Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hajime od lat pielęgnuje w sobie wspomnienie Shimamoto, pierwszej ukochanej z okresu dzieciństwa, i porównuje do niej każdą napotkaną dziewczynę. Kiedy już jako dorosły mężczyzna spełniony w życiu osobistym i zawodowym przypadkowo spotyka Shimamoto, okazuje się, że dawna fascynacja przetrwała. Hajime decyduje się porzucić swą rodzinę i wykorzystać szansę daną mu przez los...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Tytuł oryginału japońskiego:
Kokkyō-no minami, taiyō-no nishi
Tytuł oryginału angielskiego: South of the Border, West of the Sun
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Przemek Dębowski
Redakcja: Maria Mirecka
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Małgorzata Yamazaki
© 1992 by Harukimurakami Archival Labyrinth
Originally published by Kodansha Ltd.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2003, 2024
© for the Polish translation by Aldona Możdżyńska
ISBN 978-83-287-3334-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2024
Wydanie II
–fragment–
Urodziłem się 4 stycznia 1951 roku. W pierwszym tygodniu pierwszego miesiąca pierwszego roku drugiej połowy dwudziestego wieku. Warto było to uczcić, więc rodzice nadali mi imię Hajime – po japońsku „Początek”. Poza tym moje narodziny były w stu procentach przeciętne. Mój ojciec pracował w dużym domu maklerskim, matka była typową gospodynią domową. Podczas wojny ojciec, wówczas student, został zmobilizowany i wysłany na front do Singapuru. Po kapitulacji spędził trochę czasu w obozie jenieckim. Dom matki spłonął w 1945 roku w trakcie nalotu bombowców B-29. Ich pokolenie ucierpiało najbardziej na tej długiej wojnie.
Jednak już wówczas, kiedy ja się urodziłem, można by pomyśleć, że nie było żadnej wojny. Żadnych wypalonych ruin, żadnych wojsk okupanta. Mieszkaliśmy w małym, cichym miasteczku, w domu wynajętym przez firmę ojca. Dom ten pochodził sprzed wojny, był dość stary, lecz wystarczająco przestronny. W ogrodzie rosły sosny, mieliśmy nawet mały staw i kilka kamiennych latarni.
Miejscowość, w której dorastałem, to były typowe peryferie wielkiego miasta, zaludnione przez klasę średnią. Wszyscy moi koledzy szkolni mieszkali w schludnych, przylegających do siebie domkach – niektóre z nich może i były nieco większe od mojego, lecz wszystkie miały podobne wejścia i sosny w ogrodzie. Jeśli chodzi o rodzaj wykonywanej pracy, to ojcowie moich kolegów byli zatrudnieni w firmach lub wykonywali wolne zawody. Prawie żadna matka nie pracowała. I prawie wszyscy mieli kota albo psa. Żaden z moich znajomych nie mieszkał w bloku. Później przeniosłem się do innej części miasta, lecz i tam było niemal identycznie. Koniec końców, dopóki nie przeprowadziłem się do Tokio, gdzie miałem chodzić do college’u, żyłem w przekonaniu, że wszyscy ludzie na świecie mieszkają w jednorodzinnych domkach z ogródkiem, mają jakieś zwierzę domowe i dojeżdżają do pracy kolejką wystrojeni w garnitury. Nie wyobrażałem sobie innego stylu życia.
W świecie, w którym się wychowałem, typowa rodzina miała dwójkę lub trójkę dzieci. Wszyscy moi przyjaciele z dzieciństwa należeli do takich stereotypowych rodzin. Jeśli nie dwoje dzieci, to troje, jeśli nie troje, to dwoje. Rodziny z szóstką czy siódemką potomstwa były nieliczne i rzadko spotykane, lecz czymś jeszcze bardziej niezwykłym były rodziny z jednym tylko dzieckiem.
Tak się złożyło, że moja rodzina należała do tych niezwykłych, byłem bowiem jedynakiem. Miałem z tego powodu kompleks niższości, jak gdybym był odmieńcem, jak gdyby brakowało mi tego, co wszyscy inni mieli i uważali za oczywiste.
Nie cierpiałem określenia „jedynak”. Za każdym razem, gdy je słyszałem, czułem, że czegoś mi nie dostaje – jakbym był niepełną istotą ludzką. Słowo „jedynak” wytykało mnie oskarżycielskim palcem. „Czegoś ci brakuje, kolego” – mówiło.
W świecie, w którym żyłem, przyjęto, że jedynacy są rozpieszczeni przez rodziców, słabi i egocentryczni. Było to coś oczywistego – jak fakt, że na większych wysokościach barometr idzie w dół i że krowy dają mleko. Dlatego właśnie nie znosiłem, gdy ktoś mnie pytał, ile mam rodzeństwa. Kiedy tylko usłyszeli, że nie mam żadnego, od razu myśleli: „Jedynak, co? Pewnie rozpieszczony, słaby i egocentryczny”. Taka odruchowa reakcja przygnębiała mnie i sprawiała mi przykrość. Ale jeszcze bardziej mnie przygnębiało i raniło coś innego: fakt, że wszystko, co sobie o mnie myśleli, było prawdą. Rzeczywiście byłem rozpieszczony, słaby i egocentryczny.
Podczas sześciu lat nauki w szkole podstawowej spotkałem tylko jednego jedynaka. Tak więc pamiętam ją (tak, to była dziewczynka) bardzo wyraźnie. Dobrze ją poznałem, rozmawialiśmy o przeróżnych rzeczach. Rozumieliśmy się nawzajem. Można nawet powiedzieć, że ją kochałem.
Nazywała się Shimamoto. Wkrótce po narodzinach zachorowała na polio, od czego później powłóczyła lewą nogą. Na domiar złego pod koniec piątej klasy przeniosła się do naszej szkoły. W porównaniu ze mną musiała się zmagać ze straszliwym ciężarem doświadczeń. Bagaż ten jednak sprawił, że była jedynakiem silniejszym, bardziej opanowanym niż ja. Nigdy nie marudziła ani nie narzekała, nigdy nie okazywała irytacji, jaką musiała niekiedy czuć. W każdej sytuacji stać ją było na uśmiech. Właściwie im było ciężej, tym szerszy stawał się jej uśmiech. Uwielbiałem go. Koił mnie, dodawał odwagi. „Wszystko będzie dobrze – mówił. – Po prostu rób swoje, a wszystko będzie okay”. Lata później, za każdym razem, gdy o niej myślałem, zawsze najpierw przypominał mi się jej uśmiech.
Shimamoto była miła dla wszystkich. Ludzie ją szanowali. Pod tym względem różniliśmy się między sobą, choć oboje byliśmy jedynakami. Nie oznacza to, że wszyscy w naszej klasie ją lubili. Nikt jej nie dokuczał ani się z niej nie wyśmiewał, lecz – poza mną – nie miała prawdziwych przyjaciół.
Pewnie była zbyt chłodna, zbyt opanowana. Niektóre dzieci z naszej klasy musiały ją uznawać za zimną i wyniosłą. Ja jednak wyczuwałem w niej coś innego – coś ciepłego i kruchego, co kryło się tuż pod powierzchnią. Coś, co jak dziecko bawiło się w chowanego, przyczajone głęboko, lecz z nadzieją czekające na odkrywcę.
Ponieważ z racji wykonywanego zawodu jej ojciec musiał się często przeprowadzać, Shimamoto chodziła do wielu szkół. Nie pamiętam, czym się zajmował. Raz mi dokładnie wytłumaczyła, na czym polega jego praca, ale – jak to bywa u większości dzieci – wpadło mi to jednym uchem, a wypadło drugim. Przypomina mi się coś o banku, urzędzie podatkowym czy czymś w tym rodzaju. Mieszkała w domu wynajętym przez firmę, był jednak większy niż inne, w zachodnim stylu, otoczony niskim, solidnym, kamiennym murem. Ponad nim wystawał żywopłot z krzewów zimozielonych; przez luki w nim można było dostrzec ogród i trawnik.
Shimamoto była dużą dziewczynką, niemal mojego wzrostu, i miała niezwykłe rysy twarzy. Byłem pewien, że za parę lat stanie się prawdziwą pięknością. Kiedy jednak ją poznałem, jej cechy zewnętrzne nie dorównywały wewnętrznym. Jej wygląd cechowała pewna niekonsekwencja i niewiele osób uważało ją za atrakcyjną. Było w niej coś dorosłego i coś wciąż dziecinnego – i te dwie właściwości kłóciły się ze sobą. To zaś sprawiało, że ludzie czuli się nieswojo.
Może dlatego, że nasze domy stały tak blisko siebie, dosłownie o rzut kamieniem, w pierwszym miesiącu po jej przeniesieniu się do naszej szkoły posadzono Shimamoto koło mnie. Powiedziałem jej, jakie podręczniki ma sobie kupić, jak wyglądają cotygodniowe klasówki, ile przerabiamy materiału z każdej książki, na czym polegają dyżury przy sprzątaniu i wydawaniu drugiego śniadania. Nasza szkoła prowadziła taką politykę, że dziecko mieszkające najbliżej nowego ucznia miało mu pomagać. Nauczycielka wzięła mnie na bok i wyjaśniła, w jaki sposób mam otoczyć kulawą Shimamoto specjalną opieką.
Jak to bywa u jedenasto- czy dwunastolatków, którzy poznają dziecko przeciwnej płci, przez pierwszych parę dni nasze rozmowy przebiegały nienaturalnie. Kiedy jednak się okazało, że jesteśmy jedynakami, oboje się rozluźniliśmy. Każde z nas po raz pierwszy w życiu spotkało innego jedynaka. Oboje tłumiliśmy w sobie tyle odczuć na ten temat. Często razem wracaliśmy do domu. Powoli, z powodu jej nogi, pokonywaliśmy ponad kilometr, rozprawiając o najprzeróżniejszych sprawach. Im więcej rozmawialiśmy, tym bardziej odkrywaliśmy, jak wiele nas łączy: miłość do książek i muzyki, że już nie wspomnę o kotach. Wielką trudność sprawiało nam wytłumaczenie innym naszych uczuć. Oboje mieliśmy długie listy potraw, których nie cierpieliśmy. Kiedy przyszło do przedmiotów w szkole, okazało się, że nie mamy problemów z koncentracją na tych, które lubiliśmy, tych zaś, których nie lubiliśmy, nienawidziliśmy śmiertelnie. Istniała jednak między nami jedna poważna różnica – Shimamoto bardziej niż ja świadomie otaczała się pancerzem ochronnym. W przeciwieństwie do mnie zmuszała się do tego, by uczyć się przedmiotów, których nie znosiła, i dostawała z nich dobre stopnie. Kiedy w szkolnej stołówce podawano na obiad potrawę, której nie cierpiała, zjadała ją bez słowa skargi. Innymi słowy, zbudowała wokół siebie o wiele wyższy mur obronny. Lecz to, co znajdowało się za tym murem, w dużej mierze przypominało to, co ja schowałem za swoim.
W towarzystwie Shimamoto, inaczej niż z innymi dziewczynkami, potrafiłem się odprężyć. Uwielbiałem wracać z nią do domu. Idąc, lekko utykała. Niekiedy odpoczywaliśmy na parkowej ławce w połowie drogi, mnie to jednak nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – cieszyłem się z tych dodatkowych chwil.
Wkrótce zaczęliśmy spędzać razem mnóstwo czasu, lecz nie przypominam sobie, by ktoś nam z tego powodu dokuczał. Wtedy mnie to nie zastanawiało, choć teraz wydaje mi się dziwne. W końcu to naturalne, że dzieci w tym wieku wyśmiewają się z dziewczynki i chłopca, którzy sprawiają wrażenie pary. Być może przyczynę stanowiło to, jaka była Shimamoto. Z jakiegoś względu w jej obecności ludzie stawali się spięci. Tworzyła wokół siebie tego rodzaju atmosferę, że ludzie myśleli: „Hej, przy tej dziewczynie lepiej nie gadać głupot”. Nawet nasi nauczyciele czuli się wobec niej odrobinę skrępowani. Może miało to związek z jej kalectwem. W każdym razie większość ludzi uważała, że z Shimamoto nie należy się nabijać, a mnie to bardzo odpowiadało.
Podczas lekcji gimnastyki siedziała zwykle z boku, a kiedy nasza klasa szła na wycieczkę lub w góry, Shimamoto zostawała w domu. Tak samo było z letnimi obozami pływackimi. Podczas dorocznego dnia sportu wyglądała na nieco przygnębioną. Poza tym jednak jej życie w szkole przebiegało normalnie. Prawie nigdy nie mówiła o swojej nodze. Jeśli mnie pamięć nie myli, nie zdarzyło się to chyba ani razu. Nigdy podczas naszych wspólnych powrotów do domu nie przeprosiła za opóźnienie marszu ani nie wyraziła tego choćby mimiką twarzy. Ja jednak wiedziałem, że dzieje się tak dlatego, iż noga martwi ją do tego stopnia, że Shimamoto woli o niej nawet nie wspominać. Nie lubiła zbytnio chodzić do domów innych dzieci, wtedy bowiem musiałaby – zgodnie z japońskim zwyczajem – przed wejściem do środka zdjąć buty. Obcasy jej pantofli miały różną wysokość, co za wszelką cenę starała się ukryć. Z pewnością były robione na miarę. Kiedy wracała do siebie, czym prędzej wrzucała je do szafki.
W salonie jej domu stał nowiuteńki sprzęt stereo; często przychodziłem do niej, by posłuchać muzyki. Był to doskonały sprzęt, lecz kolekcja płyt nie dorównywała mu jakością. Ojciec Shimamoto miał co najwyżej piętnaście płyt, głównie składanek lekkiej klasyki. Przesłuchaliśmy wszystkie chyba z tysiąc razy, do dzisiaj pamiętam tę muzykę – każdą nutę.
Płyty zawsze nastawiała Shimamoto. Wyjmowała krążek z okładki, kładła ostrożnie na talerzu, nie dotykając rowków palcami, maleńkim pędzelkiem czyściła głowicę z najdrobniejszych pyłków, po czym z wielką delikatnością opuszczała igłę. Kiedy płyta się kończyła, spryskiwała ją i wycierała filcową ściereczką. Wreszcie wkładała z powrotem w obwolutę i stawiała na właściwe miejsce na półce. Tej procedury nauczył ją ojciec, a Shimamoto wypełniała jego instrukcje ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy, mrużąc oczy i wstrzymując oddech. Ja tymczasem siedziałem na kanapie, obserwując każdy jej ruch. Dopiero kiedy płyta stała już bezpiecznie na półce, Shimamoto odwracała się do mnie i lekko uśmiechała. I wtedy za każdym razem uderzała mnie taka myśl: ona trzyma nie przedmiot, lecz kruchą duszę w szklanym naczyniu.
W moim domu nie było płyt ani gramofonu. Moi rodzice nie przepadali za muzyką. Zawsze więc słuchałem plastikowego radyjka tranzystorowego. Moim ulubionym gatunkiem był rock and roll, lecz wkrótce polubiłem jak Shimamoto muzykę poważną. Była to muzyka nie z tego świata, co robiło na mnie wrażenie, lecz kochałem ją bardziej dlatego, że ona należała do tego świata. Raz lub dwa razy w tygodniu siadaliśmy na kanapie, popijając herbatę, którą zrobiła nam jej mama, i przez całe popołudnie słuchaliśmy uwertur Rossiniego, Symfonii pastoralnej Beethovena i suity Peer Gynt. Jej matka cieszyła się z moich wizyt. Była zadowolona, że córka znalazła przyjaciela tak szybko po przeniesieniu się do nowej szkoły, a przypuszczam, że pomógł w tym jeszcze mój schludny strój. Ja jednak, szczerze mówiąc, nie potrafiłem wykrzesać z siebie zbyt wielkiej sympatii dla matki Shimamoto. Zawsze była dla mnie miła, lecz w jej głosie wyczuwałem cień irytacji, a to mnie onieśmielało.
Ze wszystkich płyt jej ojca najbardziej lubiłem tę z nagraniem koncertów Liszta: po jednym na każdej stronie. Lubiłem ją z dwóch powodów. Przede wszystkim miała piękną okładkę. Ponadto żadna z osób, które znałem – oczywiście z wyjątkiem Shimamoto – nigdy nie słuchała koncertów Liszta. Sama ta myśl była dla mnie ekscytująca. Odkryłem świat, którego nie znał nikt z mojego otoczenia – tajemniczy ogród, do którego wstęp miałem tylko ja. Czułem uniesienie, jakbym znalazł się na innej płaszczyźnie istnienia.
Muzyka była piękna. Początkowo wydała mi się przesadzona, sztuczna, a nawet niezrozumiała. Jednak kroczek po kroczku, po kilkakrotnym przesłuchaniu, w moim umyśle powstał niejasny obraz – obraz, który niósł ze sobą pewne znaczenie. Kiedy zamykałem oczy i skupiałem się, muzyka płynęła do mnie w postaci serii wirów. Formował się jeden wir, z niego wyłaniał się następny. A drugi wir łączył się z trzecim. Te wiry, teraz to sobie uświadamiam, miały w sobie konceptualną, abstrakcyjną jakość. Ponad wszystko chciałem o nich opowiedzieć Shimamoto, lecz znajdowały się poza zasięgiem zwykłego języka. Potrzebowałem całkowicie innego zestawu słów, ale nie wiedziałem, skąd je zaczerpnąć. Co więcej, nie wiedziałem, czy to, co czuję, warto ubierać w słowa. Niestety teraz nie mogę sobie przypomnieć nazwiska tego pianisty. Pamiętam tylko barwną, jaskrawą okładkę i ciężar samej płyty. W jakiś tajemniczy sposób była ciężka i gruba.
Kolekcja w domu Shimamoto zawierała po jednej płycie Nat King Cole’a i Binga Crosby’ego. Wysłuchaliśmy ich wiele razy. Na tej Crosby’ego znajdowały się kolędy, które lubiliśmy puszczać niezależnie od pory roku. Dziwne, że nie znudziła nam się po tylu przesłuchaniach.
Pewnego grudniowego dnia blisko Bożego Narodzenia siedzieliśmy we dwójkę w salonie. Tak jak zwykle na kanapie, słuchając płyt. Jej matka wyszła, by załatwić sprawunki, więc zostaliśmy sami. Było pochmurne, ciemne, zimowe popołudnie. Promienie słońca, nakrapiane drobinkami kurzu, ledwo przebijały się przez ciężką warstwę chmur. Wszystko wydawało się przyćmione i nieruchome. Zbliżał się zmierzch, w pokoju byłoby ciemno jak w nocy, gdyby nie lekka poświata, którą rzucał piecyk naftowy. Nat King Cole śpiewał Pretend. Oczywiście wtedy nie mieliśmy pojęcia, co znaczą angielskie słowa tej piosenki. Dla nas brzmiały bardziej jak psalm. Uwielbiałem jednak ten utwór i wysłuchałem go już tyle razy, że mógłbym powtórzyć pierwsze wersy:
Udawaj, żeś szczęśliwy, gdy ci smutno
To nie takie trudne
Ta piosenka i piękny uśmiech, który zawsze zdobił twarz Shimamoto, wyrażały dla mnie jedno i to samo. Słowa utworu zdawały się odzwierciedlać pewien sposób patrzenia na życie, choć niekiedy trudno mi było widzieć życie w ten sposób.
Shimamoto ubrana była w niebieski sweter z okrągłym wycięciem pod szyją. Miała sporo niebieskich swetrów; musiał to być jej ulubiony kolor. A może nosiła je, bo pasowały do granatowego płaszczyka, który zawsze wkładała do szkoły. Spod dekoltu wystawał biały kołnierzyk bluzki. Stroju dopełniała spódnica w kratę i białe bawełniane skarpetki. Miękki, obcisły sweterek podkreślał niewielkie wypukłości piersi. Opierając się jednym łokciem o oparcie kanapy, patrzyła gdzieś w dal i zapewne wyobrażała sobie sceny do muzyki.
– Jak myślisz, czy to prawda, że podobno rodzice jedynaków nie żyją ze sobą w zgodzie? – spytała.
Zastanowiłem się. Nie potrafiłem jednak znaleźć przyczyny i skutku.
– Gdzie to usłyszałaś?
– Ktoś mi powiedział. Dawno temu. Rodzice, którzy się kłócą, z pewnością mają tylko jedno dziecko. Zrobiło mi się bardzo smutno, kiedy to usłyszałam.
– Hmm… – mruknąłem.
– Czy twoi rodzice dogadują się ze sobą?
Nie mogłem odpowiedzieć tak od razu. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałem.
– Moja matka nie jest zanadto silna fizycznie – powiedziałem. – Nie jestem pewien, ale urodzenie drugiego dziecka chyba byłoby dla niej zbyt dużym wysiłkiem.
– Zastanawiałeś się kiedyś, jak by to było mieć brata albo siostrę?
– Nie.
– Dlaczego?
Wziąłem ze stołu okładkę płyty. Było za ciemno, żeby odczytać, co jest na niej napisane. Odłożyłem ją i parę razy nadgarstkiem przetarłem oczy. Kiedyś moja matka zadała mi takie samo pytanie. Odpowiedź, której udzieliłem, nie ucieszyła jej ani nie zasmuciła, tylko ją zaintrygowała. Ale dla mnie była to uczciwa, całkowicie szczera odpowiedź.
Mówiłem bez ładu i składu, a moje wyjaśnienia zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Chciałem przekazać coś w tym rodzaju: ten chłopiec, którym jestem teraz, wychował się bez rodzeństwa. Gdybym je miał, nie byłbym tym, kim jestem. A więc to nienaturalne, by ten, który siedzi przed tobą, zastanawiał się, jak by to było mieć braci lub siostry… Innymi słowy, uznałem, że pytanie mojej matki jest bez sensu.
Taką samą odpowiedź dałem Shimamoto. Kiedy mówiłem, patrzyła na mnie uważnie. Coś w wyrazie jej twarzy przyciągało ludzi. Zupełnie jakby – lecz to mi przyszło do głowy oczywiście dopiero później – delikatnie zdejmowała, jedną po drugiej, warstwy przykrywające serce człowieka, bardzo niezwykłe uczucie. Z każdą zmianą wyrazu twarzy jej usta poruszały się leciutko, a głęboko w jej oczach dostrzegałem błysk słabego światła, jak gdyby maleńka świeczka migotała w ciemnym, wąskim pokoju.
– Chyba rozumiem, co masz na myśli – powiedziała dojrzałym, cichym głosem.
– Naprawdę?
– Yhm – mruknęła. – Na tym świecie niektóre rzeczy można zmienić, a innych się nie da. Upływ czasu to jedna z rzeczy, których nie można odkręcić. Jeśli się znalazłeś w pewnym punkcie, to nie możesz już wrócić. Jak sądzisz?
Pokiwałem głową.
– Po pewnym czasie rzeczy twardnieją. Jak cement w wiadrze. I nie możemy już wrócić. Chcesz powiedzieć, że cement, z którego jesteś zrobiony, stwardniał, więc nie możesz już być kimś innym.
– Chyba właśnie o to mi chodziło – powiedziałem niepewnie.
Shimamoto przez jakiś czas patrzyła na swoje dłonie.
– Wiesz, czasami tak sobie myślę. O tym, jak to będzie, kiedy już dorosnę i wyjdę za mąż. Zastanawiam się, w jakim domu zamieszkam, czym się będę zajmowała. I ile dzieci urodzę.
– Ojej.
– A ty nigdy się nad tym nie zastanawiałeś?
Pokręciłem głową. Jak dwunastoletni chłopiec miałby myśleć o takich rzeczach?
– To ile chcesz mieć dzieci?
Rękę, którą do tej pory trzymała na oparciu kanapy, teraz położyła na kolanie. Patrzyłem bezmyślnie, jak jej palce śledzą kratkowany wzór na spódnicy. W ruchu tym było coś dziwnego, jakby niewidoczna nić emanująca z jej palców splatała zupełnie nowe pojęcie czasu. Zamknąłem oczy i w ciemności pod moimi powiekami zaczęły migać kręgi. Niezliczone kręgi rodziły się i umierały bezgłośnie. Gdzieś w oddali Nat King Cole śpiewał Na południe od granicy. Piosenka ta mówiła o Meksyku, lecz wówczas nie miałem o tym pojęcia. Słowa „na południe od granicy” miały dziwne, poruszające brzmienie. Byłem przekonany, że na południe od granicy znajduje się coś absolutnie cudownego. Kiedy otworzyłem oczy, Shimamoto nadal przesuwała palce po spódnicy. Gdzieś głęboko wewnątrz ciała czułem rozkosznie słodki ból.
– Dziwne – powiedziała – ale kiedy myślę o dzieciach, wyobrażam sobie, że urodzę tylko jedno. Potrafię sobie wyobrazić, że urodziłam dziecko. Jestem matką i mam dziecko. Z tym nie mam żadnych problemów, ale nie mogę sobie wyobrazić, żeby to dziecko miało rodzeństwo. To jedynak.
Bez wątpienia była nad wiek rozwiniętą dziewczynką. Jestem przekonany, że pociągałem ją jako przedstawiciel płci przeciwnej – i z wzajemnością. Nie miałem jednak pojęcia, jak sobie poradzić z tym uczuciem. Podejrzewam, że Shimamoto również tego nie potrafiła. Tylko raz wzięliśmy się za ręce. Prowadziła mnie gdzieś i złapała za rękę, jakby chciała powiedzieć: „Tędy, szybciej”. Nasze dłonie splotły się na co najwyżej dziesięć sekund, mnie jednak się zdawało, że trwa to z pół godziny. Kiedy puściła moją dłoń, nagle poczułem się zagubiony. Gest, jakim ujęła mnie za rękę, był bardzo naturalny, wiedziałem jednak, że zawsze miała na to ogromną ochotę.
Uczucie, jakie pozostawił po sobie dotyk jej ręki, nigdy mnie nie opuściło. Jej dłoń była inna niż te, które do tej pory trzymałem, dotyk różnił się od pozostałych. Była to tylko mała, ciepła rączka dwunastoletniej dziewczynki, lecz dla mnie te palce i dłoń były jak skarbnica załadowana po brzegi wszystkim, co chciałem wiedzieć – wszystkim, czego musiałem się dowiedzieć. Biorąc mnie za rękę, pokazała mi, co to takiego. Że w realnym świecie istnieje takie miejsce. W ciągu tych dziesięciu sekund stałem się maleńkim ptaszkiem na wietrze, łopoczącym skrzydełkami w powietrzu. Z wysoka na niebie widziałem pewne miejsce w oddali. Znajdowało się tak daleko, że nie mogłem go dostrzec wyraźnie, coś tam jednak było i wiedziałem, że któregoś dnia tam zawędruję. To odkrycie aż zaparło mi dech w piersiach i napełniło drżeniem.
Wróciłem do domu, usiadłem przy biurku i przez długi czas patrzyłem na swoje palce, które jeszcze niedawno ściskała Shimamoto. Ten gest wprawił mnie w uniesienie. Jej delikatny dotyk na wiele dni ogrzał moją rękę. I jednocześnie zdezorientował mnie, zmieszał, a nawet w pewien sposób zasmucił. Jak mogłem oswoić się z tym dotykiem?
Kiedy skończyliśmy szkołę podstawową, poszliśmy do dwóch różnych gimnazjów. Ja się przeprowadziłem ze swojego domu do nowego miasta. Mówię „do nowego miasta”, choć znajdowało się ono zaledwie dwie stacje dalej od miejsca, w którym się wychowałem, i przez pierwsze trzy miesiące po przeprowadzce odwiedziłem Shimamoto ze trzy, cztery razy. Ale na tym się skończyło. W końcu przestałem do niej jeździć. Oboje osiągnęliśmy wiek nadmiernej wrażliwości, kiedy to sam fakt, że chodziliśmy do różnych szkół i nasze domy dzieliły dwie stacje, przepełniał mnie wrażeniem, że nasze światy całkowicie się zmieniły. Mieliśmy innych kolegów, inne mundurki szkolne i podręczniki. Moje ciało, głos, sposób myślenia podlegały gwałtownym zmianom, a niespodziewana niezręczność mogła zagrozić temu intymnemu światu, jaki sobie stworzyliśmy. Oczywiście Shimamoto doświadczała jeszcze większych zmian fizycznych i psychicznych. To mnie ogromnie krępowało. Jej matka zaczęła dziwnie na mnie spoglądać. „Po co ten chłopak tu przyłazi? – zdawała się pytać. – Już tu nie mieszka i jest uczniem innej szkoły”. A może po prostu byłem przewrażliwiony.
Tak więc dorastaliśmy osobno i skończyło się na tym, że przestałem ją odwiedzać. Co prawdopodobnie („prawdopodobnie” to jedyne słowo, jakie tu pasuje; nie moją sprawą jest badanie tego obszaru pamięci zwanego przeszłością i ocenianie, co jest właściwe, a co nie) było błędem. Powinienem trzymać się tak blisko niej, jak tylko mogłem. Potrzebowałem jej, a ona potrzebowała mnie. Byłem jednak zbyt nieśmiały i za bardzo bałem się zranienia. Już nigdy więcej jej nie zobaczyłem. To znaczy, spotkałem ją dopiero wiele lat później.
Nawet kiedy już przestaliśmy się widywać, nadal myślałem o niej z wielką sympatią. Pamięć o niej dodawała mi odwagi, uspokajała, gdy przeżywałem chaos i cierpienia okresu dojrzewania. Przez długi czas zajmowała szczególne miejsce w moim sercu. Zachowałem je tylko dla niej, tak jakbym postawił tabliczkę z napisem „rezerwacja” na stoliku w cichym kącie restauracji. Pomimo tego, że byłem pewien, iż nigdy więcej jej nie zobaczę.
Kiedy ją poznałem, miałem dopiero dwanaście lat i nie wiedziałem nic o doznaniach seksualnych i pożądaniu. Muszę się jednak przyznać do nie w pełni świadomego zainteresowania wypukłościami jej piersi i tym, co znajdowało się pod spódnicą. Nie miałem jednak pojęcia, co to znaczy ani dokąd może doprowadzić.
Z nastawionymi uszami i zamkniętymi oczami wyobrażałem sobie istnienie pewnego miejsca. To miejsce z mojej wyobraźni było jeszcze niedokończone. Zamglone, niewyraźne, o rozmazanych konturach. Byłem wszak przekonany, że czeka tam na mnie coś bardzo ważnego. I wiedziałem coś jeszcze: Shimamoto spogląda na tę samą scenę.
Oboje jeszcze się rozwijaliśmy, dopiero zaczynaliśmy wyczuwać obecność pewnej nieoczekiwanej, przyszłej rzeczywistości, która miała nas wypełnić i uczynić całością. Staliśmy przed drzwiami, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Samotni, w skrzącym się świetle, przez ulotne dziesięć sekund z ciasno splecionymi dłońmi.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz