy taką ilość fistaszków, że ich łupinki pokryłyby 5-centymetrową warstwą całą podłogę Jay’s Bar. To było takie nudne lato, że tylko dzięki temu udało nam się je przeżyć.
Nad kontuarem wisiała grafika pożółkła od papierosowego dymu. Kiedy mi się strasznie nudziło, potrafiłem godzinami się w nią wpatrywać. Przedstawiała obrazek, który nadawałby się do testu Rorschacha: coś jakby dwie zielone małpy siedzące naprzeciwko mnie i rzucające do siebie dwie piłeczki tenisowe, z których zaczęło uchodzić powietrze.
Powiedziałem to barmanowi, a on przyjrzał się przez chwilę grafice, potem mało zainteresowany rzucił:
– Może i masz rację.
– Co to może symbolizować? – zapytałem.
– Ta małpa po lewej to ty, a ta po prawej to ja. Kiedy rzucam ci butelkę piwa, ty mi rzucasz pieniądze.
Pełen podziwu napiłem się piwa.
– Rzygać się chce – powtórzył Szczur po obejrzeniu wszystkich swoich palców.
Nie po raz pierwszy narzekał tak na bogatych, naprawdę strasznie ich nienawidził. Rodzina Szczura należała do raczej zamożnych, ale za każdym razem, gdy mu to wytykałem, mówił: – To nie moja wina. – Czasami (zwykle kiedy wypiłem za dużo piwa) odpowiadałem: – Nie, to twoja wina – a potem zawsze robiło mi się nieprzyjemnie. Dlatego że w tym, co mówił Szczur, było trochę racji.
– Wiesz, dlaczego nie lubię bogatych? – ciągnął Szczur tego wieczoru. Nigdy wcześniej nie rozwijał tego tematu.
Pokręciłem głową na znak, że nie wiem.
– Bo powiem ci szczerze, bogaci nad niczym się nie zastanawiają. Bez latarki i miarki nie umieją się nawet w dupę podrapać.
„Powiem ci szczerze” było ulubionym powiedzonkiem Szczura.
– Nie?
– Nie. Nie zastanawiają się nad żadnymi ważnymi sprawami. Tylko udają, że myślą… Wiesz dlaczego?
– Hm…
– Bo nie muszą. Oczywiście trzeba trochę ruszyć głową, żeby zostać bogatym, ale żeby dalej być bogatym, nic więcej nie potrzeba. Tak samo sztuczny satelita nie potrzebuje paliwa. Wystarczy, że krąży ciągle w kółko. Ale ja taki nie jestem, ty też nie. Żeby żyć, trzeba się ciągle nad czymś zastanawiać. Poczynając od pogody na jutro, a na rozmiarze zatyczki do wanny kończąc. No nie?
– Uhm – powiedziałem.
– O to mi właśnie chodzi.
Powiedział, co miał do powiedzenia, a potem wyjął z kieszeni chusteczkę jednorazową i znudzony głośno wytarł nos. Nie potrafiłem ocenić, na ile poważnie mówił.
– I tak wszyscy umrzemy – rzuciłem na próbę.
– Nie da się ukryć. Kiedyś umrzemy. Ale do tego czasu musimy przeżyć 50 lat, powiem ci szczerze, bardziej się człowiek zmęczy, zastanawiając się nad różnymi rzeczami przez 50 lat, niż żyjąc 5 tysięcy, ale o niczym nie myśląc. No nie?
Miał rację.
Poznałem Szczura wiosną 3 lata wcześniej, na pierwszym roku studiów. Byliśmy wtedy strasznie pijani. Dlatego zupełnie nie pamiętam, jak doszło do tego, że razem jechaliśmy jego czarnym fiatem 600 po czwartej nad ranem. Pewnie mieliśmy jakichś wspólnych znajomych.
W każdym razie byliśmy kompletnie pijani, a do tego szybkościomierz wskazywał 80. Chyba tylko cud sprawił, że zupełnie nic nam się nie stało, kiedy przejechaliśmy przez żywopłot stanowiący ogrodzenie parku, rozjechaliśmy klomb azalii i walnęliśmy mocno w kamienny słupek.
Kiedy otrząsnąwszy się z szoku, otworzyłem kopniakiem zniszczone drzwi i wysiadłem, odkryłem, że pokrywa silnika fiata poleciała 10 metrów dalej aż pod klatkę z małpami, a przód wgniótł się w słupek. Nagle obudzone małpy były strasznie wściekłe.
Szczur z rękami na kierownicy pochylił się, jakby złamany na pół, ale nie dlatego, że był ranny, tylko po prostu wymiotował na deskę rozdzielczą zjedzoną godzinę wcześniej pizzę.
Wlazłem na dach samochodu i zajrzałem przez szyberdach na siedzenie kierowcy.
– W porządku?
– Uhm, ale chyba trochę za dużo wypiłem. Skoro się porzygałem.
– Możesz wyjść?
– Wyciągnij mnie.
Szczur zgasił silnik, wsadził do kieszeni leżącą na desce rozdzielczej paczkę papierosów, powoli chwycił moją rękę i wylazł z samochodu. Siedząc obok siebie na dachu fiata, patrzyliśmy na jaśniejące niebo i w milczeniu wypaliliśmy kilka papierosów. Z jakiegoś powodu przypomniałem sobie film o czołgach w Richardem Burtonem w roli głównej. Nie wiem, o czym myślał Szczur.
– Mamy szczęście – powiedział po jakichś 5 minutach. – Pomyśl. Nic nam się nie stało. Trudno uwierzyć, co?
Przytaknąłem.
– Ale z samochodu nic już nie będzie.
– Nie przejmuj się. Samochód da się odkupić, ale szczęścia za pieniądze nie kupisz.
Spojrzałem na niego trochę zniechęcony.
– Jesteś bogaty?
– Na to wygląda.
– Dobrze się składa.
Szczur nie odpowiedział, ale kilka razy pokręcił z niezadowoleniem głową.
– No, ale w każdym razie mamy szczęście.
– Pewnie tak.
Szczur rozgniótł papierosa podeszwą tenisówki, a potem podniósł go i pstryknął w stronę klatki z małpami.
– Słuchaj, może będziemy się odtąd trzymać razem? Na pewno razem wszystko nam się uda.
– A co zrobimy na początek?
– Napijemy się piwa.
Kupiliśmy w pobliskim automacie pół tuzina puszek, poszliśmy nad morze, wypiliśmy piwo, leżąc na plaży, a potem wpatrywaliśmy się w fale. Była wspaniała, piękna pogoda.
– Mów mi „Szczur” – powiedział.
– Skąd wziąłeś takie przezwisko?
– Już nie pamiętam. To było bardzo dawno. Na początku nie lubiłem, jak mnie tak nazywali, ale teraz już mi nie przeszkadza. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Wrzuciliśmy puste puszki do morza, a potem z głowami opartymi o nabrzeże i nakryci budrysówką usnęliśmy na jakąś godzinę. Kiedy się obudziłem, poczułem w sobie przypływ sił życiowych. Byłem w przedziwnym nastroju.
– Mógłbym przebiec ze 100 kilometrów – powiedziałem do Szczura.
– Ja też – odparł.
Ale w rzeczywistości musieliśmy zrobić coś innego: przez trzy lata wpłacać na konto urzędu miejskiego raty z odsetkami za szkody poczynione w parku.
Szczur przerażająco mało czytał. Nigdy nie widziałem, żeby czytał coś poza gazetą sportową albo broszurami reklamowymi. Gdy niekiedy dla zabicia czasu czytałem książkę, przyglądał mi się tak zaskoczony, jak mucha na widok łapki na muchy.
– Po co czytasz książki?
– Po co pijesz piwo? – odpowiedziałem, nie patrzyłem na niego, tylko jadłem kęs po kęsie sałatkę warzywną i ostroboka w zalewie octowej.
Szczur zamyślił się nad tym, a po 5 minutach powiedział:
– Zaletą piwa jest to, że całe zmienia się w siki i wylatuje z człowieka. Jeden aut, pierwsza baza, gra podwójna i po wszystkim[2].
Gdy skończył mówić, przyglądał się, jak dalej jem.
– Po co ciągle czytasz jakąś książkę?
Popiłem ostatni kęs ostroboka piwem, odsunąłem talerz, podniosłem leżącą obok Edukację sentymentalną i przerzuciłem kartki.
– Bo Flaubert już nie żyje.
– Nie czytasz książek żyjących pisarzy?
– Żyjący pisarze nie mają żadnej wartości.
– Dlaczego?
– Bo wydaje mi się, że zmarłym można większość wybaczyć – odpowiedziałem, oglądając powtórkę odcinka serialu Route 66 na przenośnym telewizorze stojącym na kontuarze. Szczur znów się na chwilę zamyślił.
– A co z żyjącymi? Żyjącym większości rzeczy nie można wybaczyć?
– Sam nie wiem. Nigdy się nad tym poważnie nie zastanawiałem. Ale gdybym się znalazł w sytuacji bez wyjścia, być może na tym by się skończyło. Może nie mógłbym wybaczyć.
Podszedł Jay i postawił przed nami 2 piwa.
– A co zrobisz, jak nie będziesz mógł wybaczyć?
– Przytulę się do poduszki i pójdę spać.
Szczur z zakłopotaniem pokręcił głową.
– To przedziwne. Nie bardzo cię rozumiem – powiedział.
Nalałem mu piwa, ale on skulony rozmyślał dalej.
– Ostatni raz czytałem książkę zeszłego lata – stwierdził. – Nie pamiętam tytułu ani autora. Nie pamiętam też, dlaczego w ogóle czytałem. W każdym razie napisała ją kobieta. Bohaterką była słynna projektantka mody, trzydziestolatka, przekonana, że cierpi na nieuleczalną chorobę.
– Jaką chorobę?
– Nie pamiętam. Na raka czy coś takiego. Są jakieś inne nieuleczalne choroby?… Przyjeżdża do nadmorskiego kurortu i od początku do końca pobytu się onanizuje. W wannie, w lesie, na łóżku, w morzu – naprawdę w różnych miejscach.
– W morzu?
– No. Trudno uwierzyć, prawda? Po co coś takiego opisywać w powieści? Przecież jest tyle innych rzeczy, o których powinno się pisać.
– Hm…
– Ja dziękuję za takie powieści. Rzygać się chce.
Skinąłem głową.
– Ja bym napisał zupełnie inną powieść.
– Na przykład?
Szczur myślał, wodząc palcem po brzegu szklanki z piwem.
– Może coś takiego: statek, którym płynąłem, tonie pośrodku Pacyfiku. Unoszę się w nocy na powierzchni oceanu w kole ratunkowym, patrząc na gwiazdy. Jest spokojna, piękna noc. A wtedy z przeciwka nadpływa młoda kobieta, też w kole ratunkowym.
– Ładna?
– No masz.
Wypiłem łyk piwa i pokręciłem głową.
– To jakieś głupie.
– Czekaj, słuchaj dalej. Potem gawędzimy, unosząc się obok siebie na wodzie. O tym, co było, co będzie, o naszych zainteresowaniach, o tym, z iloma kobietami spałem, o programach telewizyjnych, o snach, jakie mieliśmy poprzedniej nocy – o takich rzeczach. I pijemy sobie razem piwo.
– Czekaj no. Skąd macie piwo?
Szczur pomyślał chwilę.
– Unosi się na wodzie. Piwo w puszkach wypłynęło z restauracji statku. A z nim puszki sardynek w oleju. Może być?
– Uhm.
– Niebawem nadchodzi świt. „Co robimy? – pyta mnie kobieta. – Popłynę w tym kierunku, tam może być jakaś wyspa – dodaje”. Ale ja mówię, że wyspy może nie być. I że lepiej sobie tu dryfować, popijając piwo, bo na pewno na ratunek przyleci jakiś samolot. No, ale ona płynie sama.
Szczur przerwał i napił się piwa.
– Płynie dwa dni i dwie noce, aż dociera do jakiejś wyspy. Mnie skacowanego wyławia samolot. No i po kilku latach przypadkiem spotykamy się w małym eleganckim barze na wzgórzach.
– I pewnie znowu pijecie piwo, co?
– Czy to nie smutne?
– Hm… – powiedziałem.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] W tej powieści Haruki Murakami zapisał wiele liczb cyframi zamiast słownie. Cyfry te rzucają się w oczy w tekście japońskim podobnie jak w tłumaczeniu. Niektórzy krytycy literaccy uważają, że Murakami zastosował ten zabieg, by pokazać dążenie bohatera do zrozumienia i zdefiniowania otaczającej go rzeczywistości przez wyrażenie jej cyframi i liczbami (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Metafora dotycząca baseballu.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz